Publicysta pisma "Świat" Ryszard Terlecki tak skomentował 9 numer "bruLionu" (od tego chyba
numeru można mówić o prawdziwym "bruLionie"): "Przerażający bełkot
francuskiego szaleńca, w którym nekrofilia, gwałt połączony z morderstwem
księdza, profanacja ołtarza i hostii, odrażające okrucieństwo i fascynacja
fekaliami łącza się w monstrualnych opisach, z których nie sposób zacytować
choćby niewielkiego fragmentu.(...) To wszystko i wiele innych atrakcji czeka
na czytelnika "niezależnego" kwartalnika "bruLion". Pisma, którego 9 już
numer pracowicie wypełnia kilku raczej nieznanych, ale zapewne bardzo
odważnych młodzieńców. Poprzednio już zwrócili na siebie uwagę arogancją i
programowym nihilizmem, teraz jednak przekroczyli granice, w których mogą
być tolerowane nieodpowiedzialne wybryki."
Zbigniew Bieńkowski znowu pisał o piśmie: "Czytam więc 'bruLion', najbardziej
miarodajne i reprezentacyjne zarazem czasopismo literackie dnia
dzisiejszego.(...) Zakłada (ono) szkicowość, niedookreśloność, niegotowość,
brulionowość właśnie. Realizuje gombrowiczowski program
niedojrzałości. Niedojrzałości siebie w niedojrzałym, niegotowym do życia
świecie. Ferdydurkizm na całego. Szamotanina, kawaleryjskość jako reguła
stylu i myślenia. Awanturnicza prześmiewczość i skandal jako racja bytu.
Brawo, czegoś takiego dawno, a może nigdy na taką skalę nie było.(...) Ten
felieton nie jest płatną reklamą periodyku. To krzyk zachwyconej duszy".
Kontekst wystąpienia - doskonale pokazali ów kontekst autorzy
monografii o "pokoleniu" Jarosław Klejnocki i Jerzy Sosnowski. Obaj autorzy z
takim zapałem wychwalali w pracy "Chwilowe zawieszenie broni" poetów
"pokolenia", iż zniesmaczony krakowski krytyk Błoński nazwał Sosnowskiego
"Nikodemem Dyzmą polskiej polonistyki".
Paradygmatem kultury polskiej lat 80-tych stały się wiersze Herberta
"Przesłanie Pana Cogito", i "Potęga smaku". Po tych wierszach kultura polska
mogła tylko bronić kolektywnej wolności i piętnować zło, które utożsamiono z
totalitarnym Smokiem. Sztuka uległa ideologizacji, na ołtarzu społeczeństwa i
polityki "rypały ją chamy", by użyć cudnych fraz Tadeusza Konwickiego.
Zagubiono obszar ludzkiej prywatności na rzecz spraw publicznych. II obieg
zdominowały szlachetne grafomaństwa, przeróżni handlarze bogoojczyźnianą
tandetą tłoczyli się w Świątyni.
No i w końcu przyszli ludzie "bruLionu" i krzyknęli - "Spierdalać stąd".
"bruLion" przeciwstawił liryce i prozie obywatelskiej twórczość osobistą,
prywatną, dotykającą zwyczajności. W roku 1989 wydawało się to wielką
rewoltą, nikt nie pytał, czy publicystyczne deklaracje wystarczą za ową
twórczość. Pismo zakwestionowało obywatelską prawdę, korelację etyki z
estetyką, podważyło kulturalne hierarchie.
Co wniosło, czy też, co chciało wnieść?
Używając języka Freuda, w 1989 r. "bruLion" zamordował ojca -
Herberta (nie chodzi tu o osobę) i zgwałcił matkę - Literaturę (w każdym razie
próbował).
Modne stało się czytanie wiersza Kawafisa "Czekając na barbarzyńców",
pierwsza antologia poetów "bruLionu" nosiła znamienny tytuł "Przeszli
barbarzyńcy". Gniewnej młodzieży niewątpliwie pomogła świadomość grzechu,
elity doskonale zdawały sobie sprawę, że długie "posierpniowe"
zaangażowanie kultury w sprawy społeczne skończyło się dla tej kultury
fatalnie. W 1989 r. wszyscy złaknieni byli zmiany, jakiejś rewolucji, która
zmiecie z powierzchni ziemi strupieszałe szczątki Kultury Niezależnej.
"bruLion" tylko na to czekał.
Sprezentowano nam wszystkim niejakiego Lopeza Mausere, o którym to sam
Tekieli wyraził się, iż zbyt wiele energii wkłada się w lansowanie przeróżnych
Herbertów, co niekorzystnie odbija się na popularności takich "kongenialnych"
poetów jak Lopez.
