Gazeta Wyborcza - 1997/01/18-19

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny - 1

 

Kiedyś niemal nie udzielała wywiadów, a i dziś czyni to bez entuzjazmu. Nie lubi nawet - jak to sama nazwała - zaświatowego wścibstwa, a co dopiero wścibstwa tyczącego żyjących. Nie chce mieć "biografii zewnętrznej", bo wszystko, co ma do powiedzenia o sobie, jest w wierszach. O Wisławie Szymborskiej piszą ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA.

 

Kiedy Edward Balcerzan, poeta, profesor polonistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, zaczął w 1990 roku zbierać materiały do książki o Wisławie Szymborskiej, zwrócił się do niej, żeby ustalić prostą faktografię; oficjalna biografia poetki była i jest bardzo skromna. Zastrzegł przy tym, że nie szuka żadnych osobistych informacji, ale danych typu: kiedy pierwszy raz wyjechała za granicę, kiedy zaczęła, a kiedy zerwała współpracę z jakimś pismem itp. Do dziś pamięta, że Szymborska w miarę jego nalegań stawała się coraz bardziej nieprzychylna, wreszcie powiedziała: "Skoro czytał pan moje wiersze, powinien pan wiedzieć, jaki mam stosunek do tego typu pytań". Balcerzan te uściślenia, potrzebne mu do kalendarium jej życia i twórczości, w końcu od poetki wydobył, ale książki nie skończył, więc leżą sobie gdzieś zagrzebane wśród jego papierów. Kilka lat później zresztą całkowicie przeszedł na stronę Szymborskiej i w swojej mowie laudacyjnej z okazji przyznania jej doktoratu honoris causa UAM w Poznaniu oświadczył, że ten, kto przeczyta wiersz "Pisanie życiorysu" ("Ludzie na moście"), nigdy nie zazna już spokoju w żadnym dziale kadr.

Ze wszystkich miłości starczy ślubna,

a z dzieci tylko urodzone.

Ważniejsze kto Cię zna, niż kogo znasz.

Podróże tylko jeśli zagraniczne.

Przynależność do czego, ale bez dlaczego.

Odznaczenia bez za co.

(...)

Pomiń milczeniem psy, koty i ptaki,

pamiątkowe rupiecie, przyjaciół i sny.

Poetka odżegnywała się od "pisania życiorysu" nie tylko wierszem, ale i prozą. W styczniu 1964 roku jeden z uczestników dyskusji na temat obecności Broniewskiego, Gałczyńskiego i Tuwima w szkolnych lekturach, opublikowanej w "Życiu Literackim", dowodził, że uczeń musi mieć jakieś pojęcie o życiu poety, o epoce, w której wiersz powstał, bo jak inaczej zrozumie, dlaczego i w jakiej sprawie mniej więcej w tym samym czasie jeden poeta pisze "Rżnij karabinem w bruk ulicy", a drugi - "Bagnet na broń". Szymborska jednak broniła zdania, że poezję należy analizować wyłącznie od strony filozoficznej, językowej, a fakty z życiorysu nic do tego nie mają.

Kiedy ponad trzydzieści lat później, po otrzymaniu Nobla oblegać ją będą dziennikarze, powie im, że nie lubi odpowiadać na pytania dotyczące jej życia, nie rozumie ludzi, którzy zwierzają się ze wszystkiego. - Nie wiem, z jakimi zasobami wewnętrznymi zostają. Przecież trzeba zachować coś dla siebie - powie Teresie Walas na spotkaniu w krakowskim Teatrze Starym.

Zaprzyjaźniona z Szymborską wrocławska poetka Urszula Kozioł opowiada, że ich rozmowy często zaczynały się od zdania: "A teraz opowiem ci całe moje życie". To był taki ich prywatny żart, znak porozumiewawczy, że ich przyjaźń nie opiera się na wzajemnych zwierzeniach.

Z lektury "Lektur ...

Uważna lektura "Lektur nadobowiązkowych" przynosi jednak nadspodziewanie dużo informacji biograficznych o ich autorce. W końcu Szymborska pisze je od 30 lat - pierwszy felieton ukazał się 11 czerwca 1967 w "Życiu Literackim", w latach 80. przeniosła się z nimi najpierw do "Pisma", później do "Odry", a od kilku lat publikuje je w "Gazecie Wyborczej" - więc z tych kilkuset tekstów da się coś osobistego wyłuskać, również o czasach dzieciństwa.

W wieku lat czterech - do czego przyzna się 40 lat później pisząc o poezji Marii Konopnickiej - pozna bajkę "O krasnoludkach i Sierotce Marysi" i uzna ją za "arcydzieło sentymentu i dowcipu". W opublikowanym w 1992 roku w "Dekadzie Literackiej" felietonie "Dwie bajeczki" potwierdza miłość do "Sierotki Marysi..." i dorzuca jeszcze "Historię dziadka do orzechów" E.T. Hoffmana. Tam też napisze, że miała szczęśliwe dzieciństwo, bo rodzice rozmawiali z nią i czytali jej bajki. Opisuje przy tym siebie jako małą terrorystkę zmuszającą wszystkich wokół do czytania.

No więc czytała albo czytano jej Juliusza Verne'a, sięgnęła po niego zresztą z przyjemnością również jako osoba dorosła, bo - jak napisze w "Lekturach..." - "jego "fantazje nie ulegają przedawnieniu".

"Na rycinach, które w tak jedynie wyobrażalny sposób ilustrują powieści Juliusza Verne'a, wszystko jest w prążki: ziemia w prążki, księżyc w prążki, morze w prążki, w prążki żagle na wzlatujących pod chmury okrętach, w prążki retorty, z których wydobywają się kłęby złowieszczego dymu, w prążki nauszniki odkrywcy wulkanu na Biegunie Północnym. Kiedy dowiedziałam się w szkole, że na biegunie nie ma żadnego wulkanu, przyjęłam tę informację z niesmakiem".

Tę dziecięcą sympatię dla starych rycin znajdziemy raz jeszcze w wierszu "Możliwości" ("Ludzie na moście"):

Wolę wyjątki.

Wolę wychodzić wcześniej.

Wolę rozmawiać z lekarzami o czymś innym.

Wolę stare ilustracje w prążki.

Co wiemy jeszcze o jej dziecięcych lekturach? Musiała znać "Baśnie" Andersena, o których - podobnie jak o ich autorze - pisze z podziwem ("miał odwagę pisać baśnie o smutnym zakończeniu"). Z innych bajek znała na pewno tę o zaklętym księciu, bo cóż innego mogłoby ją skłonić pewnego pięknego dnia do całowania z "bezskutecznym heroizmem" żab złapanych w ogródku?

Wisława ma lat osiem lub dziewięć, kiedy w ręce wpada jej romans grozy. Tytułu nie pamięta, może dlatego, że sczytany przez kolejne pokolenia dojrzewających panienek egzemplarz nie miał ani okładki, ani strony tytułowej, pamięta za to uniesienie, z jakim pochłaniała książkę, i rozpacz, że rzecz cała zbliża się do końca. Wtedy to postanowiła napisać własną powieść. Przypomniała o tym pisząc z sympatią o "Italczyku albo konfesjonale czarnych pokutników" Ann Radcliff: "Zabrałam się do tego energicznie, zaostrzyłam ołówek i otworzyłam czysty zeszycik. Nad imieniem bohaterki nie musiałam się zastanawiać, miałam je gotowe. Z jakiegoś czasopisma zapamiętałam obrazek podpisany "Idylla w ogrodzie". Była tam para zakochanych na tle krzaka róż, ale ja zrozumiałam, że Idylla to imię dziewczyny. Pierwsze zdanie powieści brzmiało więc tak: "Piwnooka Idylla już od świtu wpatrywała się w choryząt, z którego wychodził listonosz z listem od narzeczonego..." Potem zaczynała się od razu żywa akcja. Ktoś zaszedł Idyllę od tyłu i czyjaś ohydna łapa położyła się ciężko na jej ramieniu. Tu niestety z niejasnych przyczyn tekst się urywał. No i już nigdy się nie dowiem, co było dalej".

Z kolei książka Romana Brandstaettera "Ja jestem Żyd z 'Wesela' " przywołała inne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to przez kilka tygodni w mieszkaniu jej rodziców pojawiała się codziennie Rachela z dramatu Wyspiańskiego, czyli Pepa Singer, córka karczmarza z Bronowic. Pepa pracowała jako pielęgniarka i mała Wisława zapamiętała ją, jak przychodziła "koścista, niewysoka, z binoklami na nosie, o surowo zaczesanych, szpakowatych włosach" robić chorej matce zastrzyki. Niespecjalnie lubiła te wizyty, bowiem Rachela pytała o szkołę i lekcje. "Byłam w wieku, kiedy takich pytań się nie znosi, toteż niejedną wizytę pani Racheli przeczekiwałam w miejscu zamykanym od wewnątrz na haczyk. Dziś przykro mi z tego powodu i odczuwam przemożną, choć grubo spóźnioną ochotę do odpowiedzi na wszystkie pytania zacnej pani Racheli. Nawet te najtrudniejsze - ile jest siedem razy osiem i w którym roku była bitwa pod Chocimiem". Wisława musiała mieć wtedy lat co najmniej dziewięć (bo już mieszkała w Krakowie) i nie więcej niż lat 13 (bo żył jeszcze ojciec, który zmarł we wrześniu 1936 roku).

Do szkoły podstawowej Wisława zaczęła chodzić jeszcze w Toruniu, w każdym bądź razie do Szkoły Powszechnej im. Józefy Joteyki w Krakowie przy ulicy Podwale, która była ćwiczeniówką dla żeńskiego seminarium nauczycielskiego, przyszła w roku 1932, a więc najprawdopodobniej w III klasie.

Dramat zmysłów

Szymborska wyznaje w "Lekturach...", że czasem trochę nie uważała na lekcjach i zamiast o poczciwym, znanym wszystkim uczniom pierwotniaku pantofelku myślała o czym innym.

"Uważałam go kiedyś za nudziarza, którego nie wiedzieć czemu muszę rysować w zeszycie. Sposób jego rozmnażania nie wydawał mi się jeszcze wstrząsający. Dzieli się, to się dzieli. Było dla mnie kwestią dużo ciekawszą i bardziej nieodgadnioną, czy wraz z przyjaciółką Małgosią S. uda mi się wkręcić na niedozwolony "dramat zmysłów i obowiązku", który właśnie szedł w kinie "Uciecha". Pantofelek dopiero po dłuższym czasie upomniał się o należne mu miejsce w mojej wyobraźni".

Kino Uciecha było i jest na Starowiślnej dokładnie naprzeciwko Gimnazjum Urszulanek, do którego później chodziła Szymborska. Zaś Małgosia S., czyli wtedy Małgorzata Stanisławska, dziś Szerchowa, córka autora Wielkiego Słownika Polsko-Angielskiego Jana Stanisławskiego, przyjaciółka z podstawówki, siedziała z Wisławą, zwaną przez koleżanki i rodzinę Ichną, w jednej ławce.

- Byłyśmy gadatliwe, więc często nas przesadzano. Naszą pasją było kino. Pierwszy film, który w nas wzbudził euforię, to "Kongres tańczy".

O ich dziewczęcej miłości do kina opowiada też inna szkolna przyjaciółka, długoletnia aktorka Teatru Rapsodycznego, profesor w krakowskiej Szkole Teatralnej Danuta Michałowska.

- Ichna z Małgosią były najbardziej szalone z całej klasy. Przebierały się w dorosłe ciuchy kuzynki Małgosi i chodziły na filmy niedozwolone dla panienek w ich wieku.

Dziewczynki biegały więc na filmy z Gretą Garbo, Marleną Dietrich, oglądały "Maroko", "Błękitnego anioła", ale na "Matę Hari" nie udało im się dostać. Ich idole to Errol Flynn, Gary Cooper. Bawiły się w atelier filmowe. Miały 10-12 lat, ale już wiedziały, że to się nazywa atelier i że wypada mieć pseudonim. Małgosia była Dianą Valjean, Ichna to Trina Ponton. Jej pseudonim wziął się od imienia lalki, którą dostała na Boże Narodzenie o godzinie trzy na piątą. Trina wychodzi za mąż za pana de Wallon, czyli Danusię Michałowską, która grała zawsze męskie role. Melodramaty, romanse, trójkąty miłosne - wszystkie historie zawsze z wyższych sfer społecznych. Pisały scenariusze, improwizowały dialogi.

Dla zabaw tych szukały romantycznej scenerii: park Jordana, Kopiec Kościuszki, Planty, Błonia, dziedziniec Wawelu. Jak pogoda nie dopisała, filmowe sceny odgrywały w mieszkaniu Stanisławskich koło Wawelu albo u Szymborskich na Radziwiłłowskiej, w kamienicy przy nasypie kolejowym. Koleżanki pamiętają, że było to typowe mieszkanie inteligencko-ziemiańskie. Duże, wysokie pokoje, stare meble, dywany. Pamiętają też z tamtych czasów siostrę Wisławy - Nawoję, która urodziła się w Kuźnicach i mówiła, że jest najwyżej urodzoną panną w Polsce.

Któregoś dnia razem z całą klasą Wisława udała się na wystawę przeciwalkoholową. To wydarzenie utrwali po latach w felietonie o książce "Polak statystyczny" Ireny Landau jako swoje pierwsze zetknięcie ze statystyką.

"Były tam jakieś wykresy i cyfry, których oczywiście nie pamiętam. Pamiętam za to świetnie bardzo kolorowy gipsowy model wątroby pijaka. Koło tej wątroby robiłyśmy duży tłok. Ale najbardziej zafascynowała nas tablica, na której co dwie minuty zapalało się czerwone światełko. Napis objaśniał, że właśnie co dwie minuty umiera na świecie człowiek z powodu alkoholu. Stałyśmy jak zamurowane. Jedna z nas, która już miała prawdziwy zegarek, sprawdzała w skupieniu regularność światełka. Najlepiej jednak umiała się znaleźć Zosia W. Przeżegnała się i zaczęła odmawiać wieczne odpoczywanie. Od tego czasu nigdy już statystyka nie dostarczyła mi wzruszeń tak bezpośrednich".

Dziś jej przyjaciółki szkolne nie pamiętają, żeby były na tej wystawie, ale przypominają sobie, że była taka dziewczynka, Zosia Wojciechowska, z długimi warkoczami, bardzo religijna, zresztą jak one wszystkie w tym czasie.

A w wierszach Szymborskiej statystyka pojawia się regularnie. Ostatni raz w wierszu opublikowanym w październikowym numerze "Twórczości" z 1996 roku.

Na stu ludzi

wiedzących wszystko

- pięćdziesięciu dwóch,

niepewnych każdego kroku

- prawie cała reszta,

(...)

uzdolnionych do szczęścia

- dwudziestu kilku najwyżej,

niegroźnych pojedynczo,

dziczejących w tłumie

- ponad połowa na pewno,

okrutnych,

kiedy zmuszą ich okoliczności

- tego lepiej nie wiedzieć

nawet w przybliżeniu

Przyjaciółka Szymborskiej, poetka Barbara Czałczyńska wspomina jak kiedyś przyszła do redakcji "Życia Literackiego" i zastała ją czytającą "Rocznik Statystyczny". - Była zdziwiona moim zdziwieniem - mówi. - Powiedziała, że wszystko trzeba przeglądać.

Kocha, lubi, szanuje

Choć w "Lekturach nadobowiązkowych" poetka wraca do czasów, kiedy była małą dziewczynką wiele razy, jednak przede wszystkim jest to źródło wiedzy o osobie dorosłej, z ukształtowanymi już gustami, poglądami, przyzwyczajeniami. Czego zatem dowiadujemy się z "Lektur..." o Szymborskiej?

Podziwia malarstwo Vermeera, chadza czasem do opery, nie cierpi gry w Monopoly, wielbi Montaigne'a, Swifta i Tomasza Manna, nie gardzi oglądaniem filmów grozy, ochoczo odwiedza muzea archeologiczne, nie wyobraża sobie, by ktoś mógł nie znać "Klubu Pickwicka" Dickensa, z przyjemnością obcuje z dziennikiem Samuela Pepysa, jest wielbicielką Sherlocka Holmesa, do jej ulubionych reżyserów należy Fellini. No i przede wszystkim lubi słuchać Elli Fitzgerald: "Śpiew Elli godzi mnie z życiem i po prostu pociesza. O żadnej innej śpiewaczce tego bym powiedzieć nie mogła. Dla mnie jest największa i wątpię, czy zdążę zmienić zdanie".

Ma ciepły stosunek do ptactwa, psów, kotów i w ogóle świata przyrody. Lubi wyprawy na łono natury, a kiedy już się na nim znajdzie, w promieniu 200 metrów od biwaku sprząta okolicę z wszelkiego śmiecia, za co "natura odwdzięcza się jej przyjemnym wyglądem".

"Lektury nadobowiązkowe" nie pozostawiają wątpliwości: autorkę dałoby się bez nadmiernego naciągania zaliczyć do prekursorek feminizmu w Polsce. Przelatując - śladem swych lektur - przez państwa i epoki Szymborska dyskretnie i z poczuciem humoru, ale jednak zawsze i wszędzie bierze w obronę kobiety, współczuje kobietom, podziwia kobiety, przedstawia punkt widzenia kobiet. Nie omija żadnej okazji, by przypomnieć przykrą plamę w dziejach ludzkości: fakt, że kobiety przez wieki nie były paniami swego losu, nie mogąc same decydować o swoim zamążpójściu. O mężczyznach pisze co prawda bez jakże częstej u feministek niechęci, ale też jej uważnemu spojrzeniu mało co umyka.

Weźmy choćby taki felieton na marginesie "Pamiętników" Casanowy, gdzie zwraca uwagę na dziwną zaiste okoliczność: otóż żadna z kochanek tego najsłynniejszego uwodziciela świata nigdy nie próbowała go zatrzymać czy odzyskać. "Dziwne. Co drugi Kowalski dowiaduje się na własnej skórze, jak ciernista bywa droga kochasia, co odchodzi w siną dal. Casanowa pakował manatki bez specjalnych utrudnień, niektóre panie nawet mu w tym pomagały. Rozczarowane? Zniechęcone? Znudzone? Tymi oto pytaniami włączam się aktywnie w obchody Międzynarodowego Roku Kobiet".

Czytanie wyłącznie beletrystyki wydaje się jej zajęciem przerażającym: po monologu wewnętrznym lubi dla odmiany książkę, z której można się dowiedzieć, jak np. kichają słonie, albo w której liczy się nogi stonogom.

Z rzadka pisze o poezji, a jak już pisze, to z reguły komunikuje: "pisanie o poezji nie jest moją namiętnością" albo: "jest dla mnie coś irytującego w łatwości, z jaką poeci pisują o poezji". Wśród kilkuset książek, które uczciła felietonem, zaledwie kilkanaście to tomiki poetyckie (poeci antyku, antologia poezji bułgarskiej i nowogreckiej, stara poezja armeńska), ale żaden nie był polski i żaden współczesny. Polską poezją współczesną zajmowała się w innej formie - od połowy lat 50. aż do roku 1966 prowadziła w "Życiu Literackim" dział poezji.

On to on, a "my" to ona

Przeglądając stare roczniki "Życia Literackiego" wciągnęłyśmy się w lekturę rubryki z ostatniej strony - "Poczta Literacka", która po raz pierwszy pojawiła się w styczniu 1964. W udzielanych młodym adeptom pióra zabawnych, inteligentnych, dowcipnych, ironicznych odpowiedziach znajdowałyśmy znajomy z "Lektur nadobowiązkowych" ton. Podejrzenie nasze wzbudził choćby taki kawałek:

"Rozmarzyły nas te zgrabne, pełne dworskiej afektacji wierszyki. Gdybyśmy mieli zamek z przyległościami, piastowałaby Pani urząd nadwornej poetessy, opiewała przykrość płatka róży, na którym siedzi muszka nie proszona, i chwaliła nas za to, że subtelnymi palcami spędzamy brzydulę z czarownego kwiecia. Oczywiście poeta, który by nam wypominał otrucie bigosem 12 stryjów, siedziałby w lochu jako beztalencie. A najdziwniejsze, że wierszyk o róży mógłby być arcydziełem, a wiersz o stryjach - kiepski. Tak, tak, muzy są amoralne i kapryśne".

Trafiłyśmy na jeszcze wymowniejszy przykład. Oto w "Poczcie..." czytamy, że kalendarz bez starannej korekty, "gdzie by się znalazły dwie soboty w jednym tygodniu, górowałby siłą liryczną nad nadesłanym wierszem", a z "Lektur..." wiemy, że kalendarz wymaga starannej korekty, bowiem "najdrobniejsza pomyłka mogłaby wzburzyć umysły. Strach wyobrazić sobie dwie środy w jednym tygodniu".

Im bardziej pogrążałyśmy się w lekturze "Poczty...", tym więcej znajdowałyśmy dowodów, że to musiała być Szymborska. To samo poczucie humoru, styl, porównania, przykłady. Odwołania do tych samych pisarzy (Mann, Montaigne, Pepys, Twain). Te same niepokoje (np. dlaczego próbuje się wyrugować z języka poczciwego "listonosza" i zastąpić go "doręczycielem"?).

Jednak dopiero po przeczytaniu poniższej odpowiedzi zdobyłyśmy pewność: "W świecie Pańskiej poezji rosną wyłącznie róże, a na nieokreślonych gałęziach siedzą słowiki. Są jeszcze pszczoły, co prawda przez er zet. Żurawia nie liczymy, bo studzienny. W sumie - świat ubogi i mało urozmaicony. Daremnie by tu szukać tak wdzięcznych roślinek, jak wyczyniec łąkowy, języcznik zwyczajny, obrazek plamisty, kichaniec i szczwół. Nie ma prześlicznych ptaków jak dla przykładu warzęcha różowa, wdówka rajska, biegus zmienny, pieprzojad i gągoł. A gdzie nieprzeliczone owady z pryszczarkiem heskim na czele?"

I nie chodzi tu nawet o ten chwyt, polegający na wyliczaniu, który po wielokroć stosuje poetka również w swoich felietonach i wierszach. Chodzi o gągoła. Tego gągoła znałyśmy już z "Lektur nadobowiązkowych", z felietonu o "Ptakach Polski" Jana Sokołowskiego, w którym Szymborska ubolewała, że jakoś nie chcą go umieszczać w swych dziełach poeci. I to był dowód ostateczny. Czyż możliwe, żeby w jednej redakcji gągoł miał aż dwu protektorów?

Zaraz potem jednak znalazłyśmy w "Poczcie" z roku 1964 zdanie: "Ja sam próbuję już 48 lat", od którego zachwiała się nasza pewność. Powiedzmy, że można dla kamuflażu zmienić płeć, ale postarzyć się o siedem lat? Na szczęście, kiedy profesor Balcerzan wrócił z uroczystości noblowskich w Sztokholmie, gdzie był gościem Szymborskiej, okazało się, że to była właśnie jedna z tych rzeczy, które przed laty "uściślił". Laureatka redagowała "Pocztę..." na przemian z Włodzimierzem Maciągiem. Żeby się odróżniać - Maciąg używał pierwszej osoby liczby pojedynczej, podczas gdy ona - pluralis majestatis. Chodziło o to - powiedziała nam Szymborska, gdy w końcu i do niej dotarłyśmy w tej sprawie - że byłam jedyną kobietą w redakcji. Gdybym używała liczby pojedynczej, zaraz zostałabym rozpoznana.

Tymczasem redaktor "Poczty..." miał dla stremowanych nieszczęśników, którzy słali mu fraszki, aforyzmy, dramaty, opowiadania, powieści, wiersze, poematy - pozostać anonimowy. Bo zdarzały się prośby, groźby, pytania: dlaczego "nie skorzystamy" i jakimi to kryteriami kieruje się redaktor, tłumaczenia, że przecież narzeczonej, żonie, koledze się podobało. Szymborska odpowiadała serdecznie, ale i surowo. I przypominała, że "więcej arcydzieł powstało dzięki przyjaciołom sceptycznym niż entuzjastycznym", zaś fakt, że rodzina zachwycona, o niczym jeszcze nie świadczy. Co prawda ona sama - jak to wielokrotnie przy różnych okazjach wspominała - od dziecka zachęcana była do pisania okolicznościowych wierszyków przez ojca, który płacił jej za udane utwory po 20 groszy od sztuki.

A było to tak!

Ojciec poetki Wincenty Szymborski przez ponad trzydzieści lat pracował dla Władysława hr. Zamoyskiego, najpierw jako zarządca Dóbr Zakopiańskich, później w Kórniku. Jeszcze trwała I wojna, kiedy poznał Annę Marię Rottermund, bratanicę Maurycego Rottermunda, proboszcza z Szaflar. Proboszcz, podobnie jak Szymborski, był działaczem Stronnictwa Narodowego.

W jednym z listów do generalnego plenipotenta hrabiego Zygmunta Celichowskiego, obok opisu problemów związanych z przewiezieniem powalonych przez wichurę drzew do tartaku i papierni, znajdujemy i bardziej osobisty kawałek:

"Z powodu tych wszystkich kłopotów straciłem głowę i... ożeniłem się. Jeśli jeszcze o tem Pan Doktor nie słyszał, to proszę się dziwić. A było to tak! Podczas inwazji schroniła się do Kuźnic kancelarya ks. Kazimierza Lubomirskiego, w której pracowała dorodna panna nazwiskiem Anna Rottermundówna. Ponieważ dziewczynie zdawało się, że po wojnie mężczyzn nie będzie, przeto postanowiła wyjść za mąż za starszego, byle tylko starą panną nie zostawać. No i ponieważ co kobieta chce,to i Pan Bóg tego chce, więc dnia 17 lutego [1917 roku] ożeniłem się. Posagu naturalnie nie wziąłem..."

Ona miała lat 28, on - 47. Wesele odbyło się u stryja panny młodej w Szaflarach; jeszcze tego samego roku, 24 grudnia, urodziła im się córka Maria Nawojka, a sześć lat później, wkrótce po przeniesieniu się całej rodziny do Kórnika - Wisława. Jej matką chrzestną została Julia Zaleska, przełożona Szkoły Pracy Domowej Kobiet, założonej przez Zamoyskiego. Kilkanaście lat później do stryjecznego dziadka do Szaflar Wisława będzie jeździć na wakacje. Spotykać tam będzie swoje kuzynki i kuzynów, dzieci licznego rodzeństwa księdza Maurycego. Wśród nich ojca Andrzeja Rottermunda, obecnego dyrektora Zamku Królewskiego w Warszawie. Andrzej Rottermund powie nam, że jego ojciec zajmujący się genealogią Rottermundów doszukał się przodków od XVI wieku.

Matka Wisławy Anna Rottermund była córką konduktora kolejowego, wnuczką oficera wojsk polskich z Księstwa Warszawskiego, który po powstaniu 1831 roku wyemigrował na kilka lat, a po powrocie do kraju osiadł w Galicji. Powstańcem był nie tylko pradziadek Wisławy Szymborskiej po kądzieli, ale i drugi pradziadek, po mieczu, czyli dziadek Wincentego - Antoni, który poległ w bitwie pod Grochowem. Jego syn - też Antoni - urodził się już po jego śmierci. Kiedy miał 17 lat, zaczęła się Wiosna Ludów, więc uciekł z domu do powstania poznańskiego, a potem przez wiele lat tułał się po świecie: był w Turcji, Francji, Włoszech, USA. Wrócił do Polski, by wziąć udział w powstaniu styczniowym. Po jego upadku przez dwa i pół roku więziony był w Cytadeli.

W setną rocznicę wybuchu powstania fragmenty jego pamiętników opublikowało "Życie Literackie" z adnotacją, że znajdują się one w archiwum prywatnym. Wisława Szymborska nie napisała wtedy, że to ona podała do druku pamiętniki dziadka. Natomiast w "Lekturach nadobowiązkowych" wspomina, że jest w posiadaniu dziennika babci ("Pisała go mając lat szesnaście - i uczciwie mówiąc ja w jej wieku tak jasno i bezpretensjonalnie pisać bym nie potrafiła".).

W 1926 roku Wincenty Szymborski mając zaledwie 56 lat przechodzi na emeryturę i wyjeżdża z rodziną do Torunia, skąd pięć lat później na stałe przenosi się do Krakowa. Tuż przed wojną w Gimnazjum Sióstr Urszulanek przy Starowiślnej Wisława robi tzw. małą maturę. Świadectwo dojrzałości zdobyła już w czasie okupacji na tajnych kompletach.

Już nigdy nie będzie jak było

- Po tym, jak poszłyśmy do różnych gimnazjów, straciłyśmy ze sobą kontakt - opowiada Małgorzata Szerchowa - odnalazłyśmy się dopiero w czasie okupacji. Mój ojciec miał wielu uczniów, a jego podręcznik do angielskiego był tak sczytany, że nie nadawał się do użytku. Przy pomocy zaprzyjaźnionych wydawców postanowił więc wydać nowy - "First steps in English". Ponieważ wiadomo było, że Ichna ma talent do rysunków, ojciec poprosił ją, żeby zrobiła mu ilustracje do książki. Używał jej jeszcze dobrych kilka lat po wojnie.

Nie była to jedyna książka, jaką ilustrowała. Na wystawie w Bibliotece Jagiellońskiej można akurat obejrzeć wydaną w 1948 roku książeczkę dla dzieci "Mruczek w butach" autorstwa Adama Włodka z rysunkami Szymborskiej.

Małgorzata Szerchowa pamięta, że Wisława gdzieś w 1943 roku zaczęła pracować jako urzędniczka na kolei, by uniknąć wywózki na roboty do Niemiec. Obie szkolne koleżanki Szymborskiej - i Małgorzata, i Danuta - bywały w czasie wojny w mieszkaniu na Radziwiłłowskiej zamawiać drewniaki. Siostra Wisławy Nawoja wraz z mężem zarabiała bowiem wyrabiając buty. Wtedy były z tym kłopoty, a oni mieli cholewkarza, który według kroju Nawoi robił cholewki. Buty miały podeszwę elastyczną, przód i tył łączony za pomocą skórki.

Oto "Pochwała siostry" ("Wielka liczba"):

Moja siostra nie pisze wierszy

i chyba już nie zacznie nagle pisać wierszy.

Ma to po matce, która nie pisała wierszy,

oraz po ojcu, który też nie pisał wierszy.

(...)

A kiedy siostra zaprasza na obiad,

to wiem, że nie w zamiarze

czytania mi wierszy.

Jej zupy są wyborne bez premedytacji,

a kawa nie rozlewa się na rękopisy.

W sumie jednak o czasach wojny wiadomo niewiele. Sama Szymborska wspomina je raz tylko, w filmie zrobionym po Noblu przez Larsa Helandera dla szwedzkiej telewizji. Mówi tam: - W dniu wybuchu wojny zrozumiałam, że coś się skończyło i już nigdy nie będzie tak jak było. Miałam przy tym jakieś wrażenie, bardzo dziwne, którego sobie nie umiem wytłumaczyć, a może umiem, ale to zatrąca o dziedzinę, którą się nie zajmuję. Z okien drugiego piętra zobaczyłam wózki chłopskie, które jechały przez Mały Rynek. Na każdym leżał ranny żołnierz, obandażowany, i przez bandaż przeciekała mu krew. Coś we mnie powiedziało: aha, znowu. Miałam wtedy 17 lat i tak jakby to ktoś we mnie mówił, kto już wielokrotnie widział takie sceny.

W jej dorobku jest zaledwie kilka wierszy, w których wraca do czasu wojny, w tym "Sen" ("Sól"):

Mój poległy, mój w proch obrócony, mój ziemia,

przybrawszy postać, jaką ma na fotografii:

z cieniem liścia na twarzy, z muszlą morską w ręce,

wyrusza do mojego snu.

(...)

Zjawia się na wewnętrznej stronie moich powiek,

na tym jednym, jedynym dostępnym mu świecie.

Bije mu serce postrzelone.

Zrywa się z włosów pierwszy wiatr.

(...)

Zbliżamy się do siebie. Nie wiem, czy we łzach,

i nie wiem, czy w uśmiechach. Jeszcze jeden krok

i posłuchamy razem twojej muszli morskiej

jaki tam szum tysięcznych orkiestr,

jaki tam nasz weselny marsz.

W czasie okupacji pisywała opowiadania. Jedno z nich opublikowała później w studenckiej jednodniówce. Resztę odnalazła po wielu latach w jakiejś teczce przy okazji przeprowadzki. Nie zrobiły na niej specjalnego wrażenia. I nie zdecydowała się na ich druk. Pisywała też piosenki.

W 1942 albo 1943 roku Tadeusz Kwiatkowski, który w czasie wojny prowadził w Krakowie podziemny teatr, wpadł na ulicę Rękawka do Witolda Kałki - po wojnie zmienił nazwisko na Rowicki. Późniejszy dyrektor Filharmonii Narodowej siedział przy fortepianie, a obok niego stała młoda, szczupła panna.

- To Wisia Szymborska, przedstawił mi ją Witek, pisze ładne piosenki - wspomina dziś Kwiatkowski. - Rzuciłem okiem na teksty, które pozwoliła mi przejrzeć. Były frywolne, żartobliwe, pełne poetyckiej pikanterii. Ich klimat wciąż pamiętam, podobały mi się.

W mieszkaniu przy Radziwiłłowskiej ukrywał się przez półtora roku Witold Celichowski. Poszukiwany przez Niemców jako pierwszy w niepodległej Polsce wojewoda Poznania znalazł schronienie u żony i córek przyjaciela swego ojca Zygmunta, pleniponeta hr. Zamoyskiego. Dowiedział się o tym od Szymborskiej Kazimierz Krawiarz z Kórnika, biochemik, którego pasją jest badanie historii dóbr Zamoyskiego. Do Szymborskiej dotarł po długich zabiegach, gdy zbierał materiały do biografii jej ojca. I on też miał problemy z wyciąganiem od poetki podstawowych danych o rodzinie, a potrzebował na przykład daty i miejsca urodzenia jej ojca, które nie zachowały się w kórnickich papierach.

W końcu poetka poszperała w starej walizeczce, skąd wyciągnęła dowód osobisty ojca, z którego Krawiarz wynotował: Czartki Wielkie, 5 kwietnia 1870.

Wierszowane zadania

Po raz pierwszy w druku nazwisko Wisławy Szymborskiej pojawiło się 14 marca 1945 roku w "Walce", dodatku tygodniowym do krakowskiego dziennika, świeżo uruchomionego przez Jerzego Putramenta, który w mundurze kapitana Wojska Polskiego przybył do Krakowa na polecenie władz lubelskich. Wojna wciąż trwała, ale Kraków szybko stawał się centrum życia kulturalnego. Jeszcze w marcu otwarto Uniwersytet Jagielloński, gdzie Szymborska zapisała się na studia socjologiczne, a następnie na polonistykę.

