W ostatnim numerze "Dziennika
Arcypolskiego" z Czikago w rubryce "Najlepsze wypracowania
szkolne" czytamy o...Odrzańskiego córze, Manueli.
Pismo zamieszcza jej wypracowanie z polskiego z tematu "Polska kultura,
polska literatura, polska mowa - z czego jesteśmy szczególnie dumni?".
Nihilizm polski albo kat na baby
Stanisław Przybyszewski urodził się w w
1868 r. rodzinie prowincjonalnego nauczyciela w miasteczku Łojew.
Ubogą była rodzina Stasia - pięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa ojca i czwórka
z drugiego żyła w dwupokojowym mieszkanku w budynku szkolnym, krytym słomą. Chłopiec
w dzieciństwie szczególnie umiłował sobie ministranturę w kościele i
fortepianowe interpretacje mazurków Chopina dla miejscowej publiczności.
Jako chucherko w okularkach, w dodatku grywające na instrumencie muzycznym nie
był lubiany przez rówieśników, ci lali go przy każdej sposobności. Tak się jakoś
składało, że nikt go nie bronił i niemal codziennie chłopczyk idąc do szkoły i
ze szkoły przemykał się zaułkami i pilnie wypatrywał prześladowców. Te doświadczenia
wpłynęły na młodą psychikę chłopca.
Jak wspominał później, jego życie
zmieniło się w wieku lat 14, kiedy przeczytał "Ryszarda III"
Szekspira.
Postanowił uciec. Bieda i poniżenie w rodzinnym Łojewie stały się dla zdolnego
młodzieńca motywacją do wyrwania się za wszelką cenę z prowincji.
Wyzyskując zaufanie aktywistów pracy
organicznej w Prusiech zdobył stypendium i uderzył na Berlin. Tu rozczytał się
w Nietzschem i wzgardził mieszczanami. W czasie wakacji na rodzinnej prowincji
uwodzi córeczkę miejscowego kupczyka, ale szybko ucieka do Berlina. Czuje się
przecież jak nadczłowiek, poza dobrem i złem. Zmienia wydział z architektury na
medycynę, co jednak spotyka się z kontrakcją kołtuńskich fundatorów stypendium,
którzy kierując się oceną sytuacji Polaków w zaborze pruskim opłacali kształcenie
architekta, nie lekarza odcinają dopływ finansów. Stanisław niezrażony obrotem
spraw przechodzi na utrzymanie brata Antoniego, pracującego w berlińskiej
fabryce.
Sytuacja życiowa Przybyszewskiego
skomplikowała się jednak po nieoczekiwanym przybyciu do Berlina ofiary jego
prowincjonalnych nietzcheańskich ekscesów - Marty Foerder, niedwuznacznie ciężarnej.
Materialne położenie Przybyszewskiego stało się tak złe, że próbował
korespondencyjnie wyżebrać wsparcie u proboszcza rodzinnego miasteczka.
Wybawieniem była nominacja na redaktora
naczelnego... berlińskiej, socjalistycznej "Gazety Robotniczej". Mimo
zupełnego braku pojęcia o istocie socjalizmu Przybyszewski zaangażował się na
serio. Pisywał wstępniaki przeciwko księżom i właścicielom fabryk.
W międzyczasie Marta rodzi dwójkę dzieci, ale o ślubie nie ma mowy. Idylla
finansowa, bo za pracę socjaliści płacili niezgorzej, skończyła się
dramatycznie, w kasie pisma wykryto pewne braki, tak jednak znaczące, że zwrócono
się z wyjaśnieniami do redaktora. Ten jednak rozpoczynał właśnie może
najciekawszy etap swego życia, czyli ekscentryczny związek z grupą
skandynawskich artystów i w związku z tym miał prawo, jak uważał wydać na
prywatne sprawy pewne kwoty. Socjaliści polscy, na dodatek z zaboru pruskiego
nie okazali się wrażliwi na towarzyskie porywy Stanisława P., został
najtrywialniej wyrzucony na pysk, jednak prawda o malwersacjach finansowych
została ukryta.
