Gazeta Wyborcza - 1997/06/13
Marcin Ryszkiewicz
Żyjemy na kontynencie językowo nadzwyczaj jednolitym - dzisiaj i w przeszłości. Ale czy obecność spokrewnionych, biologicznie i lingwistycznie, sąsiadów jest naturalnym stanem ludzkości? Nie. Drogi, którymi dążyła ludzkość do osiągnięcia dzisiejszego stanu, są nadzwyczaj kręte, są też - niestety - dosłownie zasłane trupami. Całymi stosami trupów.
Męczę się ostatnio straszliwie z niemieckim, próbując przebrnąć przez zawiłości jego gramatyki, sprostać meandrom jego słowotwórstwa i pokonać pułapki jego wymowy. Mimo heroicznych wysiłków wyniki są więcej niż skromne.
Słowaniedoprzeczytania
Nie umiem pogodzić się z rozbijaniem głównego czasownika na dwie części, z których przednia znajduje się na końcu zdania, tylna na początku, a między nimi rozwija się cała sentencja, nieraz tak długa i zawiła, że gdy dobrnę do końcowego -an czy -ab, muszę i tak cofać się do początku, by sobie przypomnieć, o co w tym wszystkim chodzi. Nie godzę się z piętrowo złożonymi słowami, które rozkładać trzeba - niczym związek chemiczny - na jego prostsze składniki. Nie rozumiem, dlaczego to samo "der" raz znaczy rodzajnik męski, kiedy indziej jest odmianą żeńskiego "die", a w jeszcze innych przypadkach odnosi się do liczby mnogiej lub wręcz ma charakter przymiotnika, a nie zaimka. Nie umiem wczuć się w ducha języka, który praktycznie nie używa czasu przyszłego, a za to w odniesieniu do przeszłości ma wiele złożonych konstrukcji, o trudnych często do uchwycenia odcieniach znaczeniowych.
Niedawno, jadąc przez Austrię samochodem, natknąłem się na znak ostrzegawczy, pod którym napisane było wyjaśnienie: "Geschwindigkeitsbeschrankung". Jechałem dość szybko, więc nie zdążyłem przeczytać nawet połowy ostrzeżenia i dopiero później, przy następnym takim znaku zatrzymałem się, by przeczytać resztę. Znaczyło to: ograniczenie prędkości - zalecenie, którego oczywiście za pierwszym razem nie byłem w stanie posłuchać.
Ale kłopoty z niemieckim to dziecinna zabawa wobec problemów, jakie stoją przed każdym, kto próbuje zmierzyć się z językiem chińskim, japońskim czy mową Hindusów.
W przypadku niemieckiego możemy liczyć na ogromną liczbę podobnych zwrotów i idiomów, setki identycznych sformułowań powstałych w wyniku zapożyczeń lub kalk językowych, a także na znaczne podobieństwo wielu słów (Mutter, Bruder czy Schwester rozumiemy bez tłumaczenia, a takie słowa jak Meister czy Dach różnią się co najwyżej pisownią, zachowując identyczne brzmienie). W przypadku wspomnianych języków azjatyckich jesteśmy zupełnie bezbronni - wyrosłe na innej glebie, przesiąknięte innym duchem, mają kompletnie inne słownictwo, inne zasady gramatyczne i inny alfabet na dodatek, który - jak w chińskim - może nawet sprawiać większe kłopoty od samego języka.
Kuzyni Niemcy, Słowianie, Bałtowie
Spośród siedmiu naszych sąsiadów języki pięciu z nich są tak podobne do naszego, że rozumiemy je już po krótkiej nauce, a tylko dwa - niemiecki i litewski - wydają nam się obce; w istocie i one są blisko spokrewnione, a wszystkie trzy rodziny lingwistyczne: słowiańską, germańską i bałtycką zaliczamy do jednej grupy w obrębie języków indoeuropejskich, też wywodzących się od jednego wspólnego przodka.