Adam Włodek, wówczas redaktor naczelny "Walki", w wydanych ćwierć wieku później wspomnieniach napisze o jej debiucie: "Wiersze nie wyróżniały się niczym nadzwyczajnym - co więcej: były po prostu słabe. Tak słabe, że nie widzieliśmy możliwości wykorzystania żadnego z nich. Nie byliśmy zarazem w stanie skontaktować się z autorką, ponieważ po tej jednej wizycie w redakcji "Dziennika" nie pojawiła się ponownie, a adresu też nie pozostawiła". Jeden z redaktorów najwidoczniej jednak coś w nich dostrzegł, bo nalegał na druk, a na argument, że "wiersze początkującej rymotwórczyni są tasiemcowe", zaproponował, by dać chociaż fragment, coś wyciąć, coś skrócić. Tak też się stało: z liczącego dwie strony maszynopisu "Jacy" powstał o połowę krótszy wiersz "Szukam słowa". Po jego opublikowaniu autorka pojawiła się w redakcji. - Czy honorarium za ten wasz wiersz wypłacicie jednak mnie? - spytała.

W miesiąc później ukazał się jej kolejny wiersz, którym blisko 20 lat później otworzy tom "Wierszy wybranych", uznając, że przetrwał próbę czasu:

Nasz łup wojenny to wiedza o świecie

- jest tak wielki, że się mieści w uścisku dwu rąk

tak trudny, że się daje opisać uśmiechem,

tak dziwny, jak w modlitwie echo starych prawd.

Publikowała swoje wiersze w "Dzienniku Literackim", "Pokoleniu", "Odrodzeniu", "Świetlicy Krakowskiej". Pod koniec lat 40. miała już gotowy tomik, jednak nie został przyjęty do druku. Nie spełniał socrealistycznych wymagań, jakie w 1949 roku na szczecińskim Zjeździe Literatów postawiono przed literaturą. Do następnego tomiku z tego pierwszego wszedł jeden tylko wiersz - "Pocałunek nieznanego żołnierza" - i to znacznie okrojony. Jednak - jak pisze Włodek - używać ich będzie poetka jako tworzywa do późniejszych i doskonalszych wierszy, jak choćby do wiersza "Sen".

Na przełomie lat 40. i 50. mieszkała ze swoim mężem Adamem Włodkiem przy ulicy Krupniczej 22, w tzw. czworakach literackich, gdzie po wojnie skoszarowano kilkudziesięciu pisarzy.

Jej przyjaciel Jerzy Korczak tamte czasy na Krupniczej wspomina tak: - Nic wtedy nie wskazywało, że wśród mieszkańców Krupniczej właśnie Wisława i Mrożek okażą się tacy wybitni. Wisława była śliczną dziewczyną, nie było w niej cienia pustoty damskiej. Wiedzieliśmy, że jest zdolna, ale tego błysku nie było jeszcze widać.

Jej książkowy debiut przypada na pełnię stalinizmu. W wydanym w 1952 roku tomiku "Dlatego żyjemy" tytuły wierszy mówią same za siebie: "Młodzieży budującej Nową Hutę", "Na powitanie budowy socjalistycznego miasta", "Robotnik nasz mówi o imperialistach", "Gdy nad kołyską ludowej konstytucji do wspomnień sięga stara robotnica", "Lenin". Na podobnych tematach skupia się połowa wierszy z tomiku "Pytania zadawane sobie" wydanego w 1954 roku.

Przez blisko 40 lat nie wracała do tamtego czasu. Pisał o tym krytyk literacki Tadeusz Nyczek z Krakowa: "Szymborska milczy. Nie tłumaczy się, nie odcina, nie leży krzyżem, nie przeprasza. Być może uznała, że złych albo głupich słów nie da się zmazać innymi słowami, innymi gestami. Cóż by miała sądzić o literaturze, jej kruchym sensie, gdyby uznała, że słowa tak łatwo dadzą się wykreślać? Krzywdy, jeśli były, pozostają krzywdami; tylko skrzywdzony może wybaczyć albo nie. Jeśli można coś tu naprawić, to tylko innym, lepszym uczynkiem. Szymborska nigdy już nie zaprzęgła poezji do jakiejkolwiek walki".

Zdecydowała się zabrać głos dopiero w 1991 roku, gdy dostała prestiżową niemiecką nagrodę im. Goethego. Może uznała, że to czyni z niej, chcąc nie chcąc, publiczną osobę i jakoś ją zobowiązuje? W przemówieniu z okazji uroczystości wręczenia nagrody we Frankfurcie mówiła: "Rzeczywistość objawia się czasem od strony tak chaotycznej i zastraszająco niepojętej, że chciałoby się wykryć w niej jakiś trwalszy porządek, dokonać w niej podziału na to, co ważne i nieważne, przestarzałe i nowe, przeszkadzające i pomocne. Jest to pokusa groźna, bo często wówczas między świat i postęp wciska się jakaś teoria, jakaś ideologia, obiecująca wszystko posegregować i objaśnić. Są u nas pisarze, którzy oparli się tej pokusie i woleli zawierzyć własnemu instynktowi i sumieniu niż wszelkim pośrednikom. Ja tej pokusie niestety uległam, o czym świadczą dwa pierwsze zbiorki wierszy".

W tym samym roku w wywiadzie dla "Tygodnika Literackiego" doda: "Należałam do pokolenia, które wierzyło. Ja uwierzyłam. Wypełniałam swoje "wierszowane zadania" z przekonaniem, że robię dobrze. Jest to najgorsze doświadczenie w moim życiu".

Ewa Lipska, która zaprzyjaźniła się z Szymborską w latach 60. jako dwudziestokilkuletnia dziewczyna, a jej wspólny z Noblistką tomik poezji ukazał się niedawno we Francji, powie nam: - Moim wspaniałym starszym kolegom zdarzało się popełniać poślizgi. Opowiadali mi później, na czym polegało to uwiedzenie. Zostałam przez nich wychowana i dzięki ich okaleczeniom jestem taka, jaka jestem. Moje pokolenie zrobiło interes na ich doświadczeniu. To wielkie szczęście być artystą w epoce, w której historia nie ma okazji cię sprawdzić.

 

 

 

 

 

 

Gazeta Wyborcza - 1997/01/25-26

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny (2)

 

 

Żyje tak, żeby mieć czas. Na pracowite wyklejanie kolaży i pisanie listów, spotkania i gry z przyjaciółmi, czytanie i teatr, układanie limeryków i organizowanie loterii fantowych. Jej życie jest kameralne. Polityka, po wielkim rozczarowaniu, zupełnie przestała ją kusić, ale ma świadomość, że jest "dzieckiem swojej epoki" i musi podejmować polityczne wybory.

W jednym z filmów Charlie Chaplina jest scena pakowania walizki. Charlie siada na niej, skacze po niej, a kiedy wreszcie ją domyka - na zewnątrz i tak wystają jakieś strzępki bielizny, szelki, przytrzaśnięty kołnierzyk. Charlie chwyta za nożyczki i obcina dookoła te kawałki. Tak zapamiętała tę scenę Wisława Szymborska, a przypomniała ją po latach, w 1991 roku we Frankfurcie, w przemówieniu po otrzymaniu prestiżowej nagrody im. Goethego. Mówiła tam: "Tak bywa z rzeczywistością, którą chcemy koniecznie zmieścić w walizce ideologii".

Te nie mieszczące się dotąd w socrealistycznej walizce fragmenty rzeczywistości objawią się w jej tomiku "Wołanie do Yeti" opublikowanym w 1957 roku, tomiku, który stanie się od razu - jak napisze krytyk literacki Stanisław Balbus - "jednym z najważniejszych czynników zmartwychwstania polskiej poezji po Październiku". To tam jest wielokrotnie przywoływany i cytowany wiersz "Obmyślam świat, wydanie drugie,/ wydanie drugie, poprawione". Znajdzie się tam też wiersz "Rehabilitacja", drukowany rok wcześniej w "Przeglądzie Kulturalnym":

Wierzyłam, że zdradzili, że niewarci imion,

skoro chwast się natrząsa z ich nieznanych mogił

i kruki przedrzeźniają, i śnieżyce szydzą

- a to byli, Joriku, fałszywi świadkowie.

(...)

Idą do nas. I ostrzy jak diament.

- Po witrynach wylśnionych od frontu,

po okienkach przytulnych mieszkanek,

po różowych okularach, po szklanych

mózgach, sercach - cichutko tną.

A zaraz obok wiersz "Przyjaciołom" ("W drodze z fałszu ku prawdzie,/ przestajesz być młody") i "Pogrzeb" ("Czaszkę z gliny wyjęli, / położyli w marmury"). Krytyk literacki i redaktor jej tomików Ryszard Matuszewski pamięta, że pierwotny tytuł brzmiał "Pogrzeb Rajka". Odwołanie do pogrzebu ekshumowanych prochów Laszlo Rajka, komunisty skazanego w procesie pokazowym w 1949 roku, pogrzebu, który przerodził się w wielką manifestację w Budapeszcie, okazało się dla polskiej cenzury niestrawne.

Wtedy właśnie, w 1957 roku, zaczął ją tłumaczyć na rosyjski pisarz Asar Eppel.

- W każdym narodowym dorobku poezji czegoś brak - opowiada Eppel - my nie mamy odpowiedników Szymborskiej, Gałczyńskiego, Białoszewskiego. - Tłumaczyłem ją ("zdarta skóra z moich wierszy" - powie o tych przekładach poetka), bo chciałem to zrekompensować. Z drukowaniem było gorzej. Była wówczas taka kategoria "nasi przyjaciele", czyli wasi rodacy, którzy chodzili na przyjęcia do ambasady radzieckiej w Warszawie i mówili, kogo drukować. Szymborskiej na tych listach nie było. Kiedy poznałem ją kilka lat później, zauroczyło mnie. U nas jest tradycja, że poetka jest wyklęta, nieszczęśliwa z nadmiaru duchowości, z racji kochanków, którzy nie są na miarę jej talentu, a tymczasem Szymborska - taka wielka poetka i normalny człowiek.

W początku lat 60. utrzymująca się z przekładów Anna Achmatowa dostanie do tłumaczenia trzy jej wiersze: "Obóz głodowy pod Jasłem", "Balladę" i "Przy winie". Ukażą się one w 1964 roku w majowym numerze pisma "Polsza".

Achmatowa podpisała przekłady swoim nazwiskiem, choć przetłumaczyła tylko wiersz ostatni. Faktyczny tłumacz dwu pozostałych, mieszkający dziś w Nowym Jorku Anatolij Najman napisał do nas: "Jedynym sposobem zarabiania dla mnie, wówczas młodego poety, były przekłady. Jednak zdobycie ich właśnie dlatego, że byłem młody i miałem - jak to oficjalnie wówczas nazywano - antyspołeczne poglądy, było niezmiernie trudne". W ten sposób wielka rosyjska poetka dzieliła się swoją biedą z młodymi leningradzkimi poetami. Nie tylko zresztą z Najmanem, ale też z późniejszym noblistą Josifem Brodskim.

Przekraczanie granic

Październikowa odwilż oznaczała uchylenie żelaznej kurtyny. Szymborska zaczyna wtedy wyjeżdżać za granicę - Francja, Dania, Słowacja, Związek Radziecki - choć wiadomo, że jest domatorką i nie bardzo lubi podróżować. Wrocławska poetka Urszula Kozioł, którą pytałyśmy o obyczaje jej przyjaciółki, przysłała nam wierszyk: "Kiedyś Wisłę, jak ma to w zwyczaju / do niebiańskich powołał Bóg gajów. / Ach, nie, nie - na to ona / jestem bardzo zmęczona, / tylko w domu się czuję jak w raju".

Do Paryża pojechała latem 1957 roku - na stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki - wraz z trójką kolegów ze Związku Literatów Polskich.

Któregoś dnia wybraliśmy się do Maisons-Laffitte, do paryskiej "Kultury" - opowiada Jan Józef Szczepański. - Baliśmy się oczywiście tej wizyty, ale ciekawość była silniejsza. Ja najmniej ryzykowałem: byłem bezpartyjny. Sławomir Mrożek i Tadeusz Nowak byli wtedy politycznie naznaczeni, Szymborska też była w partii.

Jerzy Giedroyc w swojej agendzie ma zapisane pod datą 5 lipca 1957 roku: Jan Józef Szczepański. Ale żeby była tam przyszła noblistka, nie pamięta. "W 1957 roku - napisał do nas - była u mnie ulewa pisarzy z kraju".

Myślę, że rozczarowaliśmy Giedroycia - mówi dalej Szczepański. - On zadawał bardzo konkretne pytania: co, kto, gdzie powiedział, co się dzieje we władzy. Nikt z nas nie potrafił na nie odpowiedzieć.

Z Paryża, w którym Szymborska bywała i później, do jej wierszy zawędruje kloszard, chimera, schodki na bulwarze Saint-Martin, Luwr. Sklepy jubilerskie z placu Vendome opisze w "Lekturach nadobowiązkowych".

Z kolei wyprawa do ZSRR w 1960 roku - wraz z Władysławem Broniewskim, Stanisławem Grochowiakiem i Arturem Międzyrzeckim - zaistnieje w felietonie opisem starego gruzińskiego naszyjnika ze złotych żabek. Poza tym opowie Aleksandrowi Ziemnemu, pisarzowi i tłumaczowi, że w Petersburgu największe wrażenie zrobił na niej... szloch Broniewskiego w twierdzy Pietropawłowskiej na widok cel, w których więzieni byli Polacy, od Kościuszki poczynając.

Małe miasteczko Callioure nad Morzem Śródziemnym, przez które przemknęła w 1967 roku, zapadnie jej w pamięć, bo tam umarł Antonio Machado. "Są poeci źródła - pisała o nim w "Życiu Literackim". - Bez źródeł nie byłoby rzek, ale tylko rzeki przepływają granice obszarów językowych. Machado wydaje mi się skarbem lokalnym, wielkością nieprzenośną, sekretem hiszpańskiego krajobrazu".

Z Wiednia jej przyjaciółka poetka Ewa Lipska pamięta zachwyt Szymborskiej dla szalonej architektury Hundertwassera.

Bogusława Latawiec natomiast, poetka, redaktor naczelny miesięcznika literackiego "Arkusz", opowiadała nam, jak Szymborska namawiała zaproszonych przez siebie do Sztokholmu gości, aby koniecznie obejrzeli zamieniony na muzeum statek Wazów, który znała z poprzedniej wizyty. Miał być chlubą XVII-wiecznej szwedzkiej floty wojennej, ale nie dopłynął do Polski, zatonął w 40 minut po wodowaniu. Mówiła: - Jeśli między narodami była kiedyś wojna, a pozostał po niej tylko muzealny eksponat, to jest piękne.

Szczegół, detal, epizod, który porusza wyobraźnię - dokładnie tak, jak to opisuje w "Elegii podróżnej" ("Sól"):

Z miasta Samokov tylko deszcz

i nic prócz deszczu.

Paryż od Luwru do paznokcia

bielmem zachodzi.

Z bulwaru Saint-Martin zostały schodki

i wiodą do zaniku.

Nic więcej niż półtora mostu

w Leningradzie mostowym.

Znamy przypadki, kiedy Szymborską bezskutecznie namawiano do bliższych czy dalszych podróży i tylko jeden, kiedy sama się zgłosiła, a nie pojechała. W 1971 roku felieton o "Królowej Bonie" Marcelego Kosmana zakończyła tak: "Związek Literatów Polskich powinien wysłać delegata do Bari z wiązanką kwiatów na grób tej wybitnej władczyni. Czas ją przeprosić za powieść Kraszewskiego "Dwie królowe", w której występuje jako heroina z magla. Gdyby nie było chętnych, to ja bym mogła pojechać".

Do własnych podróży odnosi się bez entuzjazmu, bo - jak powie szwedzkiemu dokumentaliście Larsowi Helanderowi - jest typowym Rakiem, a poza tym, co wyzna w "Lekturach...", zniechęcały ją paszportowe formalności. Te, na szczęście, nie wszystkich dotyczą. Pisała w wierszu "Psalm" ("Wielka liczba", 1972):

O jakże nieszczelne są granice ludzkich państw!

Ile to chmur nad nimi bezkarnie przepływa,

ile piasków pustynnych przesypuje się z kraju do kraju,

ile górskich kamyków stacza się w cudze włości

w wyzywających podskokach.

(...)

I jeszcze to naganne rozpościeranie się mgły!

Zaś recenzując "Dawną polską bajkę ludową" napisze: "Nie kraje mi się serce, kiedy bajka o arcypolskich realiach okazuje się importem z wojen krzyżowych, a król przekwalifikowanym sułtanem. No cóż, wędrujcie sobie bajki, przekraczajcie wszystkie granice...".

W tak zwanej szufladzie

To był 10-piętrowy blok na Krowodrzy, a jej mieszkanko na najwyższym piętrze z wiecznie hałasującą windą za ścianą - zwane ze względu na swe wymiary szufladą - składało się z pokoju z wnęką.

Ewa Lipska do dziś pamięta zrobione na zamówienie przez artystę stolarza jasne meble, ładne, tyle że po półgodzinie siedzenia nie dawało się wytrzymać. - Mieszkanie było tak małe - opowiada - że żadna dostępna na rynku meblościanka by się nie zmieściła. Z tamtych czasów Lipska wspomina też panią Marysię, która przychodziła sprzątać. - Kiwała głową, że "Ichniusia nic nie robi, tylko pisze", i układała książki na półkach, od najmniejszych do największych.

W latach 80. Szymborska zamieni szufladę na dwa pokoje z kuchnią w bloku (IV piętro bez windy) w tej samej dzielnicy.

W samym środku epoki Gomułki, w roku 1964, Szymborska podpisze się pod tekstem przeciwko "obcej ingerencji w nasze problemy wewnętrzne, w naszą politykę kulturalną, która jest wspólną sprawą inteligencji twórczej oraz kierownictwa politycznego i państwowego kraju". Było to po liście 34 pisarzy i uczonych, którzy wystosowali protest przeciwko ograniczaniu papieru na druk książek oraz zaostrzaniu cenzury. Kiedy treść listu podało Radio Wolna Europa - władze rozpętały histeryczną kampanię propagandową i zorganizowały akcję zbierania podpisów; wśród blisko 800 naukowców, pisarzy, artystów znalazła się i Szymborska. Wtedy po raz ostatni jest po tej stronie co władza.

Dwa lata później, w 1966 roku, w akcie solidarności z Leszkiem Kołakowskim, wyrzuconym z PZPR, zwraca legitymację partyjną. W tym samym czasie powiększą szeregi bezpartyjnych m.in. Jacek Bocheński, Marian i Kazimierz Brandysowie, Igor Newerly, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski, Wiktor Woroszylski.

Kołakowski pamięta wielu kolegów i przyjaciół, którzy z jego powodu rozstali się wówczas z partią. Ale żeby była wśród nich Szymborska... - Nie, chyba nie miałem wtedy świadomości - powie nam - że i ona opuściła szeregi partii i to, poniekąd, za moją przyczyną.

Wanda Klominkowa ze Stowarzyszenia Rodzin Adopcyjnych i Zastępczych opowiadała nam, że jeszcze w latach 70. chadzała z Szymborską do amatorskiego teatru kolejowego na ul. Gazowej. Czego poetka szukała w mieszczącym się w obskurnym budynku teatrzyku, na który bilety rozdawały związki zawodowe?

Już w 1957 roku w jednej z nielicznych swoich recenzji teatralnych napisała: "Mam szczególną słabość do teatralnej amatorszczyzny. Używam tego terminu w sensie czcigodnym i staroświeckim: amo. Chodzę na wszelkiego rodzaju przedstawienia amatorskie, eksperymentalne, a nawet przedstawienia szkolne, słowem widowiska dające mi pewność, że powstają bezpośrednio z chęci grania, nie zaś z faktu, że istnieje budynek teatralny (...) szanuję zespoły zapaleńców zawiązujące się często z myślą o jednym tylko spektaklu (...) Lubię krzywo przyklejone peruki i zbyt jaskrawo zrobione rumieńce".

Najważniejszy w tragedii jest dla mnie akt szósty:

zmartwychwstanie z pobojowisk sceny,

poprawianie peruk, szatek,

wyrywanie noża z piersi,

zdejmowanie pętli z szyi,

ustawianie się w rzędzie pomiędzy żywymi

twarzą do publiczności.

Czy nie z tego samego stosunku do scenicznej rzeczywistości wyrasta ten wiersz? ("Wrażenia z teatru", "Wszelki wypadek", 1972).

Kicz, kolaż, katalog

Dopiero w latach 90. Szymborska ujawniła się ze swoją pasją zbierania starych pocztówek pisząc do "Przekroju", jak w dzieciństwie znalazła w korespondencji rodziców kartkę z aeroplanem i jak w dorosłym już życiu odkryła antykwariaty i targi staroci: "Wspaniałe były zwłaszcza targi w Cieszynie, dokąd jeździłam w towarzystwie pewnego przemiłego zbieracza. Ponieważ była między nami żywa rywalizacja, woleliśmy nie spuszczać się z oczu".

Ale już w 1974 roku "Informator" Cieszyńskiego Klubu Hobbystów podawał, że 24 marca na Wiosennych Targach Staroci pojawiła się Wisława Szymborska, że towarzyszył jej krakowski pisarz Kornel Filipowicz i że oboje zapisali się do klubu i opłacili z góry składki.

Barbara Czałczyńska, pisarka z Krakowa, wspomina, jak kiedyś z przyjaciółmi zabrali Filipowiczowi trochę kartek i włożyli je między pocztówki Wisławy, a potem zaaranżowali wspólne oglądanie jej zbiorów. - Z powagą wysłuchiwaliśmy, jak zaniepokojony Kornel mówił: "Ciekawe, ciekawe, Wisława, masz takie same pocztówki jak ja".

Szymborska nie tylko kolekcjonuje pocztówki, ale i sama je robi. Przed Noblem wiedzieli o tym wyłącznie adresaci, a także czytelnicy krakowskiego pisma literackiego "NaGłos", gdzie poddała je naukowej analizie krytyk literacki Małgorzata Baranowska. Po Noblu przyjaciele pokazywali je w telewizji, publikowali w prasie ( m.in. w piątkowym "Magazynie Gazety Wyborczej"). Można je było zobaczyć na wystawach: w muzeum w Sandomierzu (kolaże adresowane do Ludmiły Mariańskiej), w Pałacu Młodzieży w Szczecinie (do Joanny i Jana Kulmów), w Książnicy Pomorskiej (do Marii Kureckiej i Witolda Wirpszy). W Belgradzie kolaże adresowane do tłumaczy Szymborskiej - nieżyjącego już Petra Vujcicia i Biserki Rajcić - sfotografowano i powiększono. Dyrektorka galerii Graficki Kolektiw, gdzie była wystawa, mówiła Biserce Rajcić, że takich tłumów nie pamięta od lat.

Szymborska pracowicie wycina ze starych gazet, magazynów, pocztówek, reklam różne dziwne obrazki, a także litery, i montuje z nich nieoczekiwane, często groteskowe kolaże z zabawnymi podpisami - pisała przed kilku laty w "Arkuszu" Bogusława Latawiec. - To jeszcze jedna metoda podglądania życia, tworzenia nowych światów.