Przybyszewski staje się w środowisku
literackim Berlina znany publikując kilka modernistycznych rozpraw. Zaprzyjaźnia
się z wybitnym poetą Richardem Dehmelem, który poza talentem posiada ważną dla
Stanisława cechę - stałą pensję w wysokości 250 marek. Prezentując się jako
ubogi geniusz, w dodatku obarczony rodziną będzie korzystał z owej pensji bez
umiaru.
W gospodzie "Pod Czarnym
Prosiakiem" balanguje ze Strindbergiem, Dehmelem, Munchem i jego kochanką
Dagną Juel. Dagny rzuca Muncha, wzgardza Strindbergiem i wybiera na męża...Przybyszewskiego,
który dyskretnie nie wspomina wybrance o swej utrzymance i dzieciach.
W tym czasie Stanisław pisze poemat
"Totenmesse", niestety po niemiecku, którego to języka (tak jak i
polskiego) nigdy nie opanował do końca. Pomoc znajduję u przyjaciela Richarda,
ten praktycznie staje się współtwórcą poematu. Dzieło, wsparte talentem
wybitnego poety wzbudza w literackim Berlinie niejaką sensację.
Marta F. kochająca, prosta. Jej nieszczęściem
było to, że związała się z "geniuszem", człowiekiem święcie
przekonanym, iż spłodzi nieśmiertelne dzieła. Gdy był nikim Marta, domowa
kuchta była pożyteczna, gdy nadeszły pierwsze sukcesy poczęła przeszkadzać.
Dagny, w oczach Stanisława potrafiła natchnąć go duchowo, życie z poczciwą Martą
oznaczało "usychanie na śmierć". Tak po latach opisywał swoją pierwszą
partnerkę życiową: "Marta była bezkrwista, upośledzona, co strasznie głęboko
odczuwała, doprowadzona do ostateczności tym, że jej nie brałem. Fantazja jej
się rozwydrzyła, podniecana jeszcze przez matkę rajfurkę, która Martę wprost
uczyła, jak ma ze mną postępować, bo matka w swojej przebiegłości, znając mnie
jako człowieka słabego i dobrego, liczyła z pewnością na to, że się z Martą ożenię."
Pierwsze spotkanie z Martą w Berlinie też oceniał jako rezultat kobiecej
przebiegłości, Marta miała przyjść na jego imieniny w sukni z dekoltem i z
butelką wina...
1893 rok, małżeństwo z Dagny, przyjaźń ze Strindbergiem i skandalizującym
malarzem Munchem, kontakty z młodoniemiecką bohemą, zachwyty krytyki dla
genialnego Polaka, który na dodatek wyglądem przypominał Chrystusa - co miała
wspólnego z tym światem uboga duchem, porzucona kochanka?
Przybyszewski korzysta z koniunktury,
wydaje trylogię "Dzieci Szatana" i rapsod "De profundis",
gdzie wychwala miłość kazirodczą siostry do brata, wojażuje po Skandynawii. Żyje
w tym czasie z honorariów, ale bardziej z pieniędzy mieszczańskiej rodziny
Dagny.
Związek z Martą nie jest jednak zakończony,
w 1895 r., a więc 2 lata po zawarciu małżeństwa z Dagny Marta rodzi trzecie
dziecko. W tym czasie mieszkała kątem w niewielkim mieszkaniu brata Stanisława,
Antoniego, który nie opuszczał go w potrzebie. Do czasu.
W 1896 r. Marta zażywa truciznę,
Przybyszewski zostaje na dwa tygodnie aresztowany przez policję jako podejrzany
o spowodowanie samobójstwa, mówiono także o pomocy Stanisława P. w sztucznym,
nieudanym poronieniu... Zostaje uwolniony.
