Gazeta
Wyborcza - 1998/04/17-
Marcin Ryszkiewicz
Bądź piękny i zdrowy. Lub piękna i zdrowa. Nie choruj. Gdy czujesz się niedobrze, nie wychodź z domu i nie przemęczaj się. Dbaj o higienę i gimnastykuj się. Unikaj obcych i nieznajomych.
Żyj długo i szczęśliwie, choć nie licz na lekką śmierć. Miej dużo dzieci i wnuków i postaraj się zapewnić im dostatnie życie. Unikaj much, komarów i innych uciążliwych owadów, uważaj też na szczury i węże. Unikaj tego, co boli lub parzy, lub co ma nieprzyjemny zapach i smak. Oszczędzaj oczy, nie czytaj, jeśli nie masz odpowiedniego światła.
To nie są dobre rady zapobiegliwej mamy ani wycinek z poradnika "Jak żyć". To zalecenia wpojone nam w toku ewolucji, to genetyczny bagaż, z którym przychodzimy na świat. To nasze instynkty i odruchy, które staramy się spełniać, nie kontrolując nawet tego, co robimy. A lista tych zaleceń jest długa i szczegółowa i może napawać nas otuchą, że tak dobrze zostaliśmy przez naturę wyposażeni.
Jedno tylko z tej listy niepokoi - "nie licz na lekką śmierć", lecz ma to swe głębokie uzasadnienie. Zbiór porad, które otrzymaliśmy, to wynik utrwalonych w toku ewolucji doświadczeń, rezultat nie kończących się prób i błędów, w których sukcesy były nagradzane (najkrócej mówiąc: potomstwem, jak wszystko w ewolucji), a porażki musiały być korygowane, o ile nie prowadziły do natychmiastowej śmierci. I tylko samej śmierci nikt z nas (ani naszych przodków) nie "przerabiał" wielokrotnie, i żaden nieboszczyk nie wydał już na świat potomstwa, w którego genach przepis na dobrą śmierć mógł zostać zapisany. Doświadczenie śmierci jest zawsze jednostkowe i nie kumuluje się z czasem - dziś nie jest nam ani trochę łatwiej umierać niż przed tysiącem, milionem czy stu milionami lat.
Piszę to wszystko w związku z wybuchającą co jakiś czas na nowo debatą wokół granic dopuszczalności manipulacji genetycznych i ingerowania w naturalne procesy biologiczne, w szczególności rozrodcze. Powraca często argument, że człowiek nie ma prawa zakłócać naturalnego porządku rzeczy i że rozwiązania biologiczne są dobre (bo "naturalne"), a ich poprawianie jest nieetyczne; łatwiej zresztą tu coś popsuć niż ulepszyć. Z naturą ludzką się nie eksperymentuje.
Rozumiem obawy i opory (podsycane przez niezbyt poważne spekulacje na temat świni z ludzką głową lub odwrotnie), ale nie zgadzam się z ich biologicznym uzasadnieniem. Zwłaszcza w ujęciu ewolucyjnym problem ten traci bardzo na swej stanowczości i jednoznaczności.
Zakłócanie naturalnego porządku i "poprawianie natury" to dwa różne zagadnienia, które trzeba omówić oddzielnie. Nie mają one bowiem, zwłaszcza w odniesieniu do człowieka, bliższego związku, a nawet są poniekąd przeciwstawne. Używając jednego, należałoby właściwie rezygnować z drugiego. I odwrotnie.
