Jacek Wilamowski

HONOR, ZDRADA, KAŹŃ...

Afery Polski Podziemnej 1939-1945

1999

 

(...)

 

WIELKI POŁÓW HAUPTMANNA BULANGA

Ustalono, dzisiaj już ponad wszelką wątpliwość, że w ręce niemieckie, na skutek niefrasobliwości władz, a nie wykluczone, że i czyjejś zdrady dostały się liczne dokumenty z zasobów archiwalnych Oddziału II Sztabu Głównego WP. Były to przede wszystkim akta polskich attaszatów wojskowych za granicą i Ekspozytury III Oddziału II Sztabu Głównego WP w Bydgoszczy, gdzie działał osławiony mjr Jan Henryk Żychoń. Jednak, jak podaje znawca tego zagadnienia Leszek Gondek, w siedzibie bydgoskiej placówki wywiadowczej w ręce hitlerowskich oddziałów specjalnych "dostał się" tylko bilet wizytowy mjr. Żychonia. Gdzie zatem Niemcy zdobyli tak bogaty materiał, demaskujący poczynania polskiego wywiadu, m.in. w Rzeszy?

Odpowiedzi udzielił czas. W latach sześćdziesiątych czechosłowacka Vladni Komise po Stahani Naiistićkych Valećnych Zloćincu, odpowiednik Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, przekazała polskim historykom zbiór sentencji wyroków z uzasadnieniami, ferowanych przez Sąd Wojenny III Rzeszy w okresie II wojny światowej. Na zbiór składały się 633 klatki mikrofilmowe dotyczące wyroków hitlerowskiego Reichskriegsgerichtshofu, w tym 116 fotokopii z 10 orzeczeniami tej instytucji. Materiał ten pozwolił ocenić fakty dotyczące działalności polskiego wywiadu na terenie III Rzeszy oraz wagę dokumentów, jakie dostały się w ręce niemieckie we wrześniu 1939 r. Faktem pozostaje, że dzięki wiedzy wydobytej z owych dokumentów Gestapo zdołało aresztować, "jak po sznurku" ponad stu działających przeciw hitleryzmowi, i na korzyść Polski, współpracowników naszej "dwójki". Wśród ujawnionych tą drogą był m.in. agent polskiego wywiadu rozpracowujący centrum dyspozycji wywiadowczej Abwehry, członkowie polskiej siatki wywiadowczej w Marinewaffenamt w Berlinie, a także różni ludzie prowadzący dla Polski działania rozpoznawcze w Nadrenii. Z przejętych dokumentów Niemcy uzyskali również szczegółowe informacje, pozwalające im zdemaskować współpracującego jeszcze z mjr. Jerzym Sosnowskim, oficera Abwehry Gunthera Rudloffa.

Szef wywiadu Służby Bezpieczeństwa SS III Rzeszy, słynny Walter Schellenberg, w swoim memoriale wspomnieniowym The Labyrinth (New York 1956) chwalił się niepomiernie, że zaraz po zajęciu przez Wehrmacht Warszawy, w oczekiwaniu na przybycie Hitlera, drobiazgowo zabezpieczał liczne akta pozostawione przez polski wywiad, m.in. prawie całą kartotekę polskiej sieci szpiegowskiej, liczącej blisko 430 osób, z czego większość niebawem aresztowano i skazano.

Twierdzenia Schellenberga wydają się ogromnie przesadzone, jeśli nie kłamliwe. Przede wszystkim zabezpieczeniem przejętych akt polskiej "dwójki" nie zajmował się Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, ale wyłącznie Abwehra. Poza tym ewentualna kartoteka sieci agenturalnej w Niemczech nie wyczerpywała z pewnością całego polskiego stanu posiadania agentów na terenie Rzeszy. Po trzecie, dowiedziono już raczej z dużą dokładnością, że Niemcy dysponowali przede wszystkim kopiami dokumentów dotyczących agentury Ekspozytury III w Bydgoszczy, a nie mieli materiałów tzw. Referatu "Zachód", które szczęśliwie udało się ewakuować.

Tezy Schellenberga, wyjątkowo chełpliwe, stoją w jaskrawej sprzeczności z wypowiedzią długoletniego pracownika Abwehry ppłk. Oskara Reile, szefa placówki Abwehry w Wolnym Mieście Gdańsku do 1934 r., później działającego z dużymi sukcesami we Francji. Otóż Reile w książce Geheime Ostfront. Die deutsche Abwehr in Osten (1921-1942) (Munchen 1963) odnotowuje co następuje: natychmiast po kapitulacji Warszawy w składzie jednej z wyspecjalizowanych grup Abwehry znalazł się oficer wywiadu wojskowego, niejaki kpt. Bulang. Głównym jego zadaniem było poszukiwanie dokumentalnych śladów działalności Oddziału II Sztabu Głównego WP, do czego Niemcy starannie się przygotowywali od dłuższego czasu, wyciągając stosowne wnioski z fiaska przejęcia archiwum wywiadu czechosłowackiego, które w porę zostało ewakuowane do Londynu. Bulang pierwsze kroki skierował na plac Józefa Piłsudskiego, gdzie mieściła się centrala polskiej "dwójki". A teraz uwaga! Reile podaje, że Bulang co prawda zastał tam około 100 szaf pancernych, w większości jednak pustych. Gdzieniegdzie napotkał tylko jakieś karykatury. Znalazł też pewną liczbę książek adresowych i telefonicznych z miast niemieckich, trochę kartotek dotyczących emigrantów z całego świata oraz zbiór przepisów urzędowych i edycji oficjalnych dotyczących armii niemieckiej. Reile kategorycznie zaznacza - "najważniejsze materiały nie zostały znalezione..." Należy rozumieć, że dotyczy to również niemieckiego znaleziska w Forcie Legionów.

Bulang bowiem trafił również do Fortu Legionów, pochodzącego jeszcze z czasów carskich. Było tam mnóstwo papierzysk. Niestety, faktem pozostaje, że w jednym z pomieszczeń na półkach odkryto akta attaszatów i bydgoskiej Ekspozytury III Oddziału II Sztabu Głównego WP oraz inne. Były to leżące od dawna kopie oryginałów, ale - jak przypuszcza Leszek Gondek - najprawdopodobniej również materiał odłożony w czasie ewakuacji jako mało wartościowy. Po części można się z tym zgodzić. Trzeba jednak zauważyć, że w ręce niemieckie wpadły przecież liczne autentyczne świadectwa rozmaitych sfer zainteresowań polskiego wywiadu z konkretnymi, prawdziwymi nazwiskami i następstwa tego były tragiczne. W żadnym razie nie można w tym przypadku mówić o jakiejś celowej akcji dezinformacyjnej decydentów polskiego wywiadu. Z. Witrowy na łamach "Perspektyw" (nr 10 z 1970 r.) przytoczył krążącą długo na emigracji wersję, że Abwehrze celowo wskazano, gdzie przechowywano dokumenty polskiego wywiadu. Zdrajca miał później ponieść śmierć z rąk podziemia.

Materiał odkryty przez Niemców w Forcie Legionów był na tyle pokaźny, że do jego wywiezienia do nowego miejsca składowania, gdzie dokonano oceny i selekcji, potrzeba było sześciu samochodów ciężarowych. Nie jest to zapewne jakaś liczba wyolbrzymiona, skoro według Leszka Lewandowicza transporty niemieckie z polskimi aktami wojskowymi, skierowane do archiwum w Gdańsku-Oliwie, wynosiły do lutego 1940 r. blisko 70 wagonów kolejowych. A nie było to wszystko. Przejrzane dokumenty niemieccy specjaliści opatrywali pieczęcią identyfikacyjną - "Akten Sammelstelle des Chefs der Heeresarchiv Danzig, Danzig-Oliwa, Zimmerestrasse 8". Była to oficjalna pieczęć oliwskiej filii centralnego archiwum wojskowego w Poczdamie, w którym planowano umieścić całość akt Wojska Polskiego, zdobytych w 1939 r.

Niekiedy uważa się błędnie, że przebieg ewakuacji archiwaliów centrali polskiej "dwójki" w dużej mierze można odtworzyć dzięki relacji jednego z jej byłych oficerów, mjr. Tadeusza Nowińskiego, autora ciekawego opracowania, dotyczącego organizacji poszczególnych struktur "dwójki", zdeponowanego w Wojskowym Instytucie Historycznym w Rembertowie. Tymczasem Nowiński w wielu miejscach swej relacji nie jest precyzyjny albo rozmija się z prawdą. Mjr Nowiński zaraz po wybuchu wojny wyjechał do Francji w charakterze oficera łącznikowego do Oddziału II francuskiego Sztabu Generalnego.

W czasie ewakuacji oficerów Oddziału II podzielono na dwa rzuty: jeden został przydzielony do Naczelnego Wodza, drugi pakował akta w wielkim gmachu szkolnym przy ul. Kazimierzowskiej w Warszawie. Główna masa dokumentów, wraz z generalną ewakuacją Archiwum Wojskowego, została skierowana na południowy wschód, przy czym część archiwaliów zniszczono podczas bombardowania przez Luftwaffe stacji kolejowej w Brodach 15 września 1939 r. Nie wiadomo zupełnie jak doszło do skierowania części akt Oddziału II do Fortu Legionów, gdzie wpadł na nie kpt. Bulang z Abwehry. Niefrasobliwość? Bałagan? A może celowa dywersja? Chyba prawdy nie odkryjemy już nigdy...

17 września 1939 r. sporo polskich dokumentów spalono po uprzedniej selekcji. Były to ponoć dokumenty o małym znaczeniu. Znaczna część archiwaliów dotarła do Rumunii i tu przetrzymywana w warunkach konspiracyjnych w okresie 3 X -19 XI 1939 r. była porządkowana na terenie obozu dla internowanych w Baile Herculane przez oficerów służby archiwalnej. Po przeniesieniu tych oficerów przez władze rumuńskie do obozu w Targoviste spora część zabezpieczonych materiałów znalazła się pod opieką Ambasady RP w Bukareszcie, pozostałe zaufani oficerowie rozmaitymi sposobami przeszmuglowali do Francji, a następnie do Londynu.

Nie sposób już dzisiaj ustalić, jakie dokładnie archiwalia wojskowe trafiły w ręce Sowietów w następstwie ich ataku na Polskę 17 września 1939 r., a co odbili Niemcy w zawierusze wojennej. Ale nie tylko wojsko miało "wpadki" z aktami. Bałaganiarska była ewakuacja dokumentów MSZ, zarządzana w dodatku dopiero 31 sierpnia 1939 r. Wprawdzie na gwałt palono, w sześciu piecach kotłowni, bez przerwy, dokumenty, ale do dnia realizacji wywozu, tj. 5 września, nie zdołano zniszczyć całości. Pozostawiono zatem ludzi, którzy mieli załatwić tę sprawę. Ci zaś po ewakuacji tzw. eszelonu politycznego ministerstwa pociągiem specjalnym dali nogę...

Zagarnięte przez Niemców akta MSZ w Warszawie zostały przetransportowane do Berlina, gdzie specjalna komisja z ekspertem w osobie byłego ambasadora III Rzeszy w Warszawie Hansa Adolfa von Moltke doprowadziła do wydania w oparciu o zdobyczne akta tzw. białej księgi - Polnische Dokumente zur Vorgeschichte des Krieges. Miało to miejsce już w 1940 r. Wprawdzie MSZ zniszczył większość ważniejszych dokumentów, wśród nich akta funduszu specjalnego i archiwum szyfrowe, jednak Niemcy przechwycili dane o kontach funduszu specjalnego MSZ, które zawierały m.in. należności realizowane we współpracy z Oddziałem II Sztabu Głównego WP i mogły być pomocne w demaskacji i szantażu wielu osobistości w elitarnych sferach europejskich. Bardzo zagrożone niemiecką penetracją były np. dokumenty z polskiego konsulatu w Szczecinie, z którym współpracowała bardzo aktywna rezydentura wywiadowcza o kryptonimie "Port", kierowana przez kadrowego pracownika "dwójki" chor./ppor. Ziembiewicza, ps. "Ziehm". Podobnie było z rezydenturami krypt. "Bilbao" przy konsulacie w Hamburgu, "Adrian" przy konsulacie we Wrocławiu, "Eleda" i "Boruta" w Wiedniu czy placówką "Ricardo" w Kolonii, kierowaną przez nota bene byłego księdza rzymskokatolickiego, któremu polecono wstąpić do niemieckiego kościoła narodowego i stamtąd prowadzić wywiadowczą penetrację. Z relacji kierującego przed samą wojną konsulatem RP w Szczecinie Romualda Nowickiego, zamieszczonej na łamach "Polityki" (nr 35 z 29 VIII 1970 r.) można jednak wywnioskować, że w jego "gospodarstwie" do wpadki dokumentów nie doszło. W innych przypadkach można się tylko opierać na spekulacjach. Nie jest tajemnicą, że oparciem dla działalności polskiego wywiadu w Rzeszy były właśnie placówki konsularne. W Niemczech hitlerowskich było ich 12, łącznie z urzędem wicekonsula w Ełku. A trzeba jeszcze pamiętać o placówkach znajdujących się na terenach zagarniętych przez Hitlera - w Austrii, Czechach i w Kłajpedzie.

Tymczasem wydany przez polskie MSZ okólnik z datą 18 sierpnia 1939 r. polecał wszystkim placówkom zagranicznym, z wyjątkiem konsulatów honorowych, zniszczenie bez selekcji i zapisów wszystkich akt osobowych, dotyczących współpracowników polskich placówek w okresie do 1933 r. włącznie. Było to zalecenie wyjątkowo naiwne i szkodliwe, bowiem najciekawszy zespół dokumentów dla przeciwnika z lat 1933-1939 miał być zachowany w całości. Tylko w ambasadzie berlińskiej stanowił on 50 proc. całości przechowywanych akt.

Nie ma złudzeń co do tego, że wizyta oficera Abwehry w Warszawie nie była dziełem przypadku. Niemcy mieli zawczasu opracowany plan starannego zaopiekowania się polskimi archiwaliami wojskowymi. Spodziewali się znaleźć bez trudu to, co niezbędne im było do przewidzianej eliminacji szczególnie niebezpiecznych dla okupanta grup środowiskowych. Nie dziwi zatem, że niemieckie służby specjalne poszukiwały z zapałem akt związanych z udziałem Polaków w powstaniach śląskich i powstaniu wielkopolskim oraz innych dokumentów, zwłaszcza Oddziału II Sztabu Głównego WP.

W rezultacie pozyskania dowodów udało się Niemcom w krótkim czasie postawić przed sądem 15 osób związanych bezpośrednio z działalnością polskiego wywiadu. 10 z nich skazano na karę śmierci i stracono w berlińskim więzieniu Moabit.

Niemcy potrafili też unieszkodliwić pozostałości po siatce szpiegowskiej majora Sosnowskiego.

Należy zrekapitulować, że do przełomu 1933/1934 podstawowym źródłem informacji wywiadowczych z Niemiec była komórka o kryptonimie "IN-3", zorganizowana przez rotmistrza, później majora, Jerzego Sosnowskiego. Podlegał on kierownictwu Samodzielnego Referatu "Zachód": kpt. Chodackiemu, kpt. Stanakowi, mjr. Szatkowskiemu, którzy kontrolowali go bezpośrednio w Berlinie. Potem nikt nie chciał się do niego przyznać i porzucono go jak... psa na bruku. W archiwalnym schemacie placówek wywiadu zewnętrznego Referatu "Zachód" znajdujemy informację ogólną, że od 1926 r. mjr J. Sosnowski kieruje placówką o kryptonimie "IN-3", miejscem jej usytuowania było Poselstwo RP w Berlinie. Placówka miała charakter werbunkowo-informacyjny, ukierunkowana była na penetrację w środowiskach wyższych dowódców wojskowych Niemiec i została zlikwidowana w 1934 r., wraz z aresztowaniem Sosnowskiego. Jego płatnikiem był por. Zdzisław Witt.

Wskazywano na podejrzenie, że "wpadka" Sosnowskiego nastąpiła w następstwie zeznań rozpoznanych agentek wywiadu i Gestapo - Katii Berberian i Lei Niako. Misję Sosnowskiego przejęła placówka "Ricardo" w Kolonii.

Sosnowski werbował do współpracy głównie urodziwe niewiasty, ale pozyskał również oficera Abwehry. Gunther Rudloff, bo o nim mowa, poznał Sosnowskiego w Wiesbaden lub w Berlinie, podczas wyścigów konnych na torze w Karlhorst, za pośrednictwem zwerbowanej już przez polski wywiad Benity von Falkenhayn. Rudloffa wybrano nieprzypadkowo. Prowadząc hulaszczy tryb życia, cierpiąc stale na brak pieniędzy był podatny na werbunek. Sosnowski uporał się z tym szybko i błyskotliwie. Jednak niebawem przerwał z nim kontakty na polecenie centrali ze względu na nieprzydatność otrzymywanych dokumentów. Sosnowski wypłacał Rudloffowi pewną sumę pieniędzy jako zwerbowanemu przez siebie agentowi angielskiemu pod nazwiskiem "Graves". Już niebawem miał dojście do kilku oficerów z dowództwa niemieckiego III Okręgu Wojskowego. Potem otrzymywał materiały bezpośrednio z berlińskiej komórki Abwehry, gdzie Rudloff był zastępcą kierownika. Witold Kurpis w książce Berlińska misja (Warszawa 1967) opisuje fakt, że Sosnowski w śledztwie zachowywał się na tyle przebiegle, że nawet potwierdził lojalność Rudloffa wobec władz niemieckich. Dzięki temu ten agent nie został "spalony". Ba, co więcej, miał dobre rokowania, bowiem szybko awansował w służbie. We wrześniu 1939 r. Rudloff był już w randze podpułkownika i realizował wyszukane misje Abwehry, ciesząc się znacznym zaufaniem. Tak było aż do chwili, kiedy inni funkcjonariusze Abwehry dotarli do dokumentów polskiej "dwójki" w Forcie Legionów... Tam nazwisko Rudloffa przewijało się w wyjątkowo dla niego niekorzystnym kontekście. Wszczęto śledztwo i Rudloff w grudniu 1939 r. został aresztowany i osadzony w wojskowym więzieniu Berlin-Tegel. Z archiwów sądowych wygrzebano wówczas stare zeznania agentki polskiego wywiadu, niejakiej Renate von Natzmer. Teraz obciążającej poważnie Rudloffa wersji dano pełną wiarę. Udowodniono, że Rudloff zdekonspirował wielu agentów niemieckich w Polsce oraz przekazał Sosnowskiemu wiele tajnych dokumentów. Jego kariera była skończona. Oficjalnie 7 lipca 1941 r. popełnił samobójstwo. Zdobyte przez siatkę Sosnowskiego dokumenty (min. "Organisation Kriegspiel" i dokumenty dotyczące reorganizacji niemieckich sił zbrojnych z listopada 1932 r., marca i kwietnia 1933 r., a więc już po przejęciu władzy przez Adolfa Hitlera) polski wywiad przekazał szefowi francuskiego wywiadu płk. Koeltzowi.

Trzeba dodać, że wraz ze zniszczeniem wykrytych polskich siatek wywiadowczych w Rzeszy, Abwehra, korzystając z wykonawczego narzędzia, jakim było Gestapo, tropiła z ogromną zajadłością kadrę oficerską byłej "dwójki", która w znacznej liczbie zaangażowała się w działalność struktur konspiracyjnych nie tylko w Polsce, ale i innych krajach okupowanych. Straty fizyczne w kadrach byłej "dwójki" są trudne dzisiaj do oszacowania. Niektóre jednak ciosy były bolesne.

Bardzo szybko ujawniły swoją działalność nowe bazy polskiego wywiadu ofensywnego poza granicami okupowanego kraju, stanowiąc istotne elementy systemu łączności z rządem emigracyjnym i sztabem Naczelnego Wodza, początkowo we Francji, a następnie w Anglii. Jako pierwsze zaczęły działać: baza "Romek" w Budapeszcie oraz baza "Bolek" w Bukareszcie, korzystając z faktu, że miejscowe reżimy dość niechętnie poddawały się naciskom z Berlina w sprawie paraliżowania przejawów polskiego ruchu niepodległościowego. Doszła do nich baza "Anna", uruchomiona na początku 1940 r. w Kownie i w kilka miesięcy później przeniesiona do gościnnego Sztokholmu. "Anną" kierował mjr/płk dypl. Michał Rybikowski, który miał tym samym okazję zrehabilitować się za liczne oczywiste błędy popełnione w okresie kierowania ośrodkiem mobilizacyjnym w Referacie "Zachód". Rybikowski związał się z wywiadem japońskim i jako rzekomy emigrant rosyjski Piotr Iwanow, urodzony w Mandżurii, pracował w charakterze tłumacza w ambasadzie Japonii w Sztokholmie. Pośrednio jego przełożonym był szef japońskiego wywiadu wojskowego na obszar europejski, pułkownik, później generał, Makoto Onodera. Rybikowskiemu przypisuje się fakt ostrzeżenia władz szwedzkich o możliwości agresji Niemiec w 1941 r. Ujawnienie tego faktu w prasie szwedzkiej i brytyjskiej spowodowało zaniechanie planów Wehrmachtu. Himmler miał ponoć określić Rybikowskiego "najniebezpieczniejszym człowiekiem świata". Wyczyny Rybikowskiego w pewnym sensie można by porównać z osiągnięciami z 1944 r. brytyjskiego agenta "Garbo", czyli hiszpańskiego ochotnika Juana Pujola.

Płk Michał Rybikowski stworzył również placówkę polskiego wywiadu w Berlinie. Powstała ona już latem 1940 r. w oparciu o odtworzone aktywa "dwójki" i kierował nią kpt. Alfons Jerzy Jakubianiec "Kuba". Pracował on pod "przykryciem" jako tłumacz w ambasadzie japońskiej w Berlinie i opierał się na siatce informatorów, wprowadzonych do berlińskiego przedstawicielstwa dyplomatycznego marionetkowych władz Cesarstwa Mandżukuo. Siatka ta została rozbita przez Abwehrę w drugiej połowie 1941 r. Niemcy, spodziewając się, że sporo od niego "wycisną", osadzili go w Sachsenhausen. Został stracony na początku sierpnia 1944 r.; niewykluczone, że w towarzystwie gen. Stefana Roweckiego - "Grota", Komendanta Głównego Armii Krajowej.

Major Emil Szuler, kierownik placówki w Królewcu, aresztowany jeszcze w przededniu wybuchu wojny, chcąc uniknąć dekonspiracji swych licznych współpracowników, popełnił w niemieckim więzieniu samobójstwo. Zginął rotmistrz Jełowiecki, pracujący w Ełku. Ujęto kapitana Kasztelana, który w połowie 1940 r. został przewieziony do Gdańska i osadzony w Stalagu XX-A, po czym, wskutek interwencji Berlina, Wehrmacht przekazał go Gestapo gdańskiemu. Po pobycie w katowni policji bezpieczeństwa i obozie w Stutthofie 14 grudnia 1940 r. w Królewcu wykonano na nim wyrok śmierci przez ścięcie toporem. Aresztowany też został polski attache wojskowy w Niemczech do 1939 r. płk Witold Morawski. Płk. Morawskiego niemiecka policja bezpieczeństwa przejęła w obozie jenieckim II D w Gross-Born, gdzie został osadzony po kampanii wrześniowej 1939 r. Został rozstrzelany bez sądu. Były to brutalne naruszenia konwencji genewskiej w sprawie postępowania z jeńcami wojennymi. Nie pierwsze i nie ostatnie. W 1943 r. został rozstrzelany w Paryżu doświadczony oficer Referatu "Zachód" kpt. Gustaw Firla, ujęty jako kierownik placówki w Tuluzie w wojennej siatce wywiadowczej "F-2".

Bardzo ważnym punktem geograficznym w pracy polskiego wywiadu był Wiedeń. Przed wybuchem wojny istniały tam np. dwie rozgałęzione rezydentury pod kryptonimem "Eleda" i "Floryda" (później "Boruta"). Jedną z nich kierował doświadczony oficer Stanisław Włodarkiewicz. Istotną rolę odgrywał też mjr artylerii Marcinek. Jednak najbardziej barwną postacią w środowisku działającego w Wiedniu polskiego wywiadu był Karol Englisch, urodzony w lipcu 1881 r. w Krakowie. Był synem ziemianina z Podola, zdeklarowanego rojalisty, nie czującego się w żadnym razie Niemcem. Ojciec Karola poślubił znacznie od siebie młodszą Antoninę Julg, córkę światowej sławy lingwisty, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Bernarda Julga. Karol Englisch w 1918 r. zadeklarował w Krakowie obywatelstwo polskie jeszcze przed tamtejszą Komisją Likwidacyjną i z jej ramienia podjął pracę w Wiedniu. Jako ekspert towarzyszył Paderewskiemu, Dmowskiemu i Grabskiemu podczas konferencji pokojowej w Paryżu. Habilitował się na Uniwersytecie Jagiellońskim, uzyskał jako docent miejsce w składzie osobowym uczelni, ale na ogół nie prowadził czynnej działalności dydaktycznej. Już w połowie lat dwudziestych podjął natomiast współpracę z polskim wywiadem. Posiadał znaczne możliwości penetracyjne jako aktywny działacz rządzącej w Austrii Partii Chrześcijańsko-Społecznej. Kiedy w Wiedniu uaktywnili się naziści, a w Niemczech zaczął rządzić Hitler, Englisch został najcenniejszym pracownikiem placówki obserwacyjnej pod kryptonimem "Floryda", później "Boruta". Szczęśliwie przeżył represje po Anschlussie i początek wojny. Jesienią 1941 r. był już powiązany z konspiracją Związku Walki Zbrojnej, członkiem centralnej sieci wywiadu wojskowego o charakterze ofensywnym, kryptonim "Stragan". Przyjął pseudonim "Tatrzański". Współpracował bezpośrednio z Janem Mrozkiem i Władysławem Gojniczkiem, jeszcze przed wojną wysłanymi do Wiednia w charakterze studentów przez Referat "Zachód". Do Wiednia prowadzi też kontakt od komórki polskiego wywiadu pracującej na obszarze Śląska, wcielonego wszak do Rzeszy.

Właśnie przeciwko siatce śląskiej i wiedeńskiej zorganizowana była szeroko rozgałęziona akcja kontrwywiadu Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, prowadzona przez wydzieloną grupę gestapowców z pionu (referatu) IV E 5, liczącą blisko 30 osób. Jej pracami kierował komisarz policji bezpieczeństwa Karl Heller. Doraźnie korzystano z pomocy grupy pracowników Abwehry, pracujących pod kierunkiem kapitana Abta, rozpracowującej dokumenty byłego Oddziału II Sztabu Głównego WP.

Kilku najbliższych współpracowników Hellera było rodowitymi wiedeńczykami, zresztą co ciekawe - zaraz po wojnie podjęli pracę w wiedeńskiej policji kryminalnej i uniknęli spodziewanych represji za służbę w Gestapo.

Niemcom udało się po dłuższych zabiegach rozbić siatkę śląską wywiadu. W wyniku przeniknięcia konfidenta do grupy katowickiej Jana Margicioka, Gestapo aresztowało co najmniej 113 osób. Zeznania wymuszone na jednym z członków konspiracji, który załamał się w śledztwie po nieudanej próbie samobójstwa, doprowadziły Niemców do Mrożka. Aresztowano go na początku kwietnia 1943 r. w kawiarni koło ratusza wiedeńskiego. Z zeznań Hellera złożonych już po wojnie i zdeponowanych w zachodnioniemieckim archiwum Zentrale Stelle der Landejustizverwaltungen w Ludwigsburgu wynika, że równolegle przeprowadzono kilkadziesiąt innych aresztowań. Wpadł oczywiście i Karol Englisch aresztowany 10 kwietnia 1943 r. Miał wówczas 62 lata. Prowadzono przeciwko niemu długotrwałe śledztwo. Dwa lata po wyroku skazującym go na śmierć, w kwietniu 1945 r., tuż przed wyzwoleniem Wiednia, został rozstrzelany przez oddział SS wraz z grupą 400 więźniów, strażą więzienną i samym dyrektorem tej katowni. Interesujący artykuł o Karolu Englischu opublikował A. Chowański na łamach pisma "Kierunki" (nr 43 z 28 października 1973 r.). Artykuł nosi wymowny tytuł: "Polskie oczy w arsenale Hitlera".

Polski badacz Włodzimierz Borodziej twierdzi, że aresztowanego Jana Mrożka Gestapo wywiozło do Warszawy, gdzie 15 maja 1943 r. wydał w ręce niemieckie mjr. Karola Trojanowskiego, ps. "Radwan", szefa referatu ofensywnego wywiadu Oddziału II KG AK. Teraz wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Nie wykluczone, że faktycznie "Radwana" zdradził jeszcze Ludwik Kalkstein, który został zwerbowany w 1942 r., po rozbiciu siatki wywiadu o kryptonimie "H". Kalkstein z pewnością zadenuncjował mjr. Stanisława Rogińskiego, straconego w czerwcu 1943 r. w ruinach getta oraz ppłk. dypl. Władysława Szczekowskiego "Leszczyca", przewiezionego w celu przeprowadzenia "specjalnych badań" do więzienia Moabit.

Trojanowski - "Radwan" poszedł na pełną współpracę z Gestapo. Wożono go po całej Warszawie w specjalnie ucharakteryzowanej starej ciężarówce, która miała markować wóz z pralni, dekonspirując kolejne punkty kontaktowe akowskiej "dwójki". Zeznania współpracowników gestapowca Hellera są w tej sprawie dosyć niespójne, ale dokonano ponoć 350 aresztowań, również poza Warszawą, które w konsekwencji doprowadziły do katastrofy sieci "Straganu". Finałem tej niemieckiej operacji było doprowadzenie do ujęcia szefa Oddziału II AK Mariana Drobika, ps. "Dzięcioł". Objął on tę funkcję jeszcze w marcu 1942 r., zastępując chorowitego "starego dwójkarza" płk. Wacława Berkę. Berka, ze względu na ciężką chorobę płuc, zrezygnował z funkcji i poddał się leczeniu w sanatorium otwockim. Formalnie otrzymywał środki z kasy AK jako tzw. konsultant-doradca wywiadu. Drobik, były oficer operacyjny Grupy Operacyjnej "Śląsk", dowodził bez większych zakłóceń służbą wywiadu KG AK przez ponad półtora roku. Namierzony przez Gestapo został aresztowany w nocy z 9 na 10 grudnia 1943 r. Równolegle Niemcy aresztowali w sanatorium otwockim płk. Berkę i "zdjęli" wspomnianego Szczekowskiego. Mając tak znaczących konfidentów, jak Kalkstein i Trojanowski, Niemcy pozwolili sobie na szeroką obławę. Wspomnianą trójkę oficerów wywiadu AK przewieziono do Berlina. Ich późniejsze losy nie są znane. Zamordowano ich najpewniej w lecie 1944 r., przy czym z korespondencji urzędowej Gestapo z lipca 1944 r. wiadomo, że wtedy Drobik jeszcze żył i zastanawiano się co z nim zrobić... Kalkstein nadal pracował dla Gestapo. Trojanowski został skierowany do specjalnej komórki tłumaczy dokumentów w Mauthausen, Mrożka zaś stracono wyrokiem sądu wojennego w Wiedniu. Niemcy mieli kilka asów jednocześnie w ręku, lecz nie udało im się ująć w tej fazie operacji kolejnego szefa akowskiego wywiadu ofensywnego, płk. dypl. Franciszka Hermana, ps. "Nowak", "Bogusławski".

W następstwie pozyskanych w śledztwie informacji kontrwywiad Gestapo rozpracował niektóre szlaki kurierskie AK w łączności z bazami zagranicznymi i zakończono rozbicie siatki "Swedish Connection", prowadzonej w dużej mierze przez Szwedów zamieszkałych w Warszawie (ponad 50 aresztowań, w tym 47 Polaków). W Monachium aresztowano bliżej nierozszyfrowanego "groźnego angielskiego szpiega" hrabiego Rostworowskiego, raczej nie powiązanego z wyższym oficerem KG AK, Stanisławem Rostworowskim, ps. "Rola", "Odra". Zlikwidowano w Rzeszy pozostałości siatki wywiadowczej Związku Jaszczurczego, kadrowej organizacji podziemnej obozu narodowego. Było to kontynuacją śledztwa w sprawie berlińskiej grupy Związku Jaszczurczego porucznika Jeute (Joyte), pojmanego na przełomie 1941/1942 r. Ale na tym nie koniec. Wiosną 1944 r. grupa specjalna Gestapo z Hellerem przeniosła się do Francji (krypt. "Jerzy-Fichte"). Niebawem przeprowadzono tu uderzenie w siatki polskiego wywiadu pracujące w Lyonie, Chambery i Grenoble, m.in. aresztowano członków grupy "Anna-Azur".

Niemcy uzyskali niemałą orientację w realiach polskiego środowiska we Francji. Wbrew pogłoskom rozsiewanym bez żadnych podstaw przez mjr. Tadeusza Szumowskiego (kierownika Samodzielnego Referatu "Zachód" od marca do sierpnia 1939 r.) placówka polskiego wywiadu kryptonim "Lecomte" w Paryżu nie była infiltrowana przez Niemców. Placówkę prowadził rtm. Michał Baliński i zupełnie się do tego nie nadająca sekretarka, niejaka Zofia Friesendorf, nota bene entuzjastka narodowego socjalizmu i Hitlera osobiście. W placówce "Lecomte", penetrowanej przez Abwehrę, panował potworny bałagan. Dochodziło do tak zatrważających w pracy wywiadu wydarzeń, jak zgubienie szyfrów i bieżących materiałów od agentów, uwikłanie się w podejrzane transakcje, np. związane z zakupem broni.

Za wzorową placówkę polskiego wywiadu uchodziło Berno. Od dłuższego czasu prowadzono tam przygotowania na wypadek wojny z Niemcami. A kapitan Tadeusz Górowski, do spółki z polskim MSZ, wykazał sporo pomysłowości. Posiadano tam bardzo dobrą radiostację nadawczo-odbiorczą. W Raperswilu pracowała świetnie zakonspirowana stacja nasłuchowa, nastawiona na wyłapywanie niemieckich depesz szyfrowych. Wspomnieć należy również o bardzo dobrze przygotowanym laboratorium fotochemicznym i pracowni reprodukcji dokumentów. Górowski miał do dyspozycji bardzo uzdolnionego podoficera kontrwywiadu Stefana Żaczka, przeszkolonego na specjalnym kursie w centrali Oddziału II w zakresie wszechstronnego zwalczania służb obcych. To właśnie w Bernie udało się wykryć groźną agenturę niemiecką usytuowaną bezpośrednio przy pośle Tytusie Komarnickim. Przy współpracy posła, agenta Abwehry skutecznie wyeliminowano. Był to osobisty szofer Komarnickiego, którego namierzyło francuskie Deuxieme Bureau. Podobny przypadek zaistniał w Budapeszcie i dotyczył lokaja tamtejszego polskiego posła Orłowskiego.

Bardzo dobry organizator pracy wywiadu kpt. Tadeusz Górowski, niestety kompletnie nie został doceniony przez zawistnych oficerów z komisji inspekcyjnej, na początku wojny w następstwie gwałtownej choroby zmarł. Placówka berneńska przez cały czas wojny odgrywała kluczową rolę, choćby z tytułu usytuowania. Berno szybko urosło do rangi "miasta szpiegów". Znacznymi siłami pracowały tu wywiady wszystkich zaangażowanych w konflikt zbrojny stron. Interesujący jest fakt, że "kontakty szwajcarskie" usiłował rozpracować m.in. urząd niemieckiej policji bezpieczeństwa w Radomiu, zamierzający w tym celu wykorzystać prowokacyjnie inicjatywy liderów organizacji "Miecz i Pług" - Anatola Słowikowskiego i Zbigniewa Grada.

Po wojnie łączne straty Oddziału II gen. Tadeusz Komorowski-"Bór" oceniał na co najmniej 800 osób. Niewykluczone, że jest to liczba zaniżona.

Po zakończeniu wojny dla "dwójkarzy" wcale nie przyszły lepsze czasy. Byli oni zawzięcie tropieni przez NKWD i UB. Jeśli odmawiali współpracy, byli poddawani wyszukanym represjom. Zresztą, późniejsze procesy polityczne odbywały się właśnie na kanwie rozmaitych zarzutów o współpracę z wywiadem, zwłaszcza z przedwojenną "dwójką", która miała być głównym niszczycielem ruchu lewicowego. Typowe pod tym względem były zwłaszcza sprawy Włodzimierza Lechowicza, Alfreda Jaroszewicza i Michała Eklera. Dawni "dwójkarze" byli też koronnymi świadkami w psychodelicznych procesach innych oficerów. Na jawnych rozprawach pokazywano ich wprawdzie ogolonych "na zero", ale odzianych w nową odzież na miejsce więziennej, pozorując, że odpowiadają z wolnej stopy. Tak było np. na procesach Adama Doboszyńskiego w czerwcu 1949 r. i Tatara-Kirchmayera w lipcu 1951 r., kiedy "występował" mjr Tadeusz Nowiński. Istnego "hopla" na punkcie wykrywania byłych "dwójkarzy", również w szeregach PPR, co miało dowodzić ich zdradzieckich, prowokacyjnych zamiarów, mieli zarówno Jakub Berman, jak i szef aparatu śledczego UB płk Józef Różański.

Bolesław Bierut, ulegając tej psychozie, na III Plenum KC PZPR wypowiedział demoniczną tezę: "Faktem jest, że I sekretarz PPR tow. Nowotko zamordowany został przez prowokatora, nasłanego do partii przed »dwójkę«". Nie wymienił wówczas nazwiska, a chodziło o Bolesława Mołojca, którego zlikwidował w czasie okupacji, po uprzedniej odmowie Bolesława Kowalskiego - Janek Krasicki. Dodam tylko, że w Sowietach "spenetrowaniem przez sanacyjną" »dwójki« uzasadniano fakt rozwiązania Komunistycznej Partii Polski, której kierownictwo następnie wymordowano. Krąg się zamykał...

 

ALARM NA PAWIAKU!

Była to jedna z najtrudniejszych do wykrycia afer podziemia. Prowadzona przez wroga z dużą precyzją i w rozmaitych kierunkach. Do dzisiaj nie udało się w pełni ustalić, jak wielkie poczyniła spustoszenie. Skrupulatna rekonstrukcja faktów wskazuje, że w tym przypadku rysował się obraz wielkiej prowokacji niemieckiego aparatu bezpieczeństwa.

Pomysł był prosty, a zarazem nie pozbawiony cech genialności. Niemcy utworzyli przy pomocy swego agenta Józefa Hammera-Baczewskiego "polską organizację podziemną", którą określono jako szczególnie zakonspirowaną, i to nawet przed polskim podziemiem! Miała rzekomo powstać na osobiste polecenie gen. Władysława Sikorskiego i poprzez szeroką penetrację agenturalną kontrolować pracę podziemia londyńskiego. Na końcu tego agenturalnego filtra figurował jednak nie Naczelny Wódz w Londynie, ale urząd Gestapo w Warszawie! Ale to był już ostatni, najwyższy szczebel wtajemniczenia...

Starano się do tej tajnej roboty pozyskać ludzi, od których przyjmowano przysięgę na specjalną rotę, zobowiązującą do zachowania bezwzględnego milczenia na temat wszystkiego, co im zlecono. Oczywiście, nakaz zachowania tajemnicy dotyczył również przełożonych tych ludzi w poszczególnych ogniwach konspiracji. Mieli się tylko poddawać dyskretnej kontroli. No cóż, zamysł był rzeczywiście przedni. I słusznie powiada się, że takiej inicjatywy nie powstydziłby się sam Machiavelli. Główny rezydent całej siatki zadbał, rzecz jasna, o pełny kamuflaż. Na dowód swojej misji najwyższej wagi najbardziej zaufanym przedstawiał pełnomocnictwo "własnoręcznie" podpisane przez gen. Sikorskiego na kawałku materiału. Dotyczyło ono zalecenia zorganizowania i prowadzenia siatki informacyjnej i kontrolnej nad działalnością ZWZ w kraju. Tylko bliższe zbadanie tego osobliwego dokumentu mogło wykazać, że był to falsyfikat!

Prowokacyjna formacja przyjęła nazwę "Nadwywiadu Rządu Londyńskiego". Zwerbowano do niej, według pierwszej szacunkowej oceny kontrwywiadu AK, około 100 osób, przy czym bardzo liczna była siatka pracowników struktury konspiracyjnej na Pawiaku.

Już od wiosny 1942 r. siatka AK na Pawiaku, jedno z najważniejszych źródeł wiedzy akowskiego wywiadu o działalności i stanie wiedzy warszawskiego Gestapo, zostało w znacznym stopniu zdekonspirowane. Nastąpiły liczne, seryjne aresztowania pośród strażników związanych z podziemiem. Gestapo znało treść większości grypsów i docierało do ich adresatów na długo przed ich doręczeniem! Liczba "wsyp" w podziemiu była ogromna. Jak słusznie zauważają historycy, został poważnie sparaliżowany jeden z najważniejszych kanałów powiązań konspiracyjnych. Skomplikowaną siatką więzienną, angażującą dziesiątki ludzi, przeniknęły do komórek konspiracji ważne wiadomości: W jakich okolicznościach nastąpiło aresztowanie? O co Gestapo pyta? Co już wie? Do czego aresztowany przyznał się, a do czego nie, jak trzyma się śledztwo? Kto sypie? Kto na wolności może czuć się zagrożony? Które skrytki z informacjami należy bezwzględnie zabezpieczyć?

Oczywiście, również z podziemia płynęły wskazówki do aresztowanych. Jak się mają zachować? Co mają mówić, a kogo się bać? Tą drogą przesyłano również informacje o przygotowaniach do ucieczek. W sytuacjach desperacji tą samą drogą docierał do aresztowanych środek ostateczny - trucizna!

Należy w tym miejscu wyjaśnić, że do kontaktów z aresztowanymi ZWZ/AK wykorzystywała misternie zorganizowaną komórkę służby więziennej. Na początku 1942 r. znalazła się ona w strukturze organizacyjnej Wydziału Bezpieczeństwa i Kontrwywiadu II Oddziału KG AK i tak już pozostało do końca okupacji. Początkowo stanowiła osobny referat o kryptonimie "998", a później sekcję tego referatu o kryptonimie "Kratka". Kierownikiem tej ważnej komórki od początku jej powstania był por. Kazimierz Gorzkowski - "As", "Andrzej", "Wolf, "Andrzej Sokolnicki", "Godziemba", "18". Ale faktycznie stworzyli ją Zygmunt Hempel, szef Biura Informacji i Propagandy okręgu warszawskiego ZWZ/AK i Halina Starczewska-Chorążyna.

Jak wspomina oficer kontrwywiadu AK Kazimierz Leski, Gorzkowski był z zawodu nauczycielem gimnazjalnym. Jeszcze z czasów młodości wyniósł przywiązanie do harcerstwa i jego zasad. Był to człowiek bardzo ideowy i wyjątkowo prawy, o różnorodnych zainteresowaniach i niesamowitej energii. Z punktu widzenia konspiracji, a tym bardziej wywiadu miał jednak wadę o dużym znaczeniu praktycznym, przekreślającą możliwość bezpiecznej z nim pracy: będąc w wieku 40-50 lat oceniał ludzi według siebie i obdarzał ich od momentu poznania pełnym zaufaniem. Przyjmował też za dobrą monetę wszystko, co mówili. Zajmował się jeszcze podczas dawnej współpracy z organizacją "Muszkieterowie" głównie nasłuchem radiowym, a także powielaniem informacji z tegoż nasłuchu. Był uwielbiany przez swoich współpracowników, zwłaszcza przez kobiety. Jego nadmierne, bezkrytyczne zaufanie do ludzi doprowadzało jednak do sytuacji trudnych i stało się przyczyną bardzo poważnych komplikacji, z których afera "Nadwywiadu" była najgłośniejszym i najgroźniejszym wydarzeniem.

Niemcy dość szybko zorientowali się, że istnieją przecieki z Pawiaka, ale prawdopodobnie nie zdawali sobie długo sprawy z rzeczywistego zakresu i metod zorganizowanej tam przez Gorzkowskiego i jego ludzi akcji. Ale oto na przełomie 1941/1942, w misternie zorganizowanej na Pawiaku robocie, zaczęło się wszystko psuć. Owszem, grypsy jak dawniej trafiały do adresatów w podziemiu, ale Gestapo raz za razem było szybsze i bezbłędnie pierwsze trafiało do zagrożonych punktów. Nie bez przyczyny i na samym Pawiaku zaczęły się "czystki". 10 marca 1942 r. na odprawie o godz. 14 aresztowano według uprzednio przygotowanej listy 23 strażników i dwa dni później wysłano ich do Oświęcimia. Na ich miejsce sprowadzono grupę strażników ukraińskich, przeszkolonych w Trawnikach. Na początku 1942 r. wpadła Janina Hoserowa. Gestapo cynicznie ujawniło jej gryps, jaki przed tygodniem otrzymała od swej uwięzionej na Pawiaku siostry Zofii Węglińskiej. 14 marca 1942 r. aresztowano cztery polskie strażniczki na Pawiaku, powiązane z konspiracją, a kilka dni później piątą. 30 kwietnia 1942 r. aresztowano polskiego podkomisarza i 8 strażników, około 30 przeniesiono do innych więzień lub odsunięto od bezpośrednich kontaktów z uwięzionymi. Bezwzględnie rewidowano strażników i strażniczki. Polaków odsunięto od ewidencji więźniów. Wozy Towarzystwa Opieki nad Więźniami przywożące żywność były dokładnie kontrolowane. Nie było złudzeń. Niemcy znali już tajemnicę dróg przerzutu grypsów i meldunków. Nie było to dziełem przypadku.

Kontrwywiad AK wszczął drobiazgowe śledztwo.

W obrębie Pawiaka grypsy przechodziły przez wiele rąk, zanim wydostały się na zewnątrz i dotarły pod właściwy adres. Zaczęto tę skomplikowaną drogę dokładnie śledzić. Po nitce do kłębka... Szczegółowo badano każdą osobę. Szybko ustalono, że zanim grypsy opuszczały Pawiak były przepisywane. Motywowano, że to na wszelki wypadek, gdyby oryginał trzeba było zniszczyć. Kto je przepisywał, nikt dokładnie nie wiedział. Działo się to jednak bez wiedzy koordynatora, siatki więziennej Gorzkowskiego - "Asa". Po pewnym czasie zorientowano się jednak, że grypsy do przepisywania przejmuje Jadwiga Król, ps. "Łazęga".

"Łazęga" urodziła się w 1882 r. w Warszawie. Z zawodu była pielęgniarką. Przed wybuchem wojny pracowała w Państwowym Zakładzie Higieny przy ul. Chocimskiej i mieszkała na Żoliborzu. Prawie od początku okupacji związała się z konspiracyjną siatką więzienną i miała dostęp do tzw. nielegalnej korespondencji. Była niezwykle uczynna, ale i niezmiernie wścibska. Z "Asem" zaczęła współpracować od 1942 r. i to zupełnie bezinteresownie, co miało podkreślać jej niezależność i szczególną rolę. Tolerowała "Asa", pozostawała jednak w ostrym konflikcie z jego zastępczynią. Spodziewano się ze strony "Łazęgi" kłopotów, bo bywała nieobliczalna, ale mało kto przypuszczał, jak duże to będą problemy i że przymuszą do jej likwidacji...

Kontrwywiad AK szybko ustalił, że poszczególne wpadki z powodu grypsów miały logiczne uzasadnienie. Gestapo zawsze podążało tropem tych właśnie grypsów, które "Łazęga" oddawała komuś do przepisywania. Nie było wątpliwości: Gestapo zdołało umieścić w siatce więziennej "wtyczkę" i to nietuzinkową!

Ale dopiero po żmudnych dociekaniach skojarzono ten fakt z innymi informacjami. Otóż, od pewnego czasu Komenda Główna AK była nękana poważnymi sygnałami o podjęciu na szeroką skalę prowokacyjnej akcji pod szyldem tajemniczej organizacji podziemnej, kierowanej przez ściśle zakonspirowaną osobę posługującą się stopniem pułkownika i peudonimami "Wujek", "Lech". Londyn nie potwierdzał misji takiego oficera.

Już wcześniej kontrwywiad organizacji "Muszkieterowie" - "37" doniósł zastępcy szefa kontrwywiadu KG AK Stefanowi Rysiowi "Józefowi" o przewijających się w meldunkach siatki "37" informacjach o bardzo aktywnym w podziemiu "pułkowniku Baczewskim", który od pewnego czasu był główną sprężyna rozmaitych kontrowersyjnych inicjatyw konspiracyjnych. Dziwił fakt, że o działalności "Baczewskiego" i miejscach jego pobytu wiedzieli również Niemcy, ale zostawili go w spokoju. "Baczewski" trzymał swoich ludzi w ostrej dyscyplinie wojskowej, dawał im pożyczki, pomagał rodzinom. Dysponował sporą gotówką i nie krył tego. Wspomagał również czynnie więźniów Pawiaka, rzecz jasna drogą konspiracyjną. Wydawał około 20 000 zł na paczki miesięcznie. Dysponował licznymi lokalami, własnym punktem do podrabiania dokumentów, a przy ul. Tamka 52 zainstalował podsłuch telefoniczny. Wielkim sukcesem "Baczewskiego" było dotarcie do Wandy Gawryłow, ówczesnej komendantki Serbii - oddziału kobiecego więzienia na Pawiaku. Dość sprytnie przekonał ją o konieczności kontrolowania przez niego osobiście całej korespondencji pomiędzy uwięzionymi a Komendą Główną ZWZ, a później - Armii Krajowej.

W rzekomą ściśle tajną misję o najwyższym znaczeniu dla Naczelnego Dowództwa w Londynie uwierzyli też inni pracownicy służby więziennej, pozostający w kontaktach z konspiracją: podkomisarz Irena Jaszczyńska, starszy strażnik Ludwika Uzarówna, przodownik Władysław Ryszkowski, starszy strażnik Ludwika Radkiewicz, Jadwiga Król, Jadwiga Bobińska, Janina Chlebowska. Najbardziej "umoczona" w robotę dla "Baczewskiego" była Jadwiga Król - "Łazęga", która autentycznie przejęła się swoją misją.

"Filtr" Gestapo został założony bardzo głęboko w konspiracji. Wobec wyjątkowo niebezpiecznej sytuacji, jaka zaistniała w siatce więziennej na Pawiaku, kontrwywiad AK ograniczył wymianę grypsów i meldunków z Pawiaka do najbardziej ważnych, nie cierpiących zwłoki wypadków.

Sprawę jednak pogarszał fakt, że "Baczewski" dotarł bezpośrednio do Gorzkowskiego i przejął go dla swojej misji. Przed "Asem" ujawnił się jako głęboko zawiedziony komunista, chcący teraz aktywnie pracować dla władz wojskowych...

W końcu udało się ustalić, że ów tajemniczy "pułkownik Baczewski", "Lech", "Wujek", a także "Stryj" vel "Henryk Szwaycer" to jedna i ta sama osoba. Rozpoczął się wielki pojedynek wywiadowczy.

PUŁKOWNIK "WUJEK" MELDUJE...

Po pewnym czasie udało się zebrać bliższe dane, głównie poprzez informatorów z siatki "Józefa" - Stefana Rysia. "Baczewski" w rzeczywistości nazywał się Józef Hammer. Był narodowości żydowskiej. Urodził się około 1890 r. w Bursztynie lub Sanoku. W latach dwudziestych służył w Wojsku Polskim, ale dosłużył się tylko stopnia podoficerskiego w garnizonie lwowskim. Jego związki z wywiadem datowały się jeszcze z okresu I wojny światowej. Hammer, zdaniem Kazimierza Leskiego, który uczestniczył w rozpracowaniu jego sprawy, był człowiekiem niesłychanie zdolnym, spostrzegawczym, przebiegłym, doskonałym organizatorem. W sposobie bycia i wyglądzie nie zdradzał cech żydowskich. Posiadał dużą zdolność przekonywania ludzi, wzbudzania zaufania. Potrafił utrzymać dyscyplinę i wymagać szacunku. Doskonale się charakteryzował. Jednym słowem, był to doskonały agent, bardzo niebezpieczny w roli prowokatora na "przeładowanym" robotą konspiracyjną terenie Warszawy.

Pod koniec 1939 r. Hammer rozpoczął formowanie wielu organizacji pseudo-niepodległościowych, posługując się zazwyczaj ludźmi nieświadomymi swojej roli, których zaufanie pozyskał na długo przed wybuchem wojny, zwłaszcza w środowisku oficerskim. Swoje robiły też pieniądze, których nigdy mu nie brakowało. Był na tyle przebiegły, że pomimo iż denuncjował Gestapo tworzone przez siebie organizacje, nigdy podejrzenia nie padały na niego. Potrafił w odpowiednim momencie zapewniać sobie mocne alibi. Właśnie Hammerowi przypisuje się zadenuncjonowanie w grudniu 1940 r. Zarządu Stołecznego Stronnictwa Narodowego w Warszawie. Wydał też w ręce Gestapo dwóch współpracowników Delegatury Rządu na Kraj i to wprost na ulicy, przy aptece Wendego. Hammer pomachał im nawet na pożegnanie...

Kto był jednak inicjatorem afery "Nadwywiadu"? Zdania są bardzo podzielone. Według szefa kontrwywiadu AK, Bernarda Zakrzewskiego "Oskara" inicjatywa wyszła od Abwehry, co nie jest wykluczone, bo w całej sprawie maczała palce placówka wrocławska tej służby specjalnej z jej szefem mjr. "Korabem" - Fabianem. Częściej jednak wymienia się specjalną komórkę do zwalczania polskiego podziemia z pełnomocnictwami na Generalne Gubernatorstwo, mianowicie Sonderkommndo IV AS na czele z Alfredem Spielkerem.

Z kolei z powojennych zeznań gestapowca Alfreda Otto wynika, że wiedział o zawerbowaniu Hammera w 1941 r. Sugerował, że to właśnie Hammer, po upojnym wieczorze u kochanki, niejakiej "Loli", wpadł na ten pomysł i "sprzedał" go niezwłocznie mocodawcom z Alei Szucha. Gestapo i Abwehra przyklasnęły inicjatywie, kiedy się okazało, że Hammer posiada doskonałe możliwości penetrowania tyłów frontu wschodniego i to z najlepszego źródła, tj. ZWZ/AK. Taka gratka mogła się szybko nie zdarzyć.

Faktem pozostaje, że Hammerowi udało się dość mocno wgryźć w polską konspirację. Dysponował grupą zaufanych, ślepo mu wierzących współpracowników. Cała ta siatka miała w dokumentach Gestapo kryptonim V-42. Kluczową rolę odgrywali w niej: Edward Zajączkowski, ps. "Bogdan Bogdanicz", były sekretarz Bogusława Miedzińskiego, bracia Maciejewscy - Stanisław i Kazimierz, z których szczególnie wyróżniał się ten drugi, będąc adiutantem Hammera. Pracował wyłącznie dla korzyści materialnych i - według świadków - był "etycznym zerem, łajdakiem zupełnie bez skrupułów". Wymienić trzeba też księdza T., znanego pod pseudonimem "Marek", bernardyna, zdeklarowanego germanofila jeszcze sprzed wojny. Werbował dla prowokatora ludzi i zaprzysięgał ich nawet w konfesjonale. Nie można też zapomnieć o "Loli", prawdziwe nazwisko - Karwowska. Była kochanką Hammera, a więzy pokrewieństwa łączyły ją z braćmi Maciejewskimi. Hammer obdarował ją willą w Świdrze pod Warszawą, gdzie często bywał na pijatykach.

Dość ściśle współpracowała z Hammerem wspomniana wcześniej Jadwiga Król - "Łazęga". Po wykryciu afery była ostrzegana przez kontrwywiad i proszona o wycofanie się z tej roboty. Stale odmawiała, broniła swej niezależności, oskarżała AK o tendencyjne atakowanie ludzi Hammera, utrzymując przez cały czas, że jest on przyzwoitym człowiekiem.

W ścisłych związkach z siatką V-42 pozostawali też "płk Zawadzki" i "płk Dobrzański", najdłużej nierozpracowani.

Co było najciekawszego w tej grupie?

Szef akowskiego kontrwywiadu Bernard Zakrzewski "Oskar" podkreśla precyzję w zakonspirowaniu nawet przed własnymi członkami faktu, że czołowe miejsca w grupie zajmowali urzędnicy z alei Szucha, ale co groźniejsze "w myśl zasad organizatorów tej grupy uzgodnionych między Gestapo a Abwehrą, wtyczki gestapowskie miały wejść do ZWZ/AK przez scalenie z tą organizacją. W ten pośredni sposób spodziewano się łatwiej uzyskać dojście do centralnych komórek AK. Na prowadzenie "Nadwywiadu" przeznaczono poważne sumy, łącznie 300 000 zł okupacyjnych. Wszyscy etatowi gestapowcy otrzymali w "Nadwywiadzie" pseudonim i pięknie brzmiące stopnie oficerskie. I tak Otto Schultz, mieszkający przy Chocimskiej 63 nazywał się kapitan Zasławski lub Roman, a jego brat Stanisław [Gustaw Schultz - J.W.] również urzędnik Gestapo występował jako major Zawadzki".

W warszawskim Gestapo przypisywano Hammerowi - "Baczewskiemu" wydanie w ręce niemieckie co najmniej stu członków AK, w tym wielu oficerów. Pod tym względem należał do prawdziwych tuzów w konfidenckiej robocie. Prowokacyjna organizacja mogła rzeczywiście imponować sprawnością. Dysponowała trzema głównymi "melinami": przy Hożej 34, Marszałkowskiej 81 i Chocimskiej 63. Na usługach tej siatki pozostawała również grupa warszawskich rikszarzy i właściciel znanego zakładu fotograficznego.

Wiadomo już dzisiaj, że Józef Hammer usilnie rozpracowywał Komendę Główną ZWZ/AK i próbował dotrzeć do samego gen. Roweckiego - "Grota".

Niezidentyfikowany informator "Łoś" ostrzegał w lutym 1941 r., że Hammer zna nazwisko generała, a w swej działalności "zaczepia o osobę p. Jana", tj. Roweckiego. W marcu 1941 i. kontrwywiad przypadkowo przechwycił meldunek Hammera, przeznaczony dla Gestapo, donoszący o zwołanej na połowę kwietnia odprawie oficerów ZWZ w okolicach Michalina i Józefowa, w której "Grot" miał osobiście uczestniczyć.

Poprzez Hammera Gestapo dowiedziało się, że od początku 1942 r. w Warszawie działała zrzucona z radzieckiego samolotu grupa komunistów, a wśród nich najważniejszy był Paweł Finder.

Siatka Hammera doprowadziła do "zasypania" Stanisława Olechnowicza, kierownika rozgałęzionej samodzielnej sieci wywiadu ofensywnego "Lombard", podległej Oddziałowi II Komendy Głównej ZWZ.

W połowie 1942 r. Niemcy dzięki informacjom od Hammera odkryli radiostację w Wiśniewie pod Warszawą, należącą do Wydziału Łączności Taktycznej Oddziału Łączności Komendy Głównej ZWZ, kryptonim "Fiołki". Aresztowano trzech telegrafistów i przewieziono ich na Pawiak. Jeden z nich przesłał gryps przejęty natychmiast przez ludzi Hammera. W rezultacie już 24 godziny później Gestapo dokonało nalotu na punkt kontaktowy w mydlarni przy ul. Daniłłowiczowskiej 2.

W połowie maja 1942 r. Hammer dostarczył Niemcom odpisy meldunków przechwyconych od kuriera jednej z ekspozytur AK na obszarach wschodnich, dotyczące miejsc zaopatrywania w żywność zgrupowania partyzanckiego legendarnego Sidora Kowpaka. Dokładnie też były wymienione nazwy wsi białoruskich, które współpracowały z innymi oddziałami partyzantki radzieckiej. Doniesienia te życzliwie zostały odstąpione Abwehrze.

W 1942 r. było już tyle materiałów i ciężkich zarzutów, że sprawa Hammera dojrzała do rozpatrzenia przez Wojskowy Sąd Specjalny. Tak też się stało. Wyrok do przewidzenia - kara śmierci. Sprawa jednak nie była łatwa do załatwienia. Hammer dysponował obstawą, z którą mało kto się odważył zadzierać. Prowokatora "namierzył" szef kontrwywiadu okręgu warszawskiego AK, Alfred Klauzal, ps. "Baron". Pod pretekstem rozmowy i przekazania cennych grypsów zwabiono Hammera do restauracji "Pod Dzwonnicą" na Krakowskim Przedmieściu, w pobliżu Zamku Królewskiego. Do likwidacji jednak nie doszło. W tym przypadku ryzyko starcia uznano za zbyt duże.

Ostatecznie w usunięciu groźnego agenta pomogła wydatnie Wanda Gawryłow. Przekazała ona na ręce Józefa Garlińskiego - "Longa", który otrzymał polecenie stworzenia nowej siatki łączności z uwięzionymi na Pawiaku, wszystko, czego się dowiedziała o Hammerze, w tym najważniejsze kontakty i adresy melin. Udało się jej ustalić adres mieszkania prowokatora przy ul. Targowej; objęto je inwigilacją.

Teraz sprawa weszła na zupełnie nowe tory...

DZIEŃ KARY

Do akcji wprowadzono Władysława Ryszkowskiego, który był zaufanym Hammera i zupełnie nieświadomie pracował dla niego nie znając ewidentnych dowodów zdrady. Nie było bez znaczenia to, że miał opinię człowieka sprytnego i bezinteresownego.

W maju 1942 r. zaproszono Ryszkowskiego na specjalną rozmowę w mieszkaniu jego przyjaciela o nazwisku Wiśniewski. Stwarzało to dla niego pozory bezpieczeństwa. Na spotkanie przybyli "Long" oraz "Józef z kierownictwa akowskiego kontrwywiadu. Obaj przyszli z obstawą, bowiem Ryszkowski był ustawicznie kontrolowany przez ludzi Hammera.

Rozmowa miała charakter gry w otwarte karty. Goście bez skrupułów ujawnili z czym przychodzą i objaśnili kim Hammer jest w istocie. Wymiana informacji była dramatyczna. Ryszkowski w pierwszym odruchu nie mógł uwierzyć, że jego aktualny opiekun "pułkownik Baczewski" jest zwykłym oszustem, a w dodatku pracuje dla Gestapo. Nerwowo ważył myśli. Właściwie jednak nie miał już wyboru. Gdyby odmówił współpracy, jego rozmówcy w obawie, aby nie ostrzegł Hammera, mieli tylko jedno wyjście: zastrzelić swojego rozmówcę, by nie mógł mówić. No cóż, takie były reguły gry...

Ryszkowski, mocno zdenerwowany, dał się jednak przekonać. Możliwe, iż wyczuwał intuicyjnie, że tej rozmowy może nie zakończyć żywy. Zobowiązał się zatem do ujawnienia wszystkich znanych sobie kontaktów Hammera na Pawiaku, a co najważniejsze - do "wystawienia" prowokatora przy najbliższej okazji.

Teraz szybko zaczęto usuwać skutki "wsypy" w komórce więziennej. Pospiesznie odwołano, ze względu na własne bezpieczeństwo, dotychczasowego kierownika komórki więziennej Kazimierza Gorzkowskiego. Rozkazem z 7 maja 1942 r. szef Oddziału II Komendy Głównej AK, ppłk dypl. Marian Drobik, przeniósł go czasowo do rezerwy AK, jego zaś funkcję przejął Józef Garliński - "Long", "Lipski", dawny współpracownik kontrwywiadu organizacji "Muszkieterowie".

Osaczono w końcu i samego Hammera. Zgodnie z planem i solenną obietnicą "wystawił" go Ryszkowski. Był umówiony z prowokatorem na dzień 30 czerwca (według innej wersji - 1 sierpnia) 1942 r. w lokalu przy ul. Tamka, gdzie Hammer miał swój punkt podsłuchu telefonicznego. O spotkaniu wiedzieli tylko oni dwaj, co dawało Ryszkowskiemu nikłe nadzieje na alibi.

Kiedy o umówionej godzinie Hammer zmierzał szybkim krokiem na spotkanie, na wysokości domu pod nr 52 zagrodziła mu drogę grupa bojowa ppor. Leszka Kowalewskiego - "Twardego" z oddziału "993/W" kontrwywiadu AK. Padło kilka suchych strzałów. Były celne, ale nie spowodowały natychmiastowego zgonu.

Zaalarmowany strzałami wybiegł z lokalu asystujący Ryszkowskiemu, adiutant Hammera, Kazimierz Maciejewski, ale ostrzelany uciekł z powrotem do mieszkania. Całą sprawę potraktował jako wydarzenie przypadkowe. Ryszkowski zatem nie został spalony...

Hammer żył jeszcze przez godzinę i został przywieziony do praskiej kliniki w stanie agonalnym. Akt zgonu wystawił miejscowy chirurg, który współpracował z konspiracją. Stąd wiadomo, że przy "Wujku" znaleziono kupę forsy, około miliona złotych w "młynarkach", trochę dolarów papierowych i złotych oraz brylanty. Agent miał właśnie dokonać wypłaty dla swoich ludzi. Poza tym miał przy sobie cztery kennkarty na różne nazwiska oraz legitymację Gestapo. Gdy zginął, legitymował się papierami na nazwisko "Józef Schwaytzer".

Gestapowcy Otto i Spielker tłumaczyli później "wpadkę" Hammera wyjątkową lekkomyślnością i nonszalancją, wypływającą z przekonania o własnej bezkarności. Zwyczaj przedstawiania się przez telefon: "Słucham. Mówi płk Wujek" był jaskrawą kpiną z podstawowych zasad konspiracji, podobnie jak niemal jawne reklamowanie się rzekomą przynależnością do AK, "chodami" w Londynie. Tolerowanie przez niemiecką policję człowieka, który oficjalnie prowadził firmę handlową i publicznie przechwalał się, że pracuje dla Sikorskiego i walczy z okupantem, nie mogło nie budzić zdziwienia i uzasadnionych podejrzeń nawet postronnych obserwatorów, a co dopiero kontrwywiadu ZWZ/AK.

Pewne zamieszanie w tej sprawie mógł wywołać znaczny zakres dezinformacji, budzący czasem zdziwienie zarówno Gestapo, jak i AK. Przez pewien czas fabrykowano wielostronicowe sprawozdania, wykresy, zestawienia, będące całkowicie wytworem wyobraźni pracowników "Nadwywiadu". W okólnikach Gestapo z całą powagą wymieniano zatem fikcyjne postacie: grupę egzekucyjną płk. Henryka Dąbrowskiego, podzieloną na 360 brygad, po 10 osób, mjr Flatau, byłego adiutanta Rydza-Śmigłego, komendanta ZWZ w Białymstoku, mjr. Bieleckiego, szefa wywiadu ZWZ w Katowicach, płk Koluszenkę, szefa NKWD w Galicji...

Niemcy popełnili następny poważny błąd. Nie zrozumieli w porę, że wraz ze śmiercią Hammera cała inicjatywa "Nadwywiadu" jest spalona na dobre! Dopomógł w tym zresztą inny agent niemieckiego wywiadu, dawny polski "dwójkarz", w którym nagle zwyciężyły pobudki patriotyczne.

Okazało się po pewnym czasie, że siatkę V-42 podjęli żyjący współpracownicy Hammera, którymi pokierował Edward Zajączkowski wraz z "Zawadzkim" i odnowili na pewien czas pozrywane kontakty. Ale tym razem ich sytuacja była znacznie gorsza, bowiem to kontrwywiad akowski miał pierwszy dostęp do najważniejszych informacji i wiedział o każdym kroku tej dwójki.

Jedna tylko osoba stale sprawiała ogromne kłopoty. Była to "Łazęga". Zupełnie ignorowała ostrzeżenia i pracując na własną rękę, dla osób prywatnych, cały czas wysługiwała się teraz Zajączkowskiemu.

W tym czasie "Oskar" otrzymał sensacyjną wiadomość: w Warszawie jest ktoś, kto chce dobrowolnie przekazać informacje o istnieniu na terenie Generalnego Gubernatorstwa zakonspirowanej w środowisku polskim, tajnej niemieckiej organizacji prowokacyjnej.

Tym tajnym informatorem okazał się Władysław Pantera-Boczoń (nazwisko prawdziwe) - występujący przy różnych okazjach pod pseudonimami - "Richard Wagner", "Toni Barclay", "Luiza", "mjr Wiktor", "Ali", "dr Grabowski". Niewątpliwy fachman w swojej robocie.

"Oskar" znał "Panterę" sprzed wojny. Pracował on wówczas jako oficer kontrwywiadu w okręgu poznańskim. W czasie wojny miał pecha. Leciał samolotem jako kurier i został zestrzelony. Wpadł w ręce niemieckie. Został uznany za szpiega. Stał już przed plutonem egzekucyjnym, kiedy w odruchu rozpaczy powołał się na znajomość z oficerem niemieckiego wywiadu mjr. Fabianem. Ten potwierdził znajomość, ale był bezwzględny. Obiecał życie, ale w zamian żądał współpracy. Cóż było robić? Boczoń nie chciał umierać, przystał zatem na warunki niemieckie. Pracował przez pewien czas dla wroga na Śląsku, pozostając w kontakcie z placówką niemieckiego wywiadu w Krakowie. W istocie przygotowywał się w myślach do roli tzw. podwójnego agenta.

W sierpniu 1942 r. za wiedzą mjr. Fabiana - "Koraba" został skierowany do Warszawy. Tu przejął go Alfred Spielker. Wyjaśniono mu, że otrzymuje rozkaz przejęcia siatki "Nadwywiadu" z powodu zastrzelenia jego dotychczasowego kierownika przez podziemie.

Boczoń przyjechał do Warszawy i zaczął nerwowo szukać kontaktu z kontrwywiadem AK. "Oskar" podjął jego sygnał. Doszło do spotkania szczególnie ubezpieczonego, bowiem nie można było wykluczyć kolejnej prowokacji niemieckiej. Wysłuchał Boczonia, który szczegółowo przedstawił stan organizacyjny "Nadwywiadu", jego metody pracy, zainteresowania i zasięg agentury. Boczoń przyznał, że imponuje mu kompletność wiadomości, jakie docierają do Niemców o podziemiu. Stanowiło to poważne zagrożenia dla podziemia i tym właśnie motywował swój kontakt z AK.

"Oskar" wysłuchał go uważnie. Nie ujawnił jednak, że kontrwywiad dokładnie już rozpracował zamysł niemieckiej prowokacji i jest bliski zadania ostatecznego ciosu. Poprosił o szczegółowy raport na piśmie i nie zamierzał przeszkadzać Boczoniowi w jego dalszej pracy dla Niemców. Nie ulega wątpliwości, że Bernard Zakrzewski "Oskar" - jak słusznie zauważa P.M. Lisiewicz - liczył na przejęcie przez "Panterę" kierownictwa "Nadwywiadu", co zapewniałoby AK pełną kontrolę nad tą organizacją i pozwalało stronie polskiej przejąć inicjatywę w grze z Niemcami. Wypadki jednak potoczyły się nieoczekiwanym torem. Do dzisiaj nie wiadomo - dlaczego? Otóż ścisła inwigilacja Edwarda Zajączkowskiego doprowadziła kontrwywiad AK, który akurat w tym momencie działał zupełnie samowolnie, nie wiedząc o kontakcie z Boczoniem, do lokalu kontaktowego przy ul. Marszałkowskiej 81 (według innej wersji - pod numerem 9?!). Było to mieszkanie na jednym z górnych pięter. Zajączkowskiego i tym razem "wystawił" Ryszkowski. Było to we wrześniu 1942 r. (dokładny termin nie został ustalony). Natychmiast wtargnęła tam grupa likwidacyjna Leszka Kowalewskiego. Nie było litości dla nikogo. Zajączkowski i jego przypadkowy gość Stanisław Szczepański, nota bene człowiek zupełnie niewinny, zostali nafaszerowani kulami.

W pół godziny później do tego mieszkania przyjechał Boczoń i zbladł śmiertelnie. Zorientował się, że grunt pali się również jemu pod nogami. A jego życie dla obu stron nie wydaje się zbyt cenne... Tym razem as wywiadu wpadł w autentyczną panikę. Wybrał pospieszną rejteradę. Zdążył jeszcze zatelefonować do Spielkera, że rozkazów nie jest w stanie wykonać i czym prędzej opuścił Warszawę. Umilkł na dłuższy czas. Niemcy jednak o nim nie zapomnieli. Jego późniejsze barwne losy są warte odrębnej opowieści.

Likwidacja Zajączkowskiego i ucieczka "Pantery" położyły ostatecznie kres aferze "Nadwywiadu". Zajączkowski po zamachu żył jeszcze kilkanaście godzin. Przetransportowano go do szpitala. Spotkał się tam z żoną i na łożu śmierci wyznał jej, że świetnie orientował się dla kogo pracuje i nie spodziewał się innego końca...

Pozostała jeszcze "Łazęga". Zlikwidowano ją 13 listopada 1942 r. w jej mieszkaniu na Żoliborzu, przy ul. Suzina 3. Wyrok musiał być wykonany, nie chciała bowiem zaprzestać swojej prywatnej grypsomanii. Dopuszczała się licznych niedyskrecji. Utyskiwała z powodu likwidacji Hammera. W sumie w każdej chwili mogła się okazać niebezpieczna.

Po likwidacji znaleziono w jej mieszkaniu brulion-pamiętnik, w którym otwartym tekstem notowała wszystkie znane sobie osoby, zaangażowane w robotę konspiracyjną na Pawiaku, a nawet z szerszego otoczenia. Brulion ten zabezpieczył osobiście "Long".

Wydaje się, że o opisanej sprawie wiemy sporo. Niestety, tak naprawdę nie udało się dokładnie dociec, jak znaczne spustoszenia w podziemiu spowodowała prowokacyjna działalność siatki Hammera i Zajączkowskiego, którą Abwehra chciała przekazać w ręce Boczonia.

Sam Boczoń, który poznał jej tajemnice z raportów mówił, że liczba agentów "Nadwywiadu" wynosiła 210 osób. Płacono im po około 1500 zł miesięcznie. Na pobory dla nich miał otrzymywać od Niemców grubo ponad 300 tys. zł. Zapoznając się z papierami agentów skonstatował, że w większości są to członkowie Związku Walki Zbrojnej, Komendy Obrońców Polski, rzadziej "Miecza i Pługa". Jedno wszakże nie ulegało wątpliwości. Wiedza zdobyta poprzez "Nadwywiad" miała jednak niemałe znaczenie i najprawdopodobniej Niemcy wykorzystali ją w tragicznym dla polskiego podziemia roku 1943, owym roku "złych wróżb" dla sprawy polskiej.

 

"LIS Z RADOMIA" I SPRAWY NSZ...

Człowiekowi temu już za życia towarzyszyła wyjątkowo zła sława. Jedno jest w istocie pewne. W swojej profesji był fachowcem najwyższej klasy... Jako policyjny emeryt, zażywając spokoju w swoim ukochanym Augsburgu, opracował wspomnienia dotyczące działalności w okupowanej Polsce. Cóż to był za rarytas! Wychuchany raport, najeżony datami, opisami sensacyjnych wydarzeń, nazwiskami ludzi i ich pseudonimami.

Przeciek o istnieniu takiego materiału szybko dotarł do Polski, ze zrozumiałych względów bardzo zainteresował wywiad. W latach sześćdziesiątych istniała możliwość legalnego odkupienia manuskryptu z rąk autora, który żądał wprawdzie wysokiej ceny, ale był skłonny do negocjacji. W Warszawie jednak, po ujawnieniu sprawy ówczesnym decydentom, zawrzało! Szef resortu MSW, minister Władysław Wicha, uciął sprawę krótko:

- Wiecie wy, ile górnik będzie musiał na to wydobyć węgla?

Smaczny kąsek dla polskich służb wywiadowczych przeszedł zatem koło nosa. W MSW w pionie kontrwywiadu powstał ponoć ściśle poufny plan "akcji na dokumenty", co należy identyfikować z prawdopodobnym zamiarem wykradzenia dokumentów i ściągnięcia ich do kraju. Nic mi o tym nie wiadomo, aby zamiar ten zrealizowano, choć podobno sprawą poważnie zainteresował się minister Franciszek Szlachcic, który bardzo interesował się byłą agenturą niemiecką w Polsce.

Wiadomo, że obszerny manuskrypt Fuchsa odkupili dosyć tanio Amerykanie, a na jego wiedzy położyli też łapę funkcjonariusze niemieckiego BND, co w ich przypadku było poniekąd działaniem rutynowym. Jedna z wersji tego materiału po pewnym czasie trafiła do tajnej części archiwum w Ludwigsburgu, jako tzw. sprawa Fuchsa. Fuchs potem dokumentację wielokrotnie uzupełniał i wzbogacał. Do tego materiału mieli dostęp tylko najbardziej wtajemniczeni i to po żmudnej procedurze. Niekiedy pomagała odpowiednio mocna protekcja z zewnątrz. Ostatnio udostępnione materiały Fuchsa dosyć wszechstronnie wykorzystał, szczegółowo je analizując i opatrując wnikliwym komentarzem Włodzimierz Borodziej, pisząc pracę doktorską na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Praca ta ukazała się drukiem w 1985 r. pt. Terror i polityka. Policja niemiecka a polski ruch oporu w GG 1939-1944. Mimo jednak, że upłynęło jak na badania historyczne sporo czasu, trudno temu rzeczowemu opracowaniu odmówić aktualności. Nie taję również, że w niniejszej książce informacje zawarte w pracy W. Borodzieja, który z biegiem czasu wybitnie wyspecjalizował się w tematyce niemieckiej, wielokrotnie wykorzystuję, tylko z rzadka usiłując je weryfikować.

Paul Fuchs urodził się w 1908 r. (rówieśnik dwóch innych dobrze znanych w Polsce speców w gestapowskiej robocie - Spielkera i Hellera) w Hochst koło Frankfurtu. Maturę zdał w 1927 r., ale studiów nie podjął ze względu na nikłe możliwości finansowe. W 1932 r. podjął pracę w policji kryminalnej w Augsburgu. Szybko zapałał sympatią do ruchu nazistowskiego i w 1934 r. był już obrotnym funkcjonariuszem policji politycznej w Norymberdze. Nadzorował prasę i niektóre organizacje społeczne. Nietrudno się zorientować, że strzegł posłuszeństwa i lojalności wobec obowiązującej polityki Adolfa Hitlera i jego pretorianów. W latach 1936-1938 Paul Fuchs przeszedł do pracy w Gestapo monachijskim i poznał tajemnice życia wielu miejscowych członków NSDAP, przeciw którym prowadził śledztwa. W 1937 r. Fuchs złożył podanie o przyjęcie do SS. Z niezrozumiałych względów jego wniosek załatwiono pozytywnie dopiero jesienią 1941 r., wtedy też przyjęto go do NSDAP. Po półrocznym kursie dla komisarzy w Darmstadt na przełomie 1938/1939 kierował placówką Gestapo w Moguncji. We wrześniu 1939 r. poszedł na front i znalazł się w Einsatzkommando 2 (III), a nie jak błędnie się czasem podaje 2 (II) pod komendą SS-Sturmbannfuhrera i radcy rejencji dr. Fritza Liphardta, zastępcy szefa urzędu Gestapo we Frankfurcie nad Odrą. Einsatzgruppe III, rekrutowana pośród funkcjonariuszy Gestapo, Kropo i SD, głównie z prowincji śląskich, działała na okupowanych przez 8 Armię gen. Johannesa Blaskowitza obszarach województw poznańskiego i łódzkiego. Sztab jednostki stacjonował najpierw w Kępnie, następnie w Kaliszu, a od 10 września 1939 r. w Łodzi. Zajmowano się "czyszczeniem" zaplecza frontu. Oczywiście, na porządku dnia były również represje wobec ludności cywilnej.