Na kolażach, które oglądałyśmy, prężyli się atleci, fruwały duchy i aniołki, tańczyły baletnice, przeciągały się koty, czasem pojawiał się motyw z jej poezji, jak choćby małpa czy cała seria neandertalczyków stawiających egzystencjalne pytania, czasem - jakaś czytelna dla adresata aluzja. Zatwardziały palacz dostał findesieclową damę w toplesie z podpisem "Od palenia piersi żółkną"; pani Klominkowa - bociana z podręcznikiem pielęgnacji niemowląt w dziobie; Stanisław Barańczak, poeta, tłumacz, krytyk, po opublikowaniu antologii z przeróbkami klasyków "Bóg, trąba i ojczyzna" - słonia z podpisem "Od razu widać, że jest prawdziwym Polakiem".

Szymborska opowiadała Latawiec, jak robi kolaże. Podobnie jak w poezji ważna jest technika. Kartoniki powinny być fachowo przycięte, nie żyletką. W czasach, kiedy w Polsce nie można było kupić pustych kart pocztowych, przywozili je dla niej przyjaciele z Zachodu. Najlepszy klej - jaki wtedy był na rynku - to rosyjski, w tubce. Niestety, nie można było robić zapasów, bo wysychał.

Jedynym naszym rozmówcą, który nie do końca uległ urokowi robionych przez poetkę kolaży, był Andrzej Wajda. Opowiadał nam, jak zachwycił się posłowiem Szymborskiej do "Dziejów Tristana i Izoldy" ("Nikt w tym związku nie ma nad drugim przewagi. Oboje pożądają się z jednakową namiętnością, oboje tęsknią za sobą z jednakową mocą. Wygląda na to, że nie tylko wypili czarodziejski napój, ale uczynili to równo wyliczonymi łykami") i napisał do niej list. Że myśli o nowym filmie, brakuje mu tylko historii miłosnej. - Poprosiłem ją o radę, bo zna literaturę tak, jak ją znają poeci, z tą wyobraźnią, która może ożywić wszystko jeszcze raz. Dostałem odpowiedź, jakby na blankiecie starej firmy kanalizacyjnej. Były tam naklejone jakieś rury, a na odwrocie opowieść, skąd ten blankiet. No i że jak się spotkamy, to porozmawiamy.

Przyjaciele Szymborskiej wciągnęli się i przywozili jej ze świata materiały do kolaży, a także najróżniejsze dziwności i bibeloty, do których poetka ma słabość i które wykorzystuje w loteryjkach fantowych, jakie zwykła urządzać przy różnych okazjach. Pani Klominkowa dostarczała jej ze Szwecji kartoniki do kolaży. Ziemowit Fedecki, od zawsze szef działu poezji w "Twórczości", pamięta, że przywiózł kiedyś z Pragi karteczki na miłosne bileciki sprzed I wojny strzyżone w papierowe koronki i pakowane w małe kopertki. - Po 60 latach zachowały swój zapach, a perfumy były kiepskie, bo to był typ liściku, które strażak wysyłał do służącej.

Wobec szaleństwa Szymborskiej nie pozostał obojętny nawet Czesław Miłosz: "Od kilku lat wysyłam Wisławie drobne curiosa, np. owady z plastiku, fotografie zwierzątek, ale nie wiem, czy służą jej do kolaży" - odpisał nam.

- Bardzo, bardzo chciałam zrobić po Noblu Wisławie jakiś prezent - opowiada Małgorzata Musierowicz, pisarka z Poznania. - I nagle co za szczęście. Wchodzę do sklepu z albumami i znajduję prawdziwy rarytas: "Katalog Domu Sprzedaży Wysyłkowej w Bostonie z roku 1891". No, myślę sobie, to ją musi uszczęśliwić. Siadam i piszę list: "Droga Wisławo, wiem, że teraz każdy ma dla Ciebie mnóstwo rad, co zrobić z milionem dolarów. Moja propozycja jest taka: przepuść to wszystko na ciuchy. Załączam stosowny katalog. Polecam zwłaszcza Twojej uwadze duży wybór szelek i kołnierzyków celuloidowych".

Komentarz do czasu euforii

Od czasu odejścia z partii nieczęsto, ale za to konsekwentnie, odzywała się w ważnych momentach i ważnych sprawach. W grudniu 1975 roku podpisała memoriał do Sejmu PRL - tzw. List 59 - protest m.in. przeciwko projektowi wpisania do konstytucji kierowniczej roli PZPR. W styczniu 1978 roku - deklarację założycielską Towarzystwa Kursów Naukowych. Nazwiska intelektualistów i twórców - z Krakowa obok Szymborskiej członkami TKN-u zostali: Kornel Filipowicz, Antoni Gołubiew, Hanna Malewska, Jan Józef Szczepański, Jacek Woźniakowski, Adam Zagajewski - chronić miały organizatorów i słuchaczy niezależnych wykładów uniwersytetu latającego przed policyjnymi szykanami.

Jej przyjaciele twierdzą, że były to po prostu gesty przyzwoitego człowieka, polityka nie miała już wtedy nad nią żadnej władzy. Nie wciągnęła jej w swój wir nawet w 1980 roku.

- Boję się tłumu. Myślę, że Wisława podobnie - opowiada Ewa Lipska. - Ktoś, kto już kiedyś zaangażował się i poniósł klęskę, staje się uczulony, ma w sobie ostrożność, boi się dołączyć, boi się płynąć z falą. Przy całym poparciu dla "Solidarności" Wisława stała z boku. Miała zawsze czas, więc siedziała, wycinała, zbierała materie na swoje gry i zabawy. Życie Wisełki jest kameralne. W jej stylistyce ważne jest, że ma pojechać do siostry na obiad, zabrać słoiki; od Nawoi z obiadu nigdy się nie wychodzi z pustymi rękami. Nawoja - wzór dawnej gospodyni, co to robi śledziki i marynuje grzybki - otwiera wspomnienia z dzieciństwa o przepastnych spiżarniach.

Nazwisko Szymborskiej w roku 1980 i 1981 wciąż figuruje w stopce "Życia Literackiego", pisma, którego redaktor naczelny Władysław Machejek od 1956 roku niezmiennie pozostawał pupilem kolejnych ekip. Ale jej związki z tygodnikiem od dawna są luźne, "Lektury nadobowiązkowe" pojawiają się na łamach całkiem sporadycznie.

W 1981 roku, od pierwszego numeru, znalazła się w krakowskim miesięczniku "Pismo", które redagowali jej przyjaciele: Kornel Filipowicz, Jerzy Kwiatkowski, Ewa Lipska, Julian Kornhauser, Henryk Markiewicz, Tadeusz Nyczek, Jan Pieszczachowicz, Marta Wyka.

- Zgodziła się na współpracę, bo "Pismo" było całkowicie nowe, nie powstało ani w wyniku likwidacji jakiegoś innego pisma, ani w wyniku połączenia dwu pism w jedno - mówi Jan Pieszczachowicz, krytyk literacki, wybrany przez zespół na redaktora naczelnego. - Hasłem zespołu były jej słowa: "Nasza kołyska nie została przerobiona z niczyjej trumienki".

Pierwszy numer otwierał wstępniak pisany w charakterystycznym dla tamtego czasu tonie: na górnym C. Inna wersja słowa wstępnego znalazła się w rubryce "Z tekstów odrzuconych", opatrzona komentarzem odredakcyjnym: "Uznaliśmy, że jak na moment tak uroczysty tekstowi brak należytej powagi". Jego autorką była Szymborska. "Drodzy czytelnicy - pisała - oto pierwszy numer pisma pt. "Pismo". Trzeba od razu powiedzieć, że tytuł jest kiepski".

W rubryce "Z tekstów odrzuconych", stworzonej specjalnie dla niej, opublikuje jeszcze m.in. felieton "tchnący pesymizmem, jak na gust redakcji przesadnym": "O Gallu Anonimie prawie nic nie wiadomo, ale to pewne, że w kolejkach nie stał. Nie stał również w kolejkach Kadłubek i Długosz, Rej i Kochanowski. Także Modrzewski Frycz i Szarzyński Sęp, Klonowic i Szymonowic. Nie ma powodów do przypuszczeń, że stali w kolejkach Morsztynowie, Kochowski, Twardowski, Potocki. Pasek miał pamięć tak dobrą, że jeśli o kolejkach nie wspomina, to znaczy, że nie miał okazji w nich stać" - ta ciągnąca się dalej litania nazwisk jest jedynym utrwalonym na piśmie komentarzem Szymborskiej do czasu wielkiej euforii.

Kolejki tymczasem rosły, a konflikt między władzą i "Solidarnością" zaostrzał się. Machejek na początku grudnia 1981 roku potępił "kontrrewolucję kroczącą, a zaaplikowaną półtora roku temu przez KOR, ustami Jacka Kuronia", i "faszyzującą reakcję" z "Solidarności". W następnym numerze, datowanym 13 grudnia, ukazał się list odcinający się od wstępniaka naczelnego, który "swoim pisaniem prowokuje bratobójczą nienawiść wewnątrz społeczeństwa". Jedenaście osób pisało dalej: "Sąsiedztwo w spisie zespołu "Życia Literackiego" zmusza nas do opublikowania tych stwierdzeń w imię godności narodowej i naszym własnym". Jednocześnie dwa nazwiska zniknęły wtedy ze stopki: Wisławy Szymborskiej i Jerzego Surdykowskiego. Tak definitywnie zakończyła się w przeddzień stanu wojennego trzydziestoletnia współpraca Szymborskiej z "Życiem Literackim". 

 

 

 

 

 

 

Gazeta Wyborcza - 1997/01/27

 

Anna Bikont, Joanna Szczęsna

Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny (3)

 

Poetka znalazła się w świetle reflektorów. Kiedy znajdzie czas, by dokończyć ten wiersz, który pisała, gdy zaskoczyła ją wiadomość o Noblu? I co to byłby za wiersz? O Wisławie Szymborskiej piszą Anna Bikont, Joanna Szczęsna

W wierszu o czekaniu na telefon powinien się pojawić: Kato Starszy, bułka z masłem i chrabąszcz - pisała Wisława Szymborska w "Poczcie Literackiej". - Poezja zaczyna się poza oczywistością.

Przez kilkanaście lat, odpowiadając w "Życiu Literackim" na listy młodych poetów, udzielała im rad, odkrywała przed nimi reguły rządzące poezją. Ale wśród jej przyjaciół nie spotkałyśmy ani jednej osoby, z którą rozmawiałaby o pisaniu wierszy. Ona sama napisze we wstępie do jednego ze swych tomików, że nie chce mówić o swoich wierszach, bo czułaby się z tym "jak owad, który z niepojętych przyczyn sam zapędza się do gablotki i nabija na szpilkę".

Wiadomo, że wiersze dojrzewają w niej długo i długo je pisze, a potem jeszcze długo "leżakują", poddając się próbie czasu. "Drukuję niewiele, bo piszę nocą, a we dnie mam paskudny zwyczaj czytania tego, co napisałam i stwierdzam, że nie wszystko wytrzymuje próbę jednego bodaj obrotu kuli ziemskiej" - mówiła dla katowickich "Poglądów" jeszcze w 1963 r. W październiku 1996 r. w zakopiańskiej Astorii powtórzy to dziennikarzom: "Wiersz napisany wiosną niekoniecznie wytrzymuje próbę jesieni".

Na pytanie "jak pani pisze" - nie odpowiada. Raz tylko, przed blisko ćwierć wiekiem, uczyniła wyjątek, opowiadając Krystynie Nastulance dla "Polityki" o okolicznościach powstania wiersza "Akrobata" ("Sto pociech", 1967). Po jego przeczytaniu wrocławska poetka Urszula Kozioł napisze do Szymborskiej: - Pani wiersz wciąż jeszcze waha się we mnie:

Z trapezu na

na trapez, w ciszy po

po nagle zamilkłym werblu, przez

przez zaskoczone powietrze, szybszy niż

niż ciężar ciała, które znów

znów nie zdążyło spaść.

"Czytałam akurat jakiś tomik wierszy, gdzie wskutek błędu korektorskiego spójnik został umieszczony dwukrotnie, raz na końcu, drugi raz na początku następnego wiersza. Zauważyłam, że to powtórzenie daje efekt jak gdyby huśtania. I wtedy przyszło mi na myśl, żeby napisać wiersz o wysiłku i zarazem lekkości ewolucji akrobatycznych i że właśnie owo balansowanie spójników będzie odpowiednikiem huśtania się na trapezie".

W tym samym wywiadzie powie, że punktem wyjścia dla jej wiersza bywa czasem po prostu zderzenie dwu słów. Baczne przypatrywanie się słowom - to kolejna rada dla początkujących poetów. "Są to przecież te same słowa, które tkwią martwe w słownikach albo żyją naszym życiem w mowie potocznej. Jakże to się dzieje, że w poezji błyszczą odświętnie jakby były całkiem nowe i dopiero co wynalezione przez poetę?" - pisała w "Poczcie Literackiej".

Zagrać w ogona

Opowiada Urszula Kozioł: - W stanie wojennym był taki sympatyczny zwyczaj, że jak się jechało do jakiegoś miasta, nie korzystało się z hoteli, ale z gościnności kolegów pisarzy. Będąc w Krakowie, zawsze zatrzymywałam się u Wisławy. To były piękne spotkania. Pod jej oknem rosło rozłożyste drzewo, to był chyba wiąz. Sięgał do balkonu - żywa, zielona kurtyna odgradzająca ją od świata szczelną gęstwiną.

- W stanie wojennym byłem bardzo przybity nerwowo i tylko dzięki pani Wisławie i towarzyszowi jej życia Kornelowi Filipowiczowi nie załamałem się - opowiada Lech Siuda, dziś prawie 90-letni lekarz z Buku w Poznańskiem, kolekcjoner sztuki współczesnej. - Jeździliśmy do nich z żoną do Krakowa i godzinami rozmawialiśmy o polskiej sytuacji. Ich poczucie humoru było tak pocieszające, że człowiek na pewien czas przestawał się martwić tym kolejnym rozbiorem Polski.

Politycznym sympatiom dawała Szymborska wyraz na swój własny, kameralny sposób. Wacław Twardzik z krakowskiej Pracowni Języka Staropolskiego PAN (autor napisanego na rok przed werdyktem sztohkolmskiego jury czterowiersza: "Wedle stawu grobla, / Czas teraz na Nobla. / By Cię nim uczczono, / Życzy Twardzik z żoną") zapamiętał pewien rytuał, przestrzegany w zakopiańskim Domu Pracy Twórczej "Halama", dokąd Szymborska jeździła jesienią. Kiedy zaczynał się dziennik telewizyjny, poetka wraz z przyjaciółmi wychodziła, by grać w karty w wyrafinowaną odmianę remibrydża, czyli tzw. ogona.

Na pamiątkowym zdjęciu z 1982 r. stoi pod murem z rękami do góry zespół pisma "Pismo" - w tym Szymborska. Z "Pismem" współpracowała jeszcze w czasach "Solidarności". "Pismo" w połowie 1982 r. odwieszono, Szymborska weszła do zespołu, a jej nazwisko - do stopki redakcyjnej. Radość nie trwała długo, po kilku numerach władze zażądały od naczelnego Jana Pieszczachowicza, usunięcia kilku członków redakcji, a gdy ten odmówił - odwołano go. Wtedy cały zespół zrezygnował z pracy; "Pismo" przejął nowy redaktor naczelny i szybko ukatrupił tę "kołyskę przerobioną z trumienki".

W bibliografii zawartości czasopism za rok 1982 Szymborska figuruje wyłącznie jako tłumaczka poety francuskiego baroku - Theodora Agrippy d'Aubign. A w 1983 r. ukazuje się w PIW-ie "Antologia Poezji Żydowskiej" z jej tłumaczeniami iIcyka Mangera. Tłumaczenia te robiła w latach 60., antologia była już w drukarni, kiedy przyszedł 1968 rok i nakazano zniszczyć skład. Jednak - jak okazało się za "Solidarności" - jeden z pracowników schował gotowe bloki czcionek w piwnicy. - Żaden z licznych tłumaczy - powiedział Robert Stiller - bodaj poza mną i Arnoldem Słuckim, nie znał jidisz; posługiwali się tzw. rybką. Ale mimo to w tłumaczeniach Szymborskiej znać jej poetycką klasę.

Z ksiąg pamiątkowych

Szymborska wzięła raz udział w nielegalnym z punktu widzenia władz spotkaniu krakowskich literatów w Kasince, w górskim domu Jana Józefa Szczepańskiego, ostatniego prezesa rozwiązanego Związku Literatów Polskich. Nie pamięta on dziś dyskusji - jednej z wielu, jakie odbywały się w tamtych czasach - zapamiętał natomiast wpis Szymborskiej do księgi pamiątkowej: "Auderska ma sukienkę w kwiatki, a Ty nosiłeś zgrzebne gatki/ Auderska ma żabocik w groszki, a Ty nie chciałeś słuchać Roszki".

Spotkanie odbyło się już po rozwiązaniu ZLP i powołaniu na jego miejsce organizacji związkowej pisarzy o tej samej nazwie - z Haliną Auderską na czele. W wyniku tego manewru opozycyjni pisarze znaleźli się poza nawiasem zinstytucjonalizowanego życia literackiego, do nowego związku bowiem zapisywać się nie chcieli. Kontynuowali jednak działalność, która przybierała formy towarzysko-socjalne. Jednym z filarów tej quasi-podziemnej aktywności był w Krakowie Kornel Filipowicz, a poprzez niego również Szymborska. Teresa Walas, teoretyk literatury, dziś przyjaciółka poetki, pamięta, że ceremonia przyjęcia jej do stowarzyszenia pisarzy odbyła się właśnie w mieszkaniu Wisławy Szymborskiej.

Raz w tygodniu, bodaj w środy, ci, którzy nie wstąpili do nowej organizacji, przychodzili tłumnie okupować lokal nowego ZLP na Kanoniczej. Jerzy Surdykowski, dziennikarz, wspomina, że siadywali sobie przy stolikach, żeby pokazać, że są i trochę tamtych podenerwować. To środowisko po 1989 r. powołało alternatywną organizację - Stowarzyszenie Pisarzy Polskich.

W czasie stanu wojennego poznał Szymborską zafascynowany Polską i "Solidarnością" Anders Bodegard, wtedy lektor języka szwedzkiego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Miałem Filipowiczowi - powie nam - przekazać jakieś nielegalne materiały z Zachodu i tak zaczęła się nasza przyjaźń. Po powrocie do Szwecji Bodegard został współzałożycielem szwedzkiego pisma o polskiej literaturze i polityce "Hotel pod Orłem" i tam drukować będzie swoje pierwsze przekłady Szymborskiej ("jest znakomity i pewnie przez niego to całe zamieszanie" - powie poetka na wieść o Noblu).

"Bardzo lubię być w PEN-Clubie" - wpisała się Szymborska do księgi pamiątkowej wstępując - w 1988 r. - do tej międzynarodowej organizacji pisarzy, eseistów i dramaturgów. Artur Międzyrzecki tuż przed swoją śmiercią, przypominając, że w 1999 r. odbędzie się w Warszawie światowy zjazd PEN Clubów pod hasłem "Pożegnanie XX wieku", za naszym pośrednictwem zwrócił się do Szymborskiej: - Wisławo, wybacz mi, wiem, że nie lubisz publicznych wystąpień, możesz mówić krótko, bylebyś się jednak na zjeździe pokazała.

A my z tyłu z dżdżownicami

Pod pseudonimem Stańczykówna publikuje w 1985 r. w podziemnej "Arce" i paryskiej "Kulturze" wiersz "Dialektyka i Sztuka":

Jeśli powiesz Tak

wydawca nie odważy się

powiedzieć Nie

Jeśli powiesz Nie

czyżbyś nie słyszał

że są trudności z papierem

drukarnią kolportażem

przędzą i paliwem

siłą roboczą i produkcją mięsną

żarówkami Reaganem paszą i klimatem

Jerzy Giedroyc wiedział oczywiście, kto jest autorką, ale rzecz została ujawniona dopiero dziesięć lat później w "Słowniku pseudonimów. Kto był kim w II obiegu", wydanym przez Instytut Badań Literackich. Wiersza tego nie zdecydowała się Szymborska umieścić w żadnym z późniejszych zbiorów poezji. Inaczej niż wiersz "Może być bez tytułu"; pierwotnie drukowany w emigracyjnym "Pulsie", który wszedł do tomu "Koniec i początek" (1993). Jerzy Pilch, pisarz, felietonista "Tygodnika Powszechnego", pamięta, że pośredniczył w tej sprawie między poetką a redakcją "Pulsu".

Doszło do tego, że siedzę pod drzewem,

na brzegu rzeki,

w słoneczny poranek.

Jest to zdarzenie błahe

i do historii nie wejdzie.

(...)

To drzewo to topola zakorzeniona od lat.

Rzeka to Raba nie od dziś płynąca.

Ścieżka nie od przedwczoraj

wydeptana w krzakach.

Wiatr, żeby rozwiać chmury,

musiał je wcześniej tu przywiać.

(..)

Na taki widok zawsze opuszcza mnie pewność,

że to co ważne

ważniejsze jest od nieważnego.

Nad Rabę, a też Skawę i Dunajec jeździła Szymborska na ryby. Opowiadała nam o tych wyprawach Ewa Lipska. - Wyjeżdżaliśmy z Krakowa koło siódmej, wracaliśmy wieczorem. Z przodu jechał Kornel i mój mąż, a ja i Wisława z tyłu z dżdżownicami. Na miejscu Wisława przygotowywała jedzenie albo stała z podbierakiem. Mówiliśmy o niej Pani Podbierakowa. Kiedy ryba była według przepisów za mała, Kornel odhaczał ją z haczyka mówiąc: "Amnestiuję cię". Te większe z humanitarnym wdziękiem walił po główce i to on je skrobał. W ten sposób tradycyjnie spędzaliśmy każde wybory.

- Od 1972 albo 1973 roku - opowiada Lech Siuda - przez kilkanaście kolejnych lat szykowałem pani Wisławie i Kornelowi urlop w leśniczówce albo domu dla letników. Oni pakowali manatki, przyjeżdżali pociągiem do Poznania, córka przywoziła ich do mnie do Buku, skąd ruszaliśmy dalej, w okolice Wolsztyna i Leszna. Zawsze starałem się znaleźć im takie miejsce, żeby dla Kornela była obfitość ryb, a dla pani Wisławy - grzybów i jagód. Żeby było pięknie i niedrogo, bo pani Wisława nie była bogata. Kornel łowił sandacze, liny, płocie, a najwięcej szczupaków.

- Kornel Filipowicz - powiedział nam krytyk literacki Tadeusz Nyczek - jako rybak i pisarz, filozof rybołówstwa był zdania, że płotka ma taką samą rację bytu, jak pożerający ją szczupak. Ale w stosunkach międzyludzkich nie przepadał za szczupakami, wolał płotki. Wisława tak samo.

Lustrowanie poezji

To był chyba rok 1991 - opowiada Urszula Kozioł. - Wyszłyśmy razem, a kiedy wróciłyśmy do domu, okazało się, że wiąz pod jej oknem ścięto i balkon jest nagi. Pewnie drzewo komuś przeszkadzało, pewnie wcześniej były jakieś pisma urzędowe, ale to nie dotarło do jej świadomości. Na podwórku pod jej oknem stał żałosny kikut. To tak jakby Kochanowskiemu ściąć lipę. Ja myślę, że są rzeczy, których nie robi się poetom.

W tomiku "Ludzie na moście" Szymborska zamieszcza wiersz "Dzieci epoki":

Jesteśmy dziećmi epoki,

epoka jest polityczna.

(...)

O czym mówisz, ma rezonans,

o czym milczysz, ma wymowę

tak czy owak polityczną.

(...)

Wiersze apolityczne też są polityczne

Upłynie kilka lat i Szymborska przekona się, jak bardzo miała rację.

Religia nie religia -

byle przyklęknąć na starcie.

Ojczyzna nie ojczyzna -

byle się zerwać do biegu.

Niezła i sprawiedliwość na początek.

Potem już pędzi sama.

Nienawiść. Nienawiść.

Twarz jej wykrzywia grymas

ekstazy miłosnej.

Po opublikowaniu 5 czerwca 1992 r., w dzień po upadku rządu Olszewskiego, na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej" wiersza "Nienawiść" do ataku rzucił się Andrzej Biernacki, krytyk literacki. W artykule, który zamieściła paryska "Kultura", zarzucił Szymborskiej, że sama kiedyś syciła się nienawiścią, i to do amerykańskiego pułkownika walczącego w Korei zamiast do pułkownika Różańskiego z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Opublikowanie "Nienawiści" przez "Gazetę" pod emblematem Orła Białego i fotografią premiera Jana Olszewskiego - pisał - to "postępek nacechowany niegodziwością". Szymborskiej bronił Jan Pieszczachowicz. Ale miał też wątpliwości, czy należało wpisywać wiersz o wymowie uniwersalnej w konkretny kontekst polityczny. Twierdził, że sama poetka była zaskoczona łączeniem jej wiersza z upadkiem rządu Olszewskiego.

- Wróciłem właśnie z Urugwaju - opowiada Adam Michnik - i w skrzynce znalazłem list od pani Wisławy wraz z nie publikowanym wcześniej wierszem. Pisała, że chce, aby ten akurat wiersz był szerzej znany. Tego samego dnia do późnej nocy oglądałem w telewizji przerażające widowisko wokół list Macierewicza. Czytałem ten wiersz i przez myśl mi nie przeszło, że mogłoby być coś nieodpowiedniego w jego publikacji. Oczywiście, że nie był pisany z myślą o Olszewskim, ale musiał zrodzić się z ówczesnego klimatu politycznego, którego zwieńczeniem była afera z teczkami i agentami.

W sposób równie nieoczekiwany obiektem ataków stała się Szymborska w 1994 r. Polska Akademia Umiejętności w Krakowie postanowiła powołać nowy wydział twórczości artystycznej i zaprosić ją na swego członka. Tuż przed głosowaniem jeden z profesorów przypomniał jej wiersze z lat 50. i jej kandydatura nie przeszła. - Latem zeszłego roku jej kandydatura została powtórnie zgłoszona - mówi profesor Henryk Markiewicz, członek komisji, która zgłosiła ją dwa lata wcześniej - i tym razem dużą większością głosów przyjęta.

Po Noblu prasa związana z ROP i Akcją Wyborczą "S" zawyrokowała, że nie ten dostał nagrodę, kto na nią naprawdę zasłużył. "Tygodnik Solidarność" umieścił całokolumnowy tekst Krzysztofa Dybciaka z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego "Nagroda daje do myślenia", z którego można się dowiedzieć, że Szymborska jako autorka wierszy o Stalinie i PZPR wzorem etycznym być nie może, a jeżeli już o samą jej poezję idzie, "nie zainicjowała w naszym piśmiennictwie nowych nurtów czy tendencji estetycznych, nie wywołała żadnych dyskusji intelektualnych". Profesor Jacek Trznadel na łamach "Gazety Polskiej" twierdził, że jeżeli Nobla dostaje się za tak słabe wiersze, to musi za tym stać "określone lobby, w których biorą udział wpływowe kręgi". Ciekawe, że późniejszy autor "Hańby domowej" napisał w 1953 i 1954 dwie entuzjastyczne recenzje z socrealistycznych tomików Szymborskiej, a już szczególnie głęboko poruszył go ów wiersz o pułkowniku armii amerykańskiej z Korei.

Z kolei Ewa i Stanisław Krajscy w książce "Dwa oblicza Szymborskiej", gdzie przekręcają ogólnie dostępne fakty z biografii poetki, stawiają tezę, jakoby Michnik zamówił u niej specjalnie wiersz przeciwko lustracji.

Wybitny poeta może oczywiście napisać wiersz w odpowiedzi na bieżące polityczne wydarzenie. W grudniu 1995 r. - zaledwie w tydzień po wybuchu sprawy Oleksego - Zbigniew Herbert w "Tygodniku Solidarność" opublikował wiersz "Bezradność" ("Może Premier ma logoreę/ to znaczy bez ustanku mówi/ sam nie wiedząc do kogo"). Tylko że każdemu, kto zna poetyckie obyczaje Szymborskiej, myśl, że miałaby w ciągu kilku godzin napisać wiersz - nie wpadłaby do głowy.

Krajscy piszą, że jej wiersze "budzą niepokój, różnorodne skojarzenia", a nawet podejrzenia, że poetka "nie za bardzo lubi Pana Boga". Ich czujność wzbudził fakt, że jak poetka odwołuje się do Pisma Świętego, to do Starego Testamentu.

A może nie chodzi wcale o jeden wiersz umieszczony pod niewłaściwą fotografią ani o kilka wierszy dawno temu napisanych? Marek Beylin pisał w listopadowym "Dialogu": "Nagrodę otrzymała poetka, której twórczość wyraźnie pozostaje poza heroiczno-narodowym nurtem w kulturze. I nie da się wpisać bez reszty w tradycyjne zbiorowości jak naród, rozpłynąć się w nich. Przeciwnie, ten Nobel, może raczej pogłębić kryzys owej tradycji, uświadomić jej anachroniczność i niesprawność".

Stracony wiersz

"Doroczna nagroda 'Odry' stanowi dla mnie wystarczającą satysfakcję" - napisała w liście do "Tygodnika Powszechnego" uzasadniając odmowę przyjęcia ministerialnej nagrody Funduszu Literatury za wydany w 1986 r. tomik "Ludzie na moście". Za ten sam tomik dostanie, jeszcze w podziemiu, Nagrodę Kulturalną "Solidarności". Wraz z Julią Hartwig, Jackiem Bocheńskim, Janem Józefem Szczepańskim, Henrykiem Góreckim, wrocławskim twórcą Pomarańczowej Alternatywy Waldemarem Frydrychem - "Majorem".

Jej poezja była zawsze wyróżniana, doceniana przez czytelników, dostrzegana przez najlepszych krytyków, chwalona przez kolegów poetów (Julian Przyboś, Anna Kamieńska, Artur Międzyrzecki, Czesław Miłosz). W latach 90. dostaje nagrodę za nagrodą: im. Zygmunta Kallenbacha, im. Goethego, im. Herdera, doktorat honoris causa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, no i na cztery dni przed Noblem - nagroda Polskiego PEN Clubu.

Przed ponad 30 laty Aleksander Ziemny w artykule dla "Ty i ja" przytaczał jej słowa: "Poezja przestała mieć cokolwiek wspólnego z tzw. ludźmi 'ekstra', którzy manifestują siebie na rynku, bodaj ryneczku, budzą podziw, zbierają oklaski. Ja i moi koledzy wszędzie całkiem normalnie wsiąkamy w tło. Poławiacze gwiazd, ci z kamerami i lampami błyskowymi, mają ważniejszych ludzi na głowie. Osobiście mi to odpowiada, ładna historia, gdyby zaczęły jeździć za nami reflektory... No, nie zanosi się na to, chwała Bogu".

- Wybrała sobie kameralny los, jeśli stało się inaczej, to dlatego, że była taka zdolna - powie nam zaprzyjaźniony z poetką Maciej Słomczyński, pisarz i tłumacz. - W sztuce Auguste de Villiers pada zdanie: "Vivre? - Les serviteurs feront cela pour nous" (Żyć? - Zrobi to za nas służba). Jak patrzę na Wisławę, to rozumiem, co autor miał na myśli; dla niej ważne jest pisanie.

Jej nazwisko w gronie kandydatów do Nobla pojawiało się już od kilku lat. - Kiedy w ubiegłym roku przyszła wiadomość o Heaneyu, widziałem u niej autentyczną ulgę. Była zadowolona, że ją ominęło - mówi Jan Józef Szczepański. - W tym roku czuła się bezpieczna, nikt się nie spodziewał, że nagrodę dostanie poeta z Europy.

Poetka znalazła się w świetle reflektorów. Kiedy znajdzie czas, by dokończyć ten wiersz, który pisała w zakopiańskiej Astorii, gdy zaskoczyła ją wiadomość o Noblu? Ilu wierszy nie napisze przez to, że od miesięcy odpowiada na dziesiątki pytań, a mówienie o sobie, jak twierdzi, zuboża wewnętrznie? I co to byłby za wiersz, którego nie napisała, bo - jak powie - "zużyła go na przemówienie noblowskie"?

Czy byłby to wiersz o niepewności? W Sztokholmie powiedziała: "... wysoko sobie cenię dwa małe słowa 'nie wiem'. Małe, ale mocno uskrzydlone. Rozszerzające nam życie na obszary, które mieszczą się w nas samych, i obszary, w których zawieszona jest nasza nikła Ziemia".

Ale o niepewności pisała już nieraz. Choćby w wierszu "Niektórzy lubią poezję" ("Koniec i początek", 1993):

A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego

jak zbawiennej poręczy.

Więc może byłby to wiersz o zdziwieniu? W Sztokholmie powiedziała: "... w określeniu 'zadziwiający' [świat] kryje się pewna logiczna pułapka. Zadziwia nas przecież to, co odbiega od jakiejś znanej i powszechnie uznawanej normy, od jakiejś oczywistości, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Otóż, takiego oczywistego świata nie ma wcale. Nasze zdziwienie jest samoistne i nie wynika z żadnych z czymkolwiek porównań".

Ale i o zdziwieniu pisała. Choćby w wierszu "W zatrzęsieniu" opublikowanym w zbiorze "Widok z ziarnkiem piasku":

Mogłam być sobą - ale bez zdziwienia,

a to by oznaczało,

że kimś całkiem innym.

W Sztokholmie powiedziała też: "Wyobrażam sobie na przykład w swojej zuchwałości, że mam okazję porozmawiania z Eklezjastą, autorem jakże przejmującego lamentu nad marnością wszelkich ludzkich poczynań. Pokłoniłabym mu się bardzo nisko, bo to przecież jeden z najważniejszych - przynajmniej dla mnie - poetów. Ale potem pochwyciłabym go za rękę. 'Nic nowego pod słońcem' - powiedziałeś, Eklezjasto. Ale przecież Ty sam urodziłeś się nowy pod słońcem. A poemat, którego jesteś twórcą, też jest nowy pod słońcem, bo przed Tobą nie napisał go nikt. I nowi pod słońcem są wszyscy Twoi czytelnicy (...) I ponadto chciałabym Cię spytać, Eklezjasto, co nowego pod słońcem masz jeszcze pokusę napisać? (...) Nie powiesz chyba 'Napisałem wszystko, nie mam nic do dodania'. Tego nie może powiedzieć żaden na świecie poeta..."

Tak, to miał być wiersz "Rozmowa z Eklezjastą". Tylko czy naprawdę go straciliśmy? Noblowskie przemówienie nazwane zostało w szwedzkiej prasie najdłuższym wierszem Szymborskiej.