Samego Lopeza oglądać można było w telewizji, jak prowokował estetyczne
reakcje zacnych mieszczan w niemieckim metrze (Lopez jest bowiem
emigrantem, żyjącym w Niemczech z socjalu). Mausere, dzierżąc w jednej
dłoni kartkę z wierszem, drugą potrząsał gniewnie w kierunku siedzącej w
przedziale mimowolnej publiczności.
Niestety, tylko pewne okoliczności sprawiły, że Lopez nie mógł uznać tego
wieczorku poetyckiego za udany. Poeta nieskładnie dukał po niemiecku z
trzęsącej się w takt pociągu kartki, a publiczność wpatrywała się w niego z
przerażeniem, spodziewając się po obdartusie raczej ataku gazowego, niż
erupcji poetyckiej. Koniec końców Lopez po wyjściu z metra skomentował
nieudany występ do kamery: "Nie ma się co opierdalać z taką kołtunerią".
Izabella Filipiak przedstawiona została jako radykalna feministka, walcząca
swą literaturą z faszystowską, męską kulturą polską. Rozwodzono się szeroko o jej
literacko-obyczajowych ekscesach menstrualnych, "bruLion" w celach
reklamowych najął grupę osiłków z warszawskiej AWF, by ci demonstracyjnie
spalili egzemplarz dzieła autorki. Gdzieś tam za wodami śmiano się z
wyczynów wariatek, które jakąś ideologią próbowały dowartościować swe
manifesty literackie, ale w Polsce nikomu w głowie nie były takie dyrdymały.
Kruszyły się przecież mury Jerycha!
O "pokoleniu brulionu" wypadało mówić. Najszacowniejsze damy krytyki omdlewały niemal recenzując perypetie tajemniczej kobiety z trzema łechtaczkami z powieści Gretkowskiej. Sama zresztą Manuella urosła naraz na niemal kluczową postać świata kulturalnego. Jak dowodzą Varga i Dunin - Wąsowicz, krytycy w owym szczególnym czasie bali się Manueli Gretkowskiej. Bali się pisać, że jest grafomanką i w dodatku bezczelną. W powietrzu świstały wulgaryzmy, zapowiedzi literackiej eliminacji "pseudoelity", wszyscy czekali na nadejście barbarzyńców.
Marketing - Jak najprościej wyskoczyć w górę, i to w roku 1989, roku
załamania wszelkich instytucjonalnych form kultury? Mnożąc okropieństwa.
Ach, czegóż nie znajdowano w kolejnych numerach, drukowanego w
masowych nakładach pisma. Mieliśmy tam i antysemickie teksty Celina i
Pounda, "Pogromowym drobiazgom" nie można było nawet odmówić pewnej literackiej
kunsztowności. Notabene, antysemityzmu używali autorzy pisma ze szczególnych
powodów, uznali mianowicie, iż "elyta" jest i histerycznie filosemicka, i złożona
w części z Żydów. Zezłościć ją, znaczyło podjąć argument antysemicki, ale tak na
niby, z ironią.
Oczywiście "bruLion" nie był pismem antysemickim, tylko szczeniackim, i
przez to właśnie zerwał z nim, po publikacji Celina współpracę klasycysta
Rymkiewicz. Prócz tego drukowano niesławny tekst Mircy Eliade, z czasu,
gdy był on jednym z ideologów Legionu Michała Archanioła, tekst pod wiele
mówiącym tytułem "Świętość masakry". Po tej publikacji z pismem nie mógł
już ostentacyjnie nikt zerwać, bo "bruLion" nie utrzymywał żadnych kontaktów
z twórcami starszego pokolenia (czy może odwrotnie).
Wydrukowano także donos Andrzeja Mencwela na środowisko marcowych
"komandosów", tekst ten sąsiadował w numerze z publikacjami skrajnie
feministycznymi (ciekawszymi zresztą od niego). Z donosu mógł się
dzisiejszy czytelnik dowiedzieć o tym, że (znienawidzony przez pismo) Adam
Michnik to w rzeczywistości Żyd i bananowiec.
Pismo, wychodząc z założenia, iż elita kulturalna (i nie tylko, oj nie tylko) jest
skorumpowana i sztucznie rozdęta, toczyło wojenkę i z "Nową Falą" (o której,
poza młodzieńcami z "bruLionu" mało kto pamiętał) i z samym Herbertem.
Wielokrotnie także pisano o Michniku, już nie o postaci realnej, ale symbolu
elity "okrągłostołowej", w przymierzu z komunistami tłamszącej Polskę.
Obcowaliśmy także z, obficie prezentowanymi na łamach dewiacjami.
Najpikantniejszy był wywiad z sadystką, która specjalizowała się we frywolnym
wkładaniu ręki w ludzki odbyt. Mogliśmy się zapoznać szczegółowo, ile czasu trzeba
ów odbyt "rozluźniać", jakich należy użyć kremów.
Wszystko to działo się na początku lat 90-tych, i powiada się, że po kilku
latach Tekielemu i towarzystwu odechciało się już tych głupot. Pismo przez
jakiś rok, czy dwa lata nie ukazywało się (redakcja za to pobierała dotacje
ministerialne), formuła wyczerpała się. Polska przekroczyła pewien próg
przemian kulturowych i mało kogo obchodziły już kolejne wywiady z
gwiazdkami filmów porno. Pismo w 1989 r. trafiło na polską prowincjonalność, i
dzięki temu potrafiło zwrócić na siebie uwagę bezeceństwami. W połowie lat
90-tych wszyscy byli już pismem znudzeni, nawet sami autorzy, To wtedy
właśnie odszedł do "Czasu Kultury" Świetlicki, dystansując się od błazenady
"bruLionu". Rozpłynęli się przeróżni kongeniusze, gdzieś przepadła twórczyni
prozy miesiączkowej. Z pisma odeszli co zdolniejsi (czy może bardziej wyraziści),
pozostali tylko ci, którym tylko kolektywno-grupowy byt dawał gwarancję
przetrwania na rynku. Czyżby agonia?
Tekieli czuł, że nadciąga bliski koniec. Postanowił więc ponownie zaszokować
i zainteresować sobą i znikającym pismem publiczność. Postanowił ochrzcić i
siebie i redakcję, mało tego, zaprosił na uroczystość telewizyjne kamery.
Wnet pismo poczęło drukować fanatycznie neofickie wezwania do
powszechnego wyznawania grzechów. Numer 1 w roku pańskim 1998 przywitał
nas okładką "bruLionu": dwie dłonie w zapraszającym geście, domyślamy się,
że do Królestwa Niebieskiego.
Tę nagłą przemianę duchową tak skomentował jeden z publicystów:
"Redaktorzy z własnej woli stali się więźniami tej pop-kultury i tego piętna nikt
z nich nie zdejmie, żeby się teraz uwiarygodnić, nie wystarczy
robić wywiady z zakonnikami nawiedzanymi przez demony. Redaktorzy winni
spędzić dziesięć lat w domach opieki społecznej, codziennie po kilka godzin
leżeć krzyżem na dechach nieheblowanych, a potem wrócić i niekoniecznie
robić pismo chrześcijańskie. Jeśli bowiem dostąpiło się objawienia, to nie
rozgłasza się tego publicznie, a już z cała pewnością nie robi się z tego towaru.
Jeśli na początku działalności rozbijało się establishment kulturalny, aby
zając jego pozycje metodami, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnymi i stało się
zakładnikami własnego postępowania, i to zaczęło przerażać, to szukanie
uwiarygodnienia w chrześcijaństwie, bez zmiany zasadniczej strategii pisma,
jest chybione.
Nie śmiem przypuszczać, że jest to tylko strategia. Przyjęcie światopoglądu
religijnego jako formy zdobywania popularności i władzy nie mieści się w
żadnym spisie grzechów głównych. Grzech rozpusty to wobec niego bagatela.
Zmysł religijno-moralny nie mógł chyba przewidzieć tak niewyobrażalnie
ciężkiego przewinienia. Dlatego, jak przypuszczam, kara w zaświatach jest
również niewyobrażalna."
Nie sądzę, by takie reakcje na ponowną ofensywę pisma mogły zniechęcić
redaktorów. Przywykli już do pajacowania, i to tak bardzo, że pajacowanie po
40-tce zupełnie im nie przeszkadza. Byle tylko o nich mówiono.
Animator pisma Robert Tekieli? - Zbuntowany już i przeciw swemu ojcu chrzestnemu Świetlicki nazwał go "Malcolmem MacLarenem" polskiej poezji.
Niezorientowanym wyjaśniam, iż był taki gość w
Londynie lat 70-tych, szefujący, jak się zdaje sklepowi z porno-akcesoriami. Z
szemranej klienteli sklepu, złaknionej widoku pejczy sformował pierwszą grupę
pankową "Sex Pistols". Grupa ostro grała, dała początek i muzyce i
subkulturze. Kim zaś był MacLaren? Sprytnym biznesmenem, który
postanowił zrobić majątek na młodzieżowym buncie, co też mu się udało.
Kim jest Robert Tekieli? Wtajemniczeni powiadają, że byłym taksiarzem, inni
wskazują na Mławę, skąd wyruszył na podbój świata, jako nieudany akwizytor
proszku do prania. Jedno jest pewne, zgromadził wokół pisma grupę poetów i
rozwydrzonych literatek. I odniósł oszałamiający sukces, dziś pławi się w
luksusach i zaszczytach. Jest posiadaczem legitymacji Massolitu, także
członkiem kilku Rad, wyliczmy tylko Telewizyjną i Przy Ministrze Kultury.
W tej ostatniej zasiada Robert wraz z wieloma swymi przyjaciółmi
(nieprzypadkiem większość z jego rodzinnej Mławy) z przeróżnych pism
narodowo-katolickich. I on, i oni świeżo ochrzczeni neofici zbuntowani
przeciwko postmodernistycznej pseudokulturze i pseudoelicie, realizują swe
kompleksiki decydując o wielkich pieniądzach publicznych. Walka pokoleń,
przechodzenie młodych na miejsce starych odbywa się w kulturze polskiej
metodami administracyjnymi. Wciąż zbuntowani młodzieńcy,
już z brzuszkami i "poglądami" przyznają forsę głównie sobie i znajomym
królika, robią to bez żenady wierząc we własną niewinność i skorumpowanie
"starych" elit. I nie znalazł się do tej pory odważny, który nazwałby rzeczy po
imieniu, Tekielego "człowiekiem bez właściwości", znikąd.
Osobowość Tekielego? Najlepiej scharakteryzuje go (a może i samo
"pokolenie") epizod z Zbigniewem Sajnógiem, autorem legendarnego wiersza
"Flupy z pizdy", który to poemat zacytuję:
- mam flupy - usłyszałem
od dziewczyny i myślę: co ?
- co? - pytam
- no, leci mi z pizdy
Wierszyk wywołał sensację, która i świadczy o ciągłej prowincjonalności
polskiego światka kulturalnego, ale i wskazał na podstawową cechę
"pokolenia" - gówniarstwo.
Pan Robert opowiadał o autorze wiersza w telewizyjnym programie "Okna".
Miał autor pogrążyć się w zupełnym duchowym nihilizmie, doszło do scen
drastycznych. Na happeningach grupy "Tot-art" autor z przyjaciółmi obrzucał
się kałem własnym i ... damskimi podpaskami (czy trzeba wyjaśniać, że
zużytymi?).
Orgie takie grupa organizowała na gościnnych wyjazdach, głównie w
Rzeszowie. Publiczność stanowiły miejscowe, święcie oburzone na podobne
bezeceństwa aptekarzowe z mężami.
Później, wraz z postępem choroby nihilistycznej Pan Zbigniew organizował w
domu (pod nieobecność mamy) seanse pornograficzno - religijne. Mianowicie
jednocześnie emitował za pomocą magnetowidu najpotworniejsze pornosy, a z
magnetofonu płynęły słodkie kolędy. Był niczym Stawrogin - komentował
z przejęciem po latach te wypadki Tekieli. W obecności autora wierszyka
miały także eksplodować telewizory, co, jak sugerował Pan Robert
wskazywało na siłę nieczystą.
Wreszcie stało się, Sajnóg odszedł do sekty "Niebo", gdzie demoralizuje
nieletnich, a Tekieli postanowił się z tego wszystkiego ochrzcić. Tak na niego
ten nihilizm podziałał.
A całkiem już niedawno, na łamach "bruLionu" red. naczelny powrócił do wydarzeń
sprzed lat. Oskarżył grupę "Tot-art" i sympatycznego pajaca Konjo-Konnaka
o satanizm. Poszło o owe podpaski i kupy, których użycie w happeningach
podobne było do praktyk mszy satanistycznych.
Kupy, satanizm, Stawrogin, zimna święcona woda na rozpalone, nihilistyczne
główki - tacy ludzie trzęśli niedawno polską kulturą.
Schyłek wieku przyniósł nam zagadnienie "intelektualiści a zło totalizmów",
zagadnienie już cokolwiek zleżałe. "bruLion" także postanowił porozmyślać nad
złem, ale w swoim specyficznym stylu. Krzysztof Koehler w bohaterskim,
prowokatorskim okresie pisma zamieścił tekścik, w którym zapowiadał liczenie
naszym moralistom żon. Że niby kapłani Prawdy i Absolutu sami winni świecić
etycznym przykładem. Takie zrównanie postawy etycznej z faktem posiadania
iluś tam kobiet w życiu zostało potraktowane jak wszystko, co w tym czasie
w piśmie drukowano, jako prowokacja.
