Gazeta Wyborcza - 09/06/2007

 

 

JAK ROZSTRZELANO TUCHACZEWSKIEGO

 

 

WACŁAW RADZIWINOWICZ

1937. DYM NAD MOSKWĄ

 

 

Marszałek Tuchaczewski został zrehabilitowany w 1957 r. Słusznie, bo nie był zdrajcą, za co go rozstrzelano. Niesłusznie, bo przecież był winny zbrodni wojennych na rodakach w 1921 r.

 

Słońce już wysoko stało nad Moskwą, kiedy znad ulicy Szabałowka ustąpił wreszcie czarny, tłusty dym. Wyjątkowo późno. Dopiero teraz, przed piątą rano, mieszkańcy okolicznych domów mogli uchylić lufciki i odetchnąć. Nareszcie. 12 czerwca 1937 r. w stolicy zapowiadał się kolejny upalny dzień. Już rano było nieznośnie parno i duszno.

Niemieccy i austriaccy komuniści, którzy schronili się w ZSRR i dostali w pobliżu centrum miasta luksusowe mieszkania, jak co rano, przeklinając pod nosem, ścierali sadze z parapetów. Jeszcze nie mogli wiedzieć, że już niedługo Wielka Czystka sięgnie i po nich, a ci, którzy potem zostaną tu zakwaterowani, będą, tak samo przeklinając, zmywać ich samych z tych samych parapetów i szyb.

"Chleb" w krematorium

Pod żelazną bramą krematorium na Cmentarzu Dońskim w pośpiechu żegnało się dwóch mężczyzn. Pierwszy, z trzema ustawionymi w trójkąt srebrnymi gwiazdami kapitana NKWD na rękawach gimnastiorki i Orderem Czerwonej Gwiazdy na piersi, 42-letni Wasilij Błochin, musiał co rychlej zabrać służbową "połutorkę" (ZIS-5 o ładowności półtorej tony). Porannych przechodniów, którzy lada chwila zaczną wypełniać ulice, nie powinien był zaskoczyć widok krytej ciężarówki z wielkimi napisami "chleb" wytaczającej się z cmentarza i oddalającej w stronę więzienia na Łubiance.

O dziesięć lat starszy Piotr Niestierenko, w cywilnej wytartej marynarce, wyprostowany, zgrabny, jak na byłego zawodowego oficera carskiej armii przystało, spieszył wypełnić instrukcję Stalina. Zanim na cmentarzu pojawią się pierwsi pracownicy porannej zmiany, musiał gdzieś wysypać i zagrzebać zawartość wypełnionego w połowie wiaderka. Nikt nie mógł widzieć, gdzie to zrobi.

Zamknął ciężką bramę za "połutorką" i zataczając się, pijany, jak zawsze po nocnej robocie, z wiaderkiem w ręku poszedł alejką w kierunku furtki w murze odgradzającym cmentarz od nieczynnego klasztoru dońskiego, gdzie mieszkał samotnie w małym domku po klasztornym ogrodniku. Do przejścia miał około 100 metrów. I gdzieś tam po drodze musiał po kryjomu pozbyć się stygnących popiołów marszałka Michaiła Tuchaczewskiego, którego Błochin kilka godzin wcześniej rozstrzelał w wewnętrznym więzieniu Łubianki.

A potem spać. Poprzednie noce Niestierenko, szef cmentarnego krematorium, miał równie pracowite. Następne zapowiadały się nie lepiej. Teraz codziennie w samej stolicy miały zapadać dziesiątki wyroków śmierci. Błochin, już wtedy mistrz nad mistrze, kat z 13-letnim doświadczeniem codziennych egzekucji, które wykonywał, strzelając z niezawodnego walthera PP, co wieczór przygotowywał mu nową porcję "materiału".

Smolisty dym ze sprowadzonego właśnie z Niemiec nowoczesnego pieca krematorium co noc otulał czarnym płaszczem Szabałowkę, osiadał sadzą na szybach, parapetach.

I tak miało być jeszcze długo. Właśnie rozpoczynała się szczytowa faza stalinowskiej Wielkiej Czystki 1937 r.

Marszałek na zimno

- Zemsta to danie, które serwują na zimno - mawiał Stalin. Tuchaczewskiego studził sobie długo. Co najmniej od marszu na białopolaków w 1920 r.

Do wybitnych postaci, którym Warszawa zawdzięcza swe ocalenie przed bolszewikami prowadzonymi na Polskę przez komfronta [dowódcę frontu] Tuchaczewskiego, trzeba zaliczyć i Josifa Wissarionowicza. Ospowaty syn gruzińskiego szewca i piękny potomek starej rodziny szlacheckiej mieli ze sobą na pieńku jeszcze od czasów, kiedy w 1919 r. na jednym froncie walczyli z białymi na Powołżu.

Prawdziwa nienawiść i chęć zemsty zrodziła się jednak, gdy były podporucznik carskiego elitarnego siemionowskiego pułku gwardii prowadził wojska swego Frontu Zachodniego na Polskę i dalej, jak zakładali wodzowie bolszewików - na Berlin. Stalin w sztabie Frontu Południowo-Zachodniego sabotował, jak mógł, rozkazy głównodowodzącego armią Siergieja Kamieniewa, który domagał się posłania 1. Armii Konnej spod Lwowa na pomoc Tuchaczewskiemu. Widać zazdrościł 27-letniemu dowódcy wsławionemu już zwycięstwami nad Wołgą, na Syberii, Kaukazie i Krymie kolejnego pewnego, jak już się wydawało, sukcesu. Stalin sam chciał zostać zdobywcą Lwowa i stamtąd prowadzić bolszewików na Pragę i Wiedeń. Dowódcy wojsk polskich, wykorzystawszy to, że pozbawione wsparcia z południa oddziały Frontu Zachodniego szły na stolicę z odsłoniętą lewą flanką, rozbili wroga.

Tuchaczewski przegrał, a dotkliwie oberwał za to Stalin. Zaraz po cudzie nad Wisłą na konferencji partyjnej sam Włodzimierz Lenin i Lew Trocki, ludowy komisarz do spraw wojskowych i morskich, poddali Stalina miażdżącej krytyce za samowolę i nieudolność, które doprowadziły do katastrofy pod Warszawą. Kilka dni potem Trocki za karę usunął go z Rewolucyjnej Rady Wojskowej Frontu Południowo-Zachodniego.

A pokonanemu przez Polaków Tuchaczewskiemu się upiekło. Zaraz potem, jedno po drugim, dostał bardzo ważne zadania, co dowodziło, że mimo klęski nie stracił zaufania przełożonych. Zadania parszywe. W marcu 1921 r. szturmował zbuntowaną przeciw komunistom bazę Floty Bałtyckiej w Kronsztadzie pod Piotrogradem, a potem rozkazał tysiącami rozstrzeliwać marynarzy, którzy - uwierzywszy jego słowu - poddali się bolszewikom.

Zaraz po Kronsztadzie druga, jeszcze paskudniejsza "delegacja" do Tambowa. Tam, uciekając się do najbardziej bestialskich metod, tłumił powstanie chłopów dowodzonych przez Aleksandra Antonowa. Chyba jako pierwszy dowódca w historii masakrował ludność cywilną gazami bojowymi. We wsiach masowo brał zakładników i kazał ich rozstrzeliwać, jeśli nie wydali partyzantów. Zginęło 15 tys. chłopów, powstanie upadło, a Tuchaczewski doczekał się najwyższych pochwał ze strony bolszewickiego kierownictwa.

Za krwawe zasługi już za Stalina został zastępcą ludowego komisarza do spraw wojskowych, a w 1935 r. - marszałkiem Związku Radzieckiego.

Ale wódz narodów, kiedy tylko w 1924 r. objął władzę, kazał czekistom zbierać materiały na swego dawnego rywala.

Stalin dołożył starań

Do rozprawy z "radzieckim Bonapartem", jak nazywano Tuchaczewskiego, i całym dowództwem Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej Stalin był gotów wiosną 1937 r. W maju wyrzucił Tuchaczewskiego z komisariatu wojskowego i mianował dowódcą Wołżańskiego Okręgu Wojskowego. Przed samym wyjazdem do Kujbyszewa (dziś Samara) marszałek był na Kremlu. Stalin, rozstając się z nim, po przyjacielsku położył mu rękę na ramieniu i powiedział: - Dołożę wszelkich starań, byście jak najszybciej wrócili do Moskwy.

To, że nie była to obietnica, lecz pogróżka, Tuchaczewski zrozumiał, kiedy 11 dni później wracał do stolicy. Na Łubiankę, pod konwojem. Pobity, w kajdankach. Oskarżony o przygotowywanie zamachu stanu, zdradę na rzecz Niemców i Polaków.

W czasie śledztwa najpierw próbował szydzić z absurdalnych zarzutów. Ale specjaliści z Łubianki szybko wybili mu z głowy ironię. Charakter pisma w jego oświadczeniach zmieniał się z dnia na dzień. W miarę, jak postępowało śledztwo, litery stawały się coraz bardziej rozchwiane, niewyraźne. Na protokołach przesłuchań zachowały się ślady krwi.

Przed specjalnym trybunałem złożonym z najwyższych dowódców armii (większość z nich wkrótce też padła ofiarą Wielkiej Czystki) Tuchaczewski stanął z komandarmami [dowódcami armii] Awgustem Korkiem, Joną Jakirem, Jeronimem Uborewiczem i jeszcze czterema komkorami [dowódcami korpusów]. Wszyscy "szczerze" przyznali się do zdrady, spiskowania. W prośbach o łaskę kajali się, przysięgali Stalinowi, że zrozumieli swą winę, i zapewniali, że teraz będą mu służyć wiernie.

"Łajdak i prostytutka" - napisał Stalin na prośbie Jakira. "Absolutnie słuszne określenie" - przyklasnęli wodzowi Kliment Woroszyłow, ludowy komisarz obrony, i premier Wiaczesław Mołotow, podpisując się niżej. "Parszywiec, łajdak i kurwa zasłużył na jedno - karę śmierci" - przebił ich swym dopiskiem Łazar Kaganowicz, ludowy komisarz przemysłu.

Wyrok zapadł tuż przed północą 11 czerwca 1937 r. Degradacja, konfiskata mienia, natychmiastowe rozstrzelanie.

Głos ma towarzysz Błochin

Legenda mówi, że dzielny marszałek Tuchaczewski, stojąc na podwórzu Łubianki przed plutonem egzekucyjnym, miał w ostatnim mgnieniu swego życia dumnie wykrzyknąć: - Nie do mnie strzelacie. Rozstrzeliwujecie Armię Czerwoną.

Tak jednak być nie mogło.

Bolszewicy, uruchomiwszy już w czasie przewrotu 1917 r. taśmociąg terroru, odrzucili wszelkie burżuazyjne rytuały. Jeśli w egzekucji uczestniczył duchowny, to nie jako spowiednik, lecz jako skazaniec. Żadnych ostatnich życzeń, ostatniego papierosa czy kieliszka wódki. Żadnego słupka i przewiązywania oczu tuż przed salwą. Żadnego plutonu egzekucyjnego, w którym jeden żołnierz - choć nie wiadomo który - ma w lufie ślepy nabój po to, by każdy ze strzelających mógł mieć nadzieję, że to nie on zabił.

Gdyby bolszewicy bawili się w takie sztuczki, to do dziś nie rozstrzelaliby i połowy tych, których udało im się zgładzić. Ich kaci strzelali jak skrytobójcy. Znienacka, w tył głowy. Ciała palili albo zagrzebywali w masowych mogiłach, których ślady zacierali.

Jeśli przez dziesięciolecia każdego dnia trzeba było zgładzić setki czy tysiące ludzi, to śmierć skazańca stawała się problemem czysto technologicznym, jak produkcja konserw na taśmie fabrycznej. "Towar" trzeba było dostarczyć na miejsce, jak najszybciej i jak najtaniej przerobić, pozbyć się "odpadów". Bez zbędnych emocji, nakładów. W czasach Wielkiej Czystki Łubianka była fabryką śmierci, gdzie proces produkcyjny nie był zorganizowany tak precyzyjnie jak w Auschwitz, ale też całkiem logicznie.

Za bezproblemowe funkcjonowanie taśmociągu śmierci odpowiadał kapitan Błochin, "komendant Łubianki". Jego obowiązkiem było kierowanie ochroną centrali służb specjalnych, czuwanie nad codziennym porządkiem w położonym w centrum Moskwy kompleksie gmachów NKWD. By lepiej radził sobie z łataniem dachów Łubianki i kierowaniem sprzątaczkami, szefowie kazali mu uzupełnić dwuklasowe wykształcenie na kursach podwyższania kwalifikacji gospodarczych i skierowali nawet na studia budowlane.

Z politechniką musiał się jednak rozstać na progu Wielkiej Czystki w związku - jak to napisał w składanym w Komitecie Centralnym partii życiorysie - "z nawałem pracy". Najważniejszym zadaniem gospodarza Łubianki, pochłaniającym coraz więcej czasu, stało się wtedy obsługiwanie taśmociągu śmierci. W tak zwanym więzieniu wewnętrznym urządził obitą tłumiącym hałas wojłokiem celę śmierci, sprowadził z Niemiec partię niezawodnych waltherów, a dla siebie zamówił specjalny strój kata.

Był już wtedy niezastąpionym specjalistą odznaczonym wysokimi orderami. Biegłości w zabijaniu skazańców jedną kulą z broni krótkiej w tył głowy zaczął nabierać już w sierpniu 1924 r., kiedy został pomocnikiem dowódcy ochrony Łubianki. Z dokumentów wynika, że strzelał nieprzerwanie przez prawie 29 lat. Ostatniego skazańca zabił własnoręcznie 2 marca 1953 r., na trzy dni przed śmiercią Stalina, kiedy był już generałem majorem NKWD oraz kawalerem Orderu Lenina i dwukrotnie Orderu Czerwonego Sztandaru. To on zastrzelił Mikołaja Bucharina, głównego ideologa bolszewików, premiera Aleksieja Rykowa, pisarza Izaaka Babla, reżysera Wsiewołoda Meyerholda, a także swego byłego szefa, ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego Mikołaja Jeżowa, który po Wielkiej Czystce popadł w niełaskę u Stalina.

W wewnętrznym więzieniu Łubianki nie strzelał sam. Miał pomocników wybieranych wśród funkcjonariuszy ochrony gmachu. Historycy oceniają jednak, że własnoręcznie zabił może i ponad 50 tys. osób. Tak mogło być. Błochin miał swoją naturalną normę - 15 zabitych w jednej serii. 15 ciał zabierała "połutorka" z napisem "chleb". 15 zwłok każdej nocy spalało krematorium na Cmentarzu Dońskim.

Zobaczyłem kata

Nic dziwnego, że to właśnie jemu w 1940 r. powierzono przeprowadzenie egzekucji polskich policjantów w Kalininie. I tam znakomicie zorganizował taśmociąg śmierci. On sam i jego pomocnicy w kwietniu i maju co noc rozstrzeliwali w podziemiach tamtejszej siedziby NKWD 250 skazańców. W sumie - 6296 ludzi. Ciała grzebali w masowych mogiłach wyrytych w pobliżu wsi Miednoje specjalnie sprowadzoną przez Błochina z Moskwy koparką.

Mistrz wypełnił zadanie szybciej i sprawniej od tych, którzy strzelali w Katyniu, gdzie rozstrzelano o 1,5 tys. skazańców mniej niż w Kalininie. Ale tamtejsi kaci nie byli tak przygotowani do tej pracy jak on. Dmitrij Tokariew, były szef NKWD w Kalininie, zeznając w 1991 r. przed prokuratorem Anatolijem Jabłokowem prowadzącym śledztwo w sprawie zbrodni w Katyniu i Miednoje, z przerażeniem wspominał Błochina: "Poszliśmy. I wówczas zobaczyłem całą tę grozę. Po kilku minutach Błochin włożył swoją odzież specjalną: brązową skórzaną pilotkę, długi skórzany brązowy fartuch, skórzane brązowe rękawice, szoferskie gogle. Na mnie zrobiło to wielkie wrażenie. Zobaczyłem kata!".

Tuchaczewski 12 czerwca 1937 r. swego kata nie zobaczył. Błochin wziął go podstępem. Podszedł do drzwi celi marszałka i krzyknął: - Towarzysz Tuchaczewski na posiedzenie Biura Politycznego! Skazaniec uskrzydlony nadzieją, że oto po piekle przesłuchań, tygodniach tortur przychodzi ułaskawienie, wyskoczył na korytarz. Komendant Łubianki ukryty za drzwiami właśnie na to czekał. Niezawodną jak zawsze ręką zza pleców skazańca wpuścił kulę między kręgi szczytowy i obrotowy kręgosłupa szyjnego, błyskawicznie zabijając.

Ostrożniejszy komandarm Uborewicz nie dał się nabrać na ten sam trik, wiedział, że żadne Biuro Polityczne nie czeka. Powoli wyszedł z celi, stanął twarzą w twarz z katem i wykrzyknął: - Niech żyje towarzysz Stalin! Błochin wystrzelił mu prosto w serce.

Teraz trzeba było się spieszyć, załadować ciała ośmiu rozstrzelanych na "połutorkę", zawieźć je na Cmentarz Doński, tak by Niestierenko zdążył je spalić i zagrzebać popioły dowódców w sobie tylko wiadomym miejscu, nim Moskwa się obudzi. Miejsce pochówku wrogów ludu w bolszewickiej Rosji miało na zawsze pozostać tajemnicą.

On leży na Dońskim

Egzekucja Tuchaczewskiego i jego towarzyszy była początkiem Wielkiej Czystki w wojsku. W najbliższych miesiącach ten sam los spotkał większość dowódców Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Była też początkiem represji, które spadły na ich rodziny. Wszystkich bliskich zaliczono do kategorii "CzSIR" (członek rodziny zdrajcy ojczyzny), co oznaczało wyrok. Żona, dwóch braci, dwóch szwagrów Tuchaczewskiego zostali rozstrzelani. Matka, córka, siostry, szwagierki trafiły do łagrów.

Marszałek został zrehabilitowany w 1957 r. Słusznie, bo nie był zdrajcą, polskim czy niemieckim szpiegiem, za co go skazano. Niesłusznie, bo przecież był winny zbrodni wojennych na swoich rodakach rozstrzeliwanych w Kronsztadzie i trutych gazem pod Tambowem.

Tokariew w swoich zeznaniach zapewniał, że Błochin dręczony wyrzutami sumienia załamał się i popełnił samobójstwo. Rzeczywiście wielu katów NKWD rozpiło się, wpadło w obłęd, skończyło ze sobą. Ale nie Błochin. Pozbawiony po śmierci Stalina stopnia generalskiego i przeniesiony na emeryturę zmarł w 1955 r. We własnym łóżku na wylew.

Został pochowany tuż przy głównej bramie Cmentarza Dońskiego. Wciąż pilnuje swych ofiar, które w czasie Wielkiej Czystki przywoził tu z Łubianki.

 

 

WACŁAW RADZIWINOWICZ

PRZYGOTOWUJĄC TEKST, WYKORZYSTAŁEM MATERIAŁY MIĘDZYNARODOWEGO STOWARZYSZENIA "MEMORIAŁ", MATERIAŁY ARCHIWUM KC KPZR, KSIĄŻKĘ JULII KANTOR "WOJNA I MIR MICHAIŁA TUCHACZEWSKIEGO" ORAZ PERIODYK "ZESZYTY KATYŃSKIE"