Gazeta Wyborcza - 1993/05/14

 

Marcin RYSZKIEWICZ

Zaraza Konkwistadorów

 

W jaki sposób garstka konkwistadorów dokonać mogła straszliwych spustoszeń w tak krótkim czasie, i to w dodatku stojąc nierzadko w obliczu przeciwnika dysponującego sprawną administracją i wielkimi, zasobnymi, organizmami państwowymi?

W wyniku "odkrycia" Ameryki przed pięciuset laty straciło życie, według różnych ocen, od kilku do stu, a nawet więcej milionów Indian. Przeważająca większość ludności tubylczej nie zginęła jednak w trakcie walk z najeźdźcą, lecz umarła nie widząc nigdy białego człowieka, a nawet nie zdając sobie sprawy, że została w ogóle "odkryta".

Pomiędzy kolonizacją wąskiego pasa wybrzeża a penetracją wnętrza kontynentu minęło co najmniej 200 lat, a na wielu obszarach znacznie więcej. Nie wiemy, co działo się w tym niemym okresie historii, ale coraz więcej danych wskazuje, że to właśnie wtedy wymarła większość ofiar europejskiego podboju. Całe kultury i ludy, całe grupy językowe i etniczne mogły zginąć, zanim ktokolwiek miał okazję zaświadczyć o ich istnieniu. Nie był to jednak pierwszy przypadek tragedii, jaka rozegrała się w tej części świata w wyniku napływu przybyszów z zewnątrz. Dwa poprzednie miały miejsce odpowiednio 12 tysięcy i 3 mln lat temu.

3 mln lat temu

Przez cały niemal okres ery kenozoicznej, a więc tej, która zaczęła się 64 mln lat temu i trwa do dzisiaj, Ameryka Południowa była ogromną wyspą, na której ewolucja przebiegała w zupełnej izolacji od reszty świata. W tym czasie powstała tutaj wyjątkowa, niepowtarzalna fauna - przedziwne, podobne do żyraf makrouchenie, wielkie i ociężałe, przypominające hipopotamy taksodonty, zwinne, łudząco podobne do koni tateria i dziesiątki innych gatunków, których nazwy brzmią dla nas zupełnie obco. 3 mln lat temu wyłonił się z fal morskich Przesmyk Panamski i połączył rozdzielone dotąd Ameryki. Rozpoczęła się inwazja - na południe ruszyły nieprzebrane rzesze ssaków z północy, w tym konie, jelenie, wielbłądowate, drapieżne tygrysy szablozębne, słonie, niedźwiedzie i wilki. W ciągu względnie krótkiego czasu nastąpiła wówczas prawdziwa katastrofa. Ameryka Południowa straciła większość swych zwierząt - dziś jej fauna jest znacznie bardziej "zeuropeizowana" niż przedtem. W bezpośrednim kontakcie zwycięzcami okazali się przybysze, a przegranymi zwierzęta miejscowe, dobrze, zdawałoby się, przystosowane do swego środowiska.

Dlaczego tak się stało? W nauce o ewolucji istnieje teza, według której gatunki zwierząt zamieszkujących lądy Północy, zwłaszcza Eurazję, były szczególnie zaawansowane ewolucyjnie i sprawne w konkurencji z gatunkami z tropikalnych kontynentów. Uzasadnienie tej tezy jest bardzo ogólnikowe, choć nie pozbawione sensu: owa wyższość północnych zwierząt miała wynikać z wymagającego charakteru środowiska, które zajmowały. Mieszkańcy Północy zostali poniekąd przetestowani przez kontakt z licznymi gatunkami i zmieniającymi się warunkami - i te właśnie bogate doświadczenia zadecydowały o ich przewadze nad mniej doświadczonymi przez życie gatunkami z Południa.

12 tysięcy lat temu

Prawdziwe odkrycie Ameryki miało miejsce na długo przed Kolumbem i przed wikingami, którzy u progu drugiego tysiąclecia zawitali u wschodnich wybrzeży Kanady. Człowiek po raz pierwszy postawił stopę na tym kontynencie 12 tysięcy lat temu (ślady wcześniejszych podbojów są wciąż zbyt mgliste, by je poważnie rozpatrywać), kiedy to przybył tutaj z Syberii, korzystając z odsłoniętej w wyniku zlodowacenia cieśniny Beringa. Poziom morza obniżył się wówczas na tyle, że mieszkańcy Syberii suchą nogą mogli przedostać się na teren dzisiejszej Alaski i następnie podążyć dalej na południe. Ameryka była wówczas kontynentem obfitującym w wielkie i wymarłe już dziś zwierzęta - mamuty, mastodonty, tygrysy szablastozębne, ogromne pancerniki - glyptodonty, gigantyczne naziemne leniwce-megateria i wiele innych, równie egzotycznych zwierząt. Przybyli z mroźnych syberyjskich przestrzeni koloniści nie byli jednak czuli na uroki naturalnej przyrody - ich łowieckie plemiona niczym walec przejechały się po całym kontynecie. Wystarczyło 200 lat, by doszczętnie zniszczyć populacje wielkich zwierząt. Okres ten nazywa się dziś Wielkiem Zabijaniem.

Posuwając się dalej, przez Przesmyk Panamski, ludzie dostali się do Ameryki Południowej i tu krwawy scenariusz powtórzył się co do joty: w ciągu krótkiego czasu zniknęły dziesiątki gatunków wielkich ssaków tego kontynentu. Zastanawiając się nad przyczynami, które sprawiły, że ów pierwszy kontakt człowieka ze zwierzętami obu Ameryk skończył się tak krwawo (oblicza się, że zginęło wówczas ok. 70 proc. wszystkich gatunków wielkich ssaków obu lądów), zwrócono uwagę, że ludzie byli tam wówczas najeźdźcami, przybyłymi z zupełnie innego świata i obcymi w środowisku, w którym przyszło im żyć. Nie dostosowani do miejscowych warunków, nie wtopieni w lokalny ekosystem, nie mieli czasu ani potrzeby, by dostroić swe obyczaje do stosunków panujących w ich nowej ojczyźnie. Z czasem się to zmieniło - i dziś są dla nas Indianie symbolem nowego, prawdziwie "ekologicznego" stosunku człowieka do przyrody i gwarantem zachowania naturalnego dziedzictwa. Jest paradoksem dziejów, że to im właśnie rządy krajów Ameryki Południowej oddają dziś we władanie tysiące hektarów dziewiczej puszczy, chcąc chronić ją przed ostatecznym zniszczeniem.

500 lat temu

Za czasów pierwszego podboju, przed trzema milionami lat, jedna grupa zwierząt stała się przyczyną upadku drugiej. Dwanaście tysięcy lat temu stroną sprawczą dramatu był człowiek, a stroną wymierającą - zwierzęta. Przed pięciuset laty doszło do kontaktu dwu grup ludzkich. Również w tym przypadku najeźdźcy okazali się zwycięzcami, a rdzenni mieszkańcy, liczniejsi, zorganizowani i lepiej przystosowani do miejscowych warunków - w przeważającej większości wymarli. Ocenia się, że populacja inkaska przed kontaktem z Hiszpanami liczyć mogła ok. 14 milionów ludzi. W roku 1600, a więc 70 lat później, pozostało ich najprawdopodobniej 1,5 do 2 milionów. Co się stało?

Otóż wydaje się dziś pewne, że Europejczycy zastosowali najstraszliwszą broń, jaka mieli do dyspozycji, prawdziwą Wunderwaffe, i to nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy. Ich głównym atutem w walce z Indianami były bakterie i wirusy, które przywlekli ze sobą. To wobec nich Indianie okazali się bezsilni.

Ilustracją mogą tu być dzieje podboju i chorób w Peru. Pierwsza [epidemie] - ospy - uderzyła w państwo Inków w roku 1526, na pięć lat przed przybyciem do tego kraju Pizarra i jego ludzi. Echa tego straszliwego wydarzenia pobrzmiewają w opowieściach, które zasłyszeli i zanotowali żołnierze hiszpańscy. Nieco później zaatakowała odra - jej epidemia zbiegła się z lądowaniem Pizarra. W latach 1546-48 szalała epidemia tyfusu, a kilka lat później znów odry. Okres względnego spokoju trwał do roku 1585, kiedy to seria kilku epidemii ponownie spadła na Inków. Skutki jej były zastraszające.

Dziwna rzecz: na choroby przywiezione z Europy zapadali wyłącznie Indianie. Pracujący w XVIII wieku wśród plemienia Natchez w dolinie Missisipi francuski misjonarz pytał bezradnie: "dlaczego przypadłości, które nie są tak groźne w innych częściach świata, tutaj zbierają tak okrutne żniwo?". Dziś znamy już odpowiedź - Indianie nie mieli naturalnej odporności na importowane choroby, gdyż nigdy się z nimi nie zetknęli, a tylko kontakt z chorobą wytworzyć może skuteczne na nią przeciwciała.

A przecież odpowiedź ta jest niepokojąco niepełna i niezadowalająca. Jeśli Indianie nie byli odporni na europejskie choroby, to przecież i Europejczycy nie byli uodpornieni na choroby indiańskie, chyba że przyjmiemy tezę o ich naturalnej wyższości, i to w dodatku w odniesieniu do chorób! Coś tu się wyraźnie nie zgadza.

Choroba źródłem zdrowia

Być może, jak twierdzi historyk W. McNeill, by znaleźć rozwiązanie tej zagadki, cofnąć się trzeba nie do roku 1492, gdy Kolumb "odkrywał" Amerykę, ale 12 tysięcy lat wcześniej, kiedy to Ameryka naprawdę została przez ludzi odkryta. Przybysze docierali tam sami, bez zwierząt, jako łowcy i zbieracze, a nie jako rolnicy. Również ich pierwszy kontakt z rodzimą fauną amerykańską był intensywny, ale krótkotrwały - w niedługim czasie zubożyli miejscową menażerię o większość gatunków dużych ssaków (tzw. megafaunę). W tym samym czasie w Europie, Chinach i Mezopotamii zaczynała się rewolucja neolityczna, powstawały stałe osiedla, pola uprawne, zabudowania gospodarcze. Wraz z nimi zjawili się nieproszeni, lecz odtąd już nieodłączni goście - szczury, karaluchy, muchy "domowe" i inne "robactwo" roznoszące lub powodujące choroby. Rosnąca gęstość zaludnienia zapewniała zarazkom odpowiednie warunki do rozwoju.

Osobnym źródłem zarazków stały się udomowiane coraz liczniej zwierzęta, których własne wirusy i bakterie rychło wytworzyły odmiany zdolne do przenoszenia się na ludzi. Nasza symbioza ze zwierzętami oznaczała również nieświadomie wzajemną wymianę chorób.

Skutki tej wymiany musiały być straszne. W początkowym okresie naszych osiadłych dziejów prawdopodobnie szalały zarazy o nie spotykanej później sile - tyle że z braku świadectw możemy się ich tylko domyślać. Przeżywali najsilniejsi. Ich geny dziedziczyły następne pokolenia, a choroby, dziesiątkujące wcześniej dzieci i dorosłych pospołu, stały się zwolna tzw. chorobami dziecięcymi, zwiększającymi tylko odporność całej populacji.

To tłumaczyłoby, dlaczego Europejczycy byli odporni na europejskie choroby. Ale dlaczego tego samego rozumowania nie da się zastosować do Indian?

Prawda, i oni mieli swe własne, miejscowe choroby, ale żadna z nich (z wyjątkiem może syfilisu, o ile to im go istotnie zawdzięczamy) nie zagroziła całym populacjom europejskich kolonizatorów. Statystyki podają, że pierwsi osadnicy w Nowej Anglii osiągali zdumiewającą wręcz, jak na owe czasy, średnią długość życia - 71,8 lat!

Bezbronność Nowego Świata

Otóż według najnowszych koncepcji odporność populacji tubylczej na choroby była dramatycznie niska dlatego, że Indianie nie hodowali zwierząt (wyjątkiem były wysokogórskie lamy, indyki i świnki morskie, hodowane zresztą na bardzo ograniczonym obszarze). Ogromną ilość potencjalnie nadających się do tego celu gatunków doszczętnie bowiem wybili, a pozostałe nie bardzo nadawały się do udomowienia (poza być może bizonami, które Indianie nauczyli się eksploatować "na dziko", nie umniejszając ich liczebności).

Po wytrzebieniu miejscowej megafauny nie było już więc warunków do wytworzenia lokalnych chorób i lokalnej odporności.

Gdy w roku 1492 nastąpił kontakt dwu światów - jeden z nich okazał się więc bezbronny. Jeśli można mówić o naszej wyższości, to zawdzięczamy ją naszym chorobom - i tysiącleciom ewolucyjnych doświadczeń, na jakie zostaliśmy wystawieni. A w ewolucji, jak w życiu, zwyciężają ci, którzy zostali przetestowani przez bardziej wymagających egzaminatorów.