Waldemar Wojnar

GDY NAD SEKWANĄ WYBUCHAŁY BOMBY

 

 

10 grudnia 1893 roku w paryskim Pałacu Burbonów toczyły się obrady Izby Deputowanych i nic nie zapowiadało dramatu, który miał wstrząsnąć fundamentami Trzeciej Republiki. Gdy kilka minut po 16 z mównicy zszedł deputowany z Reims Louis Mirman, zrzucona z balkonu dla publiczności bomba z ogłuszającym hukiem eksplodowała nad głowami zgromadzonych. Natychmiast rozległy się okrzyki bólu i przerażenia. Po chwili zza opadającej chmury gryzącego dymu wyłonił się prawdziwy krajobraz po bitwie. Wielu posłów leżało pokrwawionych na podłodze, inni w panice przepychali się do drzwi. Szczęśliwym zrządzeniem losu poza biskupem Lemirem nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń. Przewodniczący Izby Charles Dupuy wezwał więc kolegów słowami, które przeszły do historii: Panowie, kontynuujemy obrady! Politycy na powrót zasiedli w ławach, gdy tymczasem w pałacowych antyszambrach poszukiwano sprawców zamachu. Była to sytuacja jakby żywcem wyjęta z kart powieści kryminalnej, jako że zamachowiec - drzwi do pałacu zamknięto natychmiast po eksplozji - nie mógł uciec i musiał ukrywać się wśród publiki zasiadającej na balkonach. Jednak dopiero przed północą ktoś zwrócił uwagę na mocno kontuzjowanego młodego człowieka, który nosił na rękach ślady prochu i metalicznych opiłków. Szybko przewieziono go do więziennego szpitala, gdzie raną zajęli się lekarze. Doświadczony inspektor Agron nakłonił milczącego zrazu Vaillanta, bo tak nazywał się podejrzany, do przyznania się i złożenia zeznań. Kim był zamachowiec z Pałacu Burbonów? Z pewnością człowiekiem idei - anarchistą, który uznał, że po wielu bezowocnych próbach oddziaływania propagandowego nadszedł czas na "propagandę czynem". Ze zdjęć wyziera twarz zabiedzonego młodego mężczyzny o wyrazistym spojrzeniu. Jego krótkie życie wypełniała poniżająca bieda, o której we Francji mawiano, że jest "ciągnięciem diabła za ogon" (zwrot ten, jak sądzę, lepiej oddaje jej mroczną stronę niż nasze swojskie "klepanie biedy"). Vaillant uciekł przed nią do Paryża, gdzie nasiąkł ideami anarchizmu w robotniczych środowiskach Montmartre'u, później zaś do Argentyny. Wróciwszy po trzech latach do stolicy Francji, trafił akurat w epicentrum kompromitującej klasę polityczną afery panamskiej. Pracował za śmieszną sumę 20 franków tygodniowo, ale patrona nie obchodziło, że jego rodzina nie dojada. Vaillant pożyczył więc 100 franków od znajomego anarchisty, wynajął pokój i skonstruował bombę. Swe poczynania opisał w dzienniku zatytułowanym Pamiętnik mojej eksplozji, który zakończył prośbą o rozproszenie jego zwłok na atomy, by rozpowszechnił się wirus anarchistyczny. Przed sądem wygłosił jedną z tych płomiennych mów, którymi pobrzmiewa cały wiek XIX. Oskarżył klasę polityczną Francji o lekceważenie losu setek tysięcy najuboższych, którzy już niebawem upomną się o swoje prawa. Był niczym jeden z bohaterów Człowieka zbuntowanego Camusa - rosyjskich narodnowolców, którzy za życie swych ofiar oddawali własne. Później terror stał się ukryty i anonimowy, a jego wykonawcy całkowicie wolni od jakichkolwiek skrupułów etycznych. Miejsce kaźni Vaillanta już nazajutrz po zgilotynowaniu stało się celem pielgrzymek. Pokryte kwiatami, wśród których nieznane ręce położyły kartonik z wierszem, kończącym się znamiennie: Możesz spać spokojnie, męczenniku, będziesz pomszczony. Jak się niebawem okazało, nie były to puste słowa.