Nie tylko my jesteśmy w tak pomyślnej sytuacji - również sąsiedzi Francji należą do jednej - romańskiej - grupy językowej; Hiszpanie, Katalończycy, Włosi, Francuzi, Walończycy mogą - choć z trudem - wzajemnie się porozumieć znając tylko swe języki ojczyste, a i angielski, będący w istocie hybrydą (staro-) francuskiego i (staro-) germańskiego, dzieli z francuskim ponad połowę wspólnych słów. Podobnie też jest z Niemcami - na południu graniczą z nimi mówiący dialektami niemieckimi Austriacy i Szwajcarzy, na zachodzie i północy Luksemburczycy, Holendrzy i Duńczycy, których języki też są dla Niemców w dużej mierze zrozumiałe. Tylko na zachodzie i wschodzie żyją przedstawiciele innych rodzin językowych, romańskich i słowiańskich, blisko z niemieckim spokrewnionych. Ale i to nie wszystko - poruszając się od zachodu po wschód Europy i z północy na południe wszędzie napotykamy języki bądź bardzo blisko ze sobą spokrewnione, bądź też takie - jak irlandzki, albański czy grecki - które choć na pozór zupełnie odrębne od pozostałych, należą w istocie do wspólnej rodziny indoeuropejskiej i stosunkowo niedawno - nie dalej niż 3 tys. lat temu - wyłoniły się ze wspólnego pnia zbliżonego do sanskrytu. Do dziś zresztą są języki - jak litewski - które ów pierwowzór bardzo przypominają. Ich ewolucja przebiegała najwyraźniej powoli. Języki, jak gatunki biologiczne, podlegały w swych dziejach ewolucji, i pojęcie drzewa rodowego ma podobne znaczenie, zarówno w paleontologii, jak i w lingwistyce. Patrząc z takiej perspektywy litewski byłby rodzajem żyjącej skamieniałości przechowanej do dziś niczym latimeria z całym historycznym bagażem, a sanskryt odpowiadałby bezpowrotnie wymarłemu gatunkowi (powiedzmy: mamutowi), po którym pozostały jedynie materialne ślady w zapisie "kopalnym". Żyjemy na kontynencie językowo nadzwyczaj jednolitym - dzisiaj i w przeszłości, a pojęcie "Europejczycy" ma swe ściśle biologiczne i lingwistyczne uzasadnienie. Na żadnym innym kontynencie (z wyjątkiem po części Afryki i Chin) nie ma podobnej homogenizacji; pojęcia jak Azjata czy rdzenny Amerykanin (Indianin) oznaczają w zasadzie tylko geograficzną przynależność - i nic poza tym.
Ale ta wyjątkowość Europy sięga jeszcze dalej, tym silniej podkreślając niezwykłość naszego kontynentu - niemal wszyscy mieszkańcy Ameryki Północnej i ponad połowa Południowej mówi jednym z czterech języków europejskich (angielskim, hiszpańskim, francuskim lub portugalskim), podobnie jak tylko jednym z nich - angielskim - mówi 99 proc. mieszkańców Australii. Można śmiało założyć, że na trzech czwartych obszaru świata Europejczycy nie powinni się czuć językowo wyobcowani, gdy rdzenni mieszkańcy innych kontynentów nie mogą liczyć na tego typu komfortową sytuację.