Niebawem Fuchsa odnajdujemy w prestiżowej placówce Gestapo w Radomiu, dokąd został zwerbowany przez Liphardta i zatrudniony jako kierownik referatu III C (rozpoznanie i zwalczanie ruchu oporu). Dalsza kariera Fuchsa przebiegała wyjątkowo gładko, ale dopiero w lipcu 1943 r. awansował na stanowisko radcy kryminalnego, a jego stopień SS-Hauptsturmfuhrera odpowiadał randze kapitana policji. Faktycznie jeszcze za czasów komendantury w Radomiu Fritza Wilhelma Liphardta, człowieka raczej nieudolnego, w dodatku nałogowego alkoholika (popełnił samobójstwo w więzieniu szczecińskim w 1947 r.), Fuchs uzyskał nominalne kierownictwo newralgicznych referatów IV A i IV N (agentura), co faktycznie czyniło go osobą odpowiedzialną za całość poczynań operacyjnych radomskiej policji bezpieczeństwa. Pracując z liczną grupą konfidentów (blisko 150 osób i to nie tylko w dystrykcie radomskim) skrupulatnie gromadził i analizował interesujące go informacje wywiadowcze. Zebrał ich tyle, że w połowie 1943 r. właśnie jego, zaraz po Alfredzie Spielkerze, uważano za najbardziej kompetentnego oficera policji bezpieczeństwa w sprawach polskiego podziemia. Jego zasługi były w pełni docenione i bodaj dwukrotnie był odznaczany Krzyżem Żelaznym. Cieszył się dużym poparciem i zaufaniem zwierzchników w RSHA, z którymi częstokroć porozumiewał się i konferował bezpośrednio. Włodzimierz Borodziej stwierdza, że omnipotencja Fuchsa na terenie radomskiego urzędu Gestapo wywoływała dość powszechną, jak się wydaje, zawiść i strach kolegów z innych referatów. Niewątpliwie protektorem Fuchsa w Berlinie był Joachim Deumling, szef pionu IV D 2 RSHA w latach 1941-1943, który podawał się za "realistycznego polonofila".

Fuchs pracował na ogół z "dyżurną" grupą około 30 gestapowców, w większości w randze podoficera. Bezwzględnie zalecał przestrzeganie kolejnych stopni tajności w pracy z konfidentami i dokumentami ich dotyczącymi. Bynajmniej nie był satrapą i zdarzało się, że potrafił wykreować zupełnie samodzielnych "fachmanów w robocie operacyjnej". Byli w tym gronie z pewnością Stefan Falkowski, który zaczął karierę od funkcji zwykłego tłumacza, oraz Alfred Manowski - "specjalista od przesłuchań". Powojenne losy Fałkowskiego są mętne, Manowski zaś zrobił później karierę w niemieckiej policji kryminalnej i doczekał spokojnie emerytury w 1966 r.

Wbrew potocznej opinii z tłumaczami w Gestapo było raczej krucho. Radomski urząd policji bezpieczeństwa w 1941 r. zatrudniał ich blisko 40, ale zaledwie połowa biegle posługiwała się językami polskim i niemieckim, co niekiedy prowadziło do zabawnych komplikacji. Fuchs, który z biegiem czasu rezygnował z usług tłumaczy, twierdził, że pod koniec 1944 r. dość dobrze znał język polski, tak że bez trudu porozumiewał się z ewentualnymi "kontrahentami". Skądinąd wiadomo mi, że nie miał trudności z czytaniem polskich tekstów, co też miało znaczenie w jego pracy...

Komisarz Paul Fuchs dość wcześnie doszedł do przekonania, że animozje i zatargi polityczne w polskim społeczeństwie są na tyle głębokie, a frustracja na tym tle na tyle trwała, że byłoby bardzo korzystne z punktu widzenia interesów niemieckiej policji bezpieczeństwa, aby "Polacy zaczęli się wzajemnie zwalczać" i każdy pretekst ku temu będzie dobry. Nie było zatem zapewne dziełem przypadku, że dość wcześnie zwrócił uwagę na polskie środowiska nacjonalistyczne, zwłaszcza o skrajnie prawicowym nastawieniu i czynnych antykomunistycznych (niebawem szczególnie antysowieckich) skłonnościach. I tak, w dostępnej dokumentacji radomskiego urzędu Gestapo natrafiamy na fakt zainteresowania Fuchsa Związkiem Jaszczurczym (ZJ), najbardziej liczącą się kadrową formacją obozu narodowego w podziemiu. Tu kilka niezbędnych wyjaśnień.

14 października 1939 r. odbyło się w Warszawie konspiracyjne zebranie kierowniczego ośrodka grupy Obozu Narodowo-Radykalnego "ABC". Na tym spotkaniu postanowiono reaktywować w konspiracji siatkę organizacji i przystąpić do budowy samodzielnej organizacji wojskowej. W listopadzie 1939 r. powołana została do życia Komenda Główna organizacji zbrojnej ONR "ABC", która przyjęła nazwę Związek Jaszczurczy, nawiązując do epoki zmagań z zakonem krzyżackim. Komendę Główną objął inż. Władysław Marcinkowski, ps. "Jaxa", "Szymkiewicz", który znany będzie później jako dowódca 202 pułku Narodowych Sił Zbrojnych i zastępca dowódcy Brygady Świętokrzyskiej. W skład pierwszej Komendy Głównej ZJ weszli ponadto: Wiktor Radziszewski, Witold Gostomski, Julian Sędek. ZJ stał się formalnie "wojskowym pionem" konspiracyjnej formacji ONR "ABC", która w tym czasie częściej już występowała pod nazwą, niekiedy kryptonimem, "grupa Szańca". ZJ zyskał szybko znaczące wpływy wśród wielu grup byłej młodzieży akademickiej i młodej inteligencji o "endekoidalnych horyzontach", także wśród wielu oficerów i podchorążych rezerwy. Ludzie ci, rezygnując z szerzej pomyślanej akcji bojowej czy dywersyjnej, na czoło wysuwali zadania w zakresie pracy wywiadowczej, nie wyłączając terenu Rzeszy i obszarów do niej wcielonych. Jest rzeczą wielce wymowną, że to właśnie Związek Jaszczurczy stworzył pierwsze liczące się siatki wywiadu w III Rzeszy, z których doraźnie korzystał również Związek Walki Zbrojnej. Jedną z nich w stolicy Rzeszy prowadził por. Jeute. Funkcjonowała do lutego 1942 r., kiedy to ostatecznie została rozbita przez Gestapo.

Kierownictwo ZJ ulegało rozlicznym przetasowaniom i już niebawem z kierowniczej "piątki" (Kazimierz Gruziński, Jerzy Iłłakowicz, Władysław Marcinkowski, Otmar Wawrzkowicz, Tadeusz Salski) tylko ten ostatni obok Marcinkowskiego przewijał się w kierownictwie przedwojennego ONR-"ABC". Do ZJ rekomendowano wielu ludzi dotąd nieznanych, nierzadko mających fatalną opinię w pokrewnych, ale aktualnie rywalizujących formacjach. Miało to niebawem przynieść przykre następstwa, łącznie z niebezpieczeństwem "policyjnej i infiltracji".

Okoliczności, w jakich doszło do nawiązania kontaktów pomiędzy Gestapo a Związkiem Jaszczurczym, tj. jego kierownictwem, są bardzo mgliste. Źródła polskie ze zrozumiałych względów starają się pomniejszyć tę kwestię albo przydać jej znaczenie marginalne. Nie sposób np. określić, kiedy te kontakty rzeczywiście zostały zainicjowane. Byli członkowie gremium kierowniczego ZJ, którzy coś po wojnie opublikowali na emigracji, starają się przy każdej sposobności udowodnić, że jeśli nawet jakieś porozumienie o "wzajemnych usługach" zostało zawarte, to miało charakter wybitnie doraźny, a powiązania z policją bezpieczeństwa III Rzeszy nie wykraczały poza kontakty, jakie utrzymywał wywiad każdej znaczącej polskiej organizacji podziemnej. Przy czym były to kontakty wyłącznie z określonymi osobami w Gestapo w celu uzyskania jakichś ważnych informacji, a nie porozumienie całościowe z Gestapo jako instytucją. Warto przytoczyć pokrewny przykład. Kazimierz Moczarski w swoim czasie napisał, że dla zwolnienia jednego z ważnych oficerów Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej, aby dotrzeć do odpowiednich ludzi w Gestapo, uruchomiono "cały mechanizm wywiadowczo-interwencyjny, tak przez dwójkę KG AK, jak i przez dwójkę AK częstochowskiego". "Uruchomienie dwójki AK częstochowskiego" było tu niezbędne, bowiem właśnie do Częstochowy pod koniec 1944 r. był ewakuowany radomski urząd niemieckiej policji bezpieczeństwa. Nie od rzeczy będzie dodać, że z opisu pewnej wyprawy "bohaterskiego kuriera" Jana Nowaka do Szwajcarii zimą 1944/1945, w czasie której wypełniał misję emisariusza KG AK, najwyraźniej wynika, że korzystał on z pomocy jednej z "określonych" instytucji berlińskich. Na zawoalowane kontakty pomiędzy niektórymi komórkami AK a aparatem urzędniczym okupanta wskazywała również afera Bernharda Koniga, w której maczali palce dwaj tłumacze z radomskiego Gestapo.

Paul Fuchs nie podzielał opinii swoich zwierzchników, że Związek Jaszczurczy jest "prawdopodobnie najlepszą organizacją szpiegowską wywiadu brytyjskiego w Polsce". Podjął jednak kontakty z kierownictwem ZJ jeszcze na początku 1941 r. i to bynajmniej nie tylko z własnej inicjatywy. Fakt ten dobrze był znany i Władysławowi Marcinkowskiemu. Tak przynajmniej wynika z jego korespondencji. Do czerwca 1941 r. rokowania te były zupełnie bezowocne. Wszechwładny wówczas terror w polityce okupacyjnej, ów "pejzaż szubienic" nie dawał zbyt dużych możliwości manewru, a na lep jawnej kolaboracji, która była w społeczeństwie wyjątkowo niepopularna, nikt w ZJ nie chciał się dać wziąć. Sytuacja odmieniła się dopiero z chwilą agresji Niemiec na imperium Stalina. Gestapo w tym momencie, w oczywisty sposób, zwiększyło swoje zainteresowanie materiałami dotyczącymi polskich komunistów i ich związkami z sowieckim wywiadem. Ewentualną monetą przetargową ze strony ZJ było wówczas żądanie natychmiastowego zwolnienia aresztowanych członków organizacji, a lista takich "reklamacji" była dość długa. Pertraktacje szły jednak jak po grudzie i dopiero na jesieni 1942 r. dobito wstępnie targu. W rezultacie to właśnie na jesieni 1942 r. na polecenie Fuchsa doszło do uwolnienia kilku członków, jak to określano, "decydującego gremium" ZJ, którzy przebywali w obozach koncentracyjnych, głównie na Majdanku. Fuchs jednakże w swoich memuarach z niemałym ubolewaniem stwierdza, że do "legalizacji" współpracy policji bezpieczeństwa z kierownictwem ZJ jednak nie doszło, a to ze względu na niechętne w tej sprawie opinie, czy nawet kompletny brak zainteresowania "oficjalnych czynników" niemieckich w Krakowie i Berlinie, które skłaniały się bardziej do zamiaru rychłej likwidacji struktur ZJ jako "mimo wszystko niebezpiecznych dla interesów III Rzeszy". Znaczny trud działań wywiadowczych Gestapo miał w tym przypadku niezupełnie pójść na marne...

Zawód Fuchsa był jednakże większy, ponieważ Gestapo w swoich ekspertyzach nie szczędziło zachwytów nad wpływami i możliwościami organizacyjnymi Związku Jaszczurczego. Analitycy, w tym "ulubiony tłumacz" Gestapo Stefan Falkowski, podkreślali elitarność i karność tej formacji konspiracyjnej, wysoki poziom jej materiałów wywiadowczych, a przede wszystkim wybitnie antydemokratyczny i antysemicki profil polityczny. Taka właśnie linia członków kierownictwa ZJ rzutowała później na tendencje polityczne Narodowych Sił Zbrojnych, które - jak wynika z treści raportu wydziału organizacyjnego, opatrzonego datą 1 października 1943 r. - liczyły 72 429 osób (dokument ten chętnie cytuje autor podstawowej monografii Narodowych Sił Zbrojnych, emigracyjny historyk Zbigniew S. Siemaszko). Liczba ta jest oczywiście silnie kwestionowana przez rozlicznych antagonistów "chwały czynu zbrojnego" NSZ. Organizacja ta, jak nietrudno dociec, na obszarze radomsko-kieleckim znalazła się w centrum uwagi Paula Fuchsa. W gąszczu rozbieżnych informacji rzeczywiście trudno odtworzyć faktyczną liczebność NSZ. Na niekiedy nad wyraz chełpliwe tzw. dane własne organizacji trzeba spoglądać z przymrużeniem oka. A trzeba dodać, że inny apologetyczny historyk NSZ podnosi ich stany osobowe nawet do 90 tysięcy (!). Nie bawiąc się w zobowiązujące wyliczanki, jedno wszakże trzeba przyjąć za pewnik. NSZ były na tyle znaczącą i aktywną siłą w podziemiu, że Gestapo w żadnym razie nie mogło sobie pozwolić na jej lekceważenie, a możliwość ewentualnej politycznej "neutralizacji" była dla niemieckich czynników policyjnych nader kusząca...

Z okólnika Gestapo lubelskiego z 7 października 1943 r., który informuje o aresztowaniu w trzech kolejnych akcjach 106 eneszetowców wynika, że miejscowe Gestapo liczebność dobrze uzbrojonych członków NSZ tylko w powiecie kraśnickim obliczało na niecałe 700 osób (mniej więcej tyle samo, co w AK i PPR). Proponowano akcję "prewencyjnego" aresztowania 460 działaczy NSZ w 82 miejscowościach, do której należało jednak zaangażować 3 tysiące żołnierzy i 160 pracowników policji bezpieczeństwa. Akcja taka zapewniała, w opinii Gestapo lubelskiego, względny spokój w okresie najbliższej zimy. Z kolei tomaszowska placówka Gestapo w raporcie z 9 marca 1944 r. donosiła, że 75 proc. napadów na terenie powiatu tylko w ostatnich dwóch tygodniach było dziełem NSZ i należy tę sytuację radykalnie zmienić... W zdecydowanej większości 15 okręgów organizacyjnych grupy bojowe NSZ na tyle dotkliwie nękały okupanta, że większość placówek terenowych Gestapo podawano w wątpliwość polityczne koncepcje Paula Fuchsa "właściwego ukierunkowania band nacjonalistycznych". Z formalnego punktu widzenia w pełni obowiązującą moc miał "rozkaz szczególny nr 6" Komendanta Głównego NSZ, który zabraniał "pod groźbą oddania pod sąd wojenny" nie tylko "współpracy z Niemcami, ale nawet godzenia się na jakiekolwiek pertraktacje", uznając je za "zbrodnię przeciw państwu polskiemu".

Włodzimierz Borodziej przytacza informację, że Paul Fuchs dopiero latem 1943 r., nie bez obaw, wtajemniczył władze krakowskie i berlińskie w swoje kontakty z NSZ i dalsze wobec nich zamiary. Przeczucie nie myliło go. Zwierzchnicy nie zaakceptowali tych planów i niebawem zalecili unicestwienie "band nacjonalistycznych" bez względu na to, czy przystaną na odnowienie "kontaktów".

NSZ oczywiście wiązały ręce nie tylko Niemcom. Według prof. Ryszarda Nazarewicza, od wiosny 1943 r. do lata 1944 r. narodowcy zlikwidowali blisko 260 rodzimych komunistów i przychylnych im ludowców. Pierwszy w pełni udany atak na zwarty oddział Gwardii Ludowej przypisuje się oddziałowi Herberta Jury, ps. "Tom", 22 lipca 1943 r. Nie można dokładnie ustalić jego rangi. Stopnie oficerskie w ZJ/NSZ, jeśli je uzyskano, pochodziły zazwyczaj z okresu przedwojennego, częściowo z nominacji własnej (sic!) albo kierownictwa organizacji. Nierzadkie były przypadki, że później oficjalne czynniki polskiego podziemia odmawiały ich respektowania.

W świetle dostępnej pogestapowskiej dokumentacji można z pełną odpowiedzialnością przyjąć, że wspomniany wyżej Herbert Jura był "człowiekiem Fuchsa". Zrozumiałe zatem, że kombatanci, deklarujący przynależność do NSZ i historycy gloryfikujący ich dzieje, odżegnują się od tej postaci jak mogą. Szef oddziału operacyjnego KG NSZ Tadeusz Boguszewski stwierdzał z irytacją: "Nie wiem kto był tym Tom". Sugeruje się czasem, że w ogóle nie był członkiem NSZ, ale stworzył samodzielną "organizację Toma". W "Zeszytach do historii Narodowych Sił Zbrojnych" wydawanych w Chicago w numerze z 1961 r. znajdujemy taką oto opinię: "(...) jedną z barwniejszych postaci był »Tom«. Por., mjr, - nie wiadomo. Należał do AK, NSZ, AL, Stronnictwa Narodowego itd. Komu służył naprawdę, kto był jego właściwym dysponentem - nie wiemy. Ofiarował usługi wszystkim i wszyscy z nich korzystali. Nie raz usługi te były pożyteczne, nie raz wołały o pomstę. NSZ podziękowały mu za współpracę, po krótkiej próbie, wiosną 1944 r. Pod koniec wojny dołączył nagle do Brygady Świętokrzyskiej gdzieś na Śląsku. Potem objawił się nagle na terenie Niemiec w... Polskim Czerwonym Krzyżu".

Herbert Jura, który w czasie okupacji posługiwał się kennkartą na nazwisko Jerzy Augustyniak pojawił się nagle na terenie V (kielecko-radomskiego) okręgu NSZ, opanowanego przez działaczy Związku Jaszczurczego, i w lecie 1943 r. mianowany został kierownikiem Akcji Specjalnej. Niebawem ochoczo wziął się za wykonywanie wyroków na rozpoznanych aktywistach komunistycznych, ale z nie mniejszą energią tępił "elementy kryminalne", co szybko przyniosło mu poważanie miejscowej ludności, umęczonej ustawicznymi rabunkami ze strony rozmaitych szajek, chętnie podszywających się pod bardziej znane ugrupowania konspiracyjne. Ile tych wyroków w istocie zapadło i zostało wykonanych, trudno już dzisiaj dokładnie ustalić.

W świetle dostępnej dokumentacji trudno zaprzeczyć temu, że Jura na początku jesieni 1943 r. zaczął uporczywie, niemal ostentacyjnie poszukiwać kontaktów z niemiecką policją bezpieczeństwa i już choćby tylko z tego powodu znalazł się w gestii SS-Hauptsturmfuhrera Paula Fuchsa. "Lis z Radomia" wyda o Jurze później zaskakująco szczerą opinię: "Dla nas czysty w każdym calu..."

Nie ulega raczej wątpliwości, że poczynania Jury cieszyły się cichym poparciem obu szefów Oddziału II KG NSZ - Witolda Gostomskiego "Huberta" i Otmara Wawrzkowicza, którzy niebawem stali się głównymi partnerami w negocjacjach z Fuchsem. Gostomskiemu w ogóle zarzuca się daleko posuniętą współpracę z Gestapo, skoro z zachowanej notatki specjalnej jednostki Gestapo Sonderkommando IV AS (kierowanej przez Alfreda Spielkera) z 18 lutego 1944 r. wynika niezbicie, że dostarczył on urzędowej policji bezpieczeństwa w Radomiu połowę pozyskanego archiwum organizacji podziemnej "Muszkieterowie", dysponującej również siatką szpiegowską na terenie Rzeszy.

"Tomowi" wypomina się, że jeździł po dystrykcie radomskim sprezentowanym przez Niemców zielonym mercedesem, a jego prośby o zwolnienie z aresztu wskazanych ludzi spełniano na ogół bez wahania. Konszachty z Niemcami stały się kwestią na tyle drażliwą, że w NSZ wydano wyrok śmierci na Jurę. Jego wykonania podjął się por. Władysław Pacholczyk, ps. "Adam", "Klin", z zawodu nauczyciel, były więzień Berezy Kartuskiej, podówczas oficer dyspozycyjny w Oddziale I KG NSZ. Jura został postrzelony, ale uszedł z życiem. Wymowny był fakt, że pomoc lekarską uzyskał w niemieckim szpitalu polowym. Nie później niż w styczniu 1944 r. stanął ponownie na czele dowodzonego uprzednio oddziału "Sosna-Las" i jak pisze Włodzimierz Borodziej - kontynuował wykonywanie wyroków na komunistach, przy okazji masowo denuncjując działaczy niepodległościowych innych ugrupowań. Trudno doprawdy przypuszczać, że fakty te nie były znane w Komendzie Głównej NSZ.

Niefortunnie świadectwo lojalności wydał Jurze kpt. Andrzej Czajkowski, ps. "Stanisław Halicki", "Chwalibóg", prowadzący inspekcję w V Okręgu NSZ. Czajkowski, jakkolwiek trudno przypuszczać, żeby nie orientował się w charakterze kontaktów z niemiecką policją bezpieczeństwa, w raporcie złożonym zwierzchnikom 11 kwietnia 1944 r. pisał o bałaganie, czy też "lekkomyślności i braku zastanowienia" miejscowych dowódców, ale wszystkie niepokojące wydarzenia skwitował dość łagodnie brzmiącym stwierdzeniem o zaistnieniu "aberracji ideowych mniej wyrobionych jednostek". Samego "Toma" przedstawił jako ofiarę makiawelistycznych matactw gestapowca Fuchsa. Dostrzegał jednak przy tym, że poprawienie reputacji NSZ może odbyć się jedynie przez dalsze wykonywanie zadań bojowych, idących po linii zadań szczególnych Akcji Specjalnej, będących w sprzeczności z zamiarami Fuchsa. Cynicznie można by skomentować, że przecież realizacja niektórych celów, wytyczonych w owej Akcji Specjalnej, wręcz zachwycała Fuchsa...

Trzeba w tym miejscu dodać, że w KG NSZ daleko większe zaniepokojenie niż działalność Jury budziło zachowanie "Żbika" (Władysława Kołacińskiego), operującego głównie na terenie powiatu włoszczowskiego, który zawierał pisemne porozumienia z niemiecką żandarmerią i wyprawiał wspólne uczty. Co ciekawe, ten akurat casus spowodował ostrą reprymendę ze strony władz policyjnych w Krakowie i "zmycie głowy" kierownictwu radomskiego Gestapo. To potwierdza lokalny charakter ewentualnych kolaboracyjnych inicjatyw, które nigdy w pełni się nie rozwinęły.

Owe umizgi wobec Niemców stały się jednak rychło "tajemnicą poliszynela", prowadząc w wielu oddziałach NSZ do wewnętrznej rewolty. I tak, 19 maja 1944 r. wybuchł otwarty bunt w oddziale "Toma" (po przybyciu jednego z podkomendnych z narady w Warszawie), którego burzliwy przebieg trudno nawet opisać. "Tom", ulegając panice, obnażył wówczas zupełnie "tajemnicę" swojej przedziwnej protekcji, oddając się pod ochronę Fuchsa. Gdy awantura przycichła, a kierownictwo NSZ zostało kompletnie rozczłonkowane na brutalnie zwalczające się frakcje, objawił się ponownie w Częstochowie, sprawując pieczę nad osławioną katownią przy ul. Jasnogórskiej 26.

Bynajmniej nie zamierzam tu drobiazgowo relacjonować dziejów NSZ. Jeden fakt trzeba wszakże silnie podkreślić i jest on obecnie chętnie reklamowany przez historyków. Otóż, kierownictwo NSZ niezmiennie i niezwykle wyraziście głosiło koncepcję "dwóch wrogów". Po ujawnieniu tragedii katyńskiej, która była szokiem dla społeczeństwa polskiego, uległo to jeszcze nasileniu. Jakąkolwiek współpracę ze Związkiem Sowieckim uważano za niemożliwą, wręcz szkodliwą dla polskiej racji stanu. Sprzeciwiano się nawet formule akcji "Burza", przygotowywanej przez AK, a to ze względu na jej kompromisowość. Akcenty były takie, że za niebezpieczeństwo numer jeden uważano w tym środowisku nie okupanta niemieckiego, ale właśnie komunizm. Trzeba jednak pamiętać, że obraz całej organizacji, bezsprzecznie mocno zasłużonej dla czynu niepodległościowego, dogłębnie gmatwał konflikt w łonie jej Komendy Głównej, nota bene śledzony z najwyższą uwagą przez Gestapo. Interesy usilnie zwalczających się grup: Zbigniewa Stypułkowskiego (pozostawił tom wspomnień W zawierusze dziejowej, Londyn 1951), byłych członków Związku Jaszczurczego i oficerów frondy z byłej Narodowej Organizacji Wojskowej (Czesław Oziewicz, Stanisław Żochowski, Tadeusz Danilewicz) w istocie nigdy nie były zbieżne. Stypułkowski dążył np. do scalenia NSZ z AK, wykłócając się jednak w sposób niewybredny o warunki porozumienia. Symptomatyczne też, że w miarę łagodne nastawienie NSZ do innych formacji podziemia utrzymywało się do chwili aresztowania przez Gestapo jej Komendanta Głównego płk. Czesława Oziewicza, w czerwcu 1943 r., niemalże równocześnie z ujęciem Komendanta Głównego AK, gen. Stefana Roweckiego. Oziewicz był więziony na Pawiaku, później w obozach koncentracyjnych w Oświęcimiu i Flossenburgu. Po wojnie na emigracji we Francji. W 1958 r. powrócił do kraju. Zmarł osiem lat później, prawie zupełnie zapomniany. Czas to bowiem dla hołdowania tradycji NSZ był nieszczególny...

Pechowe były też losy kolejnych liderów NSZ. Tadeusz Kurcjusz, ps. "Żegota", "Mars", dawny oficer armii carskiej, uwikłany w aferę czerpania korzyści materialnych z tytułu podwójnej podległości organizacyjnej (oprócz funkcji w NSZ był jednocześnie oficerem w rezerwie kadrowej KG AK), zaszczuty, zmarł nagle z powodu wylewu krwi do mózgu 22 IV 1944 r. Później marzący o pełni władzy w NSZ Stanisław Nakoniecznikoff-Klukowski, ps. "Kmicic", z rewolwerem w ręce dochodził swych praw do zwierzchnictwa nad organizacją. Uprzednio w AK został w upokarzający sposób zdjęty ze stanowiska inspektora w Podokręgu Północnym Obszaru Warszawa za łamanie dyscypliny, działalność szkodliwą dla organizacji i niewyliczenie się z funduszy służbowych. Został osądzony i skazany na karę śmierci (!). Jego postępowanie szło w parze z literackim pierwowzorem, wykreowanym przez Henryka Sienkiewicza i niewykluczone, że Potop był nawet jego ulubioną lekturą. Skończył jednak marnie...

Rejestr przewin "Kmicica" z NSZ pęczniał. Publicysta P.M. Lisiewicz obciąża go nawet wydaniem "kapturowego polecenia" zamordowania pracowników Biura Informacji i Propagandy KG AK, inteligentów pochodzenia żydowskiego - Ludwika Widerszala i Jerzego Makowieckiego. Tę "robotę" ostatecznie zapisano na konto podejmującej się tego rodzaju zleceń grupy bandyckiej Andrzeja Sudeczki, vel Odolińskiego, vel Popławskiego.

Kiedy rozpoczęto w Warszawie powstanie, "Kmicic", jak gdyby nigdy nic, zameldował się u gen. Antoniego Chruściela - "Montera". Chciał wówczas walczyć jak prosty żołnierz i wyraził skruchę. Gen. "Monter", mimo sprzeciwów szefa Służby Sprawiedliwości zdecydował: "Dajmy mu się zrehabilitować, niech zginie na barykadzie". "Kmicicowi" powierzono dowodzenie odcinkiem na ul. Złotej. Był chyba rozczarowany, bo najzwyklej nie zgłosił się do służby. Do końca powstania nie można go było odnaleźć, gdzieś się dekował. Ujawnił się na jesieni. Niefortunnie. 18 października 1944 r. zlikwidowała go specgrupa Otmara Wawrzkowicza w kawiarni w Częstochowie. Według innej wersji, "rozwalono" go po uprowadzeniu do lasu i w likwidacji tej maczała palce AL.

Rozpoczęła się wówczas bezprecedensowa vendetta poszczególnych odłamów w NSZ i ich dowódców. Poszczególne frakcje obrzucały się deklaracjami, pogróżkami, kapturowymi wyrokami śmierci. Komenda Główna rozsypała się, "teren" rządził się już własnymi prawami. Z rąk podwładnych zginęli m.in.: Włodzimierz Żaba, szef sztabu okręgu częstochowskiego, oraz Witold Gostomski, szef "dwójki" w NSZ, którego postanowił pozbyć się Wawrzkowicz. 20 grudnia 1944 r. grupa "Toma" dopadła przebywającego na inspekcji w Częstochowie Władysława Pacholczyka i zlikwidowała go bez śladu. W tym samym miesiącu, w następstwie donosu, Gestapo aresztowało koordynującego działania akcji specjalnych kpt. Andrzeja Czajkowskiego. Środowisko NSZ własnymi rękoma załatwiało krwawe porachunki jeszcze latem 1945 r., wyręczając oprawców z NKWD i UB. Wewnętrzne jatki w tej organizacji nie miały praktycznie żadnej analogii w ówczesnym podziemiu, może jedynie poza tym, co działo się w organizacji "Miecz i Pług", infiltrowanej przez Gestapo. Do lata 1945 r. komendantem NSZ był mjr Zygmunt Broniewski, podniesiony nawet do rangi generała. Rychło przeniósł się na emigrację. Popadł w apatię na wieść, że UB uwięziło w kraju jego żonę, wkrótce złamany informacją o jej śmierci, zmarł we Francji w 1947 r. Kolejny zwierzchnik NSZ płk Stanisław Kasznica, ps. "Wąsowski", wpadł w ręce UB w lutym 1947 r. Sądzony rok później, został skazany na śmierć i stracony.

Jak wiadomo, w powstaniu warszawskim zwarte formacje narodowe nie odegrały istotniejszej roli. W trakcie walk zwierzchnik oddziałów NSZ w mieście płk Spirydion Koiszewski, ps. "Topór", podporządkował się w pełni dowództwu AK. Przystąpienie przez AK do akcji "Burza" zastało Komendę Główną NSZ kompletnie skłóconą i niezdolną do podjęcia jednomyślnych decyzji. Rozłam pogłębiał się z dnia na dzień. Część oddziałów zgodnie z umową scaleniową weszła do AK albo z nią aktywnie współpracowała, najpoważniejsza część aktywów organizacji znalazła się na terenach opanowanych już przez ZSRR i była poza dyspozycją KG NSZ. Elitarna część formacji utworzyła Brygadę Świętokrzyską, jeden z najliczniejszych doborowych oddziałów polskiego podziemia, zmobilizowanych w 1944 r. Uwikłanie polityczne spowodowało, że ta regularna, wartościowa jednostka nie mogła liczyć na poparcie żadnego z wielkich mocarstw, przez ZSRR traktowana była jako formacja kolaborancka i faszystowska. Decyzja o jej ewakuacji na zachód była zatem koniecznością chwili, gdyż w żadnym razie nie mogła liczyć na życzliwe potraktowanie ze strony aparatu NKWD, który dał się już poznać z brutalnego traktowania na wschodnich obszarach Polski napotkanych, ugodowo nastawionych jednostek AK. Szczątkowe dowództwo NSZ zmuszone zostało w tych okolicznościach do radykalnych, nawet niepopularnych decyzji. W grudniu 1944 r. na specjalnej poufnej naradzie w Krakowie podjęto, według jednej z wersji, decyzję o niejawnej współpracy z okupantem niemieckim. Wobec spodziewanej wielkiej ofensywy sowieckiej postulowano natychmiastowe wszczęcie rokowań z Niemcami na temat bezkonfliktowego wycofania wyznaczonych oddziałów NSZ na głębokie tyły frontu. Informację o naradzie krakowskiej w oparciu o relację anonimowego działacza NSZ przytaczają G.W. Strobel i H. Volle w artykule pt. "Dic Staatwerdung des neuen Polen" opublikowanym w "Europa-Archiv" nr 4 z 1949 r. Z braku innych źródeł trudno to doniesienie pozytywnie zweryfikować. Późniejsza epopeja Brygady Świętokrzyskiej każe jednak uznać ustalenia krakowskie za wielce prawdopodobne.

Gestapowiec Paul Fuchs przechwalał się, że w wymienionym okresie miał wielu doraźnych współpracowników właśnie ze środowiska NSZ, którzy oferowali swe usługi polegające na tropieniu ludzi podejrzanych o sprzyjanie komunizmowi. Jeśli tak rzeczywiście było, to nie zawsze Gestapo miało pożytek z tych pomagierów. I tak, np. Włodzimierz Borodziej przytacza informację, że na początku stycznia 1945 r. niejaki chor. "Bajdus" z NSZ doniósł placówce Gestapo w Opocznie o wylądowaniu w pobliżu miasta "300 spadochroniarzy sowieckich". Wszczęta natychmiast obława skończyła się fiaskiem, bowiem we wskazanym miejscu nie wykryto żadnego z owych może "mitycznych" spadochroniarzy... Tego rodzaju dezinformacji było więcej i podawały one w wątpliwość szczerość intencji potencjalnych "sojuszników" Gestapo. Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że Narodowe Siły Zbrojne usiłowały rozprawić się z ruchem komunistycznym na własną rękę i miały tu "osiągnięcia"...

Zajmijmy się jeszcze samym Paulem Fuchsem. Oczywiście, nie zajmowało mu czasu wyłącznie "politykowanie" czy planowanie kolejnych prowokacji. Nierzadko, zgodnie z kompetencjami, powierzano mu zadania policyjne o charakterze "czysto technicznym". Współdziałając w urzędzie radomskim z Adolfem Feuchtem i Erichem Neumannem uczestniczył de facto w podejmowaniu decyzji o prześladowaniach, deportacjach i egzekucjach ludności żydowskiej. Później, mając na karku urząd prokuratorski, usilnie temu zaprzeczał. Fuchs uzyskał też prawo dokonywania aresztowań na terenie dystryktu warszawskiego. Korzystając z tego przywileju, Gestapo radomskie z jego udziałem aresztowało latem 1944 r. w Milanówku Halinę Krahelską i prof. Marcelego Handelsmana i powołując się na "specjalne znaczenie sprawy" oczywiście przejęło śledztwo w ich sprawie. Funkcjonariusze Fuchsa wspólnie z gestapowcami z Warszawy przeprowadzili dużą obławę na Żoliborzu i przechwycili część kasy Komendy Głównej AK wraz z listami imiennymi.

Gestapo radomskie zajmowało się też gromadzeniem wszelkich informacji na temat przygotowań polskiego ruchu oporu do powstania powszechnego. Powstała w tym celu specjalna kartoteka - Aufstand. Tu również na potrzeby innych urzędów policyjnych, w ramach "biura studiów" Polski Podziemnej, sporządzano specjalne opracowania, okólniki, ramowe schematy organizacyjne dotyczące wszystkich bez wyjątku większych ugrupowań konspiracyjnych, a więc i tych pierwszych: Związku Walki Zbrojnej, Związku Jaszczurczego, Komendy Obrońców Polski, "Muszkieterów", "Miecza i Pługa".

Fuchs był zbyt doświadczonym oficerem policji, aby nie zorientować się dość szybko, że niemieckie siły bezpieczeństwa w Generalnym Gubernatorstwie są zbyt słabe, by pokusić się o całkowite sparaliżowanie podziemia. Podkreślał zatem przy każdej okazji swoich rozmów w Berlinie konieczność penetracji agenturalnej i energicznego podsycania antagonizmów politycznych w łonie polskiej konspiracji, nawet jeśliby trzeba było sięgać do rozwiązań "niehonorowych". Na początku 1944 r. Fuchs donosił dowódcy Policji Bezpieczeństwa w GG, że w jego kartotekach znajduje się co najmniej 40 tys. osób silnie zaangażowanych w nielegalną działalność przeciw III Rzeszy. Podkreślał ogromną wartość swoich kartotek, w których miał mieć "wszystkich najważniejszych polskich konspiratorów". Sądził, że dzięki temu będzie mógł zadać skuteczny cios konspiracji w odpowiednim momencie. Wątpił jednak w to, czy Gestapo będzie zdolne wykonać takie zadanie własnymi siłami. Niebawem będzie musiał przyznać bez ogródek, że aresztowanie Jak po nitce" wszystkich rozpoznanych przez konfidentów członków ruchu oporu nie byłoby "rozsądne" ze względu na interesy niemieckie.

Rezultaty takiej operacji mogłyby się okazać nawet zgubne. Izolowanie i neutralizacja tak znacznej rzeszy ludzi niechybnie sparaliżowałyby gospodarkę i transport zarówno w Radomiu, jak i w całym dystrykcie, a w rezultacie uległoby destabilizacji główne zaplecze frontu wschodniego. W tych warunkach Jest pożądane, aby trafić w głowę podziemia, albo je skutecznie zantagonizować, dostarczając argumentów natury politycznej" - brzmiała konkluzja Fuchsa.

As radomskiego Gestapo, mimo silnego przywiązania do politycznej dywersji i prowokacji, był również zwolennikiem korzystania z drastycznych metod. Na przykład, dla celów odstraszających chętnie stosował prewencyjne branie zakładników i rozstrzeliwanie ich.

"...W dzisiejszym stanie rzeczy nie widzę możliwości poprawy stosunków i uspokojenia kraju - dowodził Fuchs przedstawicielom polskiej Rady Głównej i Opiekuńczej podczas spotkania latem 1943 r. - Sytuacja zaostrza się z dnia na dzień. Opór polski napotyka na opór niemiecki i nie ma sposobu na pogodzenie przeciwieństw. Widocznie egzekucje, których dokonujemy, nie są według przekonania polskich czynników kierowniczych nadmierną stratą biologiczną dla narodu polskiego i dla gry, którą się prowadzi, warto takie straty ponosić. Straty te będą jednak coraz większe. Jeżeli stosunek 1:10 nie wywiera wrażenia, to możemy go zmienić na 1:20 albo więcej. (...) Polacy sami sprowadzili te duchy, których teraz nie mogą się pozbyć. Wszczęli bowiem akcję podziemną i nie mogą obecnie opanować tych tendencji, które na skutek niepewności i różnolitości elementów zakonspirowanych spychają ruch podziemny ku komunizmowi...".

W ostatnim roku wojny "Lis z Radomia" zajmował się głównie szkoleniem i przerzucaniem agentów na prawy brzeg Wisły. Ich głównym zadaniem było wejście do różnych struktur administracji tworzonej pod auspicjami PKWN. Najbardziej obiecujących ludzi Fuchs kierował do naprędce uruchomionej przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy nowej szkoły wywiadu w Saksonii. Popłoch w niej był tak ogromny, że np. kurs poświęcony sprawom polskiego podziemia trwał zaledwie dwie godziny!

Jak stwierdza Włodzimierz Borodziej, z punktu widzenia niemieckiej policji bezpieczeństwa okres pomiędzy sierpniem 1944 r. a połową stycznia 1945 r. (ofensywa zimowa Armii Czerwonej) nie należał do owocnych. Jedynym sukcesem było związanie się z okupantem grupy kolaborantów, wywodzących się z NSZ, których współpraca z Gestapo była na tyle ostentacyjna, że zamykała np. Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ drogę odwrotu, z czym dowódca tego zgrupowania, ppłk Antoni Szacki-Dąbrowski, ps. "Bohun", musiał się ostatecznie pogodzić, zwłaszcza że po drodze "zniósł" oddział AL "Tadka Białego" (Tadeusz Grochal) i sowiecką grupę partyzancką kpt. Karawajewa, złożoną głównie z własowców zbiegłych ze służby niemieckiej.

Przypuszcza się, że to właśnie z inicjatywy Fuchsa została uwolniona z obozu koncentracyjnego małżonka Stanisława Mikołajczyka. Miał to być prezent o prestiżowym znaczeniu dla Brygady Świętokrzyskiej, pozwalającej jej się wkupić do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Na ogół nie kwestionuje się faktu, że "Lis z Radomia" dbał również, w miarę swoich uprawnień, o zapewnienie ekwipunku Brygadzie, którą do ostatniej chwili traktował jako wyborne zaplecze do rekrutacji agentów na potrzeby wywiadu na tyłach Armii Czerwonej. Epilogiem tych już nieskrywanych koneksji były wspólne akcje, kiedy to wyłonieni z Brygady skoczkowie byli przerzucani z lotniska w Pradze czeskiej samolotami Luftwaffe na teren Polski. Akcję tę nadzorował Paul Fuchs, który wówczas, min. wraz ze Stefanem Fałkowskim, był oddelegowany do Frontaufklarungstrupp (FAK) 202, będącego specjalną misją łącznikową pomiędzy Wehrmachtem a dowództwem Brygady Świętokrzyskiej. Henryk Piecuch, zajmujący się od lat dziejami wywiadu i kontrwywiadu, w aneksie do wywiadu-rzeki z gen. Władysławem Pożogą (Siedem rozmów z generałem dywizji Władysławem Pożogą I zastępcą ministra spraw wewnętrznych i szefem wywiadu i kontrwywiadu, Warszawa 1987) przytoczył informację, z której wynika, że jeszcze w Czechosłowacji ze składu Brygady Świętokrzyskiej wydzielono 70-osobową grupę kandydatów na dywersantów i skierowano ją na dwutygodniowy kurs w zakresie wywiadu i sabotażu, prowadzony przez oficerów niemieckich. Z najlepszych absolwentów tego osobliwego kursu sformowano dwie ośmioosobowe ekipy, które na pokładzie samolotu Heinkel He 111 przerzucono na Kielecczyznę. Dowódcami grup byli por. Z. Rafalski, ps. "Sulimczyk" i ppor. W. Stefański, ps. "Szczerba". 28 marca 1945 r. dywersantów odprawiali na lotnisku w Pradze osobiście Herbert Jura, ps. "Tom" oraz przedstawiciel wywiadu niemieckiego mjr Wolf. Obie grupy wylądowały w lasach suchedniowskich i w rejonie Wierzbicy. Nie potrafiły jednak utrzymywać się w terenie i zostały szybko rozbite przez UB.

H. Piecuch podaje dalej, że podobnym sposobem 15 kwietnia 1945 r. przerzucono na teren Polski siedmioosobową grupę por. J. Celińskiego, ps. "Gnat". Kilka dalszych ekip dywersyjnych wyekspediowano już przez front pieszo. 20 kwietnia 1945 r. w Rozsiani odprawiono 30-osobowy oddział kpt. "Mosta", który jednak nie zdołał przekroczyć linii frontu i z nieznacznymi stratami wycofał się. W nocy z 28 na 29 kwietnia 1945 r. udało się natomiast koło Babiej Góry przekroczyć linię frontu dwóm małym grupom pod komendą J. Dzielskiego, ps. "Warecki" i W. Kołaczkowskiego, ps. "Zawisza". Ich zadaniem było prowadzenie działalności rozpoznawczej na rzecz Abwehry. Dokładne losy obu tych małych ekip nie są znane, prawdopodobnie również zostały wykryte przez siły bezpieczeństwa i unieszkodliwione.

Warto przypomnieć, co potwierdza zresztą J. Pilaciński, pisząc o Narodowych Siłach Zbrojnych u schyłku wojny, że Brygada Świętokrzyska uzyskała od władz niemieckich prawo naboru żołnierzy polskich znajdujących się w obozach jeńców wojennych i jej emisariusze wielokrotnie korzystali z tej możliwości, jednak ze zmiennym powodzeniem. Kiedy wojska amerykańskie podeszły pod Pilzno, Brygada śmiałym atakiem 5 maja 1945 r. rozbiła miejscowy obóz koncentracyjny i uwolniła więźniarki. Formalnie dopiero 6 sierpnia 1945 r. Brygada złożyła broń i została przeniesiona do Coburga w Bawarii, przyjmując obowiązki oddziałów wartowniczych. W momencie przemarszu do Czech Brygada liczyła około 850 ludzi, niebawem zaś, w następstwie werbunku rozmaitych wysiedleńców, wygnańców, zbiegów i uwolnionych jeńców wojennych, rozrosła się wraz z osobami towarzyszącymi do blisko 40 000 ludzi, co było dla aliantów zachodnich niemałą komplikacją, zwłaszcza że prawie nikt z tych ludzi nie chciał wracać do Polski. Nie jest tajemnicą, że z tej masy ludzi rekrutowano kandydatów do ośrodków wywiadowczych w Regensburgu i Norymberdze, pracujących dla państw anglosaskich. Podjęli w nich służbę m.in. wyjątkowo operatywni oficerowie Brygady, znani jako "major Aleksander" i "major Mikołaj".

Nie trzeba było wyjaśniać, że w zaistniałym stanie rzeczy NSZ i Brygada Świętokrzyska w żadnym razie nie mogły liczyć na przychylność tzw. marksistowsko-leninowskiej (albo inaczej partyjnej) historiografii. Autorzy ją reprezentujący z niemałą satysfakcją powoływali się na wydaną w Monachium książkę W marszu i boju, będącą kroniką półrocznej działalności Brygady na ziemiach polskich. W książce tej odnotowano zaledwie cztery starcia z okupantem niemieckim, z czego dwa uznano za wyraźnie wymuszone. Dostatecznie też kompromitujący był fakt obecności w Brygadzie Leonarda Zub-Zdanowicza (szef sztabu, "cichociemny", który formalnie miał przydział do AK), w NSZ noszącego pseudonim "Ząb". Obciążano go winą za podstępne wymordowanie 9 sierpnia 1943 r. pod Borowem w powiecie kraśnickim członków oddziału GL im. Kilińskiego, dowodzonego przez Stefana Skrzypka, ps. "Słowik". Apologeci czynu zbrojnego NSZ twierdzą, że ta brutalna akcja odwetowa była podyktowana utyskiwaniami okolicznej ludności na rabunkowe poczynania GL i pacyfikacje nieprzychylnych komunistycznej i żydowskiej partyzantce wiosek. Sprawa porachunków między NSZ i GL czy też na odwrót była obiektem gwałtownej polemiki prasowej między Leszkiem Żebrowskim a Edwinem Rozłubirskim i trudno o wyrobienie sobie rzeczowego poglądu na kwestię: kto zaczął pierwszy mordować...

Nie omieszkam dodać, że z faktu jak mocno jest jednak obciążona hipoteka NSZ w pełni zdawał sobie sprawę emigracyjny historyk Zbigniew S. Siemaszko, autor bodaj najwartościowszej pracy o Narodowych Siłach Zbrojnych, który stwierdził lakonicznie: "Środowisko to nabroiło dostatecznie dużo, po cóż przypisywać mu jeszcze motywy bardziej obciążające". Trzeba jednak przyznać, że sąd nad historią NSZ trwa nadal i chyba daleko mu jeszcze do końca...

Wypada jeszcze wyjaśnić co stało się z gestapowskim "Lisem z Radomia"?

Paul Fuchs sam przyznawał się do tego, że po wojnie ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem i długo nie mógł znaleźć zatrudnienia. Chyba nie był zbytnio szczery, skoro jego współpracownicy i podkomendni, w tym Alfred Manowski, twierdzili, że w latach pięćdziesiątych namawiał ich usilnie do podjęcia służby, tym razem na rzecz Amerykanów. Ponieważ zgodnie z panującą w RFN wykładnią prawa karnego wykluczano praktycznie możliwość karania gestapowców tylko za to, że zwalczali polski ruch oporu, prokuratura w Augsburgu dopiero w 1964 r. wszczęła śledztwo przeciw Fuchsowi, podejrzewając jego uczestnictwo w eksterminacji Żydów. Po blisko dwunastu latach śledztwo jednak umorzono (formalnie 19 marca 1976 r.) wskutek "braku dowodów winy". Prokuratura hamburska wycofała się z dochodzenia już w lutym 1973 r. Ubolewa się przy tym, że w sprawie "Lisa z Radomia" nie spełniła oczekiwań ówczesna Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Władze niemieckie zwróciły się o pomoc w dochodzeniu przeciw Fuchsowi jeszcze w grudniu 1964 r. Odpowiedź z Polski nadeszła dopiero w styczniu 1967 r., co zresztą po stosownej kwerendzie archiwalnej potwierdza Włodzimierz Borodziej. Dyrektor Komisji prof. Czesław Pilichowski informował, że i owszem, w Polsce zbiera się materiały o działalności okupacyjnej Paula Fuchsa i solennie obiecał rychłe ich udostępnienie. Pomimo życzliwych ponagleń stosowne dokumenty z pewnością do RFN nie zostały przesłane do połowy 1969 r. Według archiwistów z Zentrale Stelle w Ludwigsburgu dokumentacja z Polski napłynęła dopiero wiosną 1973 r. i nie wzbudziła wielkiego entuzjazmu w urzędzie prokuratorskim. Tym samym nie miało istotniejszego wpływu na dalszy przebieg procedury prawnej w stosunku do Fuchsa. Może i nie był to przypadek; trudno już dzisiaj dociec. Faktem pozostaje natomiast, że tak "urokliwy" do dzisiaj dla historyków gestapowiec, jakim był Paul Fuchs, definitywnie wymknął się wówczas wymiarowi sprawiedliwości.

I wypadało tylko się z tym pogodzić.

 

JUDASZOWE SREBRNIKI

Do Policji Bezpieczeństwa (Sicherheitspolizei) w Warszawie

Konfident (VM) F.F. melduje najposłuszniej: Żyd Herszek Berliński, zamieszkały w Warszawie przy ul. Gęsiej 75 m. 12 był przed wojną czynny w partii komunistycznej i był wielokrotnie notowany lub karany, nawet na wysokie kary więzienia, uprawia także teraz dla tej samej partii propagandę.

Ponieważ wprowadza on niepokój do całego miasta, a przez to zagraża dzielnicy żydowskiej, upraszam słusznie i grzecznie, aby jego działalności położono najszybciej kres.

Jego karty karne znajdują się wszystkie w prezydium policji przy ul. Daniłowiczowskiej 3. Warszawa, dnia 29 września 1941 r.

Autora tego donosu, po latach, nie było trudno rozszyfrować. Nazywał się Franc Fiszel Fejwuszek. Urodzony 26 listopada 1918 r. i zamieszkały przy ul. Nowolipki 63 m. 18 (na podstawie danych zebranych przez Tadeusza Kura).

Informacja konfidenta nie pozostała bez echa. Już następnego dnia gestapowiec Fother odnotował w dzienniku czynności służbowych, że podjął rozpracowanie "zatwardziałego komunisty".

Fejwuszek wraz z niejakim Charlie Wolmanem (ur. 25 maja 1904 r.) byli znani jako wyjątkowo aktywni szantażyści Żydów i to nie tylko na terenie getta. Działali bezlitośnie i zupełnie bezkarnie, czując za plecami opiekę Gestapo. Nakładali na handlarzy i rzemieślników ogromne haracze, strasząc ich od czasu do czasu legitymacjami funkcjonariuszy SD. Ale i im podwinęła się noga. Przewiny zaś mieli ciężkie. Raz ukryli część łupu ze wskazanego gestapowcom magazynu towarów. Innym razem zapomnieli się podzielić z mocodawcami z alei Szucha cenną zdobyczą.

W listopadzie 1941 r. obaj zostali aresztowani przez Gestapo. Na Szucha przesłuchiwał ich. SS-Hauptscharfuhrer Willi Rudolph. Jego diagnoza nie była przychylna. Zachowała się z tej sprawy notatka. Słusznie jest uznawana za wzór ówczesnej procedury w stosunku do ludzi zbędnych dla dalszej służby dla Gestapo.

Warszawa, 25 listopada 1941 r.

DECYZJA

Panu Komendantowi przedłożyć do wiadomości i rozstrzygnięcia: Proponuje się obu Żydów osadzić w obozie koncentracyjnym. Odnotować w kartotece żydowskiej (KJ), a następnie przekazać przypadek do Wydz. II.".

Dokument ów trafił wyżej i tam został opatrzony adnotacją spisaną czerwonym ołówkiem: Tak! Z zaznaczeniem, że należy "zastosować najostrzejszy reżim obozowy!

Minęło kilka miesięcy, a żona Fejwuszka otrzymała zawiadomienie, że jej mąż zmarł w Oświęcimiu, a zwłoki zostały spopielone. Jego kamrat miał znacznie więcej szczęścia. Zbiegł z obozu i to w niewyjaśnionych okolicznościach.

Sprawa konfidentów żydowskich to tylko pozornie odrębne zagadnienie. W istocie jest ściśle związane z dziejami walki wyzwoleńczej narodu polskiego. Mowa tu o kolaborantach czystej wody, przestępczych jednostkach i grupach, które oderwały się od własnego narodu i za obietnicę przeżycia, a czasem możliwość wzbogacenia się, dopomagały aktywnie okupantowi.

Wiele spraw na tym tle zostało ujawnionych w związku z głośną aferą "Hotelu Polskiego". Złowrogą postawę niejednego pobratymca ujawniają również notatki kronikarza getta warszawskiego dr. Emanuela Ringelbluma, wspomnienia prof. Ludwika Hirszfelda albo dziennik Adama Czerniakowa.

Działalność Abrama Gancwajcha i osławionej "trzynastki" (nazwa od siedziby przy ul. Leszno 13 w Warszawie), afery Kona i Hellera, Adama Żurawina, "Lolka" Skosowskiego, Dawida Gertlera oraz członków organizacji konfidenckiej "Żagiew", stały się symbolem ówczesnej kolaboracji żydowskiej. Kolaboranci żydowscy szerzyli, z jednej strony, niewiarę w ruch oporu, a z drugiej - nawoływali do bierności i uległości. Pomagali Gestapo niszczyć całe komórki konspiracji, jak i pojedynczych ludzi ruchu oporu. Swoistą wymowę ma fakt, że na wiosnę 1943 r. niemiecka policja bezpieczeństwa zorganizowała tzw. żydowską brygadę Gestapo. Tworzyli ją przede wszystkim policjanci ze zlikwidowanego w kwietniu getta warszawskiego oraz członkowie ich rodzin. Żydowscy konfidenci zbierali się niemal codziennie w kawiarni "Rival" przy ul. Ciepłej. Swoje meldunki składali zaś w sklepie kosmetycznym "Maryna", skąd wędrowały bezpośrednio na Szucha. Jeszcze do niedawna za króla getta w Łodzi zwykło się uważać prezesa tamtejszego Judenratu, słynnego Chaima Rumkowskiego. Taką nobilitację w pewnym sensie zawdzięcza on jednej ze znanych książek pióra Adolfa Rudnickiego. Lektura dokumentów każe jednak obdarzyć tym tytułem zupełnie kogo innego, a mianowicie Dawida Gertlera. Stał on nominalnie znacznie niżej niż Rumkowski, pozostawał w głębokim cieniu, ale wpływy, jak na warunki getta, miał ogromne. Oddajmy głos świadkom:

Izzak Kantor, stolarz z ul. Kilińskiego 34 m. 13 w Łodzi: "Gertler miał duże znaczenie w gminie i więcej się z nim liczono, niż z oficjalnym przewodniczącym gminy Rumkowskim".

Roman Filozof, kamasznik, ul. Piotrowska 92 zeznał w 1947 r.: "... był stale w rozjazdach, jeździł często do Warszawy... Jak Gertler mijał wachy czy inny posterunek żandarmerii, to żadnarmi salutowali go".

Tajemnicę swoich "chodów" wyjaśnił najlepiej sam Gertler. Szczęśliwym trafem zachował się dokument spisany jego ręką w 1943 r., przeznaczony dla opiekunów w Gestapo łódzkim:

Od czasu urządzenia getta w Łodzi mieszkałem tam. Od tego samego czasu postawiłem się do dyspozycji Gestapo jako konfident. Po powołaniu do życia Żydowskiej Służby Specjalnej (Sonderdienst) zostałem wyznaczony na jej kierownika. W swoim czasie miałem pod sobą najpierw 60, a następnie 300 ludzi. Otrzymywałem od tutejszego Zarządu Getta uposażenie miesięczne w wysokości 800 marek.

W przekonaniu, że wykonanie postawionych mi zadań będzie skuteczniejsze przez zorganizowanie siatki konfidentów, zwerbowałem 16 podagentów, (...) Ci podagenci zajmowali się tylko wykrywaniem przypadków kryminalnych. Śledzenie przestępstw politycznych było moją kompetencją... Melduję, że w 1942 r. - do początku 1943 r. - jeździłem wielokrotnie na polecenie gestapo i Zarządu Getta do Warszawy, Częstochowy i Wielunia.

(...) Przed rokiem, a może przed półtora odwiedzali mnie okazyjnie Żydzi - Kon i Heller. Kon i Heller zorganizowali transporty Żydów do Warszawy, które mogły opuszczać Łódź za zgodą gestapo łódzkiego. Żydzi płacili według możliwości od 5 do 10 tysięcy zł od osoby... Przed 6 miesiącami odwiedzili mnie w getcie łódzkim Żydzi z Warszawy: Weintraub, Roman i Skosowski... Wejście do getta umożliwił im komisarz Richter z gestapo. Mój przełożony komisarz Fuchs został natychmiast o tym poinformowany. Pamiętam o tym dobrze, ponieważ Skosowski posiadał pistolet, co było powodem sprawdzania jego dokumentów przez Richtera. Przed 3 miesiącami wymienieni Żydzi odwiedzili mnie ponownie, a tym razem wejście do getta umożliwił im urzędnik z Zarządu Getta - Meyer. I o tym zameldowałem zaraz mojemu przełożonemu komisarzowi Fuchsowi.

Z zachowanych dokumentów zdrady wynika, że zakres zainteresowań Gertlera był wcale niemały. Tropił radiostacje, organizacje podziemne, tajne drukarnie, punkty legalizacji (podrabiania) dokumentów i oczywiście ludzi pozostających w jakichkolwiek związkach z konspiracją. Ci byli dla niego w najwyższej cenie!

Konfidenckie Sonderabteilung Gertlera złożone z renegatów, działających bez skrupułów, doskonale znało tajemnice środowiska żydowskiego, język, miejscowe zwyczaje, kontakty, powiązania rodzinne, zwłaszcza małżeństw polsko-żydowskich. Była to szajka niezwykle niebezpieczna zarówno dla Żydów, jak i Polaków.

Osławiony dr Ludwig Hahn, komendant Gestapo w Warszawie, cenił robotę Gertlera na tyle wysoko, że osobiście podpisał mu przepustkę na wstęp do gmachu w alei Szucha. Gertler był również na wyeksponowanej pozycji w Departamencie IV RSHA w Berlinie, gdzie ulokowano centralną kartotekę wszystkich agentów Gestapo. Pewnego razu z pewnym niesmakiem stwierdzono, że Gertler w swojej robocie poszedł tak daleko, że zaczął "obsługiwać" dwa urzędy jednocześnie - Gestapo w Łodzi i w Warszawie. Ponieważ było to zabronione, z miejsca powstał poważny spór kompetencyjny na tle pytania: kto ma większe prawo do pracy z tym agentem? Spór pozornie uśmierzono, agent o kryptonimie "Herman vel 43: 17" pracował nadal z niemałą energią. Jego siatka rozwinęła się na taką skalę, że penetrowała nie tylko ziemię łódzką, ale i Wielkopolskę.

Sytuacja Gertlera pogorszyła się raptownie w 1943 r., kiedy to zapadła decyzja, że wraz z likwidacją ludności zamkniętej w getcie, należy się pozbyć również agentury. W dodatku Gertlera zgubiła zwykła chciwość. Poczynił sporo nadużyć, a łupy ukrył przed opiekunami z Gestapo. Był to krok niewybaczalny i konsekwencje musiały być poważne. Szef Gestapo łódzkiego, dr Bradfisch, polecił osadzić go w Oświęcimiu. Ale zaraz potem zmitygował się i wysłał pismo do komendanta obozu Rudolfa Hessa, prosząc o opiekę nad swoim agentem. Zasługi Gertlera musiały zatem być rzeczywiście niemałe!

Gertler ocalił głowę. Przeżył szczęśliwie wojnę i przez nikogo nie prześladowany, zamieszkiwał jako uczciwy obywatel o nieposzlakowanym życiorysie w Monachium przy ul. Harthausen 1. Gigantyczną aferę związaną z jego nazwiskiem wywlókł na światło dzienne dopiero proces Ludwiga Hahna w 1973 r. Wrzawa prasowa była wówczas ogromna!

Osławiona "trzynastka" Abrama Gancwajcha i Dawida Sternfelda, faktycznie agentów Karla Brandta, szefa referatu żydowskiego w warszawskim Gestapo, została rozpracowana przez Żydowski Związek Wojskowy (ŻZW). Zapadło wiele wyroków śmierci, które wykonano jeszcze w 1941 r. Przesądziło to także los organizacji dywersyjno-szpiegowskiej "Żagiew", używającej niekiedy nazwy "Żydowska Gwardia Wolności". W tym przypadku skazańcami byli Żydzi, Żydzi ferowali wyroki śmierci i wykonywali je. Losy Gancwajcha nie są znane. Wiadomo jednak, że i Gestapo chciało go usunąć jako niewygodnego świadka własnych zbrodni na Żydach. Do jesieni 1942 r. zlikwidowano 59 żydowskich szpicli powiązanych z "Żagwią".

1 listopada 1943 r. w "Gospodzie Warszawskiej" przy ul. Nowogrodzkiej kontrwywiad AK zastrzelił jednego z najgroźniejszych konfidentów pochodzenia żydowskiego Leona Skosowskiego, zwanego "Lolkiem". Jego nazwisko występowało w wielu podejrzanych sprawach, w których od dawna nie udawało się wykryć źródła inspiracji. Był na czołowym miejscu listy 1378 rozpoznanych Żydów - kolaborantów Gestapo, sporządzonej przez departament spraw wewnętrznych Delegatury Rządu na Kraj.

Wiadomo, że z niedobitków żydowskich grup kolaboracyjnych tworzono tzw. żydowskie brygady Gestapo. Po likwidacji getta i wcieleniu tamtejszych żydowskich policjantów formacje, będące całkowicie na łasce niemieckiej, liczyły blisko 2,5 tys. ludzi, z reguły kompletnie zdegenerowanych. Ludźmi tymi dysponował Alfred Spielker, zwierzchnik Sonderkommando AS, które w czasie powstania warszawskiego działało przy sztabie gen. Heinza Reinefartha. Całkowicie posłusznych Żydów wykorzystano wówczas do prac "oczyszczających". Później najpewniej pozbyto się ich i to bez śladu... Jeden z bliskich współpracowników Spielkera, Georg Folta twierdził, że jego jednostka policyjna jeszcze przed wybuchem powstania miała na kontakcie ponad 800 agentów żydowskiego pochodzenia, którzy "dobrze sobie radzili w aryjskim środowisku".

W Krakowie, oczywiście nie bezinteresownie, Gestapo utrzymywało parasol ochronny nad szajkami żydowskich konfidentów - Józefa Diamanda i Romana Słani. Diamand dopuszczał się zwykłych grabieży i dzielił się z gestapowcami łupem, dostarczał zwłaszcza towarów luksusowych. Gestapowcy korzystali również z jego melin dla zażycia uciech cielesnych. Kiedy Diamand z powodu swojej wiedzy stał się niebezpiecznym świadkiem, usunięto go wraz z kochanką, oczywiście przywłaszczając sobie całe jego mienie, pochodzące głównie z napadów i szantażu.

 

MALI QUISLINGOWIE

Wiosną 1943 r., w czasie kiedy głośna była sprawa katyńska i mord NKWD na oficerach polskich, doszło do pewnej niechlubnej inicjatywy, o której i dzisiaj wspomina się z dużym zażenowaniem...

15 kwietnia 1943 r. do ambasady japońskiej w Berlinie wpłynął osobliwy dokument. Bezpośrednim adresatem był Jego Ekscelencja Ambasador Cesarstwa Japonii. Autorzy dokumentu, powołując się na pewne uzgodnienia z konsulem japońskim w Królewcu, oferowali usługi, swojej organizacji pod nazwą "Miecz i Pług". Prosili o "łaskawą pomoc i współpracę wojskową" przeciw Sowietom. Podobny adres wiernopoddańczy wpłynął również do Jego Ekscelencji Pana Kanclerza Rzeszy i Najwyższego Dowódcy Wojsk Adolfa Hitlera.

"Przełamując dziś wszystkie dojrzałe i dzięki wojnie nieuniknione przeciwności i opierając się na realności, tak niezbędnej dla narodu polskiego, zwracamy się do Waszej Ekscelencji z prośbą". Dalej autorzy uniżenie zapewniali o swym pełnym zaufaniu i lojalności, a swoją organizację reklamowali jako reprezentanta tej części społeczeństwa polskiego, która ma poglądy "niezależne od wpływów angielskich, amerykańskich i bolszewickich" i deklarowali, iż marzą o możliwości współdziałania z "mieczem w ręku przeciw bolszewizmowi" celem uzyskania dla siebie miejsca w nowym świecie u boku III Rzeszy.

Po dalszej ekspozycji górnolotnej retoryki nie zabrakło - rzecz jasna - oficjalnych propozycji. Co konkretnie przywódcy "Miecza i Pługa" - późniejsi słynni prowokatorzy - Zbigniew Grad i Anatol Słowikowski mieli do zaoferowania III Rzeszy i Hitlerowi?

Otóż, zgłaszano natychmiastową możliwość: utworzenia z pomocą Wehrmachtu i niemieckich władz bezpieczeństwa polskiej siły zbrojnej do walki z bolszewizmem pod naczelnym dowództwem niemieckim, walki z obcą agenturą, zwalczania partyzantki, żydostwa, wolnomyślicielstwa, proniemieckiej propagandy wśród tych jednostek, które znajdują się pod wpływem wroga, współpracy o cechach pełnej lojalności w dziedzinie pracy przymusowej, uznania pełnej hegemonii Niemiec...

No cóż, całkiem słodka oferta polskiej kolaboracji...

Do dzisiaj nie ustalono wszystkich faktów, związanych z genezą "tego szatańskiego dokumentu" kierownictwa organizacji "Miecz i Pług". Jego opracowanie i ujawnienie zamiarów zbiegło się z generalnym przesunięciem propagandy tej organizacji na wygrywanie akcentów antyradzieckich i niemal już otwartą akceptację zasad ruchu nazistowskiego. Nie ulega jednak wątpliwości, że dokumenty wiernopoddańcze wobec obu mocarstw "Osi" - Japonii i III Rzeszy były owocem przemyślanej akcji politycznej. Potwierdza to wcześniejsze wystosowanie przez Grąda i Słowikowskiego specjalnego listu do Delegata Rządu na Kraj z propozycją, natychmiastowego poparcia Hitlera i zawarcia w połowie maja 1943 r. stosownego porozumienia o współpracy polskiego podziemia z kierownictwem III Rzeszy.

"My, Polacy nie możemy zrażać się faktem, że na czele walki Europy przeciw judeo-bolszewizmowi stoją Niemcy Hitlera. Taka jest widać konieczność dziejowa" - pisali mali quislingowie.

Co wiemy o obu prowokatorach?

Otóż stosunkowo niewiele. Anatol Słowikowski - bardziej znany w konspiracji pod pseudonimem "Andrzej Nieznany" - urodził się w 1913 r. i zawsze ponoć zdradzał zapędy dyktatorskie. Był ledwie podoficerem rezerwy, z zawodu technikiem. Przed wojną pracował jako mechanik w Wytwórni Dźwigów. W latach 1935-1937 związał się bliżej ze Stronnictwem Narodowym. Działał też w ruchu młodzieżowym i związkowym. Taki wszędobylski. Pasjonował się w dodatku sportem i był podobno mistrzem boksu w swojej kategorii wagowej. Z nie mniejszym zapałem uprawiał też wioślarstwo. Wiadomo, że w czasie okupacji nawiązał bliskie kontakty z emigracją białogwardyjską, a jak wiadomo właśnie to środowisko było bardzo silnie infiltrowane przez niemiecką policję bezpieczeństwa.

Znacznie bardziej intrygująco jawi się sylwetka Zbigniewa Grada. Miał wiele twarzy, zawodów i talentów. Jego życiorys - gdyby można go było w pełni zrekonstruować - stanowiłby doskonały materiał na scenariusz filmu sensacyjnego.

Wiadomo, że był intelektualistą dużego formatu. Studiował za zagranicą teologię ewangelicką, ale doktoryzował się z historii starożytnego Wschodu. Z dokumentów, zebranych po jego likwidacji przez kontrwywiad AK, miało wynikać jednoznacznie, że w 1932 r. został zwerbowany do współpracy przez wywiad niemiecki. Później podróżował w nieznanych misjach po krajach Bliskiego Wschodu. Z zachowanych dokumentów Gestapo wynika z kolei, że Grad był "polskim agentem rozpoznawczym" i zasłużył na wysoką "odznakę honorową". Sam dr Grad niejednokrotnie miał opowiadać, że z terenu Bliskiego Wschodu wielokrotnie przedostawał się na Kaukaz i wykonywał tam rozliczne akcje specjalne...

Z pewnego źródła wiadomo zaś, że Grad był rzeczywiście na kontakcie polskiego wywiadu i ten "wypożyczył" go na pewien czas do przeprowadzenia tajnej misji Inteligence Service w Syrii!

No cóż, w tym kontekście wcale nie dziwi fakt, że podejrzewano Grada również o współpracę z wywiadem amerykańskim! Doprawdy gęsta sieć rozmaitych tajemniczych powiązań... Ostatecznie jednak w życiu Grada liczyły się końcowe akordy jego działalności. Te zaś z punktu widzenia polskich interesów były wyjątkowo niebezpieczne. Za dobrą monetę bowiem brał zapewnienia o zwycięstwie III Rzeszy, całkiem świadomie, z pobudek ideowych, związał się z nazizmem pod szyldem organizacji "Miecz i Pług", którą zapewne uprzednio dla wroga rozpracował...

Za twórcę konspiracji pod nazwą "Miecz i Pług" uważa się księdza Leona Poeplau (1910-1940), ps. "Wolan", "Wolanin". Postać to dość malownicza, o której rzadko się już dzisiaj wspomina. Urodził się 14 czerwca 1910 r. we wsi Rolbik w powiecie Chojnice, w rodzinie nauczycielskiej. Wstąpił do seminarium diecezjalnego w Pelpinie. Pracował później w parafii Gdynia-Oksywie, gdzie rozwinął znaczącą działalność społeczną wśród młodzieży, krzewiąc ducha patriotyzmu. Potem objął wikariat katedralny w Pelpinie. Studiował matematykę na Uniwersytecie Warszawskim. Podczas wojny jako ochotnik pełnił służbę kapelana w Samodzielnej Grupie Operacyjnej "Polesie". Pod Kockiem dostał się do niewoli. Niemcy uwolnili go w Radomiu. Jeszcze w październiku 1939 r., najpierw na Pomorzu, później w Warszawie, ksiądz Poeplau zainicjował powstanie cywilnej organizacji konspiracyjnej, bazującej na katolickich założeniach ideowych typu "Jeunesse Ouvriere Chretienne". Zaczęło się od kolportowania "bibuły". Ksiądz założył i współredagował przy pomocy Zofii Kossak pismo "Miecz i Pług", które szybko w zaufanych kręgach zyskało znaczną popularność. Duża aktywność księdza i próby animowania prasy podziemnej nie uszły jednak czujnej uwadze niemieckiej policji bezpieczeństwa. Na skutek donosu ksiądz Poeplau został aresztowany przez Gestapo 3 lipca 1940 r. i osadzony na Pawiaku. Próby wykupienia go z rąk oprawców zawiodły i więzień został odstawiony wprost do Oświęcimia, gdzie zamordowano go 28 sierpnia 1940 r. Urnę z prochami księdza złożono w grobowcu rodzinnym w Chełmży.

Jerzy Janusz Terej powstanie "Miecza i Pługa" w grudniu 1939 r. przypisuje grupie oficerów rezerwy, przy pokaźnym udziale ludzi o poglądach antysanacyjnych, głównie chadeckiej i endecko-oenerowskiej proweniencji politycznej. Według J.J. Tereja, teoretycznie w fazie początkowej miała to być formacja o wyłącznie wojskowych założeniach, od pierwszych miesięcy posiadała również wyraźnie określoną fizjonomię polityczną i ideową. Głosiła hasła swoistego radykalizmu, wyraźnie zbieżne z założeniami polskiej prawicy. Do współtwórców "Miecza i Pługa" należeli działacze patriotyczni pozbawieni wybitniejszej przeszłości politycznej i bezpośrednich, organizacyjnych powiązań i odniesień do głównych polskich partii politycznych.

Niewątpliwym faktem pozostaje, że przez struktury formacji "Miecz i Pług", która już na wstępie zajęła liczącą się pozycję na konspiracyjnej mapie kraju, przewinęło się mnóstwo ludzi, którzy później usilnie zatajali swoje związki z "MiP" ze względu na represje stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Dzieje tej mimo wszystko zasłużonej formacji pozostają jednak mgliste. Raz po raz przenikają je ciężkie oskarżenia o prowokacyjne zamiary, powodowanie "wsyp" i dekonspiracji w podziemiu (rozpracowanie grupy "Szańca", wpadki drukarń i punktów legalizacyjnych pokrewnych formacji), jawne i półjawne konszachty z Gestapo. Prawda zaś wyglądała tak, że "Miecz i Pług", który w pewnym okresie konkurował nawet o wpływy ze Związkiem Walki Zbrojnej, Związkiem Jaszczurczym, Narodową Organizacją Wojskową i Komendą Obrońców Polski, był ruchem zrodzonym z najlepszych, autentycznych patriotycznych intencji, programowo zbliżonym do założeń chrześcijańskiej demokracji. Pragnął oczywiście kontynuacji walki z Niemcami, ale kategorycznie odżegnywał się od jakiejkolwiek współpracy z czynnikami sanacyjnymi, które obciążał pełną winą za katastrofę Polski we wrześniu 1939 r.

Bardzo słabo znany jest fakt, że w momencie znacznego rozwinięcia swoich struktur terenowych kierownictwo "Miecza i Pługa" całkiem serio planowało w połączeniu z aktywami wojskowymi Narodowych Sił Zbrojnych powołanie do życia "suwerennych sił zbrojnych" Polski Podziemnej, których komendę zamierzano powierzyć generałowi Michałowi Żymierskiemu, podejrzewanemu niestety o współpracę z wywiadem sowieckim, co było czynnikiem mocno deprymującym dla inicjatorów tego planu. Co ciekawe, zapewne nieprzypadkowo o szczegółach tej koncepcji zawczasu był poinformowany szczegółowo Wolfgang Birkner z warszawskiego urzędu Gestapo. Wszystko to wyraziście komplikowało mroczne, bo obciążone penetracją Gestapo, losy organizacji, które wieńczyła ostatecznie tylko infamia... Z analizy dokumentów pogestapowskich wynika raczej niezbicie, że w dystrykcie radomskim organizacja "MiP" była całkowicie infiltrowana przez niemiecką policję bezpieczeństwa. W jej strukturach funkcjonowało tu co najmniej kilkunastu tzw. kodowanych agentów Gestapo, którzy nadsyłali do "centrali" raporty z zadziwiającą systematycznością... Gestapo oczywiście zdawało sobie sprawę, że w łonie "MiP" działają również agenci, czy też tylko informatorzy ZWZ/AK i PPR, co stwarzało potencjalne możliwości podjęcia strategicznej gry wywiadowczej, zwanej potocznie "inspiracją".

W tym stanie rzeczy nikną raczej wątpliwości, czy fizyczne usunięcie rękami władz obozowych w Oświęcimiu księdza Leona Poeplau było dziełem przypadku. Było to zapewne z premedytacją zaplanowane. Aresztowanie tego zacnego człowieka i deportowanie go do Oświęcimia, gdzie był męczony, a później unicestwiony, utorowało drogę na szczyt organizacji obu wspomnianym na wstępie ludziom, dotychczas prawie zupełnie nieznanym w środowiskach konspiracyjnych. Czyżby taki właśnie był zaczyn ich misji specjalnej? Zapewne było właśnie tak!

Szybko umacniali swoje wpływy, głównie dzięki niemałym środkom. Z jakiego źródła?

Otóż z dokumentów niemieckich wynika niemal przejrzyście, że już pod koniec 1941 r. Słowikowski i Grad pozostawali w stałym kontakcie z asem radomskiego Gestapo Paulem Fuchsem. Ten zaś udostępnił im do stałej dyspozycji drukarnię i samochód. Jak podaje W. Borodziej, Fuchs szybko roztoczył opiekę nad stosunkowo szybko rozwijającą się i przygarniającą nowych licznych członków organizacją. W rezultacie - według Borodzieja - jesienią 1942 r. "Miecz i Pług", podobnie jak Związek Jaszczurczy, w dystrykcie radomskim znajdował się pod pełną kontrolą niemieckiej policji.

Istnieje aż nadto dowodów, że Gestapo chciało przy użyciu obu liderów "MiP" zmontować jedną z największych prowokacji w dziejach polskiego podziemia. Nie szczędzono na ten cel środków finansowych.

Sensacyjnie brzmi wiadomość, iż to przy udziale Niemców wydelegowano specjalnego kuriera z podziemia do Londynu. Został on przeprowadzony 2 października 1942 r. przez granicę niemiecko-szwajcarską w okolicy Mullheim/Basel. Kurier miał poufny list Grada do gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Poddawał w nim totalnej krytyce zaistniałą sytuację w konspiracji. Najcięższe oskarżenia dotyczyły - rzecz jasna - AK i gen. Roweckiego. Oferowano zaś Londynowi usługi organizacji "Miecz i Pług" - "jako największej potęgi w podziemiu".

Już wcześniej zapewne ustalono z Gestapo zamierzenia prowokacyjne podczas sławetnego spotkania Słowikowskiego i Grada z "wyższym adiutantem" Himmlera. W istocie był to tylko kontakt "roboczy" z wyższym przedstawicielem Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy Joachimem Deumlingiem (referat IV D 2). Całkiem poważnie rozważano wówczas projekt "ściągnięcia" do kraju gen. Sosnkowskiego i powierzenia mu kierownictwa polskiej opozycji o zabarwieniu sanacyjnym! Ta akurat afera wyszła jednak na jaw, zresztą była szyta wyjątkowo grubymi nićmi!

O tym, że cała gra była poważna, świadczą cytowane na wstępie dokumenty. Wiosną 1943 r. Słowikowski i Grad uważali wpływy "MiP" w podziemiu za mocna na tyle, że bez żenady ujawnili własne kontakty z Gestapo, nota bene w tym akurat okresie traktowane przez wielu rodaków jako tajemnica poliszynela. A jednak karty zostały rzucone!

Rezultaty były wyjątkowo mizerne.

21 maja 1943 r. szef kancelarii Adolfa Hitlera, Hans Lammers skierował formalnie ofertę Słowikowskiego i Grada do gubernatora Hansa Franka i szefa RSHA Ernsta Kaltenbrunnera. Odpowiedzi obu dygnitarzy były jednoznaczne i sprawę zamykające:

"Miecz i Pług nie posiada w chwili obecnej istotnego wpływu na opinię publiczną narodu polskiego (...) nie można uważać MiP za przedstawiciela narodu polskiego".

Zamierzano skorzystać jedynie z oferty usług agenturalnych. W istocie nikt w otoczeniu Hitlera nie był przecież na tyle naiwny, aby paktować, a tym bardziej wynosić do władzy własnych agentów!

Zachował się dokument wyrażający stanowisko Kaltenbrunnera w tej sprawie, przeznaczony wyłącznie dla Himmlera i Bormanna. Stwierdza się tam:

"Obydwaj [tj. Słowikowski i Grad - J.W.] oświadczają - że organizację stworzyli spontanicznie pod wrażeniem kampanii wrześniowej. Po kampanii stało się dla nich - jako patriotów polskich - zupełnie jasne, że przy stosowaniu dotychczasowych metod politycznych naród szedłby nieuchronnie ku całkowitej swej zagładzie oraz, że pewien obszar życiowy można dla narodu polskiego ratować wyłącznie we współpracy z narodem niemieckim. Bardzo trudno sobie stworzyć jasny obraz sił, jakim obydwaj wymienieni dysponują. Jest to tym trudniejsze, iż widocznie tak PPR, jak i pozostałe narodowe organizacje polskie wiedzą, że "MiP" pozostaje w jakichś, choć nie znanych dokładnie bliżej stosunkach z policją bezpieczeństwa. Doprowadziło to do stosowania silnego terroru wobec tej grupy (...) Policja bezpieczeństwa wykorzystuje swoje kontakty z "MiP" w celu zdobycia informacji wywiadowczych o nieprzyjacielu. Dały one pewne już konkretne wyniki wykonawcze i akcję będzie można kontynuować w miarę możliwości w szerszym zakresie".

Liderzy "MiP" jednak nie rezygnowali. Wybrali się wraz z asystującym im od pewnego czasu niemal stale agentem gestapo Stefanem Majchrzakiem, ps. "Mecenas" bezpośrednio do Berlina. Trójka owych osobliwych petentów miała w siedzibie RSHA uzyskać formalnie negatywną odpowiedź na przedłożoną ofertę. Nie zmieniło postaci rzeczy, że niektórzy niemieccy urzędnicy czuli się tym faktem autentycznie zawiedzeni. Ówczesny szef referatu spraw polskich Harro Thomsen wyznał w 1967 r., że rzeczywiście spotkał się z przywódcami "MiP" w berlińskim hotelu przy Friedrichstrasse i zrobili wówczas na nim "bardzo dobre wrażenie".

W polskich archiwach zachował się raport wywiadu Delegatury Rządu, z którego wynika, że Grad i Słowikowski powrócili z Rzeszy wyjątkowo niezadowoleni. No cóż, przełknęli gorzką pigułkę i przekonali się, że władze niemieckie są dalekie od potraktowania ich jak poważnych kontrahentów. Pozostała im jedna rola, taka jak dotychczas - narzędzi w rękach Gestapo.

W czerwcu 1943 r. przedstawiciele kierownictwa "MiP" Konstanty Piotrowski i Marian Bogacz nawiązali poufny kontakt z funkcjonariuszami Delegatury Rządu na Kraj, Wacławem Iwaszkiewiczem, ps. "Hubner" i Wacławem Kupeckim, ps. "Kruk", "Kulawy", którzy od dłuższego czasu prowadzili wywiadowcze rozpoznanie tej organizacji w związku z planami podporządkowania jej Armii Krajowej. Nabrano uzasadnionego przekonania, że grupa Słowikowskiego oraz Grad pełnią rolę agentury niemieckiej. Świadczyły o tym informacje, zwłaszcza Mariana Bogacza, ale także Bogusława Hrynkiewicza, ps. "Aleksander", który faktycznie pracował dla wywiadu sowieckiego. Dostarczyli oni na piśmie Kupeckiemu swoje obserwacje, wątpliwości i podejrzenia. Ujawniono fakt, że liderzy "MiP" posługiwali się samochodami Propaganda Abteilung, dysponowali dużymi środkami finansowymi, pochodzącymi z nieznanego źródła, a Grad bez trudu wyciągał swoich ludzi z więzienia. Miał poza tym możliwość swobodnego wyjazdu za granicę oraz legalne pozwolenie na broń. Jednocześnie wyszło na jaw, że prowokacyjnie rozpracowywali oni skład Komendy Głównej AK i biura Delegatury, kradli w tym celu dokumenty. Jedna z komórek "MiP" miała zaś wspólnie z gestapowcami uczestniczyć w rozbiciu komendy AK w Siedlcach, a następnie, dla własnych celów, przejęła wyposażenie tamtejszej drukarni. Z kolei wywiad Delegatury znalazł się w posiadaniu plotki, że bliski współpracownik Grada i Słowikowskiego, faktycznie szef wywiadu "MiP" na Warszawę, Czesław Kłobutt, ps. "Sławek" dostarczył Gestapo fotografię portretową gen. Stefana Roweckiego, pochodzącą ze zbiorów prywatnych.

Według innego raportu Anatol Słowikowski deprecjonował celowość walki AK i stwierdził przed współpracownikami: "W razie odwrotu Niemcy nikomu innemu tylko nam dadzą broń i pomogą w zagarnięciu władzy, to w ich interesie (...) mając silne OS [Oddziały Specjalne - J.W.] możemy zrobić pogrom ZWZ, który mamy w ręku".

Gromadzone dowody niedwuznacznie wskazywały, że Grad i Słowikowski bez skrupułów dążą do realizacji gestapowskiego planu prowokacji w Podziemiu. We wrześniu 1943 r. obaj liderzy "MiP" dokonali kilku rabunkowych tzw. eksów, m.in. nieudanego napadu na kasę fabryki na Pradze, połączonego z dekonspiracją. Dokonano też grabieży mienia żydowskiego przy ul. Św. Teresy, a łup w gotówce i biżuterii wyniósł około miliona złotych. Z pomocą "Sławka" Słowikowski i Grad czynili ponadto przygotowania do przekazania Niemcom kompletu materiałów wywiadowczych, dekonspirujących m.in. oddział partyzancki organizacji "Gryf Pomorski" w Borach Tucholskich.

Fakt współpracy szefów "MiP" z Gestapo potwierdzili niebawem via facti przybyli do Warszawy z Krakowa - kierownik tamtejszej organizacji wojskowej Jan Kubin, ps. "płk Jasiek" oraz delegat centrali Tadeusz Fedorowicz, ps. "Ran". Obaj zostali zwolnieni z więzienia, dokąd dostali się po wsypie "MiP" w Krakowie. Przed zwolnieniem gestapowcy ujawnili przed nimi, że od pewnego czasu funkcjonuje umowa między policją bezpieczeństwa a ich zwierzchnikami w Warszawie, czemu zawdzięczają wolność. "Ran" zaraz po przybyciu do Warszawy zażądał podczas spotkania wyjaśnień od Słowikowskiego, oświadczając, że nie wierzy w rzekomy wykup z więzienia za 250 tys. złotych i zna fakt układu z Gestapo. Słowikowski zręczną tyradą wykręcił się od szczegółowego roztrząsania tego zagadnienia.

Opozycyjnie nastawieni członkowie zarządu "MiP" postanowili teraz niezwłocznie działać. Zawiązano specjalną "grupę zamachową", która sporządziła protokół, ujmując dowody współpracy przywódców "MiP" z Gestapo w 11 zwartych punktach, w 4 dalszych opisano ich wyczyny rabunkowe. Wskazując na groźbę szeroko zakrojonych denuncjacji podjęli decyzję: "Nie mając żadnej możliwości załatwienia tej sprawy na drodze oficjalnej decydujemy, że sprawę tę należy załatwić natychmiast wszelkimi dostępnymi dla nas środkami bez zwłoki i dlatego postanawiamy wszystkich wymienionych zlikwidować". Powiadomiony o tym zamiarze Kupecki doszedł do wniosku, iż "należy przystąpić do likwidacji, ale z zabezpieczeniem ludzi wartościowych i zespołów w terenie".

18 września 1943 r. Antoni Słowikowski - "Andrzej Nieznany", Zbigniew Grad - "dr Zbyszek", Czesław Kłobutt - "Sławek" zostali zastrzeleni w Warszawie jako zdrajcy narodu polskiego.

Z trzech wyznaczonych bojówek likwidacyjnych o jednej nic nie wiemy, a z pozostałych znamy tylko dowódców, w tym jednego z pseudonimu. Część "likwidatorów" wywodziła się z grupy podkomendnych mjr. Orłowskiego. Przy zastrzeleniu Czesława Kłobutta asystował patrol "MiP" składający się z policjantów granatowych.

Zbigniewa Grada wywabiono z kryjówki pod pretekstem zrealizowania zakupu broni. W bramie budynku dopadła go grupa "Lechity", pracownika Elektrowni Miejskiej, prawdziwe nazwisko - prawdopodobnie - Kruza. Wywiązała się strzelanina. Grad, mimo że trafiony, przez kieszeń płaszcza oddał kilka strzałów, śmiertelnie raniąc "Lechitę". Zmarł po przewiezieniu do szpitala.

Anatola Słowikowskiego zastrzeliła grupa likwidacyjna Janusza Czarneckiego, ps. "Brodacz", "Wąsacz". Według Tadeusza Fedorowicza, Słowikowski opuścił mieszkanie, aby zatelefonować. Kiedy znalazł się w bramie swojego budynku, posypały się strzały. Słowikowski dobył jeszcze broni, ale po chwili legł śmiertelnie rażony.

W obecności wspomnianego patrolu "MiP" ta sama grupa Czarneckiego zastrzeliła na Placu Grzybowskim, przed sklepem Bernarda Kaczmarka, Czesława Kłobutta, choć pierwotnie ponoć nie zaplanowano tego wyroku.

Wyłoniony nowy zarząd i Rada Naczelna Zjednoczonego Ruchu Organizacji "Miecz i Pług" aprobowała posunięcia "grupy zamachowej". Ale sprawa stała się głośna. Materiały dowodowe przekazano do Sądu Specjalnego Kierownictwa Walki Podziemnej w celu uzyskania legalizacji wyroku. Rozpatrzenie sprawy przewlekało się i jakie były jej losy, do dzisiaj nie wiadomo nic pewnego. Istnieją wątpliwości, czy w ogóle była rozpatrywana. Podobno legalizacji wyroku przeciwstawił się zdecydowanie przedstawiciel Stronnictwa Ludowego.

W niektórych grupach "MiP" otwarcie powątpiewano w winę zastrzelonych, dając posłuch posądzeniom rozpaczającej łączniczki Słowikowskiego Heleny Żaczek, że dokonano "intrygi". W "dołach" organizacji, zwłaszcza w terenie, pojawiły się próby rehabilitowania zastrzelonych. Domysły, częstokroć tylko emocjonalnie uzasadnione, posądzenia, przeplatały się z przewrotnymi interpretacjami ostatnich wydarzeń. Ich efektem była daleko posunięta niechęć, a nawet bojkot "Miecza i Pługa". Nastroje te dobrze oddawał np. organ Stronnictwa Pracy "Naród" w numerze z 11 listopada 1943 r.: "Od organizacji zjednoczonych z "Mieczem i Pługiem" stronimy już od dawna jak od zarazy, tyle już w nich było potwornych wsyp". W to, czy w "MiP" zostali zlikwidowani wszyscy prowokatorzy, otwarcie powątpiewała prasa akowska. Zupełnie słusznie, skoro później "MiP" zamieszany był w aferę z gestapowcem Wolfgangiem Birknerem, który dostarczał tej organizacji, przecież nie bezinteresownie, sprzętu drukarskiego i dopomógł w uruchomieniu nowej "konspiracyjnej" drukarni na Pradze...

Piętno kolaboracji z Gestapo ciągnęło się za "Mieczem i Pługiem" do końca istnienia tej organizacji. Dryfowała ona w kierunku porozumienia z NSZ. Formalne podporządkowanie się narodowcom otworzyło zresztą wielu "mipowcom" drogę do Armii Krajowej.

Demonstracyjnie pominięto "MiP" w czasie przygotowań do powstania warszawskiego. Komenda Główna Armii Podziemnej "MiP" została na uboczu wydarzeń. Nie powiadomiono jej oczywiście o godzinie "W". Wielu "mipowców" samorzutnie przystąpiło do walki i wyróżniło się niejednokrotnie bohaterstwem. Walczyli m.in. w zgrupowaniu "Gozdawy" (kpt. Lucjana Giżyńskiego) na Starym Mieście i w Śródmieściu oraz w zgrupowaniu "Chrobry II".

Po latach kombatanci przemilczali swoją przynależność do "Miecza i Pługa", zwłaszcza kiedy w PRL wytoczono proces Marianowi Bogaczowi. Obawiali się, że będą ciągani po sądach za udział w "faszystowskiej organizacji". Środowisko byłych "mipowców" jest kompletnie rozproszone. Niezmiernie ciekawy jest fakt, że przynależność do "Miecza i Pługa" deklarował osławiony płk Ryszard Kukliński, za co w swoim czasie miał poważne kłopoty w armii i pozbawiono go nawet awansu. Nie udało się ustalić, co miałby Kukliński w "MiP" robić, bo lat wówczas nie miał zbyt wiele...

Wyjątkowo intrygującą postacią w "Mieczu i Pługu" był Bogusław Hrynkiewicz, ps. "Aleksander". Urodził się w 1909 r. w Borkowie, pow. Kolno, w rodzinie nauczyciela wiejskiego. Jako student prawa UW związał się z ruchem komunistycznym. Działał na Śląsku i w Białymstoku. W 1941 r. wrócił do Warszawy z zadaniami wywiadowczymi. Hrynkiewicz działał w ramach wydzielonej grupy Czesława Skoneckiego, zrzuconego do kraju wraz z Grupą Inicjatywną PPR. Ze Skoneckim pracowali wydelegowani przez kierownictwo PPR: Stanisław Szczott, Jan Haller, Aleksander Łoktiew i Jerzy Wieniawski oraz Artur Jastrzębski-Ritter, archetyp późniejszego filmowego kapitana Klossa. Ritter, długoletni działacz KPP, w 1942 r. na polecenie partii rejestruje się jako Niemiec i zakłada małe przedsiębiorstwo budowlane, które było odtąd przykrywką dla działalności wywiadowczej. Ritterowi udało się pozyskać do współpracy Mikołaja Tumanowa, byłego pułkownika armii gen. Wrangla, działającego w proniemiecko zorientowanych środowiskach białogwardyjskich. Dzięki niemu rozpracowano m.in. szkołę agentów Abwehry w Legionowie pod Warszawą. To właśnie z Ritterem utrzymywał kontakt Hrynkiewicz, a poprzez niego z ludźmi Skoneckiego. Członkowie grupy Skoneckiego byli całkowicie odizolowani od partii, jedynie jej zwierzchnik utrzymywał kontakt z sekretarzem KC PPR i dostarczał mu bieżących informacji. Początkowo grupa korzystała wyłącznie z radiostacji partii, ale od końca 1942 r. miała już własną łączność, po dotarciu do kraju z ZSRR radiotelegrafisty Sylwestra Marosza. Najwięcej informacji uzyskiwano dzięki bezpośredniemu "podłączeniu się" do wywiadu organizacji "Miecz i Pług", gdzie ulokowano Hrynkiewicza. Zyskał on tam zaufanie, a dzięki temu, że był dość słabo znany w Warszawie, skutecznie unikał dekonspiracji. Ba, Słowikowski dopuścił go nawet blisko do swojej osoby i informacji napływających z terenu. I o to właśnie chodziło. Hrynkiewicz z czasem stał się jednym z najważniejszych informatorów grupy Skoneckiego, która - co tu ukrywać - pracowała głównie dla Moskwy.

Hrynkiewicz zasłynął z wykradzenia tzw. archiwum "Antyku", specjalnej kartoteki ludzi podejrzewanych o kontakty z ruchem komunistycznym, głównie w Warszawie. Był to materiał niezmiernie bogaty. Nazwiska, adresy, charakterystyki, kontakty. Archiwum tym zajmowała się specjalna komórka Delegatury Rządu na Kraj, kryptonim "Teczka". Formalnie dokumentację tę zabezpieczał Kupecki. Samego Kupeckiego w niewyjaśnionych okolicznościach zlikwidowano, a dla zatarcia śladów ciało rozpuszczono w kwasie solnym. Bezpośrednio po tej akcji Władysław Gomułka został poinformowany przez Mariana Spychalskiego, że Hrynkiewicz może zdobyć archiwum antykomunistyczne Delegatury i nie wiadomo po co zwrócił się o pomoc w ludziach. Później Wł. Gomułka o wyczynie Hrynkiewicza poinformował szefa sztabu AL Franciszka Jóźwiaka, ps. "Witold" i pozostałych członków KC PPR, zajął jednak stanowisko, że nie można w tym przypadku wykluczyć prowokacji zmierzającej do skompromitowania wielu członków PPR. Ponieważ Hrynkiewicza podejrzewano o spowodowanie wsypy drukarni AL przy ulicy Grzybowskiej, to chociaż pozytywną opinię o nim wyrażał wcześniej Paweł Finder, Gomułka po naradzie na posiedzeniu KC, na własny wniosek, postanowił przerwać kontakty z Hrynkiewiczem i zabronił korzystać z jego usług. Przestrzegł przed nim również agenta wywiadu sowieckiego F. Karwackiego. Miało to mieć później fatalne skutki dla Hrynkiewicza. Zdobyczną kartotekę działaczy komunistycznych przekazano do sprawdzenia danych, a część materiałów Marian Spychalski wywiózł do Moskwy.

Prawie nieznany jest dzisiaj fakt, że to właśnie Hrynkiewicz pozyskał dla Rosjan informacje o broni "V" i to o wiele wcześniej nim trafiła do Londynu.

Wiosną 1943 r. kierownik ogniwa pomorskiego "MiP" Augustyn Trager, mieszkający w Bydgoszczy, przekazał do Warszawy doniesienie oparte na informacjach jego syna Romana, podoficera-radiotelegrafisty Wehrmachtu, który miał dostęp do meldunków związanych z doświadczeniami z tajemniczą bronią rakietową na wyspie Uznam. Doniesienie "z drugiej ręki" przejął Hrynkiewicz i przekazał "swoim". Zbliżone informacje uzyskał również Alfred Jaroszewicz, ps. "Adam", pracujący dla Wydziału II Sztabu głównego GL (wywiad). Zostały one przejęte od wywiadu przemysłowego AK. W rezultacie 18 sierpnia 1943 r. do Moskwy przekazano depeszę: "Wywiad sikorszczaków otrzymał informację, że Niemcy przystąpili już do budowy pocisków rakietowych. Techniczno-chemiczne rozpracowanie tej sprawy idzie bardzo intensywnie. Już w przeszłym roku były wytworzone pociski rakietowe 1 m długości, 5 cm przekroju, których część przednia była napełniona materiałem wybuchowym, w tyle zaś umieszczono ładunek rakietowy. Obecnie Zakład Browna-Bovery w Monachium zaczął wytwarzać pociski rakietowe o wadze do 5 ton, zasięg lotu - 300 km".

Okazało się, że działający w "Mieczu i Pługu" współpracownicy wywiadu AK zaraz po Hrynkiewiczu również trafili na doniesienia o niemieckiej "torpedzie powietrznej" i potrafili ją błyskawicznie dostarczyć do centrali, a rewelacje Hrynkiewicza z powodu kłopotów z radiostacją dotarły do celu, tj. do Moskwy, ze znacznym opóźnieniem i miały niewielkie znaczenie praktyczne. Anglicy szybko podjęli decyzję co z tym fantem zrobić. I to właśnie w następstwie informacji KG AK, m.in. depeszy wysłanej do Londynu 16 lipca 1943 r., samoloty RAF zbombardowały ośrodek doświadczalny w Peenemunde w nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 r. Gwoli ścisłości historycznej, "Miecz i Pług" miał określone zasługi w wykryciu broni "V" i szkoda, że bardzo chętnie się o tym zapomina. Zwracał na to uwagę choćby prof. Ryszard Nazarewicz, który o Hrynkiewiczu i Skoneckim pisał w książce Razem na tajnym froncie (Warszawa 1983). Wypada żałować tylko, że nie zamieścił pełnej noty biograficznej Hrynkiewicza, który po wyzwoleniu nie miał bynajmniej łatwego życia w Polsce i spotykały go niezasłużone szykany i kłopoty we własnym środowisku kombatanckim.

Wspomniany Augustyn Trager najczęściej cytowany jest w literaturze przedmiotu jako szef komórki wywiadowczej AK "Bałtyk 303", podległej ekspozyturze wywiadowczej Zachód - "Lombard". Po prostu przywłaszczono go sobie...

Według obowiązującej, całkowicie negując zasługi organizacji "Miecz i Pług", wersji upowszechnionej m.in. przez J. Ślaskiego w monumentalnym dziele Polska Walcząca, główny udział w rozpracowaniu tajemnicy broni "V" miał inspektorat sieci wywiadowczej AK "Lombard", obejmujący Pomorze. Dowodził nim Stefan Ignaszak, ps. "Drozd", "Norbert", "Nordyk", "cichociemny", zrzucony do kraju 13 marca 1943 r. Podlegała mu m.in. grupa wywiadowcza "Bałtyk" kierowana przez bydgoskiego kupca - Bernarda Kaczmarka, ps. "Wrzos", "Jur". Kaczmarkowi podlegały trzy sieci informacyjne prowadzone przez pracownika niemieckiej firmy budowlanej Edmunda Czarnowskiego, ps. "Kolski", przedstawiciela bydgoskiej fabryki obuwia firmy "Leo" Apolinarego Łagiewskiego, ps. "Apollo" i obywatela niemieckiego Augustyna Tragera, ps. "Tragarz", "Sęk".

Trager, kierujący komórką "Bałtyk 303", pochodził z Austrii, lecz uważał się za Polaka i od lat przedwojennych mieszkał w Bydgoszczy. Tak się złożyło, że jego syn Roman służył jako podoficer na wyspie Uznam jako wysokiej klasy specjalista i zajmował się instalowaniem tajnych urządzeń łączności telefonicznej między Karlshagen a Peenemunde. On też zauważył "lufttorpedy", rodzaj cygar z małymi skrzydełkami, wylatujące z wyrzutni umieszczonych nad brzegiem Bałtyku, bez pilota, kierowane zapewne falami radiowymi. Podczas prób zdarzało się, że nie startowały pionowo, lecz koziołkowały i wpadały do morza, w pobliżu wyspy. Pociski miały ważyć około 2 ton.

Podobne obserwacje poczynił inżynier Jan Szreder, ps. "Furman", który dobrowolnie, za pośrednictwem Arbeitsamtu, zgłosił się na roboty do Rzeszy i korzystając z przysługującego robotnikom przywileju pojechał do Świnoujścia, a więc w najbliższe okolice Peenemiinde. Podzielił się tymi obserwacjami z przybyłym akurat na wybrzeże Bernardem Kaczmarkiem, ps. "Wrzos". Kaczmarek z kolei, wracając, odwiedził w Bydgoszczy Tragera i natrafił na jego syna, który przebywał na krótkim urlopie. Od słowa do słowa zebrano materiał na sensacyjny meldunek. Jeszcze w Bydgoszczy Kaczmarek taki meldunek wraz ze szkicem schował do fajki... i przekazał współpracującemu z podziemiem Ferdynandowi Słonimskiemu, ps. "Zając". Teraz wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Odbiór bezcennej przesyłki nastąpił w Warszawie, bez żadnych przeszkód, w ubikacji dworcowej. Materiał trafił do Ignaszaka. Niezwłocznie, po drobnych uzupełnieniach przybyłego do Warszawy "Wrzosa", przekazano go do "Besty" - Biura Studiów "Lombardu", na ul. Tłomackie 3. Dalej meldunkiem zajmowali się inżynierowie: Tadeusz Mystkowski, ps. "Antoś" i Antoni Kocjan, ps. "Korona" i centrala oddziału II KG AK. Następnie zaszyfrowana depesza została przesłana do Londynu. W tej wersji dla zasług Hrynkiewicza nie ma w ogóle miejsca, bo też pracował po "niewłaściwej stronie".

Grupa Skoneckiego, której większość doniesień do Moskwy jest niestety nieznana z powodu braku dostępu do archiwów sowieckich specjalnego przeznaczenia (a nie brakuje tam zapewne rewelacji), pracowała do 11 lipca 1944 r., a zatem do momentu wykrycia jej radiostacji w Michalinie pod Warszawą. Aresztowano wówczas radiotelegrafistkę wyszkoloną już w Warszawie, Krystynę Skoniecką. Udało się natomiast ewakuować z Warszawy Hrynkiewicza i Jastrzębskiego. Ten ostatni opublikował ze swoich przeżyć bardzo schlebiające sobie wspomnienia Życie na krawędzi. Był wylewny w przeciwieństwie do Hrynkiewicza, który po latach zaszył się gdzieś w Warszawie, unikał natarczywych pytań historyków i dziennikarzy, a na korespondencję w ogóle nie raczył odpowiadać. Trudno temu się dziwić...

Środowisko akowskie oskarżało go o bandycki napad na ludzi Kupeckiego, w czasie ewakuacji nadział się na minę, która spowodowała dotkliwą kontuzję nogi. Po dotarciu do ZSRR Hrynkiewicz został aresztowany przez NKWD pod zarzutem współpracy z Gestapo! Trudno było o większą złośliwość losu.

W 1948 r. Hrynkiewicz został przekazany z więzienia w ZSRR polskim organom bezpieczeństwa, które poddały go intensywnej obróbce. Aresztowano większość wykrytych członków konspiracji "Miecza i Pługa". W październiku 1950 r. trafił do więzienia bliski współpracownik Hrynkiewicza, Wiesław Sobierajski. "Mipowców" sądzono następnie w zbiorowym procesie znanym jako "sprawa Mariana Bogacza". Hrynkiewicz i Sobierajski mieli być tylko drobnym szczeblem do głównej prowokacji UB - postawienia przed sądem Mariana Spychalskiego i Władysława Gomułki. Opracowano szczegółowy scenariusz, który można prześledzić na podstawie dokumentów zawartych w tzw. Protokole otwarcia kas zawierających dokumenty pozostałe po Bolesławie Bierucie i dokumenty przekazane przez Jakuba Bermana. Dokument ten wraz z komentarzem opublikowała Maria Turlejska w opracowaniu Te pokolenia żałobami czarne... (Warszawa 1990).

Podczas w dużej mierze zaaranżowanego śledztwa Hrynkiewicza usiłowano wmieszać nie tylko w udział w tzw. akcji dezinformacyjnej, tj. dostarczaniu Gestapo list osób związanych z konspiracją z założeniem, że niewygodni zostaną usunięci cudzymi rękoma, ale w próbę zamachu na życie Franciszka Jóźwiaka oraz wspieranie prowokacyjnej inicjatywy Gestapo pod nazwą "Hotel Polski". UB, nie mogąc "złamać" M. Spychalskiego, musiało się z tych zarzutów wstydliwie wycofać...

Wiadomo, że z "Mieczem i Pługiem" w czasie okupacji utrzymywała bliższe kontakty organizacja "Gryf Pomorski". Nie wyszło to jej na dobre, choć uwiąd szeregów i paraliż organizacyjny był niechybnie spowodowany wewnętrznymi awanturami i niepohamowanymi ambicjami przywódców.

Niemal całe kierownictwo Tajnej Organizacji Wojskowej "Gryf Pomorski" stanowili nauczyciele. Dowodził również nauczyciel Józef Dambek, ps. "Jur", "Kil", "Lech". Organizacja znajdowała się pod ewidentnym wpływem Stronnictwa Narodowego, ale twardo broniła swej odrębności, choć istniał w jej łonie silny nurt dążący do podporządkowania się Armii Krajowej. Zwalczał go ostro właśnie Dambek i stan ten utrzymywał się aż do marca 1944 r., kiedy zginął w zasadzce Gestapo. Dambek obawiał się, że jego formacja roztopi się w strukturach AK, a on sam znacznie straci na prestiżu. Poza tym źle postrzegał w AK wpływy sanacyjne. A sanacji Kaszubi wyraźnie sympatią nie darzyli. Dambek przy każdej okazji był skłonny bardzo mocno akcentować właśnie kaszubską odrębność na krawędzi separatyzmu. Ujawniał wyraźną niechęć do współpracy z organizacjami ogólnopolskimi, kiedy jednak współpracę zaproponował mu "Miecz i Pług", wszelkich obiekcji się wyzbył. De facto zawarto umowę podporządkowującą "Gryfa" organizacji Słowikowskiego i Grada. Był to fatalny w skutkach błąd, biorąc pod uwagę, że ludzie ci byli agentami Gestapo. Umowa weszła jednak w życie u schyłku 1943 r., kiedy Grad i Słowikowski już nie żyli. Miało to małe znaczenie, bowiem odium agentury roztaczało się wówczas nad całym "Mieczem i Pługiem" i była ona faktycznie skompromitowana. Nie wiadomo, czym tłumaczyć takie zaślepienie Dambka. Być może liczył na poważne wzmocnienie własnej pozycji i zmajoryzowanie kontrahentów przez własnych ludzi, skoro mógł liczyć na sieć blisko 20 tys. współpracowników. Dokładnej liczby członków "Gryfa" nie sposób dzisiaj ustalić, ale rzekomo w jego pionie wojskowym było blisko 3 tys. konspiratorów, w tym kilka bardzo sprawnych oddziałów leśnych. Miarą ambicji Dambka był fakt, że sam przejął władzę w organizacji w drodze "zamachu pałacowego". Usunął jej komendanta głównego por. Józefa Gierszewskiego, ps. "Ryś". Pod jego wpływem Rada Naczelna "Gryfa" uznała Gierszewskiego winnym zdrady organizacji i defraudacji 3 tys. marek. Ponieważ Gierszewski nie pogodził się z odejściem, został skazany na karę śmierci i wyrok wykonano z początkiem lata 1943 r. Nieprzypadkowo wówczas ważyły się losy podporządkowania "Gryfa" Armii Krajowej, na co Dambek w żadnym razie nie chciał przystać.

W niespełna rok później Dambek też już nie żył. Od dawna tropił go zajadle agent gdańskiego Gestapo Jan Kaszubowski vel Hans Kasner. Agent ten po złamaniu łączniczki Dambka zdobył informację o miejscu jego spotkania z podkomendnym z powiatu tczewskiego. Spotkanie miało nastąpić 4 marca 1944 r. we wsi Sikorzyno pod Kartuzami. Kaszubowski podszył się pod przybysza, a szantażowana kurierka doprowadziła go do komendanta. Kaszubowski, nie czekając aż zamknie się pierścień przygotowanej obławy niemieckiej żandarmerii, zastrzelił Dambka jednym strzałem. Po latach pomagał UB wyłapywać członków "Gryfa Pomorskiego". Tyle koniecznego wątku pobocznego.

Jak dotąd nikt nie odnalazł stosownych dokumentów ani też nie dotarł do informacji, które mogłyby oczyścić "Miecz i Pług", Słowikowskiego i Grada z infamii. A zatem i wyrok historii w tej sprawie jest ostateczny.

Na zakończenie tej afery warto jeszcze wspomnieć o Stefanie Majchrzaku, który zasłynął brawurowym przedsięwzięciem w 1941 r. O tym, że człowiek ten był agentem Gestapo świadczy ogrom faktów. Wiadomo było, że nachodził Albrechtową w sprawie jej męża. Majchrzak zresztą nie krył się prawie zupełnie ze swoimi koneksjami. Jeszcze na początku okupacji paradował w mundurze niemieckim. Oficjalnie był kierownikiem centrali mleczarskiej z siedzibą w Kielcach. Wkrótce po śmierci samobójczej płk. Albrechta nachodził jego żonę i, występując w imieniu Gestapo kieleckiego, chciał koniecznie od wdowy uzyskać informacje na temat dokładnych okoliczności śmierci męża...

Niebawem Majchrzak "skumał się" z niejakim Bigosińskim, zarządcą kilku nieruchomości przejętych przez okupanta (według informacji P.M. Lisiewicza). Obaj prowokatorzy na "lewych" papierach podjęli czynną działalność w kieleckim podziemiu. W styczniu 1942 r. podjęli kontakt z Zygmuntem Hemplem, ps. "Łukasz", Mecenas", "Prątnicki", czołowym działem Konwentu Organizacji Niepodległościowych. Przedyskutowano konieczność urządzenia tajnej drukarni w Kielcach. Znalazła się zaraz siedziba w oficynie przylegającej do miejscowego Banku Emisyjnego, w pobliżu ul. Leonarda.

Dopiero po pewnym czasie udało się ustalić, że cele tego przedsięwzięcia były na wskroś prowokacyjne, a patronowało mu Gestapo.

Majchrzak niebawem został zdemaskowany. Otóż, 23 maja 1942 r. Hempel miał spotkanie z Majchrzakiem w znanej kawiarni Dakowskiego. Przypadek chciał, że natknął się wówczas na... Marię Albrechtową, przed którą wcześniej ujawnił się wszak jako... informator Gestapo. Grał zatem va banque! Albrechtowa obserwowała kroki Majchrzaka z ukrycia. Kiedy tylko opuścił on kawiarnię, natychmiast podeszła do Hempla i oświadczyła ze wzburzeniem z kim miał do czynienia. Spotkała się z odpowiedzią: "Co też Pani powie...". Konsternacja była olbrzymia.

Niebawem nici tej afery zbiegły się w Wojskowym Sądzie Specjalnym AK, który skazał Majchrzaka i Bigosińskiego na karę śmierci. Mocno kłopotliwą wymowę miał jednakże fakt, że obaj prowokatorzy zostali ongiś rekomendowani do pracy konspiracyjnej przez kilku oficerów z Komendy Głównej ZWZ! Miało to swoją złowrogą wymogę...

Gestapowiec Paul Fuchs w memoriale złożonym do niemieckiego archiwum z datą 14 stycznia 1972 r. przechwalał się, że z dużym powodzeniem wydawał w Kielcach w 1941 r. prowokacyjną gazetę przeznaczoną dla Polaków. Miał na myśli oczywiście Stefana Majchrzaka i jego dezinformacyjne pismo konspiracyjne "Sprawy Polski". Trzeba przyznać, że cały ten zamysł był rzeczywiście "diabłem podszyty"!

 

INTRYGA, PODŁOŚĆ, ZDRADA, KANALIE..., WYROKI

Sięgnijmy do kroniki niektórych spektakularnych wydarzeń z dziejów Polski Podziemnej. Podane fakty dobrze chyba ilustrują powagę i konieczność walki, nastroje, jak i poziom ówczesnej moralności. Będzie to też poniekąd zwierciadło narodowej hańby, zdrady i podłości. Poznamy też kilka szczególnie niebezpiecznych kanalii, dla których przygotowywano kulkę w łeb...

Nader przykry rezonans miała sprawa Kordiana Ratajskiego, syna byłego prezydenta miasta Poznania i pełnomocnika Rządu na Kraj w latach 1940-1941 Cyryla Ratajskiego. Aresztowało go Gestapo i w celu ratowania życia podjął współpracę z okupantem i tropił członków konspiracji. Został szybko zdemaskowany przez kontrwywiad ZWZ. Zatrzymano go dopiero w pierwszych dniach powstania, w okolicach placu Zbawiciela. Młody Ratajski nie tylko szpiclował, ale w ogóle był w świetnej komitywie z innymi rozpoznanymi konfidentami Gestapo i uwielbiał towarzystwo Niemców. Jego matactwa i podły charakter z miejsca wyszły na jaw, kiedy w sierpniu 1944 roku został przypadkowo zatrzymany przez Niemców. Od razu powołał się na swoją dotychczasową współpracę z Gestapo. Zwolniono go pod warunkiem, że z więzienia mokotowskiego zaraz przejdzie na stronę polską jako agent wywiadu. Ratajski szybko wpadł, gdyż był agentem wyjątkowo nieudolnym, działającym po partacku. Jego pokrętnym wyjaśnieniom, a potrafił mówić kwieciście, nikt rzecz jasna nie dał wiary. Zapadł wyrok śmierci, którego zasadności w istocie nikt nie podważał.

Rażącym przykładem nielojalności narodowej była sprawa znanego dyrygenta i kompozytora, byłego dyrektora Opery Warszawskiej, Adama Dołżyckiego. Człowiek ten zaraz po wejściu Niemców do Warszawy począł demonstrować fakt, że jest pochodzenia ukraińskiego i kokietował okupantów. Kierował orkiestrą w znanej kawiarni Lardellego, organizował prywatne koncerty u gubernatora Ludwiga Fischera, muzykował dla rannych żołnierzy Wehrmachtu. Niemalże narzucał się Niemcom ze swoimi usługami. Od podziemia całkiem zasłużenie otrzymał karę infamii. Zarządzono również bojkot kawiarni Lardellego. W czasie powstania warszawskiego Dołżycki został internowany i pracował dla powstańców w elektrowni na Powiślu.

Urodzony 27 lutego 1903 roku Aleksander Kiedrowski, z zawodu dziennikarz, współpracownik "Dziennika Bydgoskiego", po wkroczeniu Niemców do Bydgoszczy otrzymał od okupantów nowe duże mieszkanie po aresztowanej rodzinie polskiej. Związał się rychło z Gestapo. Będąc oficjalnie, po przeniesieniu go do Warszawy, przedstawicielem firmy "Telefunken" na GG, wojażował do Berlina. Zajmował się szmalcownictwem, przy okazji denuncjował dla Gestapo bydgoskiego, rozpoznanych w Warszawie mieszkańców ziemi bydgoskiej i pomorskiej. Tropił zajadle organizacje niepodległościowe. Wyjątkowa kanalia. W jego sprawie orzeczoną karę śmierci 13 lipca 1943 roku. Wyrok wykonano.

Antoni Zenon Opęchowski, urodzony 22 grudnia 1920, dziennikarz literat, człowiek żonaty, rozpoznany został jako płatny perfidny konfident Gestapo. Bez skrupułów zadenuncjował kilkadziesiąt osób, współpracujących z podziemiem niepodległościowym. Błędnie podejrzewano, że był powinowatym znanego rodu Openchowskich. W jego przypadku "czapę" orzeczono jeszcze w październiku 1940 roku. Wyrok wykonano dopiero prawie trzy lata później.

Urodzony w 1913 roku Zygmunt Sęczkowski, ps. "Sęk", inżynier, architekt, asystent Politechniki Warszawskiej. Był w konspiracji AK. Ustalono, że w lutym 1943 roku bezczelnie przywłaszczył sobie 90 tys. zł na zakup broni, a w kwietniu 1943 roku pośredniczył w pokątnej sprzedaży aż 488 srebrnych lisów, pochodzących z rabunku. W tym samym okresie podpuszczał znajomych do zabicia niejakiej Herdy Schwede i obrabowania jej z cennej biżuterii. 21 kwietnia 1943 roku usunięto go ze stanowiska dowódcy plutonu artylerii AK. Kara śmierci została orzeczona 2 lipca 1943 roku. Wyroku nie zdołano wykonać, bowiem osądzony został aresztowany przez Niemców 29 czerwca 1943 roku i odtąd zaginął bez wieści.

Wincenty Kułak-Kułakowski, administrator kamienicy w Warszawie, wraz z żoną pośredniczyli w uwalnianiu więźniów, Polaków. Pobierali za to wysokie opłaty. Nie wywiązywali się jednak ze zobowiązań, przywłaszczając znaczne sumy i precjoza. Doszło do tego, że wespół z por. "Lasso" J. T. (dokładne nazwisko nie ustalone), przywłaszczył kwotę organizacyjną, przeznaczoną na wykup z rąk niemieckich majora Jerzego Lewińskiego, ps. "Chuchro", dowódcy Kedywu okręgu warszawskiego AK. Orzeczono karę śmierci. Kułak-Kułakowski został zastrzelony wraz z żoną 6 maja 1944 roku.

15 kwietnia 1944 roku zespół likwidacyjny po komendą ppor. Stanisława Sosabowskiego, ps. "Stasinek", w biały dzień, zastrzelił na warszawskim Żoliborzu czterech ludzi skazanych na śmierć przez sądy podziemne. Wedle informacji T. Strzembosza wyrok wykonano jednocześnie, kiedy cała czwórka złoczyńców podążyła od placu Wilsona na rzekome spotkanie z szefem Kedywu okręgu warszawskiego AK. Zamierzali mu zaoferować swoje usługi. Na jego też rozkaz zwłoki zabitych wywieziono zaraz do Puszczy Kampinoskiej i tam pogrzebano "jak Pan Bóg przykazał"...

Zastrzelono wówczas dwóch podoficerów policji granatowej z brygady wypadowej I Komisariatu Kripo, Mariana Szweda i Leona Millera, zajmujących się niemal hurtowo szmalcownictwem, oraz dwóch oficerów AK: por. "Ryżego" - "Władka" (NN), byłego dowódcę Oddziału Dywersji Bojowej obwodu Śródmieście, skazanego za przeprowadzane na własną rękę, połączone z zabójstwami, napady rabunkowe na Volksdeustchów i bogatych Żydów, oraz wspomnianego wyżej por. marynarki "Lasso", który faktycznie przeszedł na stronę Gestapo.

To właśnie "Lasso", już po ujawnieniu jego podwójnej roli i skazaniu go na śmierć, otrzymał rozkaz zlikwidowania obydwu policjantów granatowych. Po paru dniach jednakże powiadomił swoich przełożonych, iż skazani pragną się zrehabilitować i oferują współpracę AK bez żadnych warunków wstępnych. Dla omówienia szczegółów proszą jedynie o spotkanie z szefem Kedywu warszawskiego okręgu. Pełniący wówczas tę funkcję Józef Rybicki, ps. "Andrzej" pozornie ofertę przyjął. Polecił zaraz, by "Lasso" wraz z policjantami i "Ryżym" w określonym dniu przybyli na plac Wilsona, skąd wspólnie mieli się udać do mieszkania konspiracyjnego. Tak też się stało. Wszystkich czterech zastrzelono na rogu ulic Sułkowskiego i Dziennikarskiej. Trzech padło na miejscu, Szwed zaś w trakcie ucieczki.

25 maja 1944 roku zastrzelono rozszyfrowanego agenta Gestapo, Zygmunta Iphorskiego-Lenkiewicza. Był aktorem, reżyserem i dyrektorem teatru "Jar" w jednej osobie. Półoficjalnie współpracował z niemieckim Wydziałem Propagandy i denuncjował Polaków. Pół roku wcześniej, w połowie grudnia 1943 roku, zlikwidowano inną kanalię, również zapiekłego konfidenta, współpracownika Gestapo, Zbigniewa Jaworskiego. Z zawodu był artystą dekoratorem.

W marcu 1943 roku na podstawie oskarżenia o kolaborację wniesionego przez ppłk. Aleksandra Krzyżanowskiego, ps. "Wilk", zwierzchnika AK na Wileńszczyźnie, został zlikwidowany Czesław Ancerewicz, dziennikarz zatrudniony w redakcji gadzinowego pisma "Goniec Codzienny" w Wilnie. Sprawa ta była powiązana z oskarżeniem o kolaborację popularnego pisarza i dziennikarza Józefa Mackiewicza, też zatrudnionego w gadzinowym "Gońcu Codziennym". Zapadła wprawdzie kara śmierci, ale jej wykonanie zostało zawieszone w wyniku licznych interwencji, aby koniecznie dać J. Mackiewiczowi szansę rehabilitacji. Akurat ten casus budzi do dzisiaj bardzo żarliwe spory i ogromne emocje. Dla wielu wina J. Mackiewicza była bardzo wątpliwa, uważali że padł on ofiarą intrygi. Inni uważali go za kolaboranta bez dwóch zdań. Trudno doprawdy wyważyć te stanowiska.

Na karę śmierci skazano, ale nie wiadomo czy wyrok został wykonany, niejakiego Antoniego Górewicza. Był inżynierem leśnikiem, inspektorem rejonowym AK. Wiadomo, że wraz z żoną Zofią przywłaszczyli sobie na przełomie marca i kwietnia 1942 roku 3600 dolarów w złocie ze schowka placówki zrzutowej "Trawa" pas. nr 2314. W dodatku fałszywie usiłowali o ten niecny czyn oskarżyć inną osobę.

45-letni Tomasz Sandecki, ps. "Smuga", przed wojną urzędnik w Komisariacie Rządu, konspirator ZWZ od maja 1941 roku, został zastrzelony 30 sierpnia 1943 roku za to, że będąc łącznikiem "Wachlarza", pracując jednocześnie jako konfident Gestapo, ujawnił Niemcom liczne lokale konspiracyjne i dane personalne licznych członków podziemia, którzy się z nim kontaktowali.

1 września 1943 roku zastrzelono niejakiego Eugeniusza Magalasa (ur. 10 października 1905 roku), pracownika Arbeitsamtu, czyli Urzędu Pracy w Warszawie. Udowodniono, że ze szczególną gorliwością współdziałał z Niemcami przy wywozie Polaków do Niemiec na roboty. Był również najprawdopodobniej konfidentem Gestapo. Jego partner i kamrat w podłym procederze, niejaki Izydor Ossowski, zwyrodnialec i łapówkarz, który za "30 judaszowych srebrników" sprzedałby własną matkę, szczególnie bezwzględni wobec młodzieży polskiej, został zlikwidowany jeszcze wcześniej, bo 13 stycznia 1943 roku. Nikt po nim nie płakał.

Jak pisze J. Ślaski, "niekiedy zdarzało się tak, że mierząc w jedną kanalię, trafiano w drugą, znacznie wyżej stojącą w hitlerowskiej hierarchii". Taki rezultat miała jedna z trudniejszych akcji oddziału AK "Pegaz", przeprowadzona w Warszawie 5 października 1943 roku. Dysponujący dwoma limuzynami 9-osobowy zespół bojowy pod komendą Tadeusza Wnorowskiego, ps. "Przygoda" zamierzał dokonać zamachu w wyjątkowo niebezpiecznym punkcie - w alei Szucha. Mieściła się tam siedziba Gestapo. Przy al. Szucha 8 mieszkał wyjątkowy szubrawiec, pochodzący z Polski funkcjonariusz Gestapo, Alfred Mielke. Przed wojną był funkcjonariuszem Policji Państwowej, potem zamarzył zostać Volksdeutschem. Rychło, już jako pracownik Gestapo, kierował własną siatką agentów, która czyniła w podziemiu znaczne szkody i była trudna do rozbicia. Postanowiono zabić samego Milkego.

Zamierzano go zastrzelić na podwórzu kamienicy, gdzie mieszkał. Miało to nastąpić rano, nim udał się na służbę. Zajęto zatem dyżurkę dozorcy i czekano na tę kanalię. Niestety, w tym czasie do stojącego w alei Szucha samochodu, w którym oczekiwali bojowcy "Pegaza", podszedł oficer niemiecki z odbezpieczonym pistoletem. Zaczął indagować kierowcę co tutaj robi. Sytuacja była jednoznaczna. Kierowca wozu, bardzo doświadczony żołnierz "Pegaza", Tadeusz Kostrzewski, ps. "Niemira" zaraz zastrzelił Niemca z VIS-a. Po chwili wywiązała się gwałtowna strzelanina. Bojowcy musieli zarządzić odwrót. Niestety zginął Eugeniusz Poszczepczyński, ps. "Ssak", czterech uczestników tej akcji odniosło rozmaite rany. Stracono jedną z limuzyn. Milkę ocalał. Rychło jednak wyszło na jaw, że oficerem, którego powalił "Niemira", okazał się SS-Obersturmfuhrer Joseph Lechner, szef referatu do walki z sabotażem i dywersją, a zatem jednego z najważniejszych pionów w urzędzie warszawskiego Gestapo.

6 maja 1944 roku, a więc siedem miesięcy później, w prawie identycznej scenerii al. Szucha doszło do tragicznego w skutkach dla konspiracji, nieudanego zamachu na wysokiego dygnitarza warszawskiego Gestapo, SS-Sturmbannfuhrera Waltera Stamma. Był on de facto szefem pionu Gestapo w Warszawie. Czasami brał udział w torturowaniu świadków. Wiadomo było, że bił do krwi Pawła Findera. Ale akurat nie za katowanie Findera ludzie z AK chcieli z nim skończyć...

Stamm mieszkał dosłownie naprzeciw gmachu policji bezpieczeństwa w Warszawie. Do mieszkania droga prowadziła przez dyżurkę, gdzie straż trzymali esesmani pod bronią.

Do przyprowadzenia akcji przygotowywał się 21-osobowy oddział bojowy "Pegaza-Parasoła" pod dowództwem pchor. Kazimierza Kardasia, ps. "Orkan". Gestapowca zamierzano zlikwidować w jego własnym mieszkaniu. Ustalono, że ze względu na chorobę przebywa w nim już od kilku dni.

Było samo południe. Blisko posterunku przy szlabanie, dzielącym al. Szucha od placu Na Rozdrożu, przeszły dwie dwójki "likwidatorów". Zamierzano zastosować podstęp. Przygotowano fikcyjny list do Stamma i kosz z owocami dla innego gestapowca, jego sąsiada. Spróbowano, rzecz jasna, sforsować dyżurkę. Bezskutecznie. Wartownik domagał się dokumentów. Jeden z bojowców nie wytrzymał i otworzył ogień. Już po chwili niemal cała al. Szucha zmieniła się w piekło. Na pomoc bojowcom ruszyło ubezpieczenie. Do żołnierzy Kedywu zaczęli strzelać wartownicy i patrole. Otworzono ogień z okien gmachu. Niefortunni zamachowcy usiłowali odskoczyć do oczekujących trzech samochodów. W toku bezładnego odwrotu oddział poniósł znaczne straty. Ewakuował się ulicami Agrykola i Szwoleżerów na Powiśle. Łącznie w fatalnej akcji zginęło ośmiu ludzi. Zmarł też "Orkan". Ranny był kierowca jednego z samochodów, uczestnik zamachu na Kutscherę, Bronisław Hellwig, ps. "Bruno". Wziął udział jeszcze w powstaniu. Potem jednak w wyniku raptownego pogorszenia stanu zdrowia zmarł. Zginęli bardzo dzielni ludzie, sami utalentowani podchorążowie. Efekt całej akcji, szaleńczo ryzykownej, o znikomych szansach na powodzenie, był dla konspiracji AK bolesnym szokiem.

Stamm wojnę przeżył. Był świadkiem podczas śledztwa przeciw dr. Ludwigowi Hahnowi. Zamierzano i przeciw niemu wytoczyć oskarżenie, ale nie zgromadzono dostatecznego materiału dowodowego. Jeszcze raz zakpiono ze sprawiedliwości.

Osławiony dr Ludwig Hahn o mały włos nie postradał życia podczas okupacji. Zamierzonego skutku nie osiągnęła bowiem akcja zapisana w kronice Polski Walczącej pod kryptonimem "Polowanie". Właśnie bowiem z polowania w podwarszawskich lasach wracali ci, których miało ugodzić karzące ramię podziemia: gubernator dystryktu warszawskiego, Ludwig Fuscher, szef Sipo, SS-Oberstrumbannfuhrer Ludwig Hahn, gen. Franz Kutschera oraz towarzyszące im grono funkcjonariuszy NSDAP, SS i Gestapo.

Dokładnie 8 stycznia 1944 roku w zagajniku przy szosie na wysokości Wawra czekał na nich liczący ponad 40 ludzi oddział Kedywu KG AK. Jego trzon stanowili żołnierze baonu "Zośka". Dowodził "cichociemny", por. Bronisław Grun, ps. "Szyb". Jadące samochody zamierzano zatrzymać rozciągniętą w poprzek szosy stalową liną, a następnie Niemców wykosić ogniem broni maszynowej i granatami.

Kiedy nadjechali Niemcy, zapadł już zmierzch. Niestety, w świetle reflektorów dostrzegli stalową linę. Kierowca pierwszej limuzyny gwałtownie przyspieszył i lina pękła. Po chwili wszystkie lufy bluznęły ogniem. Na szosę posypały się też granaty. Samochody niemieckie zdołały się jednak przedrzeć przez próbę blokady. Dziewięciu Niemców odniosło rany, wśród nich szef żandarmerii na dystrykt warszawski, któremu później amputowano nogę. Ci zaś dygnitarze nazistowscy, których podziemie zamierzało zgładzić, szczęśliwie przeżyli. Kutschera zginął w zamachu niespełna miesiąc później. Hahn zaś, który w hierarchii SS niebawem zdążył awansować o jeden stopień, przeżył i drugi zamach, zorganizowany na początku czerwca.

Hahn dobrze znał taktykę Kedywu. Dlatego zmieniał trasy swoich przejazdów. Ustalonego dnia w Alejach Ujazdowskich przy wylocie Wilczej, w miejscu, które po długim rozpoznaniu wybrano jako najdogodniejsze do przeprowadzenia zamachu, zespół bojowy z II plutonu kompani "Pegaz", przekształcającej się właśnie w batalion "Parasol", przez blisko dwie godziny oczekiwał nadaremnie na pojawienie się mercedesa z Hahnem. Prażyło mocno słońce, mimo to bojowcy trwali w grubych płaszczach, skrywających broń maszynową. Obojętnie przechodzili obok nich esesmani, żandarmi i tajniacy Gestapo. Ewentualna próba wylegitymowania miała być sygnałem do otwarcia ognia. Ostatecznie akcję zwinięto. Pchor. Stanisław Jastrzębski, ps. "Kopeć" wyznał potem z wyrzutem, że to nie Hahn był wystawiony, to bojowcy podziemia byli wystawieni... Kiedy pchor. Jerzy Zapadko, ps. "Mirski" stracił wszelką nadzieję na przejazd Hahna i dał rozkaz rozejścia się, kilku żołnierzy podziemia miało wrażenie, że w czasie tych godzin gorączkowego oczekiwania zdążyli osiwieć. Tak duże było napięcie nerwowe.

Nie powiodły się dwie próby likwidacji komisarza warszawskich przedsiębiorstw miejskich, sadystycznego mordercy i narkomana, Ernsta Durrfelda. Dwukrotnie, w biały dzień, chciano go ukatrupić w centralnych punktach Warszawy. Wywołało to gwałtowną strzelaninę, ale dwukrotnie Durrfeld cudem ocalił życie.

Po raz pierwszy - w czerwcu 1943 roku. W tej próbie zamachu uczestniczyło aż 11 ludzi z oddziału bojowego kontrwywiadu KG AK, znanego pod kryptonimem "993/W". Durrfelda zamierzano (według wersji J. Ślaskiego) zastrzelić w chwili, gdy będzie wchodził do gmachu MZK u zbiegu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Miał bowiem tam swoje biuro. Przyjechał jednak nieco wcześniej niż się spodziewano. Zmusiło to zamachowców do zmiany planów, odstąpienia od pierwotnego scenariusza działań. Na ulicy i w hallu urzędu doszło do ostrej wymiany ognia między grupą bojową "993/W" a żandarmerią i żołnierzami Wehrmachtu. Durrfeld został tylko draśnięty. Padł natomiast trupem jego zausznik, groźny konfident, niejaki Śliwiński. Oddział likwidacyjny, którym dowodził pchor. Tadeusz Towarnicki (ps. "Naprawa"), miał dwóch rannych i z najwyższym trudem zdołał się wycofać.

Drugą próbę zabicia Durrfelda, w lutym 1944 roku, podjęło 4 żołnierzy z oddziału Kedywu okręgu warszawskiego AK, "Kolegium A", pod dowództwem ppor. Stanisława Sosabowskiego, ps. "Stasinek". U zbiegu ulic Brackiej i Nowogrodzkiej zaatakowali samochód Durrfelda, rzucając "filipinkę", która jednak zsunęła się po błotniku samochodu i urwała tylko jedno z przednich kół wozu. Serie z dwóch stenów też zawiodły. Durrfeldowi pospieszyli z odsieczą znajdujący się w pobliżu żandarmi i gdyby zamachowcy nie posiadali limuzyny, zapewne ponieśli by znaczne straty w ludziach...

Durrfelda zabili w końcu ... sami Niemcy. Po wybuchu powstania warszawskiego uciekał w takiej panice, że zirytował oficerów Wehrmachtu, którzy zatrzymali go na granicy GG. Zwymyślani przez niego, zastrzelili łajdaka bez żadnego sądu.

Aż trzy razy usiłowano wykonać wyrok na Willym Leitgeberze, funkcjonariuszu Gestapo, kierującym jedną z sekcji wypadowych warszawskiej kripo. Był to "sadysta o pozornie miłej twarzy", stąd też akcję jego likwidacji zakodowano pod kryptonimem "Lalunia". Leitgeber pochodził z Poznania, gdzie krótko przed wybuchem wojny jako młody jeszcze chłopak znalazł się w więzieniu, skazany za zamordowanie członka własnej rodziny. Poszedł na współpracę z Gestapo. Trzymał przy sobie całą bandę szmalcowników, z którymi łupił licznych ukrywających się Żydów. Ostatecznie wyrównano z nim rachunki 13 czerwca 1944 roku na rogu Żurawiej i placu Trzech Krzyży, kiedy wychodził ze sklepu ze sprzętem fotograficznym. Likwidacji dokonał 4-osobowy patrol z oddziału dywersji bojowej Obwodu AK Śródmieście. Wiadomość o terminie przybycia Leitgebera do sklepu uzyskano poprzedniego dnia od jednego z ekspedientów. Razem z "Lalunia" zastrzelono wówczas innego funkcjonariusza kripo, Rolfa Peschela, który od dawna miał wyrok śmierci.

Pięć razy przymierzano się do fizycznej likwidacji szefa placówki Gestapo w Busku, niejakiego Petersa. Sprawę załatwili wreszcie w lipcu 1944 roku żołnierze Kedywu Obwodu Ostrowiec Świętokrzyski, Piotr Pałys, ps. "Kruk" i Jan Grochowski, ps. "Śmietana". Kiedy zrewidowano zabitego gestapowca, zabrano mu pistolet i dokumenty, stwierdzono, że pod mundurem miał stalową koszulkę, dlatego pierwsze pociski w pierś go nie zabiły.

W stalową koszulę odziewał się również wyjątkowo groźny gestapowiec, działający na Kielecczyźnie, Franz Witek. Z pochodzenia Chorwat, w latach trzydziestych osiedlił się w Polsce i pracował w Zakładach Starachowickich, kierując jednocześnie siatką niemieckiego wywiadu. W czasie okupacji, jako zastępca szefa Sipo i SD w Kielcach, nadal zajmował się z zamiłowaniem pracą wywiadowczą. Zabito go wreszcie 15 czerwca 1944 roku, podejmując ponoć dziewiątą próbę! Zamachu dokonały dwa zespoły: 4-osobowy patrol oddziału partyzanckiego "Gryfa" (Paweł Stępień), którym dowodził ppor. Kazimierz Smolak, ps. "Nurek" i 3-osobowy zespół z oddziału dyspozycyjnego kieleckiego Kedywu pod komendą ppor. Zygmunta Firleya, ps. "Kajtek". Witek został zastrzelony w biały dzień opodal siedziby Gestapo w Kielcach. Po zamachu wywiązała się walka z pościgiem. Zginął wówczas żołnierz podziemia Roman Kasprowicz, ps. "Szarada", a ppor. "Nurek" i dwaj inni żołnierze odnieśli rany. Zdołali jednak ujść Niemcom i ukryli się w lokalu konspiracyjnym przy ul. Szydłowskiej. Nazajutrz jednak Gestapo, poprowadzone przez konfidenta, namierzyło ich. Czterech żołnierzy AK, wśród nich "Nurek", zginęło w nierównej walce. Sześć razy wychodził obronną ręką z zamachów szef żandarmerii, znany zwyrodnialec i oprawca, kat Dęblina, niejaki Peterson. Uporczywie polowali na niego partyzanci z oddziałów "Orlika" i "Zagończyka". Dopadli go wreszcie i zastrzelili 15 czerwca 1944 roku na szosie Dęblin-Ryki. Miejscowa ludność odetchnęła, choć nie na długo ...

Typowy dublet - jak mówią zawodowi myśliwi - wyszedł m.in. zespołowi "Pegaza", pod komendą Kazimierza Kardasia, ps. "Orkan". Dokonał on likwidacji kierownika warszawskiego Urzędu Kwaterunkowego, Emila Brauna, zajadłego, wściekłego polakożercy, przygotowującego całkowite wysiedlenie warszawiaków, w sprawnie przygotowanej akcji 13 grudnia 1943 roku. Braun został zabity w momencie kiedy wysiadał z samochodu przed swym biurem przy ul. Daniłowiczowskiej, niedaleko siedziby władz dystryktu, więzienia i koszar żandarmerii. Był to bodaj najlepiej strzeżony obszar miast. Niemalże jednocześnie udało się ustrzelić drugiego Niemca, który akurat przyjechał z Braunem. Jak stwierdził później wywiad akowski, był to inżynier Friedrich Pabst, znany nazistowski architekt, projektodawca planu przekształcenia Warszawy w stutysięczne miasto prowincjonalne. W sumie również wielka kanalia. Teraz informacje tylko pozornie z innej beczki ...

W nocy z 21 na 22 kwietnia 1942 roku w miejscowości Dub w gminie Kotlice, w ramach likwidacji prewencyjnej zastrzelono Zygmunta Sztukę vel Janusza Balickiego vel Jerzego Jana Białeckiego, pseudonimy: "Rust", "Wisman". Człowiek ten, podający się za oficera 2 pułku lotniczego, w konspiracji dowódca oddziału AK w Obwodzie Zamojskim, na początku 1942 roku w Warszawie udzielił Gestapo licznych informacji, dotyczących członków ZWZ, a także wydał Niemcom zakonspirowane magazyny broni palnej. Wyrok w jego sprawie zatwierdzono 15 czerwca 1942 roku. Sprawa "Wismana" zyskała znaczny rozgłos. Książkę, wydaną w Lublinie w 1985 roku, poświęcił jej Wojciech Białasiewicz. Nosiła tytuł Afera Wismana.

Jak podaje L. Gondek, Wyrokiem Wojskowego Sądu Specjalnego, Oddział V Warszawa-Mokotów, z dnia 2 września 1944 roku, na mocy art. 100 i 225 kk skazany na karę śmierci został Jan Malatyński, syn Jana i Anny, urodzony w 1924 roku. W sentencji wyroku stwierdzano, że Malatyński od 1940 do 1944 roku współpracował z Gestapo i zadenuncjował 4 osoby pracujące niepodległościowo.

Udowodniono, że Jan Malatyński wspólnie ze starszym kolegą Janem Markiem Pawłowskim oraz swoją matką Anną, bez skrupułów, zadenuncjował w urzędzie Gestapo dr. Ludwika Goryńskiego, Ewę Rybicką, jej ojca Kazimierza Rybickiego, wszystkich troje pracujących w ZWZ/AK, oraz matkę Goryńskiego. Cała czwórka została przez Niemców zamordowana. Głównym autorem denuncjacji miał być Pawłowski, który wraz z Anną Malatyńską uciekł w przeddzień wybuchu powstania do Krakowa.

Jan Malatyński w pierwszych dniach sierpnia 1944 roku wstąpił do oddziału AK na Mokotowie. Został jednak rozpoznany przez pchor. Stanisława Rybickiego, ps. "Ryba", brata Ewy. Na rozprawie Malatyński wszystkiemu zaprzeczał. Przyznał jednak, że wraz z Pawłowskim bywał w gmachu Gestapo w alei Szucha. Pawłowski miał chadzać do niejakiego Martina, swojego przyjaciela, a ten był bliskim współpracownikiem samego Hahna. Niewykluczone, że chodziło o Ericha Mertena (??). Wojskowy Sąd Specjalny odrzucił wyjaśnienia Malatyńskiego, uznając je za kłamliwe i skazał go na karę śmierci. Wyrok zatwierdził ppłk Józef Rybicki, ps. "Karol", a gen. Tadeusz Bór-Komorowski odrzucił prośbę o ułaskawienie. Jan Marek Pawłowski został skazany zaocznie na śmierć. Z kolei sprawę Anny Malatyńskiej zawieszono do czasu zakończenia okupacji. Sprawie tej poświęcono artykuł na łamach "Za i Przeciw" (nr 47-48 z 1972 roku).

Jako dobitny przykład działania karzącego ramienia sprawiedliwości Polski Podziemnej w latach 1939-1945 znawca zagadnienia L. Gondek przytacza m. in. osobliwą "sprawę prostytutek z Hotelu Japońskiego". Przytoczmy krótką charakterystykę tej afery.

Cztery młode dziewczyny z solidnych rzemieślniczych rodzin warszawskich, uprawiające potajemnie prostytucję, wybuch walk powstańczych w Warszawie zaskoczył w tzw. Hotelu Japońskim u zbiegu ulic Zgody i Chmielnej. Były w towarzystwie żołnierzy Wehrmachtu. Żołnierze zaczęli się ostrzeliwać z okien budynku. Dziewczyny zamiast wziąć nogi za pas, zostały, gotowały Niemcom strawę, a nawet, jak zeznali później świadkowie, podawały im amunicję ... Po paru dniach walki żołnierze skapitulowali i poszli do powstańczej niewoli, dziewczyny ujęto bez trudu i postawiono przed sądem. Znaleziono przy nich kilka drobiazgów, pochodzących najpewniej z szabru. W śledztwie tłumaczyły się wyjątkowo głupio. Twierdziły, że zostały sterroryzowane. Oświadczyły też, że na hotel napadli jacyś bandyci, czemu oczywiście nikt nie zamierzał dać wiary. Prokuratura wojskowa zachowała jednak umiar, wnosząc o przekazanie sprawy Komisji Sądzącej, i ukaranie dziewcząt infamią, a także, jak to bywało w takich przypadkach - ostrzyżeniem głowy do gołej skóry, za zachowanie niegodne obywatelek polskich. Sąd jednak uznał je wszystkie za winne współdziałania z nieprzyjacielem w warunkach wojennych oraz grabieży mienia obywateli polskich. Wiadomo, czym to pachniało. Komendant okręgu, wbrew opinii i wnioskowi Szefa Służby Sprawiedliwości, wyrok ten zatwierdził. Los dziewcząt zatem został przesądzony ...

Kara infamii bywała czasem drastyczniejsza w skutkach cywilnych niż inne surowe wyroki. Dobrze przekonał się o tym niejeden z renegatów, którego dotknęła.

Określenie "infamia" ma bardzo wyraziste znaczenie i sens. W myśl zapisu w "Słowniku wyrazów obcych" infamia (dawniej niesława, kara pozbawienia czci i ochrony prawnej) to w przenośni tyle samo co hańba, czyn haniebny, nikczemny. Z kolei osobnik dopuszczający się infamii, czyli tzw. infamis, to w przenośni: niegodziwiec, zakała, wyrodek, parszywa owca ... To słowa mocne i obraźliwe, nieprawdaż?

Nawet po zakończeniu wojny i okupacji infamia wzbudzała określone emocje, a adresatowi stwarzała poważne kłopoty. Nie uszedł taki delikwent (delikwentka) uwadze społeczeństwa, a zwłaszcza wścibskiej, demaskatorskiej prasie. Na tym tle w Polsce kłębiły się w prasie przykre supozycje, wybuchały swary i waśnie o wyraźnym politycznym posmaku. Bywało, że daleko idące sugestie niektórych poczciwych redaktorów okazywały się plugawe, niezgodne ze stanem faktycznym. Uważano, że tym gorzej dla faktów. Były oczywiście i zniesławienia, za co ponosi się określaną prawem odpowiedzialność. Nie jest to bynajmniej czas już miniony, co to to nie ...

Jako badacz, na szczęście swoje i czytelników nie kompletny amator, penetrujący pokrętne, skomplikowane dzieje II wojny światowej, zwłaszcza okupacji niemieckiej na ziemiach polskich (o sowieckiej okupacji wciąż wiemy bardzo niewiele i chyba nieprędko się to zmieni) odwołam się do przykładów i faktów sprawdzonych i rzeczowo już wielokrotnie skomentowanych. Bardzo mi przykro, że znowu posłużę się niezbyt chwalebną charakterystyką zachowań polskiego świata artystycznego. Nie jest to zabieg zamierzony z góry. Tak się jakoś złożyło i wynika z dostępnej dokumentacji. Żałuję, że nie zabrzmi to życzliwie, a przywracanie owej pamięci niektórym czytelnikom może się wydać okrutne. Ale dość kajania się. Przejdźmy do rzeczy ...

Za infamisów uznano kilku wybitnych aktorów scen polskich, którzy odtwarzali sylwetki Polaków, maltretujących brutalnie Niemców w filmie nazistowskim Heimkehr. W większości sekwencji był to obraz pastwiących się nad Niemcami polskich policjantów, którzy oczywiście jawili się jako obrzydliwie, wypaczone czarne charaktery. Istniała oczywiście możliwość bezkarnego odmówienia wzięcia udziału w filmie, zohydzającym Polskę i polskość w szczególności. Ale tym nielicznym (Bogu dzięki) aktorom zabrakło cywilnej odwagi, zwabiła ich w dodatku chęć zysku. Kilku renegatom udało się umknąć. Był wśród nich znany przed wojną aktor filmowy Bogusław Samborski, który w obawie przed karą ze strony Polski Walczącej wyjechał do Wiednia, gdzie jako Gottlieb Sambor występował w nazistowskich produkcjach. Po wojnie "wylądował" w Ameryce Południowej.

Zdecydowanie nieprzychylny był stosunek podziemia i ogromnej większości warszawiaków do istniejących od wiosny 1940 roku teatrzyków i scenek rewiowych, otwieranych za zezwoleniem, a niekiedy i z bezpośredniej inspiracji nazistowskiego Urzędu Propagandy. Było ich kilkanaście, a najbardziej znane to: "Komedia", "Złoty Ul", "Jar-Rozmaitości", "Niebieski Motyl", "Maska", "Bohema", "Nowości". Właścicielami byli Reichs- i Volksdeutsche lub Polacy powiązani ściśle z Niemcami.

Repertuar stanowiły z reguły trywialne składanki o charakterze półpornograficznym. Tytuły tych programów były adekwatne do ich treści. Oto kilka z brzegu (cyt. za J. Ślaskim): "Wesoły harem", "Sto procent pieprzu", "Ząb, zupa, dąb", "Jak należy całować", "Kochajmy dziewczęta", "Kupa rozkoszy za parę groszy", "Szał ciał", "Miłostki jesienne", "Cacko z dziurką", "Od Falenicy do Gwadelupy", "Jedna baba drugiej babie ...", "Szukamy pieprzyka", "Wesoły ogonek", "Pod figowym listkiem", "Solone i pieprzone" etc.

Większość polskiego aktorstwa scenki te wyraźnie bojkotowała, niemniej pewna grupa produkowała się na nich, co okryło ją niesławą, a po wojnie niektórym (nie wszystkim) aktorom przysporzyło wielu kłopotów. Tylko częściowo sprawdziły się zatem słowa publicysty "Biuletynu Informacyjnego", który u schyłku roku 1941 roku pisał: "W wyzwolonej ojczyźnie teatrzyki i scenki warszawskie oraz ludzie z nimi współpracujący nie doczekają się chlubnych wspomnień".

Skrajnie rażącym przykładem nielojalności narodowej i obywatelskiej była wspomniana sprawa dyrygenta i kompozytora Adama Dołżyckiego. Płaszczył się on niemiłosiernie przed Niemcami, a następnie przyjął kennkartę ukraińską. Za swoje skandaliczne, prowokacyjne zachowanie otrzymał od podziemia właśnie karę infamii (por. "Biuletyn Informacyjny" nr 41 z 14 października 1943 roku).

A przecież były i inne przykłady niedopuszczalnych więzi na podłożu uczuciowym, materialnym i aktywnie towarzyskim, które kłóciły się z akceptowanymi zasadami moralnymi i prawnymi, określonymi przez władze Polski Podziemnej. Niezmiernie to wstydliwe, ale podmiotami tych zdarzeń były osoby cieszące się powszechnym uznaniem publicznym i środowiskowym.

2 grudnia 1942 roku na karę infamii skazani zostali artyści Teatru Polskiego w Warszawie, m. in. Józef Kondrat, Michał Pluciński, Hanna Chodakowska. Obwieszczenie o tej karze ukazało się na łamach "Rzeczpospolitej Polskiej" nr 3 z 19 lutego 1943 roku.

17 lutego 1943 roku ukarano naganą za "poniżenie godności narodowej i naruszenie solidarności narodowej" przez stałe uprawianie hazardu w kasynie gry ośmiu mieszkańców Warszawy, m. in. Stefana hr. Potockiego. Kazimierza hr. Platera i Gustawa hr. Stadnickiego.

Za wyjątkowo przykre dla społeczności warszawskiej w latach okupacji uznano zachowanie aktorki Marii Malickiej i aktora Adolfa Dymszy. Malicka, której nie brakło środków materialnych i była ulubienicą widowni stołecznej, szczyciła się towarzystwem agenta niemieckiego wydziału propagandy Józefa Horvatha i wielu oficerów niemieckich. Znakomity zaś "Dodek" Dymsza urządzał w swoim mieszkaniu popijawy w towarzystwie rozmaitych podejrzanych Niemców i robił z nimi "geszefty". Na swoje nieszczęście, na skutek interwencji czujnej sąsiadki, wpadł w oko komórce kontrwywiadu AK, która nie omieszkała o wszystkim raportować do swojej centrali. Pisano, że "Dodek" jest nie tylko nieodpartym sympatykiem swawolnych uciech Bachusa, ale podpity, jeżdżąc w towarzystwie Niemców dorożkami, hula po całej Warszawie, płacąc słone rachunki. Można przypuszczać, że "Dodek", który był człowiekiem przezabawnym i frywolnym, nader rozrywkowym i naiwnym wobec ludzi, znacznie sobie pofolgował i nie miał faktycznie żadnych podłych zamiarów, tym bardziej nie myślał o zdradzie polskości. Jego wybryki były na tyle rażące, że wraz z Malicką (występował z nią nota bene w jawnych teatrzykach) został skazany na karę infamii w lipcu 1944 roku (por. "Biuletyn Informacyjny nr 28 z 13 lipca 1944 r.). Oboje po wojnie przez dwa lata mieli zakaz występów w Warszawie i szarpało ich UB. Dymszy, który wyraził skruchę, nigdy nie dano zapomnieć o przeszłości, prasa zaś, nawet organ PSL, przy każdej okazji złośliwie wypominała mu ową infamię. Trudno powiedzieć, czy w istocie zasłużył na nią, czy nie ... Faktem pozostaje, że Dymsza miał nadszarpniętą nie tylko karierę, ale i życie prywatne. Potem popadł w ostrą depresję, choć "grzeszki" starano mu się zapomnieć, a władza komunistyczna chciała go wziąć pod "parasol ochrony".

Znaczny tupet ujawniła z kolei Malicka, która jeszcze w 1986 roku w wywiadzie prasowym udawała naiwna pensjonarkę i dowodziła głupiutko swojej dawnej nieposzlakowanej opinii, wbrew kompromitującym ją faktom. Oświadczyła również butnie, że o jakimś tam zakazie występów w jawnych teatrzykach dowiedziała się dopiero w 1944 roku i to zupełnie przypadkowo .... Akurat!

Trzeba wspomnieć jeszcze o głośnej publicznej chłoście, wymierzonej 13 maja 1944 roku w teatrze "Maska" dyrektorowi Teatru "Komedia" Józefowi Grodnickiemu i jednoczesnym ukaraniu ostrzyżeniem "na pałę" jego oraz Witolda Zdzitowickiego, kierownika artystycznego "Maski". Postawiono im udowodniony zarzut wyrządzania "szkody polskiemu życiu zbiorowemu" oraz zachowania "ubliżającego godności obywatelskiej i artystycznej aktorów polskich". Skazany na tę sama karę Tymoteusz Ortym, mimo że wówczas jej umknął, gdy dowiedział się o wykonaniu "wyroku" ma jego kolegach, tytułem ekspiacji ogolił się sam ... W podobny sposób ukarano kilku innych aktorów, o których szybciutko zapomniano. Ale może dość już tej wstydliwej prezentacji ...

Oczywiście, rejestr jaskrawych wykroczeń przeciwko zasadom moralności i odczuciom patriotycznym był znacznie dłuższy. Można by go zawrzeć w opasłym tomie. Oprócz jednostek słabych, zagubionych, aktywizowały się i te silne, wybitnie zdemoralizowane, szumowiny, potworne kanalie, zbiry. Przytoczone informacje mogą mocno bulwersować, ale zacytowałem je celowo, świadomie, aby precyzyjnie zilustrować, z czym wiąże się dla mnie czasami bezzasadnie, z pobudek czysto politycznych, nadużywanie ostatnimi czasy określenie (właściwy mocny epitet) "infamia". Krótkie przypomnienie wydarzeń z czasów pogardy, z czasów życia Polaków "pod biczem swastyki" jest przecież wielce wymowne. I o to tylko mi chodziło.

 

WIELKA "WSYPA" W KRAKOWIE

Jerzy Ślaski słusznie pisze w pracy Polska Walcząca 1939-1945, iż niezależnie od słabości i nieudolności poszczególnych ludzi, generalnie biorąc, kadra dowódcza Polski Walczącej podołała ogromnemu ciężarowi odpowiedzialności. Dowódcy nie zawiedli w zasadzie swoich żołnierzy. Żyjący w ustawicznym zagrożeniu, pozbawieni na ogół domów rodzinnych, zmuszeni do ciągłych zmian miejsca zamieszkania, nie mieli - w odróżnieniu od większości podkomendnych - chwili odprężenia. Czas służby wynosił dla nich prawie zawsze 24 godziny na dobę. Wbrew temu, co sugerują niektórzy autorzy, bieda przygniatająca całe społeczeństwo była także ich udziałem. Wprawdzie niektórzy wysocy rangą oficerowie, nigdzie nie zameldowani, nigdzie nie pracujący zarobkowo, otrzymywali pobory, zwane na ogół "ekwiwalentami", lecz - pomijając to, że wypłacano je nieregularnie - były one tak niskie, iż wystarczały zaledwie na minimum egzystencji.

Piotr Stachewicz, analizujący tę kwestię na przykładzie kadry rzekomo uprzywilejowanego pod tym względem "Parasola", doszedł do wniosku:

"(...) etaty słusznie nazwane "wydatkami wegetacyjnymi", bowiem nie umożliwiały nic więcej poza przeżyciem z minimum sił do działania". Nie trzeba chyba dodawać, że w terenie było gorzej niż w Warszawie. Dramatycznie ciężko było tym, którzy ze skromnych kwot musieli utrzymywać rodziny.

To ich, wysokich oficerów, dowódców, okupant najzacieklej tropił, o nich uporczywie indagował zatrzymanych, stosując najbardziej wymyślne tortury. Były przypadki (wcale nierzadkie), że wydanie dowódcy często ratowało życie i przywracało wolność nawet ludziom poważnie obciążonym. Nieprzypadkowo zatem straty kadry dowódczej były olbrzymie. Na przykład, okręg krakowski Armii Krajowej stracił trzech kolejnych zwierzchników, zamordowanych przez hitlerowców: płk. "Lutego" (Józef Spychalsk), gen. "Odrę" (Stanisław Rostworowski), płk. "Gardę" (Edward Godlewski). Komendy okręgów na ziemiach anektowanych - poznańskiego, pomorskiego, śląskiego - były kilkakrotnie rozbijane. Cztery obwody Inspektoratu Zamojskiego (Biłgoraj, Hrubieszów, Tomaszów, Zamość) miały w czasie okupacji 19 komendantów, z których ośmiu zginęło. Według ustaleń I. Cabana i Z. Mańkowskiego, poległo tam w walce lub poniosło śmierć, po aresztowaniu przez hitlerowców, trzynastu członków sztabu okręgu, dwunastu komendantów obwodów, osiemdziesięciu ośmiu członków ich sztabów. A zatem było to prawdziwe spustoszenie...

Nie potrafimy dokładnie ustalić, ilu zginęło dowódców, ilu żołnierzy. Kiedy mówi się o łącznej liczbie członków wszystkich polskich konspiracyjnych ugrupowań niepodległościowych, poległych w walce i zamordowanych w niemieckich kazamatach i obozach, po wzięciu ich do niewoli lub aresztowaniu, pada najczęściej liczba 200 tysięcy (za: Encyklopedia II wojny światowej, Warszawa 1975). Brakuje jednak pełnego potwierdzenia tej liczby w dokumentach.

Według źródeł londyńskich Armia Krajowa (bez działań w ramach "Burzy" i powstania warszawskiego) straciła około 62 tysięcy ludzi, czyli około 18 proc. swego stanu. Z kolei szef sztabu KG Batalionów Chłopskich twierdzi, że poległo około 10 tysięcy członków jego organizacji. Straty NSZ i GL-AL bardzo trudno oszacować, ale z pewnością nie były niskie. Mogły wynieść 20-30 proc. stanu osobowego. Nie biorę jednak odpowiedzialności za ten szacunek, choć wydaje mi się dosyć wiarygodny.

Zajmę się teraz głośną i groźną w skutkach "wsypą" w krakowskim okręgu Armii Krajowej. Casus to wielce intrygujący i pouczający zarazem.