WŁASNOŚĆ JEST KRADZIEŻĄ

Vaillant nie był jednak ani pierwszym, ani ostatnim bojownikiem anarchizmu. By zrozumieć przesłanki jego poczynań, należałoby cofnąć się aż do początków XIX wieku. Wśród ojców założycieli anarchizmu najczęściej wymienia się Williama Godwina (1756-1836), myśliciela głęboko tkwiącego w ideach wieku Oświecenia, wroga wszelkich form despotyzmu narzucanego przez państwo, zwolennika prawdziwej wolności i doskonałej równości. Instytucjom państwowym, niewolącym jednostkę, Godwin przeciwstawiał coś w rodzaju ogólnoświatowej wspólnoty dysponujących uspołecznionymi środkami produkcji drobnych zrzeszeń, w których każdemu przysługiwałoby równe prawo uczestnictwa w podejmowaniu decyzji. Członek wspólnoty, z założenia "przejrzystej" dla wszystkich, lękając się opinii współtowarzyszy, byłby swym najlepszym nadzorcą i kierownikiem. Przy założeniu, że niezależne komuny współpracowałyby ze sobą, a całemu przedsięwzięciu patronował duch ascetyzmu i wyrzeczenia się bogactw, miało to być urzeczywistnienie raju na ziemi. Wrogiem państwa i jego instytucji był również Pierre-Joseph Proudhon (1809- 1865), autor płomiennych antypaństwowych manifestów (Być rządzonym to być obserwowanym, nadzorowanym, szpiegowanym [...] poddawanym rozkazom ludzi, którzy nie mają ani prawa, ani wiedzy, ani cnót obywatelskich) oraz często przywoływanego aforyzmu: Własność jest kradzieżą. W dziele Du principe fédératif snuł rozważania o przyszłym społeczeństwie opartym na ustroju federacyjnym, które miało się składać z niezależnych, choć skonfederowanych gmin, łączących się na szczeblu międzynarodowym w konfederacje regionów. Pieniądze miały zastępować tzw. czeki pracy, wystawiane przez Bank Ludowy - chodziło o stopniowe wprowadzanie wymiany towarów, a więc powszechny barter. Podobnie jak Godwin, Proudhon był przeciwnikiem działań zbrojnych: zamiast rewolucji od góry, która jeden despotyzm zastąpiłaby kolejnym, proponował "rewolucję od dołu", przez ekonomiczne zorganizowanie i walkę pracowników. Odrzucał nawet strajki i sabotaż. Z drugiej strony głosił prawo jednostki do buntu: Ktokolwiek kładzie na mnie rękę, aby rządzić, jest uzurpatorem i tyranem - uważam go za swego wroga. Likwidacja pieniędzy, uspołecznienie środków produkcji, zastąpienie państwowej omnipotencji luźną siecią komun przemysłowych i rolnych, w których każdy uczestniczyłby w podziale zysków proporcjonalnie do wkładu pracy, należały do kanonu propozycji ideologów anarchizmu. Rychło jednak okazało się, że istnieją różne drogi do owego królestwa niebieskiego na ziemi. Zrazu wyobrażano sobie, że nowe społeczeństwo narodzi się samo, gdyż, jak zapewniał rosyjski emigrant polityczny książę Kropotkin, to, co powstanie samorzutnie [...] będzie nieskończenie doskonalsze od tego wszystkiego, co można wymyśleć w gabinetach. Michaił Bakunin pisał o totalnym zniszczeniu rusztowania państwa i prawa oraz całej cywilizacji mieszczańskiej przez spontaniczną rewolucję ludową, kierowaną niewidzialnie przez [...] anonimową grupę przywódczą. Sam nie ustawał w tworzeniu coraz to nowych kół i kółek. W 1868 roku