Mądrość ciała
Zacznijmy od drugiego argumentu. Zakłada on, że biologiczne uwarunkowania naszego ciała są, ogólnie mówiąc, dobre, i nie powinniśmy, a nawet nie mamy prawa ich zmieniać i ulepszać. Istotnie, człowiek - jak zresztą każdy inny organizm żyjący dziś na Ziemi - ukształtowany został w ciągu trwającej miliardy lat ewolucji i jego biologiczne rozwiązania "docierały się" przez nieskończoną liczbę pokoleń i we wszelkich możliwych okolicznościach. Żaden produkt wytworzony przez człowieka - nawet silnik samochodowy badany na wytrzymałość z najlepszym olejem - nie przeszedł tak morderczych doświadczeń w tak wymyślnych testach. Mamy za sobą naprawdę niezrównaną szkołę i jeśli ją przeszliśmy, to znaczy, że nasze biologiczne rozwiązania sprawdziły się i są nadzwyczaj skuteczne. Richard Dawkins ujął to, jak zwykle, najtrafniej - każdy żyjący dziś człowiek na Ziemi jest potomkiem długiej linii przodków, z których żaden nie popełnił nigdy żadnych rażących błędów: nie zapadł na śmiertelną chorobę (przed osiągnięciem wieku reprodukcyjnego), nie utopił się w rzece, nie spadł ze skały ani nie dał się podejść czyhającym wszędzie drapieżnikom, ba! nie złamał sobie nawet ręki czy nogi, co w czasach prehistorycznych często musiało się równać wyrokowi śmierci. Gdyby popełnił choć jeden z tych błędów - nie byłoby nas na świecie. A pamiętajmy, że nasi przodkowie żyli w nadzwyczaj trudnych warunkach, że mało kto przeżywał okres dzieciństwa, a 40 lat to musiał być wiek późnej starości. W całych naszych ewolucyjnych dziejach (a możemy je rozciągnąć wstecz dowolnie daleko, nawet do początków życia na Ziemi) dożycie wieku dojrzałości płciowej udawało się tylko tym nielicznym, którzy potrafili wykazać się nadzwyczajnymi umiejętnościami. Wszyscy przodkowie każdego z nas, w każdym pokoleniu i przez miliony lat, musieli przejść ten najtrudniejszy życiowy egzamin. Przytłaczająca większość wszystkich, którzy się kiedykolwiek narodzili, miała mniejsze umiejętności lub większego pecha i odeszła z tego świata bezpotomnie. Nasze geny zostały wyselekcjonowane wśród rekordzistów i dlatego powinniśmy mieć do nich zaufanie. Nasze narządy poddane zostały najtrudniejszym testom i wyszły z nich zwycięsko. Nikt nie może zaprzeczyć, że działają z nadzwyczajną sprawnością.
Wielka jak szafa sztuczna nerka nie jest w stanie dorównać sprawnością swej małej naturalnej odpowiedniczce, a i tak pełni tylko niektóre z jej funkcji, i przez znacznie krótszy czas. Najlepsze sztuczne zastawki serca mają żywotność kilku lat i obchodzą się dość brutalnie z czerwonymi ciałkami krwi - te wyselekcjonowane przez dobór pracują bez zakłóceń przez kilkadziesiąt lat, dokonując w tym czasie dwu i pół miliarda precyzyjnych i ściśle kontrolowanych ruchów. Nasz mózg potrafi zapisać nieomal nieograniczoną ilość informacji (wzrokowych, słuchowych, zapachowych - ale i zupełnie abstrakcyjnych) i manipulować nimi z niezrównaną łatwością, łącząc je w dowolnych konfiguracjach i odczytując w dowolnych kontekstach. Jest nieskończenie plastyczny i kreatywny - a przecież nie pracuje pod Windowsami 97, nie ma wyrafinowanych programów edytorskich, graficznych czy eksperckich. Jest jak superszybki komputer, który potrafił sam się zaprogramować i potem doskonalić. Już to jedno powinno wzbudzać nasz niekłamany zachwyt. A przecież mózg, jak każdy inny narząd, nie tylko musi funkcjonować, ale jeszcze rozwijać się w czasie, właściwie od zera. Jaka maszyna, zbudowana przez człowieka, potrafi krok po kroku dobudowywać swoje części, doskonalić swoje zdolności i pobierać z otoczenia wszystkie potrzebne jej do funkcjonowania i wymiany substancje? W dodatku współdziałając w tym czasie z dziesiątkami innych, wykonujących inne funkcje maszyn, i produkując cyklicznie swoje własne, też rozwijające się kopie, w towarzystwie innych maszyn, które potrafią robić to samo? Wszystko to są umiejętności, które przekraczają nie tylko kompetencje, ale nawet wyobraźnię najtęższych naszych konstruktorów. Lecz skoro tak, skoro nie umiemy tego wszystkiego, skoro nawet nie rozumiemy, jak to jest w ogóle możliwe, to czy wolno nam ingerować w tak cudownie zbudowaną, dostrojoną i funkcjonującą maszynerię?
Głupota ciała
Ba! Gdybyż wszystko było tak piękne na tym najlepszym ze światów. Nasza biologia jest prawdziwym cudem inżynierskiej przemyślności, ale bywa też czasem porażająco wprost nieporadna, sprawiając wręcz wrażenie najczystszego brakoróbstwa. Nic dziwnego - dobór naturalny, główny mechanizm, który kształtował nasze ciała, potrafi - drogą eliminacji nieprzystosowanych - doprowadzić adaptacje do perfekcji, ale zawsze są to przekształcenia dokonujące się na podstawie istniejących wcześniej rozwiązań i materiałów, co ex post sprawiać może, by użyć słynnego powiedzenia Francois Jacoba, wrażenie "majsterkowania": z wozu drabiniastego nie jest łatwo zrobić karetę, a z tej samochód, jeśli korzystać trzeba stale z tych samych rozwiązań i materiałów i jeśli ma się w dodatku zachować na każdym etapie funkcjonalną integralność i inżynierską logiczność przekształcającego się obiektu. A tak, obrazowo mówiąc, można streścić nasze ewolucyjne losy. Kończyny czworonogów lądowych powstały z rybich płetw i same później ulegały przekształceniom - w służące do fruwania skrzydła ptaków (to już jakby samolot przerobiony z samochodu), przystosowane do wspinania się po gałęziach kończyny małp czy nie służące już do niczego konkretnego, ale dzięki temu tak niebywale plastyczne i "wielofunkcyjne" ręce człowieka.
Lista braków lub niedociągnięć naszego ciała jest długa i trudno ją tu szczegółowo cytować. Sprawa znana jest zresztą od dawna; przed wielu laty ukazała się książka w całości poświęcona temu zagadnieniu (pod znamiennym tytułem "Man, The Mechanical Misfit" - "Człowiek, mechaniczna pomyłka"; była to, nawiasem mówiąc, odpowiedź na tezy wyrażone w innej głośnej wówczas książce, pod równie znamiennym tytułem "The Wisdom of the Body" - "Mądrość ciała"; z nowszych publikacji wymienić można "Evolution and Healing" Nessa i Williamsa i inne, liczne już publikacje z zakresu tzw. medycyny darwinowskiej).
Najogólniej mówiąc, braki te podzielić można na takie, które wynikają z dziedzictwa bliższej lub dalszej przeszłości, i takie, które przypisać można niewystarczającej skuteczności doboru naturalnego, który nie potrafił lub nie miał jeszcze czasu do wprowadzenia odpowiednich modyfikacji. Te pierwsze są, biologicznie, "nie do przeskoczenia": żaden kręgowiec lądowy (z człowiekiem włącznie) nie wykształcił nigdy trzeciej pary kończyn i nie ma co liczyć, że się to kiedykolwiek uda. Dlatego właśnie wszystkie czworonogi (czyli wszystkie w ogóle kręgowce lądowe - z beznogimi wężami i dwunogimi ludźmi włącznie) mogą mieć albo ręce (jak ludzie czy kangury), albo skrzydła (jak ptaki czy nietoperze), ale nie jedne i drugie, co mogłoby być wielce przydatne. Ptaki mogą latać, ale nie "stać ich" już na zdolne do manipulacji ręce (częściowo pomagają sobie dziobem lub nawet nogami, ale to nie to samo), a ludzie mają ręce, ale nie mogą fruwać. Problem ten nie występuje u owadów, które zaczynały swe losy z trzema parami nóg i dwiema parami skrzydeł, co w dalszej ewolucji pozwoliło im na znacznie większą plastyczność zachowań. W efekcie znane są owady, które potrafią grzebać w ziemi, pływać w wodzie i fruwać w powietrzu, i do wszystkich tych czynności wykorzystują inne ze swych narządów lokomocyjnych; dodatkowo jedna para skrzydeł czasem ulega przekształceniu w pancerz ochronny, tak że całość, w porównaniu z kręgowcami, wygląda jak skrzyżowanie kreta, ryby, ptaka i żółwia w jednym osobniku. Tylko pozazdrościć. (Taką budowę, z niezależną parą skrzydeł, mają też anioły, ale te - jak wiadomo - nie powstały za sprawą doboru naturalnego).
Obok takich, przyznaję, dość egzotycznie brzmiących niedostatków (mało kto z nas odczuwa je nawet jako brak; ale już obecność drugiego serca mogłaby niejednemu uratować życie - a przecież większość narządów wewnętrznych, jak nerki, płuca czy nawet mózg, występuje parami) są i inne, których niewydolność jest aż nadto dokuczliwa. Szczególnie dużo ich odnosi się do sfery reprodukcji, której naturalności chcielibyśmy strzec jak najdokładniej. Tymczasem to tu właśnie zmiany byłyby najbardziej pożądane.
Najjaskrawszym przykładem jest droga, którą noworodki wydostają się z ciała matki na świat. Już przed setkami milionów lat otwór rodny samicy (początkowo dotyczyło to jaj, dopiero później płodów) związany został z kostną obręczą miedniczną, której średnica miała odtąd na stałe kontrolować wielkość przychodzącego na świat dziecka. W praktyce ta kontrola nie była nigdy zbyt uciążliwa, zważywszy na niewielkie rozmiary młodych ssaków oraz na fakt, że u czworonożnych zwierząt wielkość samej miednicy mogła być w znacznym zakresie modyfikowana. Kłopoty pojawiły się właściwie dopiero wraz z pojawieniem się człowieka na Ziemi. Gdzieś przed dwoma milionami lat doszło wśród naszych przodków do przełomowego wydarzenia - wzrostu mózgu do takich rozmiarów, że głowa noworodka zaczęła się trudem przeciskać przez nie przygotowaną na taki obrót sprawy obręcz miedniczną (nasza istniejąca już wówczas dwunożność i wyprostowanie ciała skutecznie ograniczyły możliwość znacznego przemodelowania budowy miednicy). W rezultacie poród zaczął odbywać się w bólach - rzecz wśród innych istot na Ziemi nie znana - a dalsze zwiększanie rozmiarów mózgu mogło się już odbywać tylko kosztem skrócenia okresu płodowego, co oznaczało narodziny na coraz wcześniejszym etapie rozwoju zarodkowego. Dzieci, przychodzące odtąd na świat, stawały się coraz bardziej niedołężne, a sam poród - coraz bardziej wyczerpujący i niebezpieczny; w efekcie rosło uzależnienie dziecka od matki, a matki od ojca, co - przy okazji - scementowało rodzinę ludzką, złączoną odtąd wspólnotą reprodukcyjnych obowiązków. I choć można w tym widzieć istotną wartość, która odegrać miała kluczową rolę w naszych późniejszych dziejach, to sam mechanizm porodu trudno uznać za udany; poród z pominięciem ciasnego gorsetu obręczy miednicznej byłby znacznie bezpieczniejszy i anatomicznie całkiem uzasadniony (od żeber w dół rozciąga się u człowieka obszar miękkiego brzucha, gdzie miejsca na wyprowadzenie noworodka jest pod dostatkiem; dodatkowo miałoby to i tę zaletę, że pozwoliłoby na nieskrępowany rozwój mózgu płodu i być może znaczne podniesienie inteligencji naszego gatunku).
Również i męska anatomia wykazuje ślady historycznie utrwalonych, a funkcjonalnie nieuzasadnionych rozwiązań. Otóż przewód moczowy i nasieniowy skierowane zostały jednym ujściem na zewnątrz, co sprawia, że płyn nasienny i mocz mogą mieszać się ze sobą (w niewielkim co prawda stopniu) - i choć nie wykazano dotąd, by prowadziło to do jakichś problemów zdrowotnych, to trudno to przecież uznać za najrozsądniejszy wybór. Natomiast z całą pewnością szkodliwe okazało się inne, związane z bliskością tych dwóch układów rozwiązanie: przeprowadzenie kanału moczowego w poprzek gruczołu krokowego (prostaty). Efekt jest taki, że wszelki rozrost tego narządu uciska z konieczności moczowód, powodując rosnące kłopoty z oddawaniem moczu: dolegliwość, która spotyka coraz większą liczbę mężczyzn powyżej czterdziestego roku życia (w przeszłości, gdy średni wiek ludzi był znacznie krótszy, mogło być to mało dokuczliwe i dlatego "nie zauważone" przez dobór).
Ciężki bagaż historycznych obciążeń
Obok tych anatomicznych "zaszłości" wiele braków naszej biologicznej natury wynika z nieprzystosowania do życia w dzisiejszym środowisku. Szybkie zmiany ewolucyjne mogą bowiem prowadzić do czasowej dysfunkcyjności niektórych narządów, nie mogących jakby nadążyć za zmianą warunków życia. Tak właśnie tłumaczymy liczne niedomagania związane z naszą stosunkowo ewolucyjnie niedawną dwunożnością i wyprostowaną budową ciała - bóle w krzyżu, "korzonki", żylaki nóg, płaskostopie, zawroty głowy (z powodu niedotlenienia) i wiele innych dolegliwości bierze się z faktu, że cała architektura naszego ciała nosi jeszcze ślady zupełnie innego stylu lokomocji i ułożenia tułowia, a przystosowania do pionizacji nie osiągnęły jeszcze spodziewanego stanu (względnej) perfekcji.
Kłopoty z dwunożnością to kwestia ostatnich czterech milionów lat i dobór naturalny z pewnością zdążył już wiele z nich wyeliminować jeszcze na etapie naszych przedludzkich przodków. Ale człowiek jako gatunek biologiczny pojawił się przed około 200 tysiącami lat w Afryce, na bezleśnych, suchych obszarach i wszystkie właściwie nasze dzisiejsze adaptacje związane są z panującymi tam warunkami. Człowiek przystosowany został do życia w groźnym i trudnym otoczeniu sawanny, w warunkach nieustannych braków i niedoborów, w małych, rodzinnych grupach społecznych lub klanach, w których wszyscy się znają, a obcy jest zagrożeniem - i nasza natura niewiele zmieniła się od tamtych czasów; w szczególności przez ostatnie 10 tysięcy lat, kiedy to z "łowców i zbieraczy" przekształciliśmy się w osiadłych mieszkańców wielkich miast, coraz mniej ruchliwych i coraz bardziej oddalonych od naturalnych cykli otaczającej nas przyrody, nie pociągnęły za sobą żadnych znaczących zmian w odziedziczonej po przodkach anatomii, fizjologii, instynktach i upodobaniach. Dlatego nasze zachowania i skłonności nie przystają często do świata, w którym przyszło nam żyć (a którego dobór nie był w stanie przewidzieć). Lubimy jeść tłuste mięso i słodycze, lubimy sól i cukier, lubimy opalać się na słońcu, choć wszystko to szkodzi naszemu zdrowiu, lecz wszystko było kiedyś korzystne - dobór nie przewidział, że ze świata permanentnego braku i niedożywienia, świata nieustającej walki o dostęp do ograniczonych zasobów, wskoczymy w epokę supermarketów i wszechobecnej reklamy. Efektem - otyłość, choroby wieńcowe, wrzody żołądka i cukrzyca, która gdzieniegdzie przybiera rozmiary prawdziwej epidemii.
Zostaliśmy wyposażeni we wszystko, co niezbędne, by zdobywać potrzebne nam dobra, brak nam jednak wrodzonych hamulców, by z nich dobrowolnie rezygnować. Brak nam tej jednej cechy, która nigdy w przeszłości nie mogła nam się przydać - powściągliwości. Wszystkiego, co sprawia nam przyjemność, chcemy mieć w nadmiarze, bo sprawia nam przyjemność to, czego zawsze było za mało. Jesteśmy zachłanni - bo tylko zachłanni mogli przeżyć w świecie niedoborów.
Korzyści ze złego samopoczucia
Ewolucyjne spojrzenie na naszą naturę pozwala nam nie tylko lepiej zrozumieć nasze słabości i nasze braki, ale także dostrzec pozytywne strony tam, gdzie się ich najmniej spodziewamy.
Każdą chorobę i każde niedomaganie (wywołane działaniem patogenu czy - ogólniej - innego organizmu) rozpatrywać warto jako konflikt interesów, a reakcję organizmu - jako wypadkową tego konfliktu (lub zwycięstwo jednej ze stron konfliktu). Warto pamiętać, że patogen, który korzysta z naszych biologicznych zasobów, nie jest zwykle zainteresowany złym stanem naszego zdrowia - raczej przeciwnie (tak jak poborcy haraczów nie są zainteresowani plajtą swoich klientów). Między szkodliwym pasożytem a korzystnym symbiontem istnieje subtelna granica, która w ewolucji nieraz była przekraczana. Co oczywiście nie znaczy, że mamy kochać patogeny.
Ingerencja lekarzy konieczna jest wówczas, kiedy interes patogenu bierze górę nad naszym interesem - ale do tego trzeba ten konflikt najpierw rozpoznać i zrozumieć. Gorączka jest zwykle (choć nie zawsze) reakcją obronną organizmu i próbą zniszczenia patogenu - jej obniżanie może być "na rękę" zarazkom. Nudności towarzyszące kobietom podczas ciąży nie są przejawem zaburzeń, które musimy zwalczać - są reakcją płodu, próbującego nie dopuścić do spożywania przez przyszłą matkę czegokolwiek, co mogłoby szkodzić jego delikatnemu organizmowi. (W tym przypadku można mówić o konflikcie płodu i matki, będącego zresztą tylko szczególnym przypadkiem szerszego zjawiska biologicznego - konfliktu interesów rodziców i dzieci. Choć dzieci są biologicznym celem istnienia rodziców, to interesy genetyczne obu stron nie zawsze się pokrywają). Również towarzyszące często chorobom bóle głowy, nudności i malaise (złe samopoczucie) bywają często przejawem przystosowawczo korzystnej tendencji osłabionego chorobą organizmu do unikania wszelkich zagrożeń, które w normalnych warunkach byłyby niegroźne. Mysz nie lubi zapachu kota i również reaguje na niego objawami malaise - ale żaden weterynarz nie przepisałby jej leku na usunięcie tego stanu. Złe samopoczucie u człowieka jest nieraz podobnym objawem...
Pamiętajmy - dobór zawsze faworyzował zachowania zwiększające szanse naszego przeżycia (a stąd - dalszej prokreacji), ale nie nasze osobiste szczęście czy dobre samopoczucie.
Najbardziej jaskrawo przejawia się to u ludzi w podeszłym wieku. Te same geny, które u młodych ludzi są korzystne, mogą pod koniec życia manifestować się w najbardziej złowrogi sposób: istnieją podejrzenia, że za niektóre z tzw. chorób starczych, jak chorobę Alzheimera czy Huntingtona (pląsawicę) odpowiedzialne są geny, które są przystosowawcze za młodu. Cóż, coraz częściej dożywamy dziś wieku, którym dobór nigdy się nie "interesował" lub w który spychał niekorzystne przejawy działania genów potrzebnych młodym osobnikom. Zresztą, nie zapominajmy, w naszym genomie są geny - bardzo dużo genów - których w ogóle nie potrzebujemy, a które są po prostu obecne - zapewne więcej niż 90 procent naszego materiału genetycznego nie koduje niczego i działa w swoim własnym, egoistycznym interesie - nie w naszym. Konflikt interesów może więc istnieć nawet wewnątrz nas samych i wewnątrz tego największego ze skarbów - genomu.
Na biologię nie ma co liczyć
Nie ma co liczyć, że dobór - jak w przeszłości - wybawi nas z tych kłopotów. Dobór naturalny działa przez selekcję nieprzystosowanych, ale przecież nie zrzucamy już nieprzystosowanych ze skały, nie zabraniamy im przekazywania ich nie najlepszych genów dalszym pokoleniom. I dobór działa powoli - musielibyśmy czekać tysiące, a może i miliony lat i dopuścić do prawdziwej hekatomby ofiar, by doczekać się choćby minimalnej poprawy. (Indianie nabyli w końcu odporność na europejskie choroby, ale odbyło się to kosztem zagłady niemal całej ich populacji). Na biologię nie mamy więc co liczyć - musimy pogodzić się z faktem, że coraz mniej pasujemy do życia w warunkach, które sami sobie stworzyliśmy. I nie wrócimy już do "epoki kamiennej" - trudno oczekiwać, aby kobiety zaczęły rodzić po dziesięcioro i więcej dzieci, nawet jeśli wydaje się prawdopodobne, że właśnie drastyczne ograniczenie płodności jest przyczyną wzrostu zachorowań na nowotwory żeńskich narządów płciowych w ostatnich czasach. Na argument więc, że przecież ewolucja już dawno przystosowała nas do warunków środowiska, musimy odpowiedzieć, że od dawna też nie żyjemy w warunkach, do których zostaliśmy przystosowani. Owszem, niektóre z tych nieaktualnych już adaptacji mogą okazać się PRZYPADKIEM użyteczne (np. setki tysięcy lat obcowania człowieka z ogniem i długotrwałego przebywania w zadymionych jaskiniach czy zamkniętych szałasach uodporniło nas - poprzez eliminację nieprzystosowanych - na taki stopień zanieczyszczenia powietrza, który dla wielu zwierząt może okazać się zabójczy), ale nie ma co zbytnio liczyć na tego typu korzystne koincydencje.
Nasza ksenofobia też jest przystosowaniem do życia w małych i wrogich sobie (a przynajmniej konkurujących ze sobą) grupach klanowych - ale nie warto przecież tej cechy specjalnie pielęgnować tylko dlatego, że jest naturalna. Tak jak nie warto hołubić nepotyzmu, choć jest on najczystszym chyba przejawem ewolucyjnego przystosowania.
Jeśli chcemy więc coś zmienić w naszej ułomnej kondycji, musimy "poprawiać naturę". Musimy ingerować, choć ostrożnie, w nasz genotyp, ulepszać nasze narządy, zwalczać nasze nieaktualne już, choć kiedyś przystosowawczo korzystne uprzedzenia.
"Kiedy geny działają przeciw interesom pacjenta, lekarz musi działać przeciw interesom genów" - napisali Nesse i Williams w swej książce. Trwa to szybciej i nie pochłania niepotrzebnych ofiar po drodze. Biologia uczy nas, że najlepiej być pięknym, zdrowym i młodym. Ale doświadczenie podpowiada, że nie zawsze jest to możliwe.
Autor zajmuje się ewolucją i geologią w Muzeum Ziemi PAN