Wybucha skandal, wśród Polonii berlińskiej krąży uporczywa plotka o nocy spędzonej
z Dagny w mieszkaniu samobójczyni, by lepiej poczuć "trupie tchnienie własnej
ofiary". Dzieci Marty trafiają do sierocińca, ojciec niezbyt przejmował się
ich losem.
Skandal ten był katastrofą życiową
Przybyszewskiego. Ofiarny brat zrywa z nim wszelkie stosunki. Finanse załamują
się, pozostaje Dehmel, do niego słać będzie ustawicznie prośby o wsparcie, ten
jednak wstrząśnięty śmiercią Marty odmawia. Ta tragedia zbiega się z gwałtownym
obniżeniem prestiżu artystycznego Stanisława, krytycy po początkowym
entuzjazmie zauważyli w jego dziełach tylko niegramatyczny, pretensjonalny bełkot.
Wydawca Bodenhausen na prośbę o wsparcie szczerze radzi byłemu geniuszowi
"...musi pan oglądnąć się za zajęciem, zapewniającym panu utrzymanie.
Najwięksi twórcy musieli pracować na chleb, niech się pan tym pocieszy."
Nie tylko talent, ale i osobowość Stanisława poczęła budzić drwiny, większą
uwagę zwracano teraz na jego konsekwentną życiową politykę utrzymywania się
kosztem znajomych i przyjaciół.
Opinia kabotyńskiego grafomana zupełnie uniemożliwia egzystencję w Berlinie, a
nadmienić należy, że w 1897 r. miał z Dagny dwójkę dzieci i utrzymywanie całej
rodziny (a i krewni żony po skandalu odmówili w końcu pensji) z żebraniny stawało
się bardzo trudne.
Częściowo ratuje sytuację zdumiewające
powodzenie na kulturalnej prowincji, w ...Czechach. W tym czasie w krainie tej
literatura, w myśl ideałów odrodzenia wielowiekowo niemczonego narodu zajmowała
się opiewaniem uroków najpiękniejszej w świecie przyrody czeskiej.
W roku 1894 powstało jednakowoż pismo awangardowe "Moderni Revue" założone
przez pana Prochazkę. Pismo było skandalizujące, oczywiście jeśli wziąć pod
uwagę cały kulturalny kontekst ówczesnych Czech, miało nikły nakład i było
nader ostro zwalczane przez ogół prostych Czechów. Prochazka, lat 26 wspierany
był przez malarza, niejakiego Hlavacka i poetę Karaska, lat 21, ale młodzieńca
ambitnego, autora prowokującego zbioru pt. "Sodoma".
Z takimi to ludźmi związał się mistrz Przybyszewski w czasie kryzysu berlińskiego.
Stał się korespondencyjnym opiekunem skandalizujących Czechów, podsyłał im co
bardziej satanistyczne ilustracje i utwory. Sława Przybyszewskiego jako
geniusza rosła w kręgu odbiorców pisma, a po przedruku "Dzieci
Szatana" ugruntowała się, przez jakieś cztery, może pięć lat był Stanisław
P. najbardziej wpływowym zagranicznym artystą w młodej literaturze Czech. Sam
nie czytywał "Moderni", nie znał czeskiego, ale wierzył na słowo
zapewnieniom redaktora co do czeskich zachwytów.
Jego czeska kariera utwierdziła go w
przekonaniu o własnej wielkości, ale wielkich pieniędzy z tego nie było.
Znajomych ubywało na gwałt, za to długi rosły niepomiernie. Zdarzył się jednak
cud, w Hiszpanii, gdzie Stanisław starał się odetchnąć od berlińskiej atmosfery
spotkał Ignacego Paderewskiego, już wtedy człowieka bardzo zamożnego. Bez żenady
przedstawił się jako ubogi artysta, zaszczuty przez kołtuńskie środowisko berlińskiej
Polonii, wskazał na konieczność utrzymywania rodziny.
I otrzymał pomoc w wysokości 5 000 franków!!! Pieniędzmi tymi pospłacał długi i
nie musząc już martwić się o możliwość sądowego ścigania za ich niespłacanie
spojrzał z optymizmem w przyszłość.
Nawiązał P. kontakt z młodocianymi
awangardystami krakowskimi, ci znając berlińską sławę P. co prawda troszkę już
zblakłą zaproponowali mu kierowanie pismem "Życie". Zanim jednak
geniusz pojechał do Krakowa postanowił odwiedzić swego mentora duchowego,
tymczasowo wypoczywającego w zakładzie zamkniętym.
W Karlsbadzie spotyka się z obłąkanym Nietzschem, co po latach uwieczni w
autobiograficznych "Wspomnieniach".
Myśliciel podupadły duchowo wskutek niezaleczonego syfilisu żarł kupę i na słowa
Przybyszewskiego "Mistrzu my wszyscy z ciebie, twe nieśmiertelne dzieła..."
- Myliłem się - tako rzecze Fryderyk.
- Tak w ogóle?
- W ogóle, czytaj ty lepiej siostry Bronte, lepiej na tym na zdrowiu wyjdziesz.
A teraz proszę opuścić pomięszczenie pracownicze, będę rozgrywał Austerlitz,
siostro basen!
P. nie skorzystał z rady, kipiąc
nihilistyczną energią wyjechał do Krakowa.
Na dworcu przywitała go, ku zdumieniu gromada młodzieży traktując jak półboga.
Jeden z witających wykonał legendarną kwestię - "byłbym szczęśliwym,
gdybym był cielakiem, z którego skóry pańskie buty wyprawiono". Słowa te
zupełnie oszołomiły P., który przyjeżdżał przecież ze świata, który po berlińskim
falstarcie oferował mu poniżający los grafomańskiego żebraczyny.
"Życie" było pismem tak
skrajnie nonkonformistycznym, iż jego twórcom wydało się bluźnierstwem
oferowanie go prostym filistrom. Niestety, tylko mydlarze w małym,
prowincjonalnym Krakówku posiadali gotówkę, zaś jedyni zasługujący na lekturę
odbiorcy, cyganeria artystyczna, jakoś nie. Cóż było robić, należało brać pieniądze
na wydawanie pisma od kogo się tylko dało, w którym to procederze na szczęście
P. miał wieloletnią praktykę.
W znanym manifeście
"Confiteor" P. występuje przeciwko społecznym i patriotycznym obowiązkom
polskiej sztuki. Manifest ten mógł być wstrząsem, przełomem dla polskiej
kultury, pod warunkiem, że zaproponowano by nową sztukę, prawdziwą rewolucję
artystyczną. Niestety redaktorem "Życia" był P. a jego ambicje
przybliżania narodowi sztuki europejskiej sprowadzały się do drukowania własnej,
grafomańskiej prozy i liryki. Otaczający P. dwór buntowniczych młodzieńców także
miał ambicje literackie, i przez dwa lata funkcjonowania pismo szokowało
krakowskich filistrów bełkotem półanalfabetów.
Próba zerwania z przerażającą tradycją
romantyczno-pozytywistyczną zakończyła się, niestety obfitym plonem w postaci
dzieł zwykłych cwaniaczków i literackich pajaców. Podobnie skończyła się
"bruLionowa" rewolucja we współczesnych nam czasach.
Klientelę pisemka stanowiły w większości
poczciwe matrony krakowskie, takie jak Helena Pawlikowska, która tak opisywała
jedną z ilustracji zamieszczoną w "Życiu" - " 'Symbol' jest
wadliwie narysowany, a ramy nieprzyzwoite, na stole w przyzwoitym domu nie mogą
przecie leżeć takie rzeczy, jak nie donoszony w łonie matki płód i różne koło
niego przynależności, fatałaszki obrzydliwe; zresztą tak zbudowana, jak ta w
'Symbolu' matką być nie może."
W swej "Synagodze Szatana" P.
serwuje następujący opis orgii dyabelskich:
"Sabat! A naraz, jakby na dany znak, porządkują się pary w wielkim kole, mężczyzna
i kobieta zwróceni plecami do siebie i rozpoczyna się szalona orgia tańca. Słychać
rżenia namiętności, dzikie rozpustne pieśni, przerywane ochrypłym, dyszącym
okrzykiem: Har! Har! Dyable! Dyable! Skacz tu! Skacz tam!
Orgia dochodzi w potwornych skokach i rzutach do najwścieklejszego
rozbestwienia, zwierzę rozpętało się w człowieku, chuć kojarzy się z
pragnieniem krwi, z deliryi bólu wyłania się obłąkanie [...]. I nagle zmienia
się chuć na krwiożerczość - [kobieta] rozszarpuje paznokciami swe ciało, wyrywa
sobie pęki włosów z głowy, rozszarpuje sobie piersi, ale to jeszcze mało, by
bestię zaspokoić. Rzuca się na dziecko, tę odwieczną ofiarę składaną na ołtarzu
szatana, rozrywa mu zębami piersi, wyszarpuje serce - albo przegryza mu tętnicę
na szyi i ssie krew, albo - kilka takich wypadków jest zupełnie
uwiarygodnionych - wtłacza miękką główkę w narządy płciowe z piekielnym rykiem
- wejdź tam skąd wyszedłeś."
Członek zaś dyabelski miał być, według
P. najeżony kolcami, i to tak fikuśnie, że w czasie wyzdanej kopulacji z
czarownicą ów Phallus swobodnie wchodził, lecz przy oswobadzaniu kolce rozrywały
organa kobiece...
To nie był Berlin, poczciwa, drobnomieszczańska publika dała się łatwo zaszantażować.
Nikt tu nie ośmielił się zapytać o sens tego bełkotu, szok obyczajowy, który
sprezentowano prowincji galicyjskiej wystarczył za wszystkie wątpliwości.
Polski Nietzsche? Czy w małym,
prowincjonalnym Krakowie mógł się pojawić inny Nietzsche?
Pretekstem, który pozwolił władzom
galicyjskim zaaferowanym skandalizmem pisma wreszcie zamknąć całą imprezę było
wydrukowanie w styczniowym numerze 1900 r. "De profundis" mistrza P.,
historii kazirodczej miłości. Skandal ten pozwolił P. zakończyć pracę z opinią
ludożercy, przecież bardzo satysfakcjonującej.
Pismo w tym czasie musiało upaść z powodów finansowych, jako nieczytane. Los
jak zwykle sprzyjał P. i oszczędzono mu także kontroli w kasie pisma, co
mogło ujawnić przykre fakty.
Sukcesom na niwie artystycznej
towarzyszyły podobne w życiu prywatnym. Odbija Stasiu żonę swemu przyjacielowi
Kasprowiczowi. Jadwiga Kasprowiczowa napaliła się na mistrza P. po lekturze
"Homo sapiens". Czytała także Ibsena i zapragnęła przeżyć jakiś
dramat duszy, koniecznie wiążąc się z jakimś artystycznym obłąkańcem. Wracała
cztery razy do męża, za piątym razem już się to Kasprowiczowi znudziło. Trzeba
było zostać na całe życie z szaleńcem.
W tym samym czasie romansował P. z
malarką Pająkówną, wychowanicą rodziny Pawlikowskich. Papa Pawlikowski
przeznaczył Pająkównie 150 florenów miesięcznej pensji, którą w znacznej części
przeznaczała na utrzymywanie swego kochanka. Co ciekawe, doskonale wiedziała o
związku P. z Jadwigą i problemach z Dagny. Płaciła z ochotą.
Znowu długi. P. nękany przez
wierzycieli "wyprowadza się" z pięknego, czteropokojowego mieszkania
na Karmelickiej do dwupokojowej nory na trzecim piętrze. Ale znowu znajdują się
hojni sponsorzy, sam Sienkiewicz przyczynia się do przyznania pisarzowi
dwuletniego stypendium Polskiej Akademii Umiejętności w łącznej wysokości 3 200
koron. Jednak jest to mało, P. pisze rozpaczliwy list do Anieli Pająkówny
opisując jak został pobity, i co ważniejsze doszczętnie obrabowany z gotówki przez
trzech drabów. Prosi o przesłanie książeczki oszczędnościowej Anieli. Ta oczywiście
wysłała.
W 1900 r. do Lwowa zjeżdżają się Kasprowicz, Jadwiga, jeszcze jako jego żona,
P. i Aniela. Ciasno, ale nie przeszkadza to pisarzowi w tym właśnie czasie, jak
wyliczył skrupulatny biograf stać się sprawcą ciąży Anieli.
Między P. a Dagny dochodzi do
pojednania. W 1901 wpada pisarz na pomysł wyjazdu na Kaukaz. Wyjeżdża najpierw
Dagny z Władysławem Emerykiem, znajomym rodziny. P. jakoś nie jedzie, coś mu
wypadło. W Tyflisie Emeryk zabija z rewolweru Dagny i popełnia samobójstwo. W
pożegnalnym liście pisze: "Kochany Stasiu. Zrobiłem to, co tyś powinien był
zrobić."
Wybucha skandal, podobny do tego po śmierci Marty. P. komentuje sprawę w liście
do Jadwigi: "cała ta sprawa kosztowała kilkaset rubli". Dzieci
Przybyszewskiego i Dagny zostają odebrane ojcu i jadą do rodziny matki w
Norwegii. Mieszkający już wtedy w Warszawie P. spotyka się z powszechną pogardą
i niechęcią.
W jego życiu osobistym następuje gwałtowana
zmiana za sprawą ożenku z Jadwigą. Tej minęły już porywy duszy, a naszły wątpliwości
co do materialnej i duchowej przyszłości jej związku. Pamiętała Martę i Dagny i
nie chcąc naśladować ich losu wzięła pisarza, używając pospolitego zwrotu za
mordę. Żoneczka przejęła jego sprawy finansowe i grubiańsko zmuszała do
codziennej literackiej pracy. Odbierała butelkę, a w razie nieposłuszeństwa lała
po pysku. Święty pijaczyna narzuconą mu przymusem abstynencję tak komentował w
liście do Anieli "zagościł w mym domu piekielny szatan, kobieta zła,
przewrotna i ordynarna, która mnie doszczętnie zniszczyła".
Ciężko mu było, zwłaszcza, że sława krakowska zupełnie nie działała w
Warszawie. Tu jego nietzscheanizm wyśmiewano, nazywając go "Nad - Muchą",
jego wędrówki do sklepiku z bańką po naftę wywołały plotkę, iż naftę ową spożywa całymi
litrami.
Momentem, kiedy wydawało się, że pisarz
znowu będzie miał swoje pięć minut była sprawa z sienkiewiczowskim oskarżeniem
o propagowanie ruji i porubstwa. W proteście P. pisze o swym wpływie na polską
literaturę: "całego tego rozmachu, z jakim się dusza twórcza polska rozpędziła
ku wielkiemu ideałowi prawdy i piękna, czczym aforyzmem zbyć nie można".
W tym czasie pisze dramaty, wystawia
je, ale w sumie są to zdarzenia tak nieznaczące, że nie warto w ogóle o nich
pisać. Około 1907 mieszkają z Jadwigą w Niemczech, niedaleko Monachium.
Przybyszewski postanawia założyć skład cygar i papierosów. Znęcony przyszłym
zyskiem biegał pisarz po Monachium rozglądając się za najlepszą lokalizacją.
Zabrakło 1 400 marek, i może genialny P. zakończył by żywot jako zamożny
niemiecki mieszczanin.
W 1911 r. ma miejsce zdumiewające
wydarzenie, krawiec, który przed laty uszył P. porządny garnitur i nie otrzymał
należności za kilkaset marek doprowadza do sądowego zajęcia w mieszkaniu P.
perskiego dywanu, otomany i kanapy. Pisarz napisał wtedy do rzemieślnika:
"Po śmierci artysty to takiego biedaka wieziecie na Skałkę i głupią hecę
pogrzebanym urządzacie, a za życia dla głupich dwustu czy trzystu marek artystę
polskiego na ciężki wstyd wobec niemieckich komorników wystawiacie." Było
jeszcze coś o "biednym artyście polskim, który jako jedyny przypomina
Europie, że jakaś Polska istnieje".
W 1912 r. umiera w zapomnieniu w Paryżu
Aniela Pająkówna. Wychowaniem córeczki, Stasi zajęli się Pawlikowscy.
W 1913 r. na literacką gloryfikację
Dagny reaguje P., zmuszony do tego przez żonę donosem do prasy. Pisze o zmarłej
żonie, iż miała skłonności do wolnych stosunków miłosnych, co stało się powodem
jej śmieci z rąk pewnego młodzieńca. Pisze, iż prawdziwą Muzą jest aktualna
jego żona, którą kocha nad życie.
W 1917 r. zakłada dwutygodnik "Zdrój",
w manifeście pisma pisze: "z najczystszych źródeł duszy polskiej zaczerpnęliśmy
nasze pojęcie o Sztuce". Pismo "ma być istotnie 'Zdrojem', który
otworzyli nam, potomnym, Mickiewicz, Słowacki, Norwid".
Znaleźli się i tacy, którzy przypomnieli i "Confiteor" i "Życie",
wytknęli także powoływanie się na tradycje romantyczne. P. odpowiada, iż jego błędem
było obrzucanie we wspomnianym tekście "pyszałkowatą nadętością obelżywych
słów" i odrzucanie porozumienia ze społeczeństwem. Mimo tej samokrytyki,
pismo nie odniosło wielkiego sukcesu.
W 1918 powrócił do odrodzonej Ojczyzny,
która zafundowała mu 6 - pokojowe mieszkanie i synekurę w administracji
kolejowej w Gdańsku. Na miejscu rozpoczął aktywność społeczną, na odczytach,
poprzedzanych kościelnymi pieśniami przekonywał przekonanych słuchaczy o korzyściach,
jakie daje miastu polskość i Polacy.
W 1921 r. wdzięczne władze zorganizowały mistrzowi jubileusz. Objeżdżał m.in.
Bydgoszcz i Lublin i roniąc łzy wdzięczności dla chwalców wypraszał datki na
polskie gimnazjum w Gdańsku. Pisarz sam relacjonował w prasie gdańskiej obchody
swego jubileuszu i postępy zbiórki, dając tytuły "Najpiękniejszy sen
jubilata", "Sen się ziszcza", "Ma się ku wiośnie". Gdy
w 1922 gimnazjum zbudowano, pisarz, widocznie polubiwszy akcje społeczne uczepił
się pomysłu budowy w Gdańsku domu kultury polskiej. Pisał do Tuwima:
"sprawa polskości w Gdańsku ani o krok się nie posunie, jeżeli nie
stworzymy tej silnej warowni w Gdańsku".
Otrzymuje krzyż Polonia Restituta. Z Kościołem
Katolickim pojednał się w 1926 r., poświadczył to na piśmie: "Oświadczam, że
w wierze katolickiej chcę żyć i umierać. Za wszystkie wykroczenia przeciwko
zasadom tej wiary serdecznie żałuję i pragnę wszystko naprawić. Jak najgłębiej
i jak najserdeczniej Kościołowi katolickiemu oddany - Stanisław
Przybyszewski". Nie zostało mu już nic poza stworzeniem pretekstu do urządzenia
pełnego pompy pogrzebu, co też uczynił.
Zmarł w 1927 r. Trumnę ponieśli na
barkach koledzy literaci i ułożyli na czterokonnym wozie. Trumnę pokryto szkarłatem
z insygniami państwowymi. Zapłonęły pochodnie.
Kompania piechoty oddała honory, orkiestra zagrała marsza żałobnego. Mowę pożegnalną
wygłosił minister Trzciński. Delegat "Tygodnika Ilustrowanego" zapyta
retorycznie "Skądże ci chłopcy wiejący pochodniami? Skądże zieleń świerków
na drodze żałobnego konduktu, a krepa u bram?...Chowają swego!" Inny z
przemawiających zapłakał niemal "Chorągwiano naokoło kościoła. Chorągwiano
i chmurno".
Orszak pogrzebowy ciągnął się na długość kilometra. Otwierała go konna banderia
czterdziestu dwóch chłopów z okolicznych wsi i grupa trzynastu powstańców na
koniach z Łojewa. Za nimi szły dzieci z okolicznych szkół powszechnych, młodzież
gimnazjalna, bractwa kurkowe i strzeleckie ze sztandarami, kompania 59 pułku
piechoty z orkiestrą pułkową i duchowieństwo z księdzem Matuszewskim na czele.
Na poduszce niesiono krzyż komandorski Polonia Restituta, szła generalicja,
przedstawiciele rządu, rektorzy szkół wyższych i przedstawiciele prasy.
I tyle o biografii.
Konkluzje?
Zarażał śmiercią, niszczył bliskich.
Syn Bolesław rzucony przez los do sowieckiej Rosji został w 1937 r.
rozstrzelany. Córka Mieczysława, wychowana przez obcych ludzi została porządną
niemiecką mieszczką, nie interesowała się swoim biologicznym ojcem. Została
zagazowana w Oświęcimiu. Córka Janina po opuszczeniu sierocińca została pomocą
domową. Szukając kontaktu z rodzeństwem dowiedziała się, że Bolesław
wychowywany jest przez matkę Przybyszewskiego w rodzinnym Wągrowcu. Miała lat
15, on 18, spędziła dwa najszczęśliwsze miesiące swego życia, jednak w niczym
nie zmieniło to jej sytuacji. Musiała powrócić do Niemiec, pracowała wciąż jako
pomoc domowa. Nadwrażliwa, tak pisała o swych próbach nawiązania stosunków z
ludźmi: "jakże często bywałam zawiedziona w mojej dziecięcej ufności,
zawsze bowiem wierzyłam, że wszyscy ludzie muszą być dobrzy". Zmarła w
szpitalu psychiatrycznym. Córka Stanisława Przybyszewska zmarła wyniszczona
narkomanią.
I na dodatek kilka lat po pogrzebie P.
braciszek zmarłego Leon Przybyszewski zdefraudował pieniądze zebrane ze składki
publicznej na grobowiec.
Przybył z Niemiec, prowokował, głosił
powszechne zniszczenie. Potem kupili go ci, których niszczył, za 6 pokoi z
kuchnią. Jeździł po szkołach powszechnych z odczytami, deklamował patriotyczne
wiersze, popłakiwał dla podkreślenia efektu dramatycznego. Żona go biła,
zabierała pieniądze.
To typowa polska historia, typowa degrengolada polskiego szatana. Właściwie mógłby
być mieszkańcem Jackowa.
Tak przecież skończył Konwicki, w 1949 opisujący w "Rojstach" AK-owców
gwałcących nieletnią dziewczynkę, mordując tym mit romantyczny, zaś już w 1982
roku dokonujący jego histerycznej apoteozy we "Wschodach i zachodach księżyca",
w opisie marszu na Wilno. Na okładce "Wschodów..." mamy pięknego orła
z koroną cierniową na łbie.
Oto teraz w kolorowych pismach dla pań widzimy ex-nihilistę, poetę Świetlickiego.
Jeszcze 10 lat temu zapowiadał skucie Miłoszowego ryja kastetem, dziś utyty,
zachwala nowy model podgrzewanego, marmurowego sedesu
Czy wszyscy tak skończymy, czy i ja?
A tak w ogóle to Manuela, wariatka,
feministka, okultystka jest także członkinią chóru parafialnego w kościele św.
Michała Archanioła.
Po co? Dlaczego? Skąd przychodzimy? Dokąd zmierzamy?