Oczywiście, wiemy, skąd wzięła się ta dominująca językowo pozycja Europy w świecie. W przypadku tzw. Nowego Świata to wynik odkryć geograficznych epoki odrodzenia i późniejszej kolonizacji, połączonej, jakże często, ze świadomą - lub nieświadomą - eksterminacją rdzennych mieszkańców podbijanych krajów. Ale czy dominująca, niemal 100-proc., pozycja języków (indo-) europejskich w samej Europie jest na pewno zjawiskiem pierwotnym? Czy obecność spokrewnionych biologicznie i lingwistycznie sąsiadów jest naturalnym stanem ludzkości? To pytanie, nadzwyczaj ważne, dopiero niedawno doczekało się odpowiedzi i jest ona tyleż zaskakująca, ile rzucająca ciekawe światło na mroczne karty naszej historii i pozwala odtworzyć nam drogi, którymi dążyła ludzkość do osiągnięcia dzisiejszego stanu. Są one nadzwyczaj kręte, są też - niestety - dosłownie zasłane trupami. Całymi stosami trupów.
Słowiański Berlin, celtycka Polska
W paleontologii, by odtworzyć wygląd i sposób życia wymarłych gatunków, zbiera się kopalne szczątki żyjących kiedyś organizmów - skamieniałości - łącząc je następnie ze sobą aż do otrzymania całych lub przynajmniej znaczących fragmentów dawnych istot. Na tej podstawie paleontolog potrafi odtworzyć nie tylko wygląd, ale i tryb życia wymarłych gatunków i to nieraz ze zdumiewającą precyzją: na podstawie kilku skamieniałych kości zrekonstruowano głosy żyjącego przed ponad 80 milionami lat gatunku dinozaurów kaczodziobych, i to oddzielnie dla osobników dorosłych, oddzielnie - dla młodocianych.
Paleolingwistyka - nauka rekonstruująca wymarłe języki, postępuje podobnie - zbiera "skamieniałe" słowa utrwalone np. w nazwach geograficznych nadawanych przez wymarłe już grupy etniczne i na ich podstawie odtwarza tryb życia i środowisko mówiących tym językiem ludzi.
Ta "paleontologia językowa" pozwoliła wykazać, że wiele współczesnych narodów europejskich żyje na obszarach, które przedtem należały do kogoś innego. Na obszarze Pojezierza Mazurskiego znajdziemy często nazwy nawiązujące do języków wymarłych już mieszkańców tych ziem - spokrewnionych z Litwinami starożytnych Prusów należących do bałtyckiej grupy językowej. Dalej na południe - w dorzeczu Narwi i Bugu - napotykamy jeszcze nieliczne już ślady innego, również spokrewnionego z Litwinami ludu - Jadźwingów, a na całym obszarze kraju spotkać można jeszcze starsze, pogrzebane przez późniejsze zachodnio- i wschodniosłowiańskie nawarstwienia ślady języków wcześniejszych mieszkańców tych ziem - Germanów, Gotów lub Celtów, do których w swoim czasie należała prawie cała Europa.
Podobnie jest w innych krajach. Kiedy przemierzamy Niemcy ze wschodu na zachód, natrafiamy często na słowiańskie nazwy miejscowości (nawet w samym Berlinie kilka dzielnic - jak Pankow czy Gatow - ma wyraźnie słowiańskie korzenie), aż wreszcie wjeżdżamy nagle, w dorzeczu środkowej Łaby, na teren, gdzie niemal wszystkie nazwy wydają się nam znajome: Grabow, Wustrow, Luetchow, Lubow. Jesteśmy na obszarze Wendlandu, stanowiącym zachodnie rubieże dawnej słowiańskiej kolonizacji, wypartej przez kolejne fale germańskich osadników.
Ta wyspa słowiańszczyzny w morzu niemieckości to jakby odkrywka geologiczna, erozyjne odsłonięcie warstw wyłaniających się spod młodszych pokładów osadowych i przechowujących zachowane w swym wnętrzu skamieniałości - szczątki dawno wymarłych istnień.
Jeśli jednak z Wendlandu skręcimy na południe i potem na wschód, dotrzemy do obszaru między Dreznem, Miśnią i Zgorzelcem, gdzie znów napotkamy słowiańskie nazwy: Lubochow, Rakow czy Brodkowitz, a także ludzi, dla których nazwy te są częścią ich rodzimego słowiańskiego języka - łużyckiego (a ściślej dwóch pokrewnych języków - dolno- i górnołużyckiego). Jesteśmy na Łużycach, innej wyspie dawnej Słowiańszczyzny, gdzie jednak spod warstwy młodszych językowych "osadów" germańskich wyłaniają się nie "skamieniałe" szczątki dawnego języka, ale sam ten język wraz z posługującymi się nimi ludźmi. W nawiązaniu do paleontologii Łużyczanie byliby odpowiednikiem nie tyle wymarłych gatunków, ile żyjących wciąż, ale reliktowych śladów dawnego świata.
Wszystkie dotychczasowe przykłady żyjących "skamieniałości" językowych dotyczyły jednej tylko grupy językowej - indoeuropejskiej, w dodatku o dość bliskich związkach pokrewieństwa. Nie jest to przypadek - w Europie trudno po prostu o inne ślady. Jedne fale osadnictwa nakładały się - poprzez krzyżowanie, wypieranie lub eksterminację - na wcześniejsze osadnictwo, ale wszystko to zawsze "zostawało w rodzinie" i prowadząc dziś taką "paleontologię językową", napotykamy coraz starsze pokłady językowe odzwierciedlające kolejne przypływy i odpływy kolonizacji indoeuropejskich. Gdzieniegdzie takich warstw językowych jest więcej, gdzieniegdzie mniej - zależnie od liczby i rozległości kolejnych nawarstwień. Gdy w Polsce, na przykład, warstwa celtycka leży głęboko pogrzebana pod pokładem słowiańszczyzny, to na północno-zachodnich rubieżach swego dawnego zasięgu warstwa ta ukazuje się wciąż na powierzchni, wciąż nie pogrzebana do końca przez późniejsze nawarstwienia: to Walijczycy, Szkoci, Irlandczycy i Bretończycy, współczesne żyjące skamieniałości, relikty znacznie rozleglejszego kiedyś osadnictwa.
Pod łacińskim osadem
Jak wyglądała jednak pierwotna mapa językowa Europy? Dzisiejsze zasięgi poszczególnych języków są z pewnością artefaktem, wynikiem burzliwej historii naszego kontynentu i kolejnych fal kolonizacji pokrywających wcześniejsze języki nowymi "osadami". Dobrze ilustruje to kariera łaciny, która z lokalnego, niczym nie wyróżniającego się narzecza jednego z licznych zamieszkujących Półwysep Apeniński ludów stała się najpierw językiem urzędowym na obszarze całego Półwyspu Apenińskiego (z wyjątkiem Etrurii, która długo broniła swej odrębności), a później połowy Europy, Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. I choć sama łacina nie przeżyła tej ekspansji, rozpadając się z czasem na liczne potomne języki romańskie (był to więc przez analogię do ewolucjonizmu rodzaj językowej "radiacji przystosowawczej"), to ich wspólne pochodzenie od Portugalii po Rumunię jest do dziś zupełnie oczywiste i czytelne. Po renesansowych odkryciach geograficznych wyrosłe z łaciny języki zostały rozrzucone po wszystkich kontynentach, tak że dziś to italskie narzecze, używane niegdyś przez garstkę pra-Rzymian, jest podstawą językową ponad pół miliarda ludzi na całym świecie.
W geologii mamy pojęcie tzw. mapy odkrytej, pokazującej zasięg starszych formacji skalnych, które odsłaniają się po odrzuceniu pokrywających je młodszych osadów. W ten sposób możemy sporządzić geologiczną mapę Polski bez czwartorzędu, bez kenozoiku lub bez kredy, pokazującą, jak wyglądała budowa naszego kraju przed 2 milionami, 65 milionami lub 140 milionami lat.
Jak wygląda taka "odkryta" mapa językowa Europy bez "osadu" łacińskiego? Otóż to, co wyłania się spod łacińskiego nalotu, to mozaika wielu starszych, wymarłych już języków, o równie indoeuropejskim jak sama łacina rodowodzie. Z nielicznych słów wspólnych wszystkim ludom praindoeuropejskim, jakie zostały zrekonstruowane, wyłania się obraz ludzi walecznych, koczowniczych, zamieszkujących stepy, hodujących owce i kozy i poruszających się na koniach, lecz stosujących jedynie rudymentarne techniki uprawy roli i sąsiadujących na zachodzie ze znacznie bardziej zaawansowanymi osiadłymi ludami rolniczymi. Czy języki indoeuropejskie są więc pierwotne w Europie? Czy mapę językową Europy można "odkryć" jeszcze bardziej, zdejmując z niej cały indoeuropejski kompleks językowy? Czy - powtórzmy - naturalnym stanem ludzkości (lub choćby tylko Europy) jest współwystępowanie bliskich sobie - lingwistycznie i genetycznie - sąsiadów?
Otóż - nie. Wszystko, co mówiliśmy dotychczas o językowych dziejach Europy, to tylko, jak się zdaje, stosunkowo niedawny osad pokrywający znacznie starsze, prawie zupełnie zniszczone lub bardzo głęboko pogrzebane pokłady praindoeuropejskie. Gdyby udało się je odsłonić, gdyby więc dało się sporządzić "odkrytą" mapę Europy sprzed kolonizacji indoeuropejskiej, mielibyśmy obraz znacznie bliższy temu, co działo się w czasach sprzed wielkich inwazji, podbojów i kolonizacji.
Odkryte mapy geologiczne konstruuje się na podstawie naturalnych odsłonięć starszych warstw ("okien", o których była wcześniej mowa) i danych z wierceń przebijających młodsze osady. Czy tego typu praindoeuropejskie "okna" występują na mapie współczesnych języków Europy?
Z pewnością nie wszystkie języki używane dziś w Europie mają indoeuropejskie korzenie. Węgierski, estoński, fiński (i zapewne lapoński) nie są spokrewnione z pozostałymi językami naszego kontynentu. Wbrew pozorom nie są to jednak "okna" wyłaniające się spod młodszych nawarstwień. Węgrzy przybyli do Europy bardzo niedawno, w roku 895, w wyniku jednorazowej akcji osadniczej, zajmując ziemie basenu panońskiego i przyległych łańcuchów górskich, gdzie do dziś pozostają. Również Estończycy i Finowie to względnie niedawni przybysze z południowego wschodu - blisko spokrewnieni z Węgrami i ze sobą. Stanowią oni najmłodszy - nie najstarszy - element językowy Europy, świadectwo ostatnich trwałych podbojów w dziejach naszego kontynentu (późniejsze inwazje ze Wschodu - najpierw Mongołów, później Turków, nie pozostawiły tego typu rozległych śladów - ich pozostałościami są, odpowiednio, Tatarzy, obecni i w Polsce, a dalej na wschód żyjący do dziś w izolowanych wyspowych skupiskach, oraz rozproszone osadnictwo tureckie, widoczne do dziś wśród bułgarskich Pomaków, muzułmańskich Bośniaków, w Albanii, Serbii i Macedonii oraz w zwartej populacji zajmującej ostatni turecki skrawek Europy, miniaturowy teren nad Bosforem i Dardanelami. Nie są to więc ani "skamieniałości żyjące", ani kopalne, a ich obecność nie przypomina w niczym geologicznych "okien"; w nawiązaniu do geologii stanowią oni odpowiednik ostańców - izolowanych pozostałości najmłodszych, ciągłych do niedawna pokryw skalnych, zniszczonych później przez erozję.
Kiedy nasi przodkowie żyli w stepach
Jest jednak jeden język i lud w Europie, który ma praindoeuropejskie korzenie, który nie jest spokrewniony z żadnym innym językiem i ludem europejskim (ani z żadnym innym ze znanych języków na świecie) i który nie stanowi "erozyjnego ostańca", ale jest pierwotnym, rodzimym elementem lingwistycznej mapy Europy. To baskijski - najprawdziwsza "żyjąca skamieniałość" pośród języków europejskich, świadek odległej przeszłości, kiedy przodkowie Francuzów, Szkotów, Niemców, Greków i Polaków żyli jeszcze na azjatyckich stepach, a cała Europa znajdowała się w posiadaniu zupełnie innych, nie spokrewnionych z nimi ludzi. Tylko Baskowie, rozsiedli w niedostępnych pirenejskich dolinach, pozostali do dziś przy życiu; cała reszta odeszła bezpowrotnie.
O ile baskijski stanowi więc skamieniałość "żyjącą", o tyle znamy też, choć nieliczne, skamieniałości "kopalne", okruchy języków, które były w użyciu na długo przed indoeuropejskimi inwazjami. Jednym z nich jest wspomniany już etruski, równie tajemniczy jak baskijski, a tym trudniejszy, że znany tylko z nie odczytanej do dziś 281-linijkowej inskrypcji zachowanej na zwoju płótna, które trafiło do Egiptu i posłużyło do zawinięcia jednej z mumii. Szczątków kultury Etrusków i szczątków samych Etrusków zachowało się wiele - z ich języka pozostały jednak tylko strzępy. Z innych języków tego przedindoeuropejskiego podłoża zostało jeszcze mniej - właściwie wiemy o nich tylko z przechowanych w późniejszych językach nazw geograficznych i nazw przedmiotów, które - jak w przypadku słowiańskiego Grabowa czy Lubowa - często pozostają znacznie dłużej niż lud, który je nadawał. To takie, jak mówią paleontologowie, skamieniałości na wtórnym złożu, szczątki dawnych organizmów, które znajdują się w skałach młodszych od tych, w których pierwotnie się znajdowały. Starożytni Grecy, którzy jako jedni z pierwszych weszli w kontakt z pierwotnymi mieszkańcami Europy, przechowali w swym języku wiele słów i nazw swych podbitych poprzedników - ocenia się, że prawie jedna szósta słów greckich to takie właśnie przedindoeuropejskie zapożyczenia. Również inne najwcześniejsze indoeuropejskie języki zawierają wiele tego typu szczątków "na wtórnym złożu" - wiele z nich występuje np. w irlandzkim, na zachodnich rubieżach kolonizacji czy w sanskrycie, blisko kolebki indoeuropejszczyzny. Baskijski i etruski nie są ze sobą w żaden sposób spokrewnione. Między nimi musiało więc być jeszcze wiele języków, ale nic na ten temat nie wiemy. Ile ich było? Czy były podobnie spokrewnione jak dzisiejsze języki Europy? Bardzo to wątpliwe. Problemów tych nie zdołamy jednak rozstrzygnąć w Europie. Zbyt mało pozostało tu śladów, zbyt głęboko są pogrzebane. Trzeba szukać gdzie indziej, tam, gdzie młodsze inwazje nie przejechały się niczym walec po tym starszym podłożu. Czy są jeszcze takie miejsca na Ziemi?
Lingwistycznie obce światy
Jest jedno. Miejsce, gdzie żyją jeszcze ludzie z pokolenia, które nie widziało nigdy białego człowieka, które posługiwało się narzędziami krzemiennymi i które trwało w przeświadczeniu, że żyje w centrum całego świata. Nowa Gwinea - wielka wyspa między Azją a Australią, zamieszkana przez ludzi wielu plemion i wielu języków, przez wieki pozostająca na uboczu eksploratorskich zapędów białych i innych ludów morskich, miejsce, gdzie jeszcze w naszym stuleciu możliwe było odkrycie ludzi z epoki kamienia łupanego. A nawet całych nie znanych nikomu plemion. W roku 1938 miało tam miejsce - jak pisze Jared Diamond, wielki znawca ludzi i zwierząt tej wyspy - Ostatnie Pierwsze Spotkanie, ostatni w dziejach kontakt cywilizacji technicznej z zagubionym w ostępach górskich, 50-tysięcznym plemieniem, które przechowało aż do XX w. cały bagaż swego paleolitycznego dziedzictwa i które żyło w przeświadczeniu, że jest jedynym skupiskiem ludzi na świecie.
Ludy Nowej Gwinei nigdy nie stworzyły scentralizowanych państw, nie rozwinęły żadnych, nawet zaczątkowych struktur administracyjnych, armii, nie prowadziły dalekich podbojów - z braku jakichkolwiek środków transportu (cała historia indoeuropejskich kolonizacji możliwa była dzięki jednemu, nadzwyczaj brzemiennemu w skutki wydarzeniu - udomowieniu konia). Każde z nowogwinejskich plemion żyło "od zawsze" w granicach ściśle strzeżonych terytoriów, prowadząc własny, dostosowany do warunków środowiska tryb życia, i wyznając własny system wartości i zwyczajów, który - wraz z własnym językiem - odgraniczał je murem obcości i niezrozumienia od pozostałych plemion, z którymi kontakty były sporadyczne i zwykle wrogie. Każde plemię miało więc cechy "gatunku kulturowego", a jego język stanowił dogodny kod taksonomiczny, pozwalający na natychmiastową identyfikację, będąc instrumentem porozumienia (wewnątrz grupy), jak i izolacji (między grupami).
Porównanie mapy językowej Nowej Gwinei i Europy jest szokujące i pozwala uzmysłowić sobie ogrom strat lingwistycznych, jakie poniósł nasz kontynent w wyniku indoeuropejskich podbojów. Jeśli Europa zna dziś około 50 języków należących (z wyjątkami, o których była mowa) do jednej rodziny, to na Nowej Gwinei, o powierzchni równo dziesięciokrotnie mniejszej i zamieszkanej przez sto razy mniej mieszkańców, istnieje ponad tysiąc języków należących do wielkiej, wciąż nie ustalonej liczby rodzin, często zupełnie ze sobą nie spokrewnionych i nieraz równie od siebie odległych, jak polski i baskijski czy chiński i suahili. Nawet najbliżsi sąsiedzi należą nieraz do lingwistycznie obcych sobie światów. To tak, jakby w każdym polskim powiecie obowiązywał inny język urzędowy i to zwykle kompletnie niezrozumiały dla mieszkańców sąsiednich i dalszych powiatów.
Taka musiała być językowa przeszłość naszego kontynentu. Wszystkie te niezliczone języki i mówiący nimi ludzie, a także wszystkie stworzone przez nich kultury odeszły, kiedy przed 3-5 tys. lat przybyli zbrojni jeźdźcy ze wschodu, których potomkowie dziś nazywają siebie Europejczykami. W wyniku serii Pierwszych Spotkań, jaka wówczas i później miała miejsce, ukształtowały się "europejskie" zwyczaje, europejskie języki i europejska cywilizacja. Z mieszkańców naszego kontynentu pozostali tylko Baskowie, samotny rozbitek zaginionego świata. Z dawnych języków pozostały rozproszone, "skamieniałe" słowa, z dawnych zwyczajów zostały te, które przejęli kolonizatorzy. Kłócąc się dziś o to, kto i w jakim stopniu zasłużył na dumne miano Europejczyka, zastanówmy się chwilę, co ten termin rzeczywiście oznacza.
* Część faktów zamieszczonych w tym tekście zaczerpnąłem z prac Jareda Diamonda, między innymi z wydanej niedawno przez PIW książki "Trzeci szympans".
Językoznawców proszę o wyrozumiałość.
Autor zajmuje się ewolucjonizmem i geologią w Muzeum Ziemi PAN.