W 1941 roku swoistą renomę zyskał wyczyn oficera ZWZ, rotmistrza Mieczysława Rakoczego, ps. "Miecz". Latem tegoż roku został on aresztowany przez Gestapo pod zarzutem przynależności go Krakowskiej Brygady Kawalerii. Według relacji J. Ślaskiego, "Miecz" już po pierwszym przesłuchaniu pojął, że to co gestapowcy o nim wiedzą, wystarczy, by zaprowadzić go na plac kaźni. Wówczas zaoferował im wskazanie miejsca, gdzie we wrześniu 1939 roku rzekomo zakopano znaczną ilość broni palnej. Niemcy ofertę skrzętnie podjęli. Samochód z kierowcą, dwoma gestapowcami i rotmistrzem ruszył na Dębniki, gdzie po dłuższym kluczeniu "Miecz" wskazał mały ogródek opodal drogi. Kierowca pozostał w wozie, gestapowcy wraz z więźniem poszli we wskazane miejsce. Rakoczy otrzymał łopatę i zaczął spokojnie kopać. Gdy dół sięgał mu piersi, wyskoczył z niego i zawołał: "Jest". Niemcy pochylili się zaciekawieni nad dołem. Pierwszy został uderzony łopatą i wpadł do dziury w ziemi, drugi również trafiony mocno się zatoczył. "Miecz" zaczął uciekać, ścigany niecelnymi strzałami dopadł pierwszej chałupy i zniknął za jej węgłem. Ocalił życie i był później zastępcą inspektora zamojskiego AK, mjr. Jerzego Markiewicza, ps. "Kalina". Wiadomo też, że brat owego "Kaliny", kapitan Władysław Markiewicz ps. "Skała", aresztowany w grudniu 1943 roku też stawił Niemcom bohaterski opór i w odwecie został zakatowany na śmierć.

Dziś wiadomo, że najwięcej informacji o podziemnych organizacjach Gestapo uzyskało w wyniku przejęcia cennych dokumentów konspiracji. Prymitywnie lub w ogóle nie zaszyfrowane, odegrały wielokroć przy aresztowaniach rolę decydującą. I tak, przypadkowe znalezienie przez Niemców archiwum NSZ w Puławach spowodowało liczne aresztowania członków tej organizacji. Odkrycie to miało miejsce w lipcu 1943 roku. Archiwum znaleziono podczas rutynowej kontroli opuszczonego młyna w Zwoleniu. Na podstawie podobnego znaleziska 20 stycznia 1942 roku rozbita została warszawska organizacja Stronnictwa Pracy. Ujęto blisko 300 osób, związanych z organizacją. Jak ocenia W. Borodziej, trudno ustalić skutki przechwycenia przez Gestapo radomskie i warszawskie archiwum organizacji "Muszkieterów", ale najprawdopodobniej wykraczały daleko poza tę organizację. Jak wiadomo, Niemcy pozyskali jeszcze archiwum oddziału "Hubala", posiadali część dokumentacji Oddziału V KG AK (referat "55"). Wiosną 1944 roku przejęli również część korespondencji pomiędzy M. Moczarem, ps. "Mietek" a delegacją KRN, znajdującą się w drodze do Moskwy. Informacje o podobnych sukcesach niemieckiej policji bezpieczeństwa można mnożyć.

Za katastrofę należy uznać przechwycenie przez Gestapo krakowskie w marcu 1944 roku wniosków odznaczeniowych komendy okręgu Armii Krajowej. Lista 470 oficerów i 530 podoficerów stała się podstawą masowych aresztowań w lipcu 1944 roku. Objęły one 744 osoby! W tym poważną część sztabu okręgu "Muzeum". Kolejne masowe aresztowania, w sierpniu 1944 roku, kompletnie sparaliżowały pracę okręgu krakowskiego AK.

Właśnie drugi tydzień trwały zażarte walki powstańcze w Warszawie. Oddziały Heinza Reinefartha i Oskara Dirlewnagera kończyły akurat bestialską pacyfikację Woli. Stolica Generalnego Gubernatorstwa, "twierdza Hansa Franka", również przeżywała dni pełne dramatycznych wydarzeń. Miejscowa policja bezpieczeństwa stawała dosłownie na głowie, aby zapobiec spodziewanemu od dawna wybuchowi walk powstańczych w mieście. Okupant w tym celu podjął daleko posunięte działania prewencyjne. Od sierpnia 1944 roku obowiązywał w Krakowie stan wyjątkowy. 6 sierpnia Niemcy przeprowadzili gigantyczną obławę. W jej rezultacie blisko 15 tysięcy osób trwale lub przejściowo pozbawiono wolności. Większość aresztowanych po krótkich przesłuchaniach zawieziono na punkty zborne, innych rychło odtransportowano do obozu w Płaszowie. Dzień ten zyskał w okupacyjnym żargonie miano "Czarnej Niedzieli".

Masowe aresztowania i represje pokrzyżowały plany podziemia w Krakowie. Znany historyk krakowski Stanisław Dąbrowa-Kostka, były żołnierz armii podziemnej, wskazuje, że to właśnie "Czarna Niedziela" przesądziła o rezygnacji z powstańczego zrywu w tym mieście. Przygotowywane w niezmiernie trudnych warunkach powstanie miało pewne szanse powodzenia między 25 lipca a 5 sierpnia, ale tylko przy pełnym zaskoczeniu wroga. Tymczasem inicjatywę przejęło Gestapo. Na długo zostały porozrywane najważniejsze kontakty organizacyjne w podziemiu. W ręce niemieckie wpadło wielu oficerów i szeregowych żołnierzy, zwłaszcza z AK. Niebawem na sposobiącą się w Krakowie do powstania Armię Krajową spadły dalsze dotkliwe ciosy. Krótko po "Czarnej Niedzieli" aresztowano oficera sztabu krakowskiego okręgu AK płk. Bernarda Millera, ps. "Zygmunt" i okręgowego komendanta wojskowej ochrony powstania płk. Lewickiego. 11 sierpnia 1944 roku Niemcy odnieśli największy sukces - schwytali inspektora kierunkowego Komendy Głównej Armii Krajowej gen. dr Stanisława Rostworowskiego, ps. "Odra", "Rola", "Zagończyk", "Brzask". Ten właśnie człowiek był celem precyzyjnie zorganizowanej akcji gestapowskiej przy ul. św. Marka w Krakowie, w budynku pod numerem 8.

Według J. Ślaskiego, wydarzenia miały następujący przebieg: Gen. "Odra", inspektor KG AK, przebywający wówczas w Krakowie, gdzie nadzorował przygotowania do przewidywanych walk powstańczych, zgodnie z regulaminem objął dowodzenie na obszarze swojej inspekcji. Niepomyślny rozwój wydarzeń w Warszawie, mobilizacja sił niemieckich, której towarzyszyły masowe aresztowania i łapanki, uniemożliwiły jednak zbrojne wystąpienie krakowskich oddziałów AK. 11 sierpnia 1944 roku gen. "Odra" został aresztowany w swej kwaterze przy ul. św. Marka, gdzie mieszkał pod nazwiskiem "Jan Kowalski". Przyczyny aresztowania do dzisiaj pozostają owiane tajemnicą. Przewieziony wraz z domownikami (byli to członkowie AK, małżeństwo Zygmunt i Jadwiga Karłowscy, jego zamordowano podczas śledztwa, ją po miesiącu) do siedziby Gestapo przy ulicy Pomorskiej - natychmiast został poddany wymyślnym torturom. Kontrwywiad AK ustalił później, że generał traktował przesłuchujących jak powietrze i w ogóle nie odpowiadał na ich pytania. Cały czas modlił się. Gestapowiec Hamann uderzył go w twarz. Generał bezzwłocznie mu oddał, i to z taką siłą, że tamten zalał się krwią. Po sekundzie dołożył, jeszcze raz poprawił, po czym chwycił krzesło i uderzył nim drugiego gestapowca. Padł od ciosu żelaznej laski, którą od tyłu zdzielił go po głowie trzeci gestapowiec. Gdy leżał na podłodze, masakrowali go tak długo, aż skonał. Śmierć i tak była mu pisana. Wiedział o tym i nie w obronie życia poderwał się do ostatniej walki. Zrobił to w obronie honoru polskiego oficera, który nie mógł pozostać bierny wtedy, gdy biją go po twarzy.

J. Ślaski dodaje, że według innych przekazów - generał przeżył to masakrowanie i dopiero nazajutrz - lub dwa dni później - został przykładnie rozstrzelany. W tym samym dniu, tj. 11 sierpnia 1944 roku, miano aresztować również szefa sztabu gen. "Odry", cichociemnego, mjr. dypl. Jana Górskiego, ps. "Chomik". W Anglii był on jednym z inicjatorów nawiązania łączności z krajem. Został przerzucony do GG w nocy z 14 na 15 marca 1943 roku. Rozstrzelano go w Krakowie. Taka jest przynajmniej obowiązująca wersja.

Rozwińmy teraz te zagadnienia.

Na podstawie informacji W. Borodzieja można np. ustalić, że Gestapo warszawskie i radomskie długo nie mogło ustalić tożsamości gen. Rostworowskiego. Analizowali akta oficera ps. "Orda". Można przypuszczać, że zwykły błąd maszynistki uniemożliwiał w tym przypadku identyfikację "Odry", późniejszego komendanta okręgu "Muzeum", aresztowanego właśnie 11 sierpnia 1944 roku w Krakowie.

Gen. Rostworowski od dłuższego czasu faktycznie kierował przygotowaniami powstańczymi w Krakowie. Przewidywano go na dowódcę Grupy Operacyjnej "Odra", mającej skupić siły AK z okręgów krakowskiego, śląskiego i podokręgu rzeszowskiego. Wiemy z całą pewnością, że jego aresztowanie nie było dziełem przypadku. Nastąpiło w wyniku zdrady. Tak! Nie inaczej. Jest to jeszcze jedna z najbardziej tajemniczych spraw (porównywalna ze sprawą aresztowania gen. "Grota"), związanych z działalnością AK w Generalnym Gubernatorstwie. Sprawa, której kulisy pozostają, nawet po latach, nieodsłonięte. Nim zajmiemy się nimi szczegółowiej, przyjrzyjmy się samemu Rostworowskiemu.

Był jednym z najbardziej doświadczonych dowódców Komendy Głównej AK w ostatnim roku wojny. Zarazem był postacią niezwykle barwną, wręcz malowniczą. 21 lat życia poświęcił wojsku. Przebył wszystkie rangi wojskowe, od zwykłego ułana do generała. Nie znam ani jednego przypadku w literaturze przedmiotu, czy też relacji ludzi, którzy się z nimi stykali, zawierających jakieś negatywne oceny jego charakteru. Rzadki to przypadek, zwłaszcza w odniesieniu do ludzi, którzy nie tylko poświęcili się służbie wojskowej, ale brali też czynny udział w polityce. Na te przymioty osobowości ojca wskazywał Stanisław Jan Rostworowski w okolicznościowym wspomnieniu, opublikowanym na łamach prasy centralnej i prowincjonalnej w Polsce. Mówiono, że Stanisław Rostworowski był mężem zaufania generała Władysława Sikorskiego. Stanisław Rostworowski urodził się w Krakowie 19 grudnia 1888 roku i to właśnie podwawelski gród miał być jego przeznaczeniem. Wykształcił się jednak w Szwajcarii i uzyskał dwa doktoraty: z chemii i filozofii. Kariera wojskowa wcześnie zbliżyła go do generała Sikorskiego, który chętnie powierzał mu niektóre misje dyplomatyczne. Rostworowski miał opinię uzdolnionego oficera sztabowego i odważnego żołnierza (brał udział w słynnej szarży pod Rokitna). Ze specjalnymi rekomendacjami gen. Sikorskiego pełnił przez pewien czas funkcję adiutanta przy członku Rady Regencyjnej, Zdzisławie ks. Lubomirskim. Przyszły generał armii konspiracyjnej uczestniczył w ważnych wydarzeniach historycznych, związanych z restytucją państwa polskiego w 1918 roku.

Późniejsze lata służby, w odrodzonym Wojsku Polskim, związały go przede wszystkim z ziemią śląską. Bieg wydarzeń spowodował, że wziął czynny udział w III powstaniu śląskim i był jednym z głównodowodzących. Właśnie jemu przypadło zadanie opracowania pospiesznego przygotowania planu operacyjnego powstania. Przeciwnicy polityczni Rostworowskiego nie byli jednak zainteresowani, aby rozpamiętywać jego zasługi. Miesięcy spędzonych w konspiracji i na froncie zmagań powstańczych na ziemi śląskiej przez długi czas nie chciano mu zaliczyć do lat wysługi wojskowej, co pachniało skandalem!

W okresie międzywojennym pozycja Rostworowskiego w armii była chwiejna. Zachowanie wierności przysiędze wojskowej i zdecydowana postawa prorządowa podczas przewrotu majowego Józefa Piłsudskiego, a także związki z gen. Sikorskim, dla którego pozostawał mężem zaufania, zaważyły na jego karierze wojskowej. Zniechęcony w 1933 roku odszedł z czynnej służby, by oddać się niczym Cincinatus pracy na roli, w majątku Gębice w Poznańskiem, który otrzymał w spadku po żonie. Sanacja chętnie zrezygnowała z doświadczenia i wiedzy tego zdolnego organizatora i dowódcy, pozbawiając go nie tylko możliwości dalszego awansu, ale nawet niektórych praw honorowych.

Do czynnej służby Rostworowski powrócił dopiero w chwili wybuchu wojny. Nie szukał bynajmniej odwetu na sanacji, nie oddał się w pacht rozmaitym defetystom. Postanowił walczyć u boku umiłowanego Sikorskiego, który wkrótce stał się symbolem ciągłości państwa polskiego. W chwili historycznej próby potrafił zapomnieć urazy i prześladowania, jakich mu nie szczędzili przeciwnicy polityczni z lewa i prawa - podkreślał z naciskiem we wspomnieniach Jan Dobraczyński.

Jako żołnierz września Rostworowski brał udział w obronie Kalisza i Warszawy, a po klęsce, przez Łotwę i Szwecję, dotarł do Paryża, gdzie już instalowały się polskie władze wojskowe. Wbrew jednak własnym nadziejom na to, że zostanie ponownie skierowany do kraju, z inicjatywy gen. Kazimierza Sosnkowskiego otrzymał nominację na komendanta bazy przerzutowej "Bolek" w Bukareszcie. Wydawało się początkowo, że zadanie to jest znacznie mniej istotne od tego, o którym marzył. Ale szybko opinię to zmieniono.

Naczelne Dowództwo starało się za wszelką cenę utrzymać kontakt z okupowanym krajem. Chciano podtrzymywać dopływ kadr wojskowych do formującej się we Francji armii i nie tylko. W tym celu utworzono bazy łączności: nr 1 "W" w Budapeszcie, kryptonim "Romek", nr 2 - w Bukareszcie, kryptonim "Bolek", "L" - w Kownie, kryptonim "Witold". Szefowie tych baz mieli jednocześnie być pełnomocnikami Naczelnego Wodza i premiera, ze szczególnymi uprawnieniami w zakresie ewakuacji uchodźców i organizacji walki konspiracyjnej.

Rostworowski, z nominacją szefa bazy, zjawił się w grudniu 1939 roku w Bukareszcie. Tu podjął uporczywą i niebezpieczną walkę z hitlerowskimi służbami specjalnymi, które nie ustawały w wysiłkach, aby udaremnić przerzut Polaków przez terytorium Rumunii na Zachód, głównie do Francji. Akcja polska jednak rozwijała się nader pomyślnie. Uruchomiono specjalne placówki przerzutowe, nawiązano kontakty z ekspozyturami "dwójki", funkcjonującymi jeszcze z cichym przyzwoleniem władz rumuńskich i węgierskich; powstał też konspiracyjny zespół odważnych do szaleństwa kurierów. Z początkiem stycznia 1940 roku funkcjonowały już szlaki do Lwowa, Belgradu i Paryża. Utrzymywano te "drogi" z najwyższym trudem. W Rumunii i na Węgrzech górę brały elementy jawnie germanofilskie, opowiadające się za ścisłą współpracą z Berlinem. Zwiększała się systematycznie liczebność niemieckich doradców wojskowych w tych krajach, co oczywiście nie sprzyjało "sprawie polskiej". Zagraniczne siatki Gestapo działały jawnie i całkiem bezkarnie.

Pod wyraźnym naciskiem niemieckim doszło niebawem do likwidacji polskich przedstawicielstw dyplomatycznych na Węgrzech i Rumunii. Baza łączności w Budapeszcie musiała przejść do pełnej konspiracji. Baza w Bukareszcie została pospiesznie ewakuowana do Stambułu. Nastąpiły też zmiany szlaków kurierskich.

Od komendanta Głównego ZWZ Rostworowski otrzymał niebawem polecenie pokierowania pracami bazy nr 1 w Budapeszcie, którą ukryto pod kryptonimem "Liszt". Zaczęła ona spełniać rolę tajnego przedstawicielstwa polskiego wobec przychylnych Polakom niektórych agend państwa węgierskiego. Nic zatem dziwnego, że Gestapo robiło wszystko, aby ją ostatecznie unicestwić. Rozpracowaniem szlaków kurierskich ZWZ/AK do stolicy Węgier, a także Belgradu, zajmował referat IV E 5 berlińskiej centrali Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Kierował nim komisarz policji Karl Heller, który później (decyzją z 6 czerwca 1943 roku) przejął obowiązki szefa supertajnego referatu IV ES (właściwy kontrwywiad dla krajów Europy Wschodniej). W połowie 1941 roku policja niemiecka w stolicy podbitej Jugosławii weszła w posiadanie materiałów dotyczących głównych szlaków kurierskich ZWZ. Na podstawie tej zdobyczy odtworzono drogi kurierskie do Budapesztu, Belgradu, Bukaresztu, a także Stambułu i Aten (bazy "Bey" i "Grzegorz"). Z kolei na podstawie analizy głośnej afery "Swedish Connection" Gestapo silnie zaostrzyło kontrolę nad dyplomatami podróżującymi do Warszawy. Wiadomo też, że Gestapo pozyskało dość wcześnie sporo wiadomości o kontaktach i metodach pracy II Oddziału KG ZWZ. Pochodziły one, podobnie jak w przypadku rozpracowania łączności kurierskiej, właśnie z Krakowa. Od lata 1940 roku miejscowy urząd niemieckiej policji bezpieczeństwa spenetrował dosyć dokładnie grupę wywiadowczą kapitana policji polskiej Stefana Radyka, mającą swoich informatorów w urzędach cywilnych, policji i na poczcie. Ujęcie co najmniej 11 członków tej grupy najpewniej umożliwiło też rozbicie grupy dr. Tadeusza Orzelskiego, zbierającej materiały wywiadowcze w urzędach niemieckich poprzez zatrudnione tam sekretarki. Nie można wykluczyć, że "wsypa" owa doprowadziła Niemców również do centrali wywiadu ZWZ.

Pozostające pod auspicjami komisarza Hellera liczne siatki agenturalne zbierały obfite żniwo. Na ostateczne rozstrzygnięcie musiano jednak długo czekać. Dopiero wiosną 1942 roku rozbito polską bazę na Węgrzech. W ręce niemieckie wpadło kilka ważnych dla konspiracji osób, zdekonspirowane zostały główne lokale organizacji, miejsca poufnych spotkań, hasła łączności, kryptonimy. Niemcy pozyskali również stosunkowo precyzyjne informacje o tym, w czyich rękach skupiają się najistotniejsze nici polskiej konspiracji nad Dunajem. Kości zostały rzucone.

Gestapo najpewniej już zawczasu posiadało charakterystykę osobową płk. Stanisława Rostworowskiego (posługiwał się podówczas ps. "Rola"). Można przypuszczać całkiem zasadnie, że uzyskało ją od którejś z komórek osławionych Einsatzgruppen, działających w czasie wojny na ziemiach polskich u boku Wehrmachtu i prowadzących, obok eksterminacji ludności cywilnej, również penetrację wywiadowczą. Ścigały one patriotów polskich, w tym byłych powstańców śląskich, ze szczególną zajadłością. Pozyskani później konfidenci, zwłaszcza ci dobrze orientujący się w środowisku wyższego polskiego korpusu oficerskiego, dodali dalsze informacje.

Należy przypomnieć, że już 3 września 1939 roku na osobisty rozkaz Himmlera SS-Obregruppenfuhrer Udo von Woyrsch przystąpił w Gliwicach do tworzenia Einsatzgruppe zur besonderen Verwendung, czyli jednostki operacyjnej do specjalnych poruczeń. W skład tej formacji wchodziło 350-osobowe Sonderkommando policji bezpieczeństwa pod komendą SS-oberfuhrera dr Ottona Emila Rascha, szefa Gestapo we Frankfurcie nad Menem. Sztab grupy kwaterował początkowo w prezydium policji w Gliwicach, siedzibie ekspozytury Gestapo opolskiego. 7 września 1939 roku jednostka ta została przerzucona do Katowic, a w pięć dni później opuściła Górny Śląsk i przeszła w rejony Krakowa oraz Tarnowa.

Niewykluczone, że niektóre informacje o Rostworowskim zdobyto inną drogą. W korespondencji "Liszta" (Budapeszt) z "Kaliną", czyli gen. Stanisławem Roweckim z 1 września 1942 roku czytamy m. in.: "Prawdopodobnie wśród kurierów Waszych był szpieg. Podobno dwóch oficerów rzekomo polskich pracuje na usługi Niemców. Gros materiałów złapano jednak w Sławie (Belgrad) i Beyu (Stambuł). Przy badaniu występowali prowokatorzy, działający na terenie Szwajcarii (...). Szukają Roli - znają jego nazwisko".

Szczęśliwie jednak Stanisław Rostworowski, "spalony" na Węgrzech, poszukiwany imiennie przez Gestapo w całej Europie Środkowej, od pewnego czasu przebywał już w Warszawie. Zameldował się w Komendzie Głównej AK i po przyjęciu nowego pseudonimu "Odra" został wkrótce przydzielony do "Obserwatorium". Skupiało ono najstarszych i najbardziej doświadczonych oficerów przy szefostwie KG AK. Przewidywano dla nich zadania specjalne, głównie tzw. inspektorów kierunkowych. W czasie planowanego powstania powszechnego miały im przypaść funkcje dowódców wielkich jednostek, działających na danym kierunku operacyjnym AK. Rostworowskiemu powierzono zadania inspektora kierunkowego na południowo-zachodnim obszarze, tj. krakowsko-śląskim.

Gen. Rostworowski brał udział w rozmowach z kierownictwem NSZ (Władysław Marcinkowski, Tadeusz Salski) na temat scalenia z AK. Druga faza tych negocjacji rozpoczęła się w lipcu i trwała do października 1943 roku, przynosząc połowiczne rezultaty. Zwierzchnik NSZ płk dypl. Tadeusz Kurcjusz, ps. "Żegota", "Mars" reprezentował nieprzejednaną linię, wyraźnie przyjmując oenerowskie oceny polityczne, a te nie były przychylne dla AK.

Rostworowski przybył do rodzinnego Krakowa na początku kwietnia 1944 roku. Nie wiemy nadal, czy zdrada "zawędrowała" za nim, czy czyhała na miejscu. Faktem pozostaje, że pierścień niemieckich poszukiwań zaciskał się coraz bardziej.

"Przyjazd generała do Krakowa stał się ważnym wydarzeniem w światku arystokratycznym. Mimo tak specyficznej sytuacji, jaką była wojna, nie wyzbyto się dawnych przyzwyczajeń - stwierdza krakowski dziennikarz Józef Bratkow w książce Gestapowcy. - Odbyło się nawet przyjęcie, w którym uczestniczył sam generał (...) Aresztowanie nastąpiło miesiąc po opisanym przyjęciu."

Kraków w tym czasie należał już do miejsc najbardziej niebezpiecznych dla działalności konspiracyjnej. Gestapo i Abwehra miały tu liczne siatki konfidentów. Bezpośrednio przed przyjazdem gen. "Odry" Niemcom udało się zdobyć zespół ważnych dokumentów z archiwum komendy okręgu, a także pojmać dowódcę okręgu płk. Józefa Spychalskiego, ps. "Luty". Po nim "wpadło" w różnych okolicznościach kilkunastu oficerów, pełniących ważne funkcje w konspiracji. Został zakłócony najefektywniejszy okres walki z okupantem hitlerowskim za ziemi krakowskiej.

Plany odbicia "Lutego" zawiodły. Wieść głosi, że przygotowywano w tym celu brawurową akcję zsynchronizowaną z nalotem bombowców RAF na obiekty niemieckie w Krakowie. Uderzenie na więzienie Montelupich miał przeprowadzić silny zespół bojowy AK. Jego członków zamierzano przebrać za więźniów i eskortujących ich żandarmów. Pomińmy rozważania, czy plan akcji był realny i czy mógł dojść do skutku. Ostatecznie "Lutego" nie udało się wydobyć z rąk Gestapo. Jego losy nie są do dzisiaj w pełni wyjaśnione. Przyjmuję się, że zamordowano go w Sachsenhausen. Wiadomo też, że aresztowanemu 22 marca 1944 roku "Lutemu" Gestapo krakowskie w celu zneutralizowania ruchu oporu złożyło propozycję "zawieszenia broni". Podobne propozycje gestapowiec Fuchs złożył biskupom: sandomierskiemu, częstochowskiemu i kieleckiemu. Wszystko bez wymiernych rezultatów .

J. Ślaski pisze, że z pewnością nie było dziełem przypadku, że z dwóch braci Spychalskich, Józefa i Mariana (Józef, urodzony w 1898 roku był osiem lat starszy od przyszłego marszałka Polski), pierwszy był jednym z twórców SZP-ZWZ, później wysokim oficerem AK i komendantem okręgu krakowskiego, a drugi - współorganizatorem GL-AL, szefem Sztabu Głównego AL. Inaczej ukształtowało ich życie i innymi drogami później podążyli. Płk Józef Spychalski już podczas wojny 1920 roku był oficerem WP, we wrześniu 1939 roku w stopniu majora dowodził Batalionem Stołecznym i w armii spędził łącznie ze służbą w AK blisko; 30 lat. Kiedy wybuchła II wojna światowa jego brat Marian też nie był jakimś niedorostkiem. 33-letni inżynier architekt miał już długi staż w lewicowym ruchu akademickim i wykrystalizowane poglądy polityczne. W okresie okupacji bracia kilkakrotnie spotykali się w Warszawie, prowadzili długie ożywione rozmowy. W żadnym razie nie wpłynęło to na zmianę orientacji ideowej zarówno Mariana, jak i Józefa.

Na marginesie dodam, że nawet dwaj rodzeni bracia sławetnego Feliksa Dzierżyńskiego znaleźli się w Armii Krajowej i w jej szeregach zginęli. Płk dr Władysław Dzierżyński gospodarował w niewielkiej posiadłości rodzinnej Dzierżynowo, w której przyszedł na świat "żelazny Feliks". Siostra Feliksa Dzierżyńskiego, Aldona primo voto Bułhakowa, secundo voto Kojałłowiczowa zmarła 13 stycznia 1966 roku w Łodzi i tam została pochowana. Żeby było ciekawiej, dodam, Halszka Wasilewska, siostra przewodniczącej Zarządu Głównego Związku Patriotów Polskich, Wandy Wasilewskiej, była łączniczką między Komendą Obszaru Lwowskiego ZWZ a KG ZWZ i to w okresie władzy sowieckiej we Lwowie. Te przykłady wystarczą, aby dowieść jak bardzo pogmatwane były czasem losy i rozbieżne drogi w wielu polskich rodzinach.

Wróćmy jednak do gen. "Odry".

Miejsce "Lutego" zajął w Krakowie płk Edward Godlewski, ps. "Garda", "Izabelka" (1895-1945). Był to oficer zawodowy WP, były oficer armii rosyjskiej i korpusu Dowbora. W latach 1918-1939 służył na różnych stanowiskach w armii, m. in. był dowódcą 20 i 14 pułku ułanów. Od 1940 roku w ZWZ/AK. W latach 1940-1941 pełnił funkcję inspektora Komendy Głównej; później komendanta okręgu krakowskiego i dowódcy Grupy Operacyjnej "Kraków". Aresztowany przez Niemców 22 października 1944 roku, został zesłany do obozu i tam zamordowany.

To właśnie przy "Gardzie" przyszło Rostworowskiego pełnić funkcję inspektora. W otoczeniu najbliższych współpracowników: szefa swojego zalążkowego sztabu powstańczego, cichociemnego Jana Górskiego, ps. "Chomik", ppor. Rudolfa Gitisa, ps. "Tur", łączniczki "Zosi" (NN) i kuriera Stanisława Szklarka, ps. "Staszek" - wykazywał znaczną aktywność. Mimo dużego zagrożenia osobistego nie troszczył się jednak o własne bezpieczeństwo. Nawet wtedy, gdy wydawało mu się, że jest inwigilowany. Niezwykle skrupulatnie wykonywał zadania inspekcyjne.

Z wyżej wymienionych nader barwną postacią był "Chomik". Był bliskim przyjacielem słynnego Macieja Kalenkiewicza, ps. "Kotwicz", również saperem i inżynierem elektrykiem. Od 1920 roku, od Korpusu Kadetów, tworzyli nierozłączny tandem. Byli pełni inwencji i pomysłów, konsekwentni w ich realizacji. Cechował ich upór, a odwadze cywilnej towarzyszyła odwaga bojowa. Kapitan dypl., saper Jan Górski, ps. "Chomik" jako cichociemny wylądował w kraju nocą z 14 na 15 marca 1943 roku. Do końca kwietnia 1944 roku był szefem sztabu Obszaru AK Białystok. Później został przeniesiony od Oddziału III Sztabu KG AK, a stamtąd w lipcu 1944 roku do Grupy Operacyjnej "Odra" i mianowany jej szefem sztabu. Jan Szatsznajder, autor książki Cichociemni (Wrocław 1985) stwierdza, że "Odra" i "Chomik" zostali razem aresztowani i rozstrzelani. Informacja ta nie jest precyzyjna. Jeszcze dojdziemy do tego.

Rozwój wydarzeń na froncie zmagań sowiecko-niemieckich sprawił, że w połowie 1944 roku w okręgu krakowskim - kryptonim "Muzeum" zaistniała zasadniczo różna sytuacja militarno-polityczna. Spośród 8 inspektoratów rejonowych w tym okręgu cztery, wchodzące w skład podokręgu "Rzeszów" - kryptonim "Ogniwo" - już w lipcu 1944 roku znalazły się w strefie bezpośrednich działań wojennych. W takiej sytuacji 26 lipca komendant okręgu wydał rozkaz przystąpienia do akcji "Burza", potwierdzony i rozszerzony w trzy dni później na konferencji inspektorów. W ramach mobilizacji do akcji "Burza" podokręg "Rzeszów" przystąpić miał do formowania trzech wielkich jednostek. Na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku na północny wschód od Krakowa sformowany został Samodzielny Batalion Partyzancki Armii Krajowej "Skała" pod dowództwem mjr. Jana Pańczakiewicza. Była to właściwie jednostka utworzona z sił Kedywu całego okręgu. Większe jednostki AK wraz z grupami terenowymi bądź specjalnymi stanowić miały Grupę Operacyjną AK "Kraków". Jej dowództwo po aresztowaniu gen. "Odry" objąć miał płk Godlewski. Było to jednakże założenie czysto teoretyczne, w konkretnych warunkach polowych poszczególne jednostki AK brały udział w walkach niezależnie od teoretycznych przydziałów i podległości.

Niemal wszyscy, którzy stykali się z gen. Rostworowskim w 1944 roku twierdzą uporczywie, że wyjątkowo nonszalancko traktował on podstawowe wymogi walki w konspiracji. Był to błąd niewybaczalny. "Odra" pojawiał się regularnie w miejscach, gdzie przebywali ludzie, bez trudu potrafiący go rozpoznać. Kontrwywiad AK w Krakowie ostrzegał, że charakterystyczna blizna, jaką "Odra" miał od lat za lewym uchem, może być podstawą do zidentyfikowania go przez Gestapo. "Odra" odpowiadał niezmiennie, że przejmowanie się tymi wszystkimi "głupstwami" i ostrzeżeniami bardzo utrudniałoby mu bieżące dowodzenie. Niestety, świadczyło to o braku wyobraźni. Przykre, ale zdarzało się to nawet generałom!

Tymczasem zdrada zaczęła docierać w najbliższe otoczenie Stanisława Rostworowskiego. Kiedy Gestapo na ulicy, w Krakowie, w pobliżu mieszkania, gdzie był zorganizowany "kocioł", schwytało bez trudu "Chomika", powstała oczywista potrzeba natychmiastowej zmiany najważniejszych konspiracyjnych adresów. "Odra" zamieszkiwał wówczas u Zygmunta i Jadwigi Karłowskich przy ul. św. Marka. Kategorycznie odmówił jednak przeniesienia swojego punktu dowodzenia poza miasto. Był to kolejny błąd. Już niebawem miało się okazać, że najfatalniejszy w skutkach.

W ostatnich dniach lipca 1944 roku Rostworowski został pilnie wezwany do Warszawy. W Komendzie Głównej Armii Krajowej poinformowano go o decyzji wywołania lokalnego powstania w ramach planu "Burza". Okręg krakowski AK otrzymał wówczas pakiet zasad określających przejmowanie oddziałów akowskich, cofających się na południe przed szybko przesuwającym się frontem niemiecko-sowieckim oraz sposoby zapewniania ochrony ludności polskiej przed nasilającym się terrorem UPA.

3 sierpnia 1944 roku wiedziano już w Krakowie, że powstanie w Warszawie ma niepomyślny przebieg. Gen. "Odra", zgodnie z regulaminem, przejął wówczas samodzielne dowództwo na wyznaczonym obszarze. Jego zamierzenia zostały jednak szybko sparaliżowane przez energiczną akcję niemieckiej policji bezpieczeństwa, która dążyła do ujęcia wszystkich kierowniczych osobistości podziemia w Krakowie.

Kontrwywiad AK uzyskał informacje, że Gestapo wie o pobycie gen. Stanisława Rostworowskiego na terenie Krakowa i zleciło konfidentom ustalenie adresu jego zamieszkania. 9 sierpnia 1944 roku szef okręgowego wywiadu mjr Henryk Karpiński, ps. "Kleszcz", ostrzegł "Odrę", proponując natychmiastowe opuszczenie lokalu Karłowskich i przeniesienie się do klasztoru jezuitów przy ul. Kopernika, bądź do jednego z dawnych legionistów na Wolę Justowską. Generał jednak wahał się i zwlekał. "W walce naszej obojętnie jest, czy się jest generałem czy zwykłym żołnierzem; gdy przychodzi czas - trzeba odejść" - tak brzmiała przedśmiertna sentencja gen. "Odry".

"Nalot" Gestapo stał się w końcu faktem. 11 sierpnia rankiem Rollkommando wtargnęło do mieszkania Karłowskich. Aresztowano wszystkich pięcioro domowników: Zygmunta Karłowskiego i jego żonę Jadwigę, ich kuzyna Stanisława Dembińskiego, służącą Janinę Ziębę i schludnie ubranego mężczyznę, starszego wiekiem, o wojskowej postawie, mającego dokumenty na nazwisko Jana Kowalskiego, z zawodu ogrodnika. Czy Niemcy mieli wątpliwości co do jego tożsamości? Bardzo wątpliwe!

O tym co się stało faktycznie z zadenuncjonowanym gen. Rostworowskim w dużej mierze pozwala się zorientować relacja dr. Stanisława Dembińskiego 29 lipca 1944 roku, wieczorem, przyjechał on do Krakowa z Warszawy i miał zatrzymać się na kilkanaście dni u państwa Karłowskich, w ich mieszkaniu przy ul. św. Marka 8. Przypomnijmy, że tam właśnie ukrywał się gen. "Odra". Dembiński znał go dobrze jeszcze sprzed wojny, kiedy pracował jako radca prawny w Poznaniu. 11 sierpnia 1944 roku i on został aresztowany przez Gestapo i odwieziony do gmachu (właściwie katowni) przy ul. Pomorskiej 2. Według jego słów, aresztantów rozdzielono i przesłuchanie rozpoczęło się od Rostworowskiego, który uporczywie usiłował występować przed Niemcami jako Jan Kowalski. Z zawodu ogrodnik.

"W biurze obok pokoju, w którym przesłuchiwano Rostworowskiego - wspomina S. Dembiński - zapytał mnie sierżant prowadzący dochodzenie kim jestem i dlaczego przyjechałem do Krakowa. Odpowiedziałem, że przyjechałem w sprawach rodzinnych 30 lipca 1944 roku, a zamieszkałem u Zygmuntów, ponieważ Zygmunt jest moim kuzynem. Na pytanie, czy i od kiedy znam Kowalskiego, odpowiedziałem, że poznałem go u Karłowskich w dniu mojego przyjazdu. Wreszcie zapytał mnie, od kiedy Kowalski mieszka u Karłowskich, na co odpowiedziałem, że 30 lipca już go u nich zastałem oraz że powiedziano mi, iż przyjechał przed kilkoma dniami. Po tych wyjaśnieniach odprowadzono mnie do pokoju, gdzie czekali Zygmuntowie.

Siedzieliśmy tam na krzesłach ze dwie godziny. Około dziewiątej posłyszeliśmy głośny hałas, wywołany szamotaniem się ludzi i przewracaniem krzeseł, a równocześnie gwałtowne krzyki: "Hilfe, Hilfe!" - "Pomocy, Pomocy!".

Strażnicy nie ruszali się z miejsc, nie było też słychać, aby ktoś z innych biur spieszył na pomoc. Odgłosy szamotania się i krzyki "Hilfe, Hilfe" trwały około 10 minut, wreszcie usłyszeliśmy kroki osób zdążających korytarzem do pokoju naprzeciwko. Wstał też jeden z naszych strażników i poszedł zobaczyć, co się dzieje.

Usłyszeliśmy odgłosy silnych uderzeń, potem jakby odgłos padającego ciała. Strażnik nasz wrócił wzburzony i powiedział do swojego towarzysza: "Korner zrobił mi awanturę, że nie zareagowaliśmy na jego wołanie o pomoc. Przesłuchiwany chwycił za granat ręczny, leżący na stole i chciał pociągnąć za sznur, aby eksplodował. Skąd mogliśmy przypuszczać, że Korner woła o pomoc. Ładnie byśmy wyglądali biegając za każdym razem do pokoju przesłuchań, gdy tam ktoś woła o pomoc."

Jakiś czas dochodziły nas z pokoju przesłuchań jeszcze odgłosy uderzeń, potem zaległa cisza.

Po upływie mniej więcej pół godziny wpadł do naszego pokoju gruby sierżant, prowadzący dochodzenia, o którym dowiedzieliśmy się z rozmowy naszych strażników, że nazywa się Korner i zawołał z triumfem: »Das ist der General!« - (to jest generał!). Zbeształ raz jeszcze strażników, że nie pospieszyli mu z pomocą i wyszedł."

Powyższa relacja S. Dembińskiego wskazuje jednoznacznie, że człowiek aresztowany pod nazwiskiem Jana Kowalskiego w czasie przesłuchań przez hitlerowskich oprawców stoczył z nimi prawdopodobnie walkę. Zastanawia więc, co wydarzyło się rzeczywiście w gabinecie gestapowca Kornera?

Wszystko wskazuje na to, że obaj gestapowcy uczestniczący aktywnie w opisywanych wydarzeniach, Heinrich Hamann, były funkcjonariusz Gestapo w Nowym Sączu, latem 1944 roku szef referatu IV A w krakowskim urzędzie Sipo, i jego podkomendny, Rudolf Korner, kierownik podreferatu IV A 2 (zwalczanie prawicowego ruchu oporu) dobrze orientowali się, kim jest w istocie aresztowany. Potwierdza to w zupełności Henryk Rys-Karpiński, ps. "Kleszcz", szef oddziału II (wywiad) okręgowej komendy AK w Krakowie. W specjalnym raporcie, przedstawiającym prawdopodobny przebieg przesłuchania, opiera się na relacji niejakiej "Wiśki" (NN), pospolitej "kokoty", informatorki wywiadu AK i przyjaciółki gestapowca Kornera w jednej osobie. Zachował się domniemany rysopis tej kobiety: "lat 27-30, wzrost średni, brunetka, lekko skośne oczy, tusza średnia. Uchodziła za żonę chemika o imieniu Kazimierz". Wiadomo, że po ostrej kłótni z Kornerem nagle opuściła Kraków i schroniła się na Podhalu. Znamienne, że swoją informatorkę o identycznym imieniu "Wiśka" w 1944 roku przywoził do Krakowa gestapowiec Erich Merten, znany ze sprawy gen. "Grota".

Z informacji owej "Wiśki" wynikało, że w czasie całonocnej libacji, w której uczestniczył Korner, wygadał się on, że owym aresztowanym przy ul. św. Marka 8 był jakiś starszy Polak o nazwisku Kowalski, o którym Niemcy uprzednio wiedzieli, że był ważnym generałem. Jak twierdził Korner, podczas przesłuchania Polak udawał zakonnika, patrzył na Niemców lekceważąco i ignorował wszelkie pytania. Zniecierpliwiony Hamann uderzył go w twarz. Przesłuchiwany zerwał się wówczas z krzesła i zaczął prać gestapowca po pysku tak, że ten zalał się krwią. Wywiązała się gwałtowna bijatyka. Zdesperowany generał złapał za krzesło i rzucił się na Hamanna, który odskoczył w kąt i zaczął wzywać pomocy. W końcu obecnemu w pomieszczeniu Kornerowi udało się podejść więźnia od tyłu i uderzyć go w głowę żelazną lagą. Potem odbywała się już tylko masakra bezwładnego ciała. "Odrę" Niemcy zatłukli na śmierć.

Rekonstrukcję dramatycznych wydarzeń na podstawie ustaleń mjr. "Kleszcza", przytoczyłem za maszynopisem biografii gen. Stanisława Rostworowskiego, pióra znanego oficera AK, płk. dypl. Kazimierza Pluty-Czachowskiego. Fakt stoczenia przez gen. "Odrę" przed śmiercią gwałtownej walki z gestapowcami potwierdzają również inne przekazy, np. zeznania Marii Trafas, które przed laty, podczas wizyty w Krakowie, udostępnił mi tamtejszy znakomity i uznany badacz dziejów konspiracji, niezwykle życzliwy człowiek, historyk z krwi i kości, Stanisław Dąbrowa-Kostka. Według jej słów, przy aresztowaniu gen. Rostworowskiego "zabrano różne obciążające materiały. Generała przy przesłuchaniu bito. W trakcie takiego przesłuchania rzucił się on na leżącą na biurku broń, wskutek czego zakuto go w kajdanki. Potem podobno rozstrzelano. W całym domu [przy ul. św. Marka 8 - J. W.] była rewizja. Aresztowano służącą, która zachowywała się bardzo dzielnie. Służącą wypuszczono z więzienia i oddano jej klucze od mieszkania, mówiąc, że państwo już więcej nie wrócą. Mieszkanie było obrabowane (...) Wsypa ta nie pociągnęła żadnych dalszych aresztowań."

Zofia Zięba, służąca p. Karłowskich, została zwolniona przez Gestapo i potwierdziła, że mieszkanie Karłowskich zostało obrabowane. Rozpoznała również, że Korner chodził w ubraniu Zygmunta Karłowskiego. Później ustalono, że znaczna część cennych przedmiotów z tego mieszkania znalazła w lokalu przy ul. Sławkowskiej 6. Była to główna melina szajki konfidentów, kierowanych przez Maurycego (Józefa?) Diamanda. Tej jednej z najbardziej złowrogich postaci lat okupacji w Krakowie warto przyjrzeć się nieco bliżej.

Diamand vel Grocholski, dawny właściciel sklepu z konfekcją i drobną galanterią zorganizował pod Wawelem grupę obrotnych szpicli, szmalcowników i kapusiów, infiltrujących różne środowiska polskie i żydowskie. U swoich opiekunów i mocodawców z ulicy Pomorskiej 2 w Krakowie miał opinię inteligentnego, sprytnego i zdolnego do każdej podłości konfidenta. Nie żałowali mu ani marek, ani innych gratyfikacji, zwłaszcza spirytualiów. Ceniony był w nie mniejszym stopniu niż osławiony Dawid Gertler, uprawiający identyczną co on profesję w Łodzi i Warszawie. Ludzie Diamanda, o podobnym jak on morale, nie gardzili udziałem w żadnym przedsięwzięciu, które mogło podnieść ich prestiż w oczach Niemców, a zarazem przynieść wymierne korzyści materialne. Najczęściej zajmowali się pospolitym rabunkiem, dzieląc się później łupem z gestapowcami. Posiadali dużo broni i działali w klimacie absolutnej bezkarności. Kripo otrzymało polecenia niekrępowania ich działalności. Aresztowani przypadkowo kamraci Diamanda byli natychmiast zwalniani po jednym telefonie Kornera.

Szajka była dobrze zakonspirowana i działała z rozmachem, ale ostrożnie. Z tych powodów kontrwywiad AK miał znaczne trudności z jej pełnym rozpracowaniem.

Gestapowcy nader chętnie wysługiwali się bandziorami Diamanda. Natomiast życie poszczególnych konfidentów obchodziło ich tak długo, jak długo byli oni sprawni i skłonni do współpracy oraz pomysłowi. Jeśli któryś z nich został zastrzelony przez podziemie, nie byli tym specjalnie zmartwieni, uważając, że w ten sposób skutecznie zostaje rozwiązany problem ludzi, którzy za dużo wiedzą. Późniejsze losy niektórych członków bandy Diamanda i ich kochanek potwierdzają, że Korner nie dopuszczał, aby wśród żywych pozostało zbyt wielu szpicli wtajemniczonych w jego krakowskie machinacje oraz pospolite rabunki i kradzieże.

Ustalono, że mieszkanie przy Sławkowskiej 6 przydzieliło Diamandowi Gestapo. Kontrwywiad podziemia dobrze wiedział kto w istocie w nim rezyduje. Nie wniknął jednak w tajemnice tego lokalu. Czy ludzie Diamanda, oprócz "upłynniania" wartościowych przedmiotów, przywłaszczanych przez gestapowców podczas aresztowań, mieli również coś wspólnego z dużą "wsypą" w krakowskiej konspiracji akowskiej latem 1944 roku? Pytanie całkiem zasadne, ale odpowiedzi brak.

Faktem pozostaje, że szajka Diamanda wkrótce po sierpniowych aresztowaniach rozpadła się. Jej szefa nikt już więcej w podwawelskim grodzie nie widział. Wątpię, aby gestapowcy go zlikwidowali, jak rutynowo czynili ze zbędnymi już konfidentami podrzędnej rangi. Po wojnie w Krakowie mówiło się tu i ówdzie, że Diamand przeżył i został rozpoznany w Wiedniu, gdzie miał być podobno dobrze prosperującym waluciarzem. Wiadomo też, że po wojnie wziętymi biznesmenami zostało kilku oprawców z krakowskiego Gestapo.

Niewątpliwie warto przyjrzeć się bliżej osobie jednego z najgroźniejszych członków szajki Diamanda i przez pewien czas nawet jego rywala, niejakiego Juliana Appla vel Jerzego Konczyńskiego "Julka". Z materiałów dotyczących ujęcia gen. "Odry" wynika bowiem jednoznacznie, że szpicel ten miał kontakt z Jakimś oficerem polskiej armii przedwrześniowej, wysokiej rangi". Miał też być na kontakcie .jakichś dwójkarzy". Wiadomo, że ocierał się też o stałych informatorów kontrwywiadu AK, na szczeblu okręgu krakowskiego. Często pojawiał się w towarzystwie przyjaciółki, młodej, przystojnej kobiety, znanej jako "Anita", bądź "Zosia". Być może chodzi o niejaką Zofię Przyboś, ewentualnie jedną z jej przyjaciółek. Owa kobieta, uchodząca również za kochankę Kornera, porzucona w końcu września 1944 roku, trafiła do więzienia. Przeczuwając, że zostanie rozstrzelana, zaczęła zwierzać się przebywającej wówczas z nią w jednej celi Krystynie Lubomirskiej i ubolewała nad stratą "Julka" (Appla). Wyjawiła, iż kontaktował się on ze Spitzem i Diamandem. W pewnej chwili miała również oznajmić, że "Julek" nigdy nie chciał jej podać nazwiska członka wyższego dowództwa AK, który pracował dla Niemców, oficera, który jeździł do Berlina i na Bałkany (?!)

Kim był zatem oficer pracujący dla Niemców? Interesujący, ważki przekaz zawiera jednak zbyt mało elementów, pozwalających na skonkretyzowanie miejsca usytuowania niemieckiego agenta. Czy działał on również w centrali AK? Wiadomo, że na terenie Krakowa pojawił się bardzo głęboko zakonspirowany agent niemiecki o kryptonimie żeńskim "Marta", obsługujący jednocześnie RSHA i placówkę Abwehrstelle Breslau. Był to polski oficer przedwojenny wysokiej rangi, który dobrze znał Węgry i Bałkany. Czyżby chodziło właśnie o niego???

W relacji "Zosi", postaci przecież nie mitycznej, pada również nazwisko Spitza. Człowiek o takim właśnie nazwisku i imieniu Szymon został już wcześniej rozpoznany jako jeden z bardziej ruchliwych i operatywnych agentów "szarej eminencji" niemieckiej policji bezpieczeństwa w GG, SS-Hauptsturmfuhrera Alfreda Spielkera. Ten wybitnie uzdolniony gestapowiec w zakresie prowadzenia gier wywiadowczych koordynował najważniejsze akcje Gestapo przeciw polskiemu podziemiu - o czym była już mowa. Miał wgląd w sposób przeprowadzania najważniejszych aresztowań. Jego nazwisko wielokrotnie przewija się w książkach oraz artykułach prasowych poświęconych najbardziej osobliwym zagadkom z czasów okupacji, zwłaszcza w Warszawie i Krakowie. Potwierdza to tylko, że ten spec od dywersji i prowokacji maczał palce w najbardziej precyzyjnych akcjach Gestapo przeciw polskiemu podziemiu niepodległościowemu, które dzisiaj stanowią niedogodną tajemnicę dla historyków. Czyżby na zawsze?

Jeżeli prawdą jest, że Spielker zginął pod koniec wojny, w początkach lutego 1945 roku, w Wiedniu, Poznaniu albo Krems nad Dunajem oznaczałoby to, że odszedł wówczas człowiek, który wiedział niemalże wszystko o przyczynach głównych niepowodzeń polskiego ruchu oporu i tajemniczych zniknięciach jego przywódców. Przypomnijmy raz jeszcze, że to właśnie Spielker "finalizował" w pierwszych dniach lipca 1943 roku sprawę aresztowanego w Warszawie przy Spiskiej 14 gen. "Grota" i doglądał jej osobiście w Berlinie. Zrobił to na tyle skutecznie, że do chwili obecnej (a literatura w tej kwestii jest obszerna) o dramacie i kulisach śmierci Komendanta Głównego AK nie dowiedzieliśmy się w zasadzie więcej, niż na to pozwolili Niemcy. Przykra to, ale uczciwa konstatacja!

Nie jest tajemnicą, że właśnie Spielker, pracując w urzędzie Sipo w Warszawie, dużo uwagi poświęcał obserwowaniu wydarzeń w Krakowie. Nota bene pracował tam wcześniej, później zaś bezpośrednio podlegał rezydującemu w Krakowie Dowódcy Sipo i SD na obszar Generalnego Gubernatorstwa. Przyjaźnił się z Kornerem, a właśnie jego zlecenie realizowali w podwawelskim grodzie Spitz i niejaki Alojzy Geschwanther. Charakterystyczne, iż Korner był jednocześnie łącznikiem niemieckiego wywiadu wojskowego i utrzymywał kontakty z informatorami Abwehrstelle Warschau, poprzez lokal przy ulicy Katowickiej 58 w Krakowie.

Wspomniany Szymon Spitz,, wyjątkowy obwieś i podlec, który był znany również w Warszawie, został zlikwidowany przez podziemie w 1943 roku. Jako konfident szkodził jednak jego syn, mający wtedy 30 lat. Nierzadki to przypadek, że w konfidencką robotę "umoczone" były całe klany rodzinnie. Te dopiero siały prawdziwe spustoszenie.

W świetle powyższych informacji interesującego kontekstu nabierają uzyskane przez kontrwywiad AK (m. in. z Gestapo radomskiego) doniesienia, że najcenniejsza gestapowska agentura z Warszawy i okolic w chwili zagrożenia została przerzucona do Krakowa i Częstochowy. Na początku 1944 roku udał się tam wraz z kochanką, również konfidentką, jeden z najgroźniejszych tropicieli struktur konspiracyjnych w Warszawie, gestapowiec Alfred Mielke. AK bezskutecznie usiłowała go zlikwidować w październiku 1943 roku. Po nim w Krakowie znalazło się również kilku ludzi rozpoznanych jako agenci Spielkera. Trzeba zatem postawić pytanie, czy agentura nie była Niemcom pomocna przy rozbijaniu miejscowego dowództwa AK, które mogło zostać rozpracowane podczas pobytów w Warszawie? Na razie to domniemanie pozostaje nadal w sferze hipotez. Ale chyba też nikt nie uwierzy w całe pasmo przypadków?!

"Wsypa" gen. "Odry" i jego późniejsze losy zbiegają się z innymi rodzinnym dramatem, dotąd nie mającym swojego zadowalającego epilogu. Otóż, drzwi gestapowskiej katowni na Pomorskiej 2 w Krakowie owego 11 sierpnia 1944 roku zatrzasnęły się również za gospodarzami generała, państwem Jadwigą i Zygmuntem Karłowskimi. Oboje, na miarę swoich możliwości, współpracowali z konspiracją akowską. Jadwiga z Koschów Karłowska była współwłaścicielką apteki "Pod Gwiazdą" przy ul. Floriańskiej w Krakowie i zaopatrywała w leki m.in. AK w Miechowskiem. Gestapo wiedziało o tym powiązaniu. Ciekawe z jakiego źródła?

W czasie przesłuchania gestapowiec Korner, wyjątkowy brutal, jeszcze raz dał wyraz swemu zdziczeniu, katując Karłowskiego bykowcem do nieprzytomności. W stanie agonalnym oddzielono go od żony. Ją zaś z rozkazu Hamanna przewieziono do więzienia na Montelupich. Oprawcy swoim zwyczajem nigdy nie udzielili rodzinie informacji o losie ofiar. Nie ustalono więc, czy Karłowski zmarł w następstwie tamtego wyjątkowo brutalnego przesłuchania, czy też szczęśliwym trafem udało mu się przeżyć gestapowskie tortury. Najbliższa rodzina, żyjąca do dziś w Krakowie, nie uwierzyła nigdy w okrutnie pobrzmiewającą prawdę, zawartą w licznych pogłoskach o śmierci ojca i matki, rzekomo rozstrzelanych w Płaszowie we wrześniu 1944 roku. Nadzieje przez wszystkie te lata podtrzymywały tajemnicze listy, nadchodzące po wojnie z lakonicznymi informacjami, że rodzice żyją, mają się dobrze, niechybnie wrócą do Krakowa. Poszukiwania poprzez Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie dawały żadnych rezultatów. Czy mimo upływu ponad pięćdziesięciu lat, można jeszcze w tej sprawie coś zrobić? Czy istniej ktoś, kto zna prawdę o losach małżeństwa Karłowskich z Krakowa? Może nie wszystko stracone? A zatem pozostaje wciąż aktualny apel: jeśli ktoś posiada jakiekolwiek informacje, to...

Kończąc zaś sprawę gen. "Odry" wypada napisać, że jego bohaterską postawę i ów moment, kiedy prał po pysku gestapowca Hamanna, można, na przykład, porównać z zachowaniem dwóch więźniów oświęcimskiego bloku nr 11: kapitana dr. Henryka Suchnickiego i sanitariusza Leona Kukiełki. 28 października 1942 roku, wyprowadzeni na kaźń, również wiedzieli, że życia już nie ocalą. Pochwycili zatem drewniane stołki i rzucili się na esesmanów. Ścięły ich zaraz serie peemów, ale tego właśnie chyba chcieli: zginąć odważnie, w walce, a nie na kolanach, od strzału w potylicę, tak jak mordowała polskich oficerów NKWD.

Warto nadmienić, że po aresztowaniu gen. "Odry" i płk. "Gardy" krakowską konspiracją akowską pokierował Przemysław Nakonicznikoff-Kulkowski, ps. "Kruk II", "Czarny", "Przemysław". Urodzony w 1896 roku, był oficerem zawodowym WP, byłym żołnierzem armii rosyjskiej. Członek POW i polskich formacji wojskowych w Rosji. W 1939 roku dowódca 163 pułku piechoty w składzie 36 Dywizji Piechoty rezerwowej w Zgrupowaniu Południowym Armii "Prusy". W latach 1939-1944 w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, był m.in. dowódcą 2 Brygady w 3 Dywizji Strzelców Karpackich. W dniu 21 października 1944 roku został zrzucony do kraju. Powierzono mu funkcję zastępcy komendanta okręgu kieleckiego AK, a od 28 października 1944 roku - komendanta okręgu krakowskiego AK. Zmarł w kraju w 1957 roku.

 

KTO FINANSOWAŁ POLSKĘ PODZIEMNĄ?

"Mamona" - wg Słownika języka polskiego - żartobliwie pieniądze, dawniej także dobra materialne, bogactwa, majątek: Mieć dużo mamony. Nie dbać o mamonę /aramejskie/.

"Mamona" - wg Słownika wyrazów obcych - bogactwo, majątek, złoto, popularnie: pieniądze. Por. Biblia /Ew. wg Mat., 6, 24/.

O finansach, funduszach, rozliczeniach pieniędzy historycy rozmaitych ugrupowań konspiracyjnych piszą niechętnie albo wcale. Kombatanci, sprowadzani do tematu dawnych, okupacyjnych, rozliczeń finansowych, najczęściej kiwają pokrętnie głową i zasłaniają się najchętniej zanikiem pamięci. Jeden z wyższych przedstawicieli konspiracji Komendy Obrońców Polski /Polska Armia Ludowa /KOP-PAL// ppłk Mieczysław Pałłucha-Przyłucki, z którym przeprowadziłem liczne rozmowy, pytany o pieniądze organizacyjne, wykrzyczał kiedyś, mocno podenerwowany: "Proszę Pana! Panie Redaktorze! Ja nie chciałbym mówić o tych brudach ... Proszę mnie do tego nie namawiać. Wszystko się działo. Dosłownie wszystko! Czy warto jeszcze do tego wracać...". Pozostawiam tę wypowiedź bez komentarza... Inna sprawa, że do badania zagadnienia rozliczeń finansowych najważniejszych ugrupowań Polski Podziemnej brakuje najistotniejszej dokumentacji. Pewnie też jakoś nigdy nie dbano o nią z większą skrupulatnością. No cóż, liczyły się efekty bieżącej walki, codzienne dramaty, a nie jakaś księgowość, nadęta buchalteria. Poniekąd powinno to być zrozumiałe ...

Truizmem będzie jednak stwierdzenie, że pieniądze, wysokość funduszy organizacyjnych, decydowały czasem o możliwości podejmowania walki z okupantem, który wszak działał bez pardonu. Nawet J.J. Tarej miał w zwyczaju zauważać, że jest rzeczą całkiem oczywistą, iż w odniesieniu do tak specyficznego organizmu, jak konspiracyjna organizacja wojskowa - zbrojny ruch oporu, o powodzeniu wszelkich poczynań, a więc także o pozycji i zasięgu wpływów, decydowały bardzo określone, konkretne czynniki. Terej nazywał je "generalnymi warunkami działania", czyli bazą materialną formacji czy ruchu. Przypomnieć wypada, że Francuzi jako zasadnicze elementy działania ruchu oporu zwykli wymieniać: a) środki finansowe, b) broń, c) łączność radiowa, d) stałe zaopatrzenie w sprzęt i środki do walki, a więc zrzuty lotnicze.

Napiszmy zatem trochę o pieniądzach. Niełatwy to temat. Dane, konkretne informacje o środkach finansowych podziemia, które odnaleziono w ocalałych lub udostępnionych badaczom dokumentach, są fragmentaryczne. Można raczej mówić o bałaganie, rozgardiaszu. Ustalenie pełnego obrazu jest niemożliwe. Dokumentacja jest szczątkowa, a dane najpewniej bardzo zaniżone. Nie chcę bynajmniej przez to powiedzieć, że w konspiracji się kradło. Byłoby to chyba krzywdzące, ale z całą pewnością kradzieże, przywłaszczenia, niesumienne rozliczenia, również nie były przypadkami odosobnionymi. Co to to nie! Bądźmy realistami! W dodatku poszczególne źródła i przekazy bardzo rozmaicie naświetlają większość faktów i dziś już prawdy dojść nie sposób. Trzeba się z tym pogodzić...

Organizacje podziemne rozrastały się w pierwszym okresie bujnie i szybko. Wiele z nich, rozbitych przez Gestapo albo NKWD, zniknęło z powierzchni, zanim zdążyły okrzepnąć, określić się, rozpocząć działalność. Wiele było bezimiennych. Po wielu nic nie zostało. Zginęły bez przeobrażenia, łączyły się, zmieniały nazwy, orientacje, przywódców, by wreszcie znaleźć swe miejsce w głównym nurcie walki, reprezentowanym przez ZWZ-AK. Niektóre znalazły się później w orbicie PPR.

W przypadku ZWZ/AK istotną komplikacją jest fakt, że formacja ta była finansowana różnymi drogami, przy czym zasadniczo odmiennie odbywało się to do 1941 roku, jeszcze inaczej w latach późniejszych. Niestety, brakuje całościowych danych zarówno rządu emigracyjnego w Londynie, jak i Oddziału VII Sztabu KG AK. Uniemożliwia to rzecz jasna ścisłe ustalenie wysokości dotacji. I chodzi tu o dotacje rządowe, bo o pozostałych źródłach finansowania wiedza jest wyjątkowo skąpa, a okresowo wchodziły w grę sumy wcale niemałe. Dodatkowym aspektem zagadnienia jest fakt, że część dochodów pieniężnych będących w dyspozycji organizacji z różnych względów nie została nigdy wykorzystana zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami, inna część zaś w ogóle nie dotarła do adresata, co budzi rozmaite emocje i podejrzenia i bardzo trudno tu coś konkretnie ustalić.

Faktem jednak pozostaje, że w 1940 roku ZWZ otrzymał, poza innymi środkami płatniczymi m. in. na zakup broni i rozmaitego sprzętu, blisko 500 tysięcy dolarów. Z kolei w okresie od 1 stycznia 1941 do 30 kwietnia 1942 roku, licząc środki przekazane za pośrednictwem baz, kurierów i drogą lotniczą, dostarczono ponad 1 milion 800 tysięcy dolarów oraz 10 tysięcy peset. Od 1 stycznia 1942 roku do 30 kwietnia 1943 roku do kraju przekazano ponad 10 milionów dolarów i blisko 2 miliony 200 tysięcy marek niemieckich. Poczynając od 1942 roku, po kilku spektakularnych "wsypach" w bazach, pieniądze dostarczano głównie drogą lotniczą.

Od 1 sierpnia 1943 roku do 31 lipca 1944 roku krajowi dostarczono ponad 11 milionów 360 tysięcy dolarów oraz 1 milion marek niemieckich. Od 1 sierpnia 1944 roku do 31 grudnia 1944 roku dotacje wyniosły już tylko ponad 3 miliony 170 tysięcy dolarów oraz 420 tysięcy marek niemieckich. Poza tym Armia Krajowa miała do dyspozycji ponad 40 milionów 200 tysięcy okupacyjnych złotych, tzw. młynarek, oraz pewne zasoby walut, głównie były to ruble, leje, korony i pengo, które wykorzystywali przede wszystkim kurierzy.

Łącznie ZWZ/AK miał do dyspozycji ponad 26 milionów 830 tysięcy dolarów, 3 miliony 620 tysięcy marek niemieckich, 40 milionów "młynarek", trochę innych walut. Jest to jednakże bilans bardzo uproszczony i co tu dużo mówić - oczywiście nader niekompletny. Na temat rozliczenia tych sum wiedza pozostaje bardzo oszczędna, na co wielokrotnie utyskiwali rozmaici działacze emigracyjni. Z braku rzetelnych materiałów nie sposób stawiać jakichś jednoznacznych zarzutów. Ale z całą pewnością nie wszystko jest fair ... Nikt jednak po tylu latach nie będzie sobie wyrywał włosów z głowy z powodu tego, że jakieś pieniądze słane na walkę w kraju pozostały nierozliczone. Stało się tak i kropka. Warunki walki pod obca okupacją, nolens volens, muszą być czynnikiem łagodzącym wątpliwości. Prawdą jednak pozostaje, że od lat w różnych środowiskach utrzymuje się uporczywa pogłoska, że bodaj w 1943 roku przybył incognito do kraju z Londynu pewien oficer, który miał rozliczyć KG AK z określonych wydatków. Miał on szczególne pełnomocnictwa. Według tej wersji człowiek ów rychło w kraju przepadł bez wieści. Wszystko to wielce zagadkowe, ale i trudne do pozytywnej weryfikacji. Fakt istnienia takiej pogłoski odnotować jednakże wypada.

Wypada też nadmienić, iż na pozostałą działalność konspiracyjną w kraju, m. in. funkcjonowanie Delegatury Rządu, działalność samopomocową, partie polityczne, wyłączywszy sumy przekazywane w okresie od jesieni 1939 roku do grudnia 1940 (brak jest danych całościowych), rząd emigracyjny przeznaczył w latach 1941-1944 łącznie 8 milionów 500 tysięcy dolarów, 18 milionów marek niemieckich i ponad 500 tysięcy "młynarek". Trzeba jednak koniecznie zauważyć, iż jeśli do końca 1940 roku ZWZ otrzymywał dotację za pośrednictwem różnych ośrodków konspiracyjnych w kraju, m.in. Centralnego Komitetu Organizacji Niepodległościowych, to od 1941 roku, a wtedy zostały uruchomione loty do kraju i zarzuty były podstawową drogą zaopatrzenia, właśnie ZWZ stał się faktycznie dysponentem funduszy dla wszystkich pozostałych formacji, ponieważ zajmował się przejmowaniem zarzutów. Jak pisze J.J. Terej, sytuacja uległa po prostu odwróceniu o 180 stopni. Nie wszyscy rzecz jasna byli z tego zadowoleni. Niechętnie przyznaje to również Józef Garliński, pisząc o finansach Polskiego Państwa Podziemnego.

Przyjmuje się, że drogą lotniczą w latach 1941-1944 dostarczono do kraju ponad 34 miliony dolarów w banknotach i złocie, przeszło 19 milionów marek niemieckich, ponad 40 milionów "młynarek", 10 tysięcy peset i trochę pomniejszych sum w obcych walutach.

Powyższe zestawienia pozostają niekompletne z kilku zasadniczych względów. Otóż, nie dysponujemy pełnymi danymi dotyczącymi 1940 roku oraz drugiej połowy 1944 roku. W nikłym stopniu uwzględniono kwoty przekazywane KG AK za pośrednictwem baz. Z powodu braku materiałów szacunkom umykają sumy przekazane formacjom ZWZ, działającym na terenach Zachodniej Ukrainy, Zachodniej Białorusi i Litwy w okresie 1940 - czerwiec 1941 roku. Znana jest wysokość dotacji rządowej, ale z odtwarzaniem całego budżetu KG ZWZ/AK są niemałe trudności. Powątpiewać należy czy jest to w ogóle możliwe. Dla historyków jest to fatalne, dla niektórych zaś środowisk kombatanckich to sytuacja komfortowa. Nietrudno dociec z jakich względów... Trzeba również dostrzec dążenia dowództwa ZWZ/AK do faktycznej supremacji we wszystkich dziedzinach życia konspiracyjnego, a to wymagało określonych wydatków, bynajmniej nie "groszowych"... Źródłem naszej wiedzy o działaniach i intencjach ZWZ/AK we wczesnym okresie działania jest choćby meldunek gen. Tadeusza Komorowskiego do Naczelnego Wodza, opatrzony datą 3 listopada 1943 roku. Jasne było, że nie chodziło tylko o cele wojskowe, choć te powinny być przecież aktualnie najważniejsze.

Jeśli chodzi z kolei o wydatki, to w sprawie tych najważniejszych, tj. zakupu broni, można podać za Adamem Borkiewiczem, że od listopada 1942 roku do wybuchu powstania okręg warszawski AK zakupił za blisko 8 milionów złotych: 98 ckm z 16 tys. naboi, 13 rkm z 8 tys. naboi, 18 pmów z 5,5 tys. naboi, 424 kb z 78 tys. naboi, 881 pistoletów z 64 tys. naboi, 5 kb ppanc z 1,6 tys. naboi, 2 moździerze z 20 pociskami. Ale i to było właściwie kroplą w morzu potrzeb. W innych okręgach zakupy broni wyglądały jeszcze bardziej skromnie. Oczywiście mniej było "mamony" ... Jeszcze w lutym 1944 roku stan uzbrojenia okręgów AK wystarczał zaledwie dla 10 proc. ludzi, tylko w okręgu lubelskim - dla 25 proc. W Warszawie o godzinie "W" ogólny stan broni i amunicji wystarczał do normalnego uzbrojenia na przeciąg niespełna 2 dni walki 70 plutonów powstańczych (około 3500 żołnierzy). Inaczej mówiąc: uzbrojenie jakim, dysponowano, wystarczało zaledwie na około 10 proc. zmobilizowanego o godzinie "W" stanu bojowego (36 500 ludzi). Przytłaczająca większość (90 proc.) była bezbronną rezerwą. Czy realia mogły być inne? Czy można było korzystniej rozdysponować pieniądze? Nie są to wcale pytania retoryczne ...

Nie jest żadną tajemnicą, że dodatkowym źródłem zdobywania środków finansowych dla konspiracji były akcje ekspropriacyjne.

Ekspropriacja znaczy tyle, co przymusowe wywłaszczenie. Słowo to pochodzi od łacińskich określeń: expropriare - wywłaszczać i proprius - własny.

Zaczęli bodaj "Jędrusie". Wtedy jeszcze tak się nie nazywali. To dopiero podczas akcji w maju 1941 roku w leśnictwie Szczeka, w rejonie Staszowa, ich dowódca, mgr Władysław Jasiński, kwitując skonfiskowane pieniądze, formalnie w majestacie "Polski Walczącej", podpisał się pseudonimem "Jędruś". Było to imię jego młodszego synka. Tak narodziła się legenda, która przylgnęła do wszystkich żołnierzy "Odwetu", organizacji konspiracyjnej, założonej przez Jasińskiego w Tarnobrzegu jeszcze u schyłku 1939 roku. Później "Jędrusie" przeprowadzili wiele "eksów", zwanych niekiedy "angryfami". Czerpano tą drogą środki nie tylko na potrzeby organizacji, ale również na pomoc dla rodzin osób uwięzionych.

Zdarzało się, że terenowe grupy dywersyjne zdobywały i całkiem zasobne kasy. W styczniu 1943 roku grupa żołnierzy Kedywu Inspektoratu AK Krosno pod dowództwem por. "Korczaka", tj, Zenona Soboty, zabrała z firmy "Karpaten" w Krośnie blisko 800 tysięcy złotych. W październiku tegoż roku partyzanci AK pod komendą Antoniego Hedy ps. "Szary" przejęli kasę z zakładów "Hermann Goring Werke" w Starachowicach, konfiskując ponad 2,5 min zł! A to już nie była bagatelka ...

Było to wszak dwa razy więcej, aczkolwiek złotówka okupacyjna szybko ulegała dewaluacji, niż gdy niespełna rok wcześniej, 30 listopada, GL zabrała z warszawskiej centrali KKO przy ul. Traugutta. Akcję tę umożliwił pracujący w KKO czołowy działacz PPR, Kazimierz Mijal ps. "Artur". 20-osobowa grupa bojowa pod komendą Jana Strzeszewskiego ps. "Wiktor" wykonała ją w imponującym stylu, bez jednego strzału.

13 stycznia 1943 roku grupa członków Konwentu Organizacji Niepodległościowych we współdziałaniu z kilkoma żołnierzami AK skonfiskowało blisko 400 tysięcy złotych z centrali Banku "Społem" w Warszawie. Był to brawurowy, niebezpieczny wyczyn, gdyż centrala na ul. Krakowskie Przedmieście mieściła się dosłownie naprzeciw komendy żandarmerii.

Dwa dni później 7-osobowy zespół GL znowu pod dowództwem "Wiktora" zabrał pół miliona złotych z Ubezpieczalni Społecznej na Solcu. W marcu 1943 roku GL niemal jednocześnie skonfiskowała znaczne sumy pieniędzy w trzech oddziałach KKO: przy Targowej, Bagateli i Wolskiej. Niepowodzeniem natomiast zakończyła się akcja GL w dniu 28 lutego 1943 roku. Nie udało się pozyskać zawrotnej sumy aż 400 milionów złotych. Zawiodło rozpoznanie, a tzw. cynk był fałszywy.

Za prawdziwy majstersztyk uznaje się głośną akcję "Góral". Polegała ona na zdobyciu przez AK 12 sierpnia 1943 roku na ul. Senatorskiej w Warszawie 106 milionów zł, transportowanych z Banku Emisyjnego przy ul. Bielańskiej na Dworzec Wschodni, skąd miały być przewiezione do Krakowa. Na 500-złoto-wych banknotach banku widniał wizerunek górala, stąd kryptonim akcji. Była ona przygotowana przez kilka miesięcy, a trwała zaledwie kilka minut. Z bojowcami współpracowali urzędnicy bankowi: Ferdynand Żyła ps. "Michał I" i Jan Wołoszyn ps. "Michał II". Wyznaczony do akcji zespół składał się z przeszło 40 ludzi z oddziałów Kedywu KG AK. Całość nadzorował mjr Jan Wojciech Kiwerski /ps. "Dyrektor", "Oliwa", "Lipiński"/, dowodził zaś por. Roman Kiźny ps. "Pola". Dysponowano dwoma samochodami. Ze 106 min zł, stanowiących wg ówczesnego kursu czarnorynkowego równowartość 1 mln 100 tys. dolarów USA, Niemcy nie odzyskali ani złotówki, choć bardzo się o to starali.

Szczególnie dużo "eksów" z rozmaitym skutkiem przeprowadzały grupy GL/AL. Najczęściej działo się to przy niewystarczającym rozpoznaniu i ubezpieczeniu. Ciężką klęskę specgrupa Sztabu Głównego GL poniosła 14 maja 1943 roku. Usiłowano ponownie "oczyścić" Bank "Społem" przy Krakowskim Przedmieściu. Teraz akcją dowodził Franciszek Bartoszek ps. "Jacek", artysta malarz. 7-osobowy oddział został rozbity przez żandarmerię i policję. Zginęło 5 gwardzistów, w tym dowodzący "Jacek".

Czy zdarzały się "eksy", wykonywane na własny rachunek ich uczestników? Oczywiście były i takie przypadki. W AK i GL/AL. Jeśli je wykryto, w zasadzie były surowo karane. Uważano je za pospolite rabunki, czyli akty zwyczajnego bandytyzmu. Były poza tym sprzeniewierzeniem się przysiędze i sprawie, za którą ludzie walczyli i ginęli. Jeden z oficerów warszawskiego Kedywu skazany został na karę śmierci za samowolny napad na niemiecki sklep "Meinla" i rozdzielenie części pieniędzy między swoich ludzi. Tylko dlatego nie został stracony, że sąd wyższej instancji, z uwagi na żołnierskie zasługi skazanego, uczestnika i dowódcy wielu niebezpiecznych akcji bojowych, zawiesił sprawę do zakończenia wojny. Winowajca zginął jednak w powstaniu warszawskim. Sprawa się zatem zamknęła. Chodzi o Tadeusza Towarnickiego ps. "De Vran".

Bardzo słabo jest rozpoznana sprawa finansowania działalności konspiracyjnej takich ugrupowań, jak NSZ, KOP czy "Miecz i Pług". Wiadomo np., że lider "MiP" Anatol Słowikowski ps. "Andrzej Nieznany" przeprowadził kilka rabunków w mieszkaniach bogatych rodzin żydowskich. Zrabowanych środków oczywiście nie rozliczył, choć jego wyczyn był w kierownictwie organizacji "tajemnicą poliszynela".

Z kolei w NSZ głośna była afera, że płk Kurcjusz od dłuższego czasu pobierał bezprawnie zapomogę z funduszy rządowych w kwocie 1500 zł i w związku z tym, że był finansowany z kilku źródeł, nie powinien pełnić funkcji dowódcy NSZ. W rezultacie oskarżeń o matactwa finansowe płk Kurcjusz ciężko rozchorował się i w kwietniu 1944 roku zmarł na wylew krwi do mózgu.

Była jeszcze bardziej przykra sprawa. Otóż ppłk Mieczysław Pałłucha-Przyłucki ze środowiska organizacji Komenda Obrońców Polski /Polska Armia Ludowa poinformował mnie, że z kierownictwem tych formacji nader często stykał się tajemniczy "Stanisław" i dawał, zwłaszcza Henrykowi Boruckiemu ps. "Czarny" "jakieś tam pieniądze" na "rozmaite przedsięwzięcia". Dzięki temu "Czarny" nie musiał podejmować "eksów" na mieście, choć je kilkakrotnie planował. Po uzyskaniu pewnych środków pieniężnych "Czarny" chciał produkować własny konspiracyjny pistolet maszynowy pod nazwą "PAL". Wszystko nie wzbudzałoby żadnych podejrzeń, gdyby nie osobliwy fakt, że ów tajemniczy "Stanisław" to funkcjonariusz warszawskiego gestapo Alfred Otto, formalnie tylko Untersturmfuhrer, ale faktycznie samodzielny "pracownik operacyjny", dobrze znający "środowisko polskie".

Powyższe rewelacje można by uznać wyłącznie za np. przejaw ubeckiej prowokacji, ale częściowo potwierdzają je również źródła niemieckie. Sam A. Otto został po wojnie ujęty przez UB w Paczkowie i posługiwał się legitymacją kombatancką ... oczywiście organizacji PAL. A jakże! Wszystko nie było dziełem przypadku... Wspomniany Henryk Borucki, który w pewnym okresie był uznawany przez kontrwywiad AK za zwykłego rabusia i dobrze wiedział o tym gen. "Grot", znajdował się na pozycji nr 41 na liście najbardziej poszukiwanych działaczy ruchu oporu, sporządzonej przez wrocławską policję bezpieczeństwa. Po raz pierwszy Borucki został aresztowany przez Gestapo warszawskie po rozbiciu drukarni KOP. Co ciekawe, w chwili ujęcia Borucki ps. "Czarny" był przebrany za wiejską kobietę. Warto nadmienić, że właśnie KOP prowadziła zbliżoną do słynnej akcji "N" działalność ulotkową na przełomie 1940/1941, na co potrzebowała niemałych środków finansowych. Z całą pewnością jeszcze w tym okresie formacja ta nie była spenetrowana przez Gestapo, co później ułatwiło rozbicie wielu struktur konspiracyjnych i fizyczne unicestwienie wielu ważnych działaczy niepodległościowych.

W KOP działał przez długi czas cenny, płatny niemiecki informator Stanisław Sz. ps. "Brand", niemiecki kryptonim V-7352.

Komenda Obrońców Polski, dzięki pewnym środkom z zewnątrz, mimo braku jednolitego systemu dowodzenia, zachowała oddolną strukturę organizacyjną, ideologię i własne nazewnictwo. Około 20 proc. jej aktywów przechwyciła jednak ZWZ. W marcu 1942 roku po gruntownej reorganizacji KOP powróciła do pewnego znaczenia w podziemiu. Policja w Radomiu skrupulatnie przemilczała jednak przed innymi urzędami, że drugi na liście czołowy działacz nowej struktury KOP Stanisław Sz. "Brand" uważany jest za jednego z najbardziej wartościowych konfidentów Gestapo nie tylko na skalę jego dystryktu. Faktyczna podwójna rola Stanisława Sz. długo po wojnie była nie znana, a przecież był kluczowym oficerem sztabu konspiracyjnego. Jakże zatem różne sprawy działy się w naszym podziemiu niepodległościowym. Pieniądze również nie zawsze płynęły z uczciwej, prawej ręki. Kto temu usiłowałby zaprzeczać, kłamie. Przykre, ale przecież autentyczne. Jeszcze raz muszę to zaznaczyć!

Nie od rzeczy będzie nadmienić, że m.in. za niewyliczenie się z funduszy służbowych został wyrzucony z AK inspektor w Podokręgu Północnym Obszaru Warszawa AK, Stanisław Nanieniecznikoff ps. "Kmicic". Nota bene w jego sprawie orzeczono nawet karę śmierci z początkiem 1943 roku.

Bliżej nieokreślone sumy na "nieokreślone cele" pobierał z kasy organizacyjnej KG AK gen. Stefan Rowecki ps. "Grot". Ostatni raz bezpośrednio przed aresztowaniem 30 czerwca 1943 roku przy ul. Spiskiej 14 w Warszawie. Sprawy tej nigdy rzeczowo nie objaśniono, a historycy piszą na ten temat nader oględnie.