Niestety "bruLion" całkiem niedawno, bo w zeszłym roku zorganizował dysputę
teologiczną pod tytułem "Czy poetom należy liczyć żony?".
Po tym wydarzeniu właściwie żadnych już reakcji nie było, nawet niegdysiejsi
apologeci pisma zamilkli zawstydzeni. Naraz pojęto, że to, co brano za
prowokacyjność, rewolucyjność jest objawem zwyczajnego wrodzonego kretynizmu
grupy "bruLionu". Redaktorzy i poeci "pokolenia" nie są w stanie wygenerować
swoimi mózgownicami żadnych innych abstrakcji.
To, w czym tylko marni drobnomieszczanie na początku lat 90-tych widzieli
sadzenie kupy na salonach, ludzie prawdziwie wydelikaceni postrzegali jako
bluźnierczą, wymierzoną w nurt kultury oficjalnej prowokację. To, już u
schyłku lat 90-tych obnażyło swą trywialną treść, sraczka była już nazbyt
rozmiękłą.
Dzieło - Minęło już lat zgoła 10 od wystąpienia grupy "bruLionu".
Młodzi gniewni wciąż prezentują cechy z lat młodzieńczych, trądzik utrwalają
środkami kosmetycznymi, pohukują nieustannie o rewolcie, ale...
Arcydzieł jak nie było, tak nie ma. Są za to coraz tłustsze fizjonomie
buntowników zdobywających coraz to nowe przestrzenie "administracji
kulturalnej". Czy o to chodziło?
Wymienia się nieustannie nazwiska autorów "bruLionu", Podsiadło i Świetlicki,
Świetlicki i jeszcze Podsiadło, no i może jeszcze Świetlicki. O innych poetach
"pokolenia" trudno cokolwiek powiedzieć, podobno "bruLion" wydawał jakieś
edycje ich poezji, ale z powodu nikłego nakładu nazwiska takich liryków jak
Koehler czy Sendecki znane były z tego... że były znane.
Stasiuk, nie wiadomo, czy słusznie wiązany z "pokoleniem" wydał kultową
powieść "Mury Hebronu", której cały nakład spłonął w hurtowni księgarskiej w
Nakle. W związku z tym dramatycznym epizodem Andrzej Stasiuk epatuje
dziś mieszczańską publikę środkami pozaartystycznymi m.in. tradycyjnym
już w kręgach młodej literatury publicznym gryzieniem monety dwuzłotowej, a także
wspominkami swej sodomicznej miłości więziennej ze znanym opozycjonistą
O.
Manuela Gretkowska produkowała się ostatnimi czasy w tok-szole dla kobiet
prowadzonym przez Tomasza Raczka pt. "Nigdzie indziej", gdzie prezentowała
dwójkę dzieci i nowego męża, szwedzkiego milionera Gustafsona. Ów ciągle
poklepywał Raczka po kolanie powtarzając - "Ja, ja, gut cipka", zaś
Gretkowska, wszak szacowna matrona opowiadała o pewnym epizodzie z lat
starości Elizy Orzeszkowej. Miał się w niej zakochać pewien młodzieniec, a
Orzeszkowej, widać pod wpływem stresu wyrósł naraz olbrzymi penis.
Licznie zgromadzona kobieca publiczność pękała ze śmiechu, zaś
prowadzący Raczek podsumował program, mówiąc, iż Manuela, od czasu
potrójnych łechtaczek przeszła w swej twórczości znaczną ewolucję. Co
racja, to racja.
Degradacja - A co mamy dzisiaj? Nie ma Iwaszkiewicza, Konwickiego, Andrzejewskiego. Mamy za to pokolenie młodzieńców sprytnych nad wyraz, perfekcyjnych w zdolności autoreklamy, bezwzględnych w dziele eliminacji starych elit. Zostaliśmy na placu boju z Robertem Tekielim i jego podopiecznymi, łapczywymi, chamskimi, bez krztyny talentu. Nic już nas nie spotka intrygującego, nie dotkniemy już nigdy metafizyki. Kolega Tekieli już się o to postara. Udało im się, kapłani Świątyni zniesmaczeni praktykami w ich przybytku, wpuścili katechumenów, spodziewając się po nich, nieskażonych doraźnością, politykierstwem nowej jakości. Kapłani zostali z Świątyni wyrzuceni, a kto w niej teraz rezyduje, sami widzimy.