założył Międzynarodowy Alians Demokracji Socjalistycznej, który afiliował przy Pierwszej Międzynarodówce. Szybko z niej wyrzucony, w 1872 roku założył Międzynarodówkę Anarchistyczną, która na krótko stała się forum współpracy luźnych grup anarchistów z całej Europy. Anarchosyndykaliści, stawiający na ruch związkowy, zakładali, że stopniowanie strajków aż do wybuchu strajku generalnego skończy się przejęciem fabryk przez pracowników. Na ogół stawiano na propagandę, edukację społeczną i tworzenie alternatywy dla aktualnych form społecznych. Nawet jeśli - jak teoretyk anarchosyndykalizmu Arnold Roller - uznawano, że na początku był czyn, to starano się, by mieścił się on w granicach prawodawstwa. Zmieniło się to po nieudanych próbach wzniecenia przewrotów w Hiszpanii (1873) i we Włoszech (1874 i 1877), które uświadomiły anarchistom wątłość ich sił. Trzydziestoosobowa grupa włoskich bojowników pod wodzą słynnego Malatesty przez kilka dni błądziła po górach Benewentu, licząc na wybuch ludowego powstania. Nawet rozdawanie zdobytych pieniędzy, zboża czy niszczenie tabel podatkowych nie przyciągnęły do powstańców nieufnego chłopstwa. W tej sytuacji w 1876 roku po raz pierwszy pojawiło się hasło "propagandy czynem", jako że - jak pisał włoski anarchista Carlo Pisacane - idee rodzą się z czynów, a nie czyny z idei. Podczas zjazdu anarchistów w Vevey w 1880 roku zapowiadano całkowite zniszczenie obecnych instytucji przy użyciu siły. Zmianę strategii potwierdził także kongres londyński w 1881 roku. Pojawiły się prace, jak np. Revolutionäre Kriegswissenschaft Johanna Mosta, zawierające instrukcje, jak wyrabiać dynamit, nitrobenzen, "zielony proch", "ognie feniańskie", zatruwać kule czy otrzymywać płyny samozapalające. Most w swym dziełku zalecał łączenie się w nieformalne grupy, bez statutu i listy członków, za to uzbrojone w karabiny; cztery tysiące tak zorganizowanych i uzbrojonych socjalistów w stolicy Rzeszy [...] - a Moltke będzie miał trudny orzech do zgryzienia. Niektóre pomysły ocierały się o groteskę. W piśmie "Le Droit Social" w 1885 roku zalecano zmoczenie naftą kilku szczurów, podpalenie ich i popędzenie do najbliższych magazynów, by uczynić z nich wesoły fajerwerk. Jak w każdym ruchu jednak obok teoretyków działali ludzie gotowi na wszystko. Przez Europę przetoczyła się fala krwawych zamachów. Celowano wysoko - tylko w 1878 roku dokonano aż czterech zamachów na koronowane głowy: w Hiszpanii, we Włoszech i dwa w Niemczech. Towarzyszyły im eksplozje podrzucanych bomb: w 1882 roku we Francji w lyońskim teatrze Bellecour, w 1887 roku w Chicago, w 1894 roku w Barcelonie. Zamachowcy zaczęli uderzać na oślep, aby zastraszyć społeczeństwo. Szewc Leauthier, który usiłował przebić szydłem przypadkowego gościa w paryskiej restauracji (okazał się nim Bogu ducha winny minister rządu Serbii), oświadczył w sądzie, że uderzając pierwszego wchodzącego burżuja, nie uderzył niewinnego. Pewien anarchista hiszpański zabił przechodnia, bo ten nosił rękawiczki. Dobrze zrobiłeś - skomentowała to anarchistyczna gazeta - po tym znaku poznałeś nieprzyjaciela.

CHRYSTUS ANARCHII PRZED SĄDEM

Jednak rozkręcanie spirali przemocy i wydanie wojny totalnej państwu doprowadziło do zatarcia cienkiej linii oddzielającej terror polityczny od zwykłego bandytyzmu. Już w 1886 roku "Pantery z Batignolles" ograbiły i podpaliły Hôtel des Dames Herbelin. Oczywiście wyłącznie dla sprawy - jak tłumaczył swoim czytelnikom organ anarchistów "Le Révolté". Przy okazji kolejnej sprawy sądowej - Włocha Piniego - deklarowano, że po prostu chciał on odzyskać dla społeczeństwa bogactwa ukradzione przez burżujów. W 1891 roku w Clichy, robotniczym przedmieściu Paryża, odbył się pierwszomajowy pochód anarchistów. Doszło do utarczek z policją, które zakończyły się zatrzymaniem kilku uczestników. Prokurator generalny Bulot zażądał kary śmierci dla osadzonych w areszcie, ostatecznie sąd skazał dwóch z nich na kilka lat więzienia. Parę dni po ogłoszeniu wyroku przed kamienicą, w której mieszkał przewodniczący sądu Benoet, eksplodowała bomba. Dokonano także zamachu przed domem prokuratora Bulota. Byli ranni, a miasto zatrzęsło się od plotek. Jednak "niewidzialny mściciel", który trzymał w szachu całą paryską policję, lubił szerokie audytorium. Wkrótce restauracyjny szpicel wskazał agentom gościa, który przy stoliku przechwalał się, ilu to burżujów robi w gacie z powodu jego zamachów. Tajemniczym dynamitardem okazał się posiadający już bogate policyjne dossier Ravachol. Przez swoje krótkie, acz barwne życie ni to apasza, ni to galijskiego Janosika przyznawał się do anarchizmu, trudno jednak orzec, czy była to miłość z wzajemnością. Ravachol potwierdzał raczej opinię pewnego komisarza policji, iż pospolici przestępcy [...] powoływali się na doktrynę anarchistyczną, by przydać sobie rysów herosa i apostoła. Był farbiarzem, akordeonistą na jarmarkach, zajmował się kontrabandą alkoholu i fałszowaniem pieniędzy, miał też na koncie okradzenie grobowca baronowej de Rochetaileé, zmasakrowanie ciosami młota kupca i jego córki w Saint-Etienne i uduszenie starca-pustelnika. Zadenuncjowany, uciekł z policyjnej zasadzki i przeniósł się do Paryża, gdzie pod pseudonimem Leon Leger ukrywał się u znajomego anarchisty. Za zamachy bombowe otrzymał dożywotnie roboty, ale za morderstwo czekała go gilotyna. Na szafot, jak głosi legenda, wstępował, kpiąc w żywe oczy ze strażników i wywrzaskując antyklerykalne hasła. Mimo jego kryminalnej przeszłości, która wyszła na jaw dopiero podczas procesu o zamachy bombowe, anarchistyczne pismo "Le Pere Peinard" wykreowało go na męczennika ruchu - "Chrystusa anarchii" (skończył wówczas 33 lata). Jak zobaczymy później, ów nurt tzw. illegalizmu, czyli przenikania w szeregi anarchistów zwykłych przestępców, będzie stale towarzyszył "propagandzie poprzez czyny".

TRZEBA UDERZYĆ W ZADOWOLONYCH

Kartka położona na miejscu kaźni Vaillanta wróżyła szybki rewanż. I rzeczywiście, tydzień później, 12 kwietnia 1894 roku, w Café-Terminus w pobliżu dworca Saint-Lazaire eksplodowała bomba, raniąc 17 osób. Po krótkim pościgu i wymianie strzałów agenci policji pojmali zamachowca. Był to człowiek zaledwie 22-letni i, w przeciwieństwie do Vaillanta, nie ułatwiał roboty przesłuchującemu go komisarzowi. Jestem X z Pekinu - przedstawiał się, kpiąc z policjantów. Po kilku dniach było wiadomo, że jest to niejaki Emile Henry, syn komunarda, absolwent Politechniki. W piśmie anarchistów "L'en Dehors" drukował artykuły wychwalające terror. Miał już zresztą na koncie podłożenie bomby w biurach kopalni Carmaux, która wybuchła podczas rozbrajania, zabijając sześciu policjantów. Zamach Henry'ego różnił się od dokonanych przez Ravachola i Vaillanta. Oto po raz pierwszy celem ataków stały się nie elity rządzące, ale ulica - wypowiedziano wojnę Francji posiadaczy i rentierów. Oczywiście w teorii - nikt bowiem nie pytał ofiar o społeczny status i stan konta. Sam Henry podczas śledztwa tłumaczył, że po zamachu Vaillanta uderzono en bloc w anarchistów - taka sama musiała więc być odpowiedź. Uderzyłem w zadowolonych z aktualnego stanu rzeczy - mówił - z satysfakcją aprobujących decyzje rządowe i stających się przez to współwinnymi, opłacanych po 300 i 500 franków miesięcznie [...] w ową masę tępą i ograniczoną, która się stale tłoczy po stronie mocniejszego. Zamachowiec liczył na co najmniej 15 zabitych i 20 rannych. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zginęła tylko jedna osoba. Proces Henry'ego stał się kolejną okazją do propagandowych fajerwerków, przerywanych popisami dobrego humoru oskarżonego, który nic sobie nie robił z sądu. W ostatnim słowie obiecywał dalsze zamachy: Moja głowa nie będzie ostatnią, która spadnie, ponieważ głodujący znaleźli już drogę do waszych kawiarni i restauracji. Bądźcie jednak pewni, iż nigdy nie będziecie w stanie zniszczyć anarchii, powstała bowiem w głębi gnijącego i rozpadającego się społeczeństwa. Kronika policyjna potwierdza te słowa. Nie było tygodnia bez eksplozji: restauracja Foyot, ulice Saint-Martin, Saint-Jacques, kościół św. Magdaleny (gdzie jedyną ofiarą był sam zamachowiec Belg Pauwels). Nikt już nie mógł czuć się bezpieczny. Po zamachu Vaillanta anarchizujący poeta Laurent Tailhade napisał: Cóż znaczą ofiary, gdy gest jest piękny. Przypadkiem stał się jedną z następnych ofiar: ranny podczas zamachu w restauracji Foyot, stracił oko.

GDY BĘDZIE WAS TRZECH...

Zgodnie z logiką wszelkich ekstremizmów anarchistyczna spirala przemocy mogła się tylko rozkręcać: swój moment szczytowy osiągnęła w roku 1894, dokładnie 24 kwietnia. Wtedy to właśnie, podczas wizytowania wielkiej lyońskiej wystawy w rocznicę słynnej bitwy pod Solferino, zasztyletowano prezydenta Trzeciej Republiki Sadiego Carnota. Zamachowcem okazał się 21-letni Włoch Jeronimo Santo Caserio. Jak tłumaczył podczas procesu, kierowała nim chęć zemsty za odrzucenie przez prezydenta prośby o ułaskawienie Vaillanta. Kończyło się już jednak owe pięć minut, które mieli anarchiści we Francji. Na ulice ruszyły rozjuszone tłumy, demolując i podpalając włoskie sklepy i restauracje. Domagano się wypowiedzenia wojny. Odpowiedź władz również była bezwzględna. Uchwalono prawo godzące nie tylko w organizacje terrorystyczne, ale i ograniczające wolność prasy. Karze więzienia podlegało każde wystąpienie, które mogłoby być uznane za podżeganie do zamachów. W Trzeciej Republice nastał sezon polowań na czarownice. Już 6 sierpnia, niewiele ponad miesiąc po śmierci Carnota, rozpoczął się głośny "proces trzydziestu". Wcześniej schwytano 400 podejrzanych, wśród których byli zarówno anarchizujący intelektualiści, jak i spece od produkcji środków wybuchowych, czy wręcz przypadkowi złodziejaszkowie. Po selekcji na ławę oskarżonych dostarczono, zdaniem policji, "grubego zwierza". Znaleźli się tam m.in.: Jean Grave, redaktor naczelny anarchistycznego "La Révolté", publicyści Sébastien Faure i Fénéon, Philippe Ortiz, założyciel pisma "La Révolution Cosmopolite", w towarzystwie niebieskich ptaszków, dla których idee Bakunina i Proudhona stanowiły tylko pretekst do obrabiania cudzych kieszeni. Całe towarzystwo, oskarżone o "zakładanie związków przestępczych", widziało się po raz pierwszy w życiu. Oskarżeniu zresztą przyświecała znana zasada: dostarczcie winnego, a paragraf się znajdzie. Niemiłosiernie naciągano fakty: prokurator Bulot czytał artykuły Grave'a, by udowodnić, że kryją się w nich zakamuflowane plany akcji terrorystycznych. Nic jednak nie wskórano - proces musiał się skończyć uniewinnieniem intelektualistów i skazaniem na ciężkie roboty kilku ewidentnych kryminalistów. Jednak zarówno ustawodawstwo delegalizujące w istocie ruch anarchistyczny, jak i bezsensowne jatki na ulicach zrobiły swoje. Coraz częściej podzielano pogląd Kropotkina, iż gmachu wspartego na wiekach historii nie zburzy się kilkoma kilogramami materiału wybuchowego. Być może sporo racji mają ci, którzy sądzą, że w tych burzliwych latach karty rozdawała policja. Jeden z protagonistów tamtych wydarzeń komisarz Reynaud wspominał w pamiętnikach, iż w 1893 roku był świadkiem rozmowy Charlesa Dupuy z inspektorem generalnym w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Puybaraudem. Tematem była bezsilność policji, której liberalne ustawodawstwo rzekomo uniemożliwiało rozbicie organizacji anarchistycznych. Uderzę w nich, jak uchwalicie ustawy ograniczające wolność prasy i zrzeszania się - miał oświadczyć Puybaraud. Czyż było dziełem przypadku, że pierwsze ustawy, niesławne Lois scélerates (dosł. "prawa nędzników"), ujrzały światło dzienne cztery dni po eksplozji w Pałacu Burbonów? Nigdy bomba mniej szkodliwa - pisał Reynaud - nie wybuchła bardziej na czasie. Nazajutrz po zamachu niejaki Jacot, anarchista, miał w jakimś bistro przy Clignancourt oświadczyć, że zamach Vaillanta od początku do końca był prowokacją - policyjny agent miał dostarczyć sprawcy 100 franków na materiał wybuchowy i zasugerować atak na Izbę. Ciekawe, że Jacota nazajutrz aresztowano pod byle pretekstem i umieszczono pod specjalnym nadzorem w paryskim więzieniu Santé. Prowokacja policyjna nie była tylko specjalnością carskiej Ochrany. Słynny prefekt Louis Andrieux założył w latach osiemdziesiątych pismo anarchistyczne "La Révolution Sociale" ze specjalną rubryczką dla amatorów zainteresowanych produkcją bomb. W swoich pamiętnikach pisał, że dać pismo anarchistom, to jakby zainstalować linię telefoniczną między konspiratorami a gabinetem prefekta. W artykule poświęconym temu mistrzowi prowokacji, zamieszczonym w piśmie "L'Histoire" w 2000 roku, można obejrzeć szkice prezentujące jego poprzebieranych agentów. Nie na darmo powiadał: gdzie będzie was trzech, ja będę pośrodku was.

PODZWONNE DLA DYNAMITARDÓW

Krwawy zamach Caserio stanowił finał i podzwonne nie tyle dla ruchu anarchistycznego, ile pewnej formacji opisywanej przez Dostojewskiego, Conrada, Chestertona. "Propagandę czynem" skompromitowały nie tylko bezsensowne, krwawe eksplozje, ale i wyczyny najrozmaitszych włamywaczy czy zwykłych oprychów, pracujących pod czarnym anarchistycznym sztandarem. Do legendy przeszła słynna banda Bonnota, specjalizująca się przed pierwszą wojną światową w napadach z użyciem samochodów, którą rozbito po długotrwałym oblężeniu - zastanawiano się nawet nad sprowadzeniem artylerii! Niemniej sami anarchiści, choć ludzie Bonnota utrzymywali kontakty z redakcją pisma "L'Anarchie", woleli nie autoryzować działań przestępców. Były to już bowiem czasy, gdy atrakcyjniejsze wydawało się wtopienie w masowe organizacje związkowe i polityczne, a strajk generalny wydawał się zapalnikiem eksplozji o wiele silniejszej i długotrwałej w skutkach niż produkcja dynamitardów. Nad Sekwaną ucichły echa eksplozji, ale ich polityczne i społeczne konsekwencje trwają do dzisiaj. Zatriumfowała zasada odpowiedzialności zbiorowej - dawniej terror, stosowany podczas rozmaitych historycznych jatek, był wyraźnie adresowany. Wystarczyło nie znaleźć się po pechowej stronie fortyfikacji lub na trasie przemarszu zwycięskiej armii. Ten stan powszechnej niewinności skończył się wraz z wiekiem XIX. Winni są więc wszyscy. Jednostka, