Gazeta Wyborcza - 1994/03/05

odpowiada Marcin RYSZKIEWICZ

Ani małpa, ani dzika

 

Człowiek jest drapieżną bestią - tym groźniejszą, że wszystkożerną - mówi Stanisław Lem. Ludzie nie są żądnymi krwi drapieżcami, a nasza agresja nie ma nic wspólnego z dietą - odpowiada Marcin RYSZKIEWICZ, który zajmuje się dziejami życia na Ziemi

 

Czegóż chcieć więcej? Stanisław Lem, wielki pisarz i filozof, i Jacek Żakowski, wytrawny dziennikarz, dyskutują o naturze człowieka, zastanawiają się nad jego biologicznym dziedzictwem ("Drapieżna małpa", "Gazeta" nr 42).

To, co widzą, nie napawa optymizmem. Jesteśmy z natury "wszystkożernymi drapieżcami", agresywnymi i bezwzględnymi, łaknącymi krwi i mordu, skłonnymi do wszelkiego gwałtu, nieedukowalnymi i dzikimi. Owszem, nasza kultura i cywilizacja przydały nam nieco ogłady i utemperowały nasze zapędy, ale dzika bestia jest w nas stale obecna, gotowa w każdej chwili ukazać swe szkaradne oblicze. Kiedy akurat nie ma kogo mordować lub kiedy musimy pogodzić się z niewygodnym gorsetem prawodawstwa, specjalnie wymyślonym dla okiełznania naszych żądz, siadamy przed telewizorami, by rozkoszować się widokiem "rozcinania dziewczyny piłą tarczową" lub co najmniej wydłubywania oczu niewinnym zwierzątkom.

W tej ponurej, demaskatorskiej wizji Stanisława Lema (i dzielnie mu sekundującego Jacka Żakowskiego) jest wiele patosu, ognia i szlachetności. Tylko sensu w niej mało.

Zacznijmy od spraw pozornie błahych. Nie jesteśmy "drapieżną, wszystkożerną małpą", jak utrzymuje Lem i jak mu to Żakowski co i rusz podpowiada. Jesteśmy prymatami (naczelnymi), łożyskowcami, ssakami, kręgowcami, ale nie małpami. Po to, przynajmniej formalnie, wydzielono rodzinę hominidów (człowiekowatych), by nas z małpami nie mieszać.

Prawda, z szympansem czy gorylem łączy nas niebywałe wprost pokrewieństwo i z czysto genetycznego punktu widzenia nie ma powodu, by tych gatunków nie łączyć w jeden rodzaj, ale tak się jednak nie robi i są po temu ważne powody. Genetyczny punkt widzenia jest po prostu mylący: pod względem budowy różnimy się jednak istotnie, a nasze zachowania, psychika czy inteligencja odróżniają nas tak bardzo od wszystkich innych zwierząt, że zdarzali się ewolucjoniści rezerwujący dla nas znacznie wyższe jednostki systematyczne, królestwa nie wyłączając. Wydaje się, że dopóki systematyka opiera się na fenotypach, a nie genotypach (tzn. na cechach organizmów, a nie ich genach), dopóty nie ma powodu, by dotychczasowy podział kwestionować.

Nie jesteśmy więc małpą, nie jesteśmy też "wszystkożernymi drapieżcami", bo takich osobliwych chimer nie ma w ogóle w świecie zwierząt. Lem powiada, że od czasu, gdy powstaliśmy jako gatunek "jakiś milion lub półtora miliona lat temu", zostaliśmy mięsożercami, bardzo drapieżnymi i agresywnymi, i że to my właśnie wytłukliśmy po drodze "bardziej zaawansowane hominidy".

Są to stwierdzenia bezpodstawne. Nie ma żadnych dowodów, byśmy mieli na sumieniu los jakiegokolwiek hominida. Najstarsze człowiekowate nie były ani drapieżne, ani wszystkożerne, ani nikogo nie wytłukły, natomiast nasz gatunek (który z kolei nie istnieje "jakiś milion lub półtora miliona lat", ale dziesięć razy krócej) stał się rzeczywiście mięsożerny, ale nie wiadomo, czy wiązała się z tym jakaś szczególna agresywność. W historii myśli naukowej nieraz przypisywano nam tego typu zachowania - mało co jednak z tych pomysłów przetrwało próbę czasu.

Lansowana przez Lema koncepcja, że człowiek "jako mięsożerca" jest istotą szczególnie agresywną i okrutną, ma swoje głębokie historyczne korzenie. U jej podstaw tkwi jednak oczywista pomyłka.

W początkach naszego wieku w grotach Afryki Południowej odkryto szczątki pierwszych wyprostowanych hominidów, które nazwano australopitekami. W ich sąsiedztwie znaleziono też liczne kości małych i dużych ssaków, często uszkodzone w charakterystyczny sposób: kości długie były nieraz złamane, czaszki perforowane jakimś ostrym przedmiotem, z widocznymi śladami głębokich rys.

Były to przeważnie szczątki zwierząt, które nie odwiedzają jaskiń: pawiany, antylopy czy konie zwykle nie wchodzą dobrowolnie do ciemnych i wilgotnych pieczar. Skąd więc się tam wzięły? Ich odkrywca Raymond A. Dart uznał, że zostały świadomie do jaskiń zawleczone i że czynu tego dokonać mogły wyłącznie australopiteki. Co więcej, fakt, że często można było znaleźć uszkodzone czaszki samych australopiteków, przemawiać miał za tezą, iż były one nie tylko drapieżnikami, ale także kanibalami. Wszystko to składało się na obraz dzikich i bezwzględnych istot.

Z opisów Darta jakże często wieje grozą, podniecającym zapachem świeżej krwi, dzikim mordem. Jego australopiteki były więc "drapieżnymi stworzeniami, które chwytały gwałtem żywe ofiary, tłukły je na śmierć, rozrywały na strzępy ich zmasakrowane ciała, zaspokajały pragnienie ciepłą krwią ofiar i żarłocznie rzucały się na ruszające się jeszcze w drgawkach członki". W ocenie korzeni naszego człowieczeństwa jest bezlitosny: "Zbryzgane krwią i splamione wnętrznościami karty ludzkiej historii, od najwcześniejszych egipskich i sumeryjskich archiwów, aż po najnowsze okropności II wojny światowej, to legat wczesnego, powszechnego kanibalizmu (...) i rozpowszechnionego szeroko zwyczaju zdejmowania skalpów, łowienia głów, okaleczania ciał i praktyk nekrofilnych, które stanowią ów ludzki krwawy wyróżnik, tę drapieżność, ten znak Kainowy, odróżniający człowieka od jego antropoidalnych kuzynów".

Kiedy więc Jacek Żakowski powiada: "Źródło wszelkich zbrodni widzi Pan tylko w krwiożerczej naturze wszystkożernej małpy, która siedzi w człowieku i pcha go do mordu", a Lem nie zaprzecza, to obaj niemal dosłownie powtarzają sformułowania Darta, które trudno dziś traktować poważnie. Ciekawych odsyłam do pięknej książki C.K. Brainea "The Hunters or the Hunted" ("Myśliwi czy ofiary"), z której niedwuznacznie wynika, że nie my byliśmy myśliwymi tamtych czasów i że teza Darta, i cała zbudowana na niej koncepcja "drapieżnej małpy", jest zupełną fantazją.

Potem, zapewne od szczebla Homo erectus ("człowiek wyprostowany"), możemy już mówić istotnie o drapieżnictwie. Ale warto też pamiętać, że człowiek - czy to współczesny, czy kopalny - nie ma żadnych specjalnych przystosowań do drapieżnictwa: ani jego anatomia, ani fizjologia, ani - jak sądzę - psychika nie predestynują go do mięsożerności. Człowiek może jeść mięso, ale może go też nie jadać, jest pod tym względem, jak i pod wieloma innymi, niebywale plastyczny i ta właśnie plastyczność, nie drapieżnictwo, stanowi jego prawdziwy wyróżnik.

Nie ma żadnego powodu, by twierdzić, że czysto mięsożerne plemiona, na przykład Eskimosi, są w jakiś szczególny sposób bardziej okrutne od plemion, których dieta opiera się niemal wyłącznie na roślinach. Po prostu na mroźnej arktycznej pustyni roślinożerność byłaby bardzo kiepską receptą na przeżycie...

Ale i twierdzenie, że człowiek "wytłukł" kiedyś inne hominidy, również wydaje się bezpodstawne. Po prostu, nie ma na to żadnych dowodów. Można tylko fantazjować i różne takie fantazje były już głoszone.

Jedna z bardziej niezwykłych powiada, że między wczesnymi gatunkami hominidów istnieć mogły swoiste i specyficznie ludzkie zależności: inteligentniejsi, bardziej przedsiębiorczy i mięsożerni przedstawiciele rodzaju Homo podporządkować sobie mogli szczególnie "prymitywne", masywnie zbudowane australopiteki, należące do gatunku robustus. W początkowym okresie przedstawiciele robustusa mogli podążać za grupami naszych przodków, żywiąc się resztkami ich pożywienia, później zaś dojść miało do "udomowienia" australopiteków i powstania swoistej symbiozy - w zamian za utrzymanie i pożywienie australopiteki zmuszone były do wykonywania najcięższych, a może i najniebezpieczniejszych prac.

Teza ta ma nawet tłumaczyć wymarcie (choć nie "wybicie") robustusa: uzależniony całkowicie od "naszych" potrzeb, ale i "naszej" opieki, zginął, kiedy jego funkcje przejęte zostały przez lepiej się do tego celu nadające wczesne psy. Jak pisze znana ze swych nieraz kontrowersyjnych poglądów amerykańska badaczka Lynn Margulis: "Pochodzące od wilków psy lepiej polowały, lepiej czuwały, niepomiernie lepiej węszyły, a - jako mniejsze - były znacznie łatwiejsze do wykarmienia od wielkich i wybrednych australopiteków". Dlatego psy zostały, a australopiteków nie ma już na świecie.

Pod względem wiarygodności teza ta jest równie fantastyczna jak Lemowski wywód o mięsożernym rodowodzie naszej agresywności.

Jeśli jednak nasza agresja nie ma nic wspólnego z dietą, to jakie jest jej źródło?

Najpierw zapytać warto, czy istotnie jesteśmy tak bardzo agresywni, jak to Lem sugeruje. Nic na to nie wskazuje. Nasze życie codzienne składa się z tysięcy przypadkowych kontaktów z innymi ludźmi i wszystkie one są, zazwyczaj, albo całkowicie obojętne, albo nawet okraszone odrobiną sympatii - przelotnym uśmiechem, miłym słowem, bezinteresowną pomocą. Nie jest to regułą, ale jest wystarczająco częste, by mogło stanowić lepszy wyznacznik naszej natury od dzikich aktów gwałtu i przemocy. Znany ewolucjonista amerykański Stephen J. Gould tak pisze na ten temat: "Wielu z nas żywi przekonanie, że spotykamy się stale z nie kończącą się serią przykrości - że 50 proc. lub więcej kontaktów z innymi ludźmi jest naznaczonych piętnem agresji. (...) Ale to czyste złudzenie. Etologowie uznają gatunek za względnie łagodny, kiedy w ciągu, na przykład, 10 godzin obserwacji doliczyć się mogą jednego lub dwu przejawów agresji między osobnikami. Pomyślmy, ile milionów godzin obserwować moglibyśmy ludzi na ulicy, nie zauważając nic bardziej groźnego niż zmarszczona brew czy mocniej podniesiony głos".

Lecz jeśli jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?

Skąd niezliczone gwałty i morderstwa, skąd ten zalew przemocy i agresji, który nas zewsząd otacza?

Polityka informacyjna jest, z konieczności, skrzywiona. Prasa, radio i telewizja donoszą zwykle nie o tym, co typowe, ale o tym, co niezwykłe, rzadkie i jednostkowe. Gdyby istniały gazety piszące o wszystkich przejawach braku agresji i przemocy, w ciągu jednego dnia zabrakłoby lasów na całej planecie, a ludzie poumieraliby z nudów. Czy ktokolwiek chciałby czytać o wszystkich samolotach, które lądowały bez awarii, i wszystkich pociągach, które się nie wykoleiły?

Druga możliwa odpowiedź opiera się na pewnej asymetrii efektów ludzkich poczynań. Tysiące spokojnych, neutralnych lub życzliwych zachowań nie ma zwykle żadnych widocznych, bezpośrednich skutków - służą one podtrzymaniu status quo, a więc są czymś w rodzaju smaru społecznej maszynerii. Rzadkie akty agresji czy gwałtu wywołać mogą natomiast prawdziwą lawinę nieprzewidywanych następstw, i zniszczyć tę misterną, choć niepozorną sieć współzależności i współpracy. Kamień w trybach zniszczyć może każdą maszynę, tak jak spalenie biblioteki aleksandryjskiej wymazać mogło gromadzoną przez wieki mądrość starożytności.

Ale to właśnie jest ta nieszczęsna asymetria skutków - jednostkowe zniszczenia czy jednostkowe szaleństwa łatwiej nieraz zostają w pamięci i silniej odciskają się w dziejach niż tysiące drobnych aktów rozsądku. Po Hunach pozostało fatalne wspomnienie, ale dam głowę, że większość z nich to byli dobrzy i przyzwoici ludzie.

Skąd w takim razie w ogóle bierze się w nas zamiłowanie do oglądania scen gwałtu, okrucieństwa i przemocy - bo jest to chyba fakt obiektywnie istniejący i znaczący? Mam tutaj zupełnie inne od Lema wyjaśnienie.

Człowiek jest gatunkiem, który cechuje wielka, nieposkromiona ciekawość, typowa zresztą dla wszystkich zwierząt o znacznym rozwoju inteligencji i długim okresie dzieciństwa (jest też gatunkiem społecznym o silnie zaznaczonym instynkcie grupowej lojalności - znacznie lepiej od drapieżnictwa tłumaczącym częste u ludzi przypadki międzygrupowej agresji). Wszystkie młode ssaki lubią się bawić, a te o przedłużonym dzieciństwie bawią się szczególnie długo i szczególnie intensywnie. Człowiek - powiadają niektórzy uczeni - nigdy do końca nie wyrasta ze swego dzieciństwa i przynajmniej psychicznie długo, jeśli nie do końca, pozostaje dzieckiem. Stąd bierze się w nas smak przygody, zamiłowanie do eksploracji, poszukiwanie nowych wrażeń.

Jeśli lubimy patrzeć w telewizji na sceny gwałtu, mordobicia, pościgów i zasadzek, to nie po to, by wyładować nie zaspokojone do końca żądze, ale właśnie dlatego, że jest to dla nas coś nowego. Na co dzień nikogo nie mordujemy, nie gwałcimy i nie "rozcinamy dziewczyn piłami tarczowymi".

Lubimy oglądać rzeczy, które wcale niekoniecznie chcielibyśmy robić, lubimy w ogóle mocne wrażenia - tak jak lubimy obserwować akrobatów w cyrku czy tresowane lwy albo czytać Księgę Guinnessa. Ale mało kto sam chciałby chodzić po linie, bawić się z lwami i zjadać tysiąc parówek za jednym posiedzeniem.

Akty rzeczywistego sadyzmu, nagiego okrucieństwa pozostawmy tym, czym są w istocie: psychologicznymi dewiacjami, które nie tyle świadczą o normie naszego gatunku, ile o potencjalnej skali jego zachowań. Obok potworów gatunek ten zrodził i świętych - ale jednych i drugich w ilościach raczej śladowych. Cała reszta mieści się gdzieś pośrodku.

 

Marcin RYSZKIEWICZ jest z wykształcenia geologiem. Pracę doktorską pisał z historii ewolucjonizmu. Autor trzech książek i wielu artykułów popularnonaukowych, publikowanych m.in. w "Wiedzy i Życiu". Współpracownik "Magazynu Gazety Wyborczej". Pracuje w Muzeum Ziemi PAN w Warszawie.

 

 

Stanisław LEM - rozmawia Jacek Żakowski
"DRAPIEŻNA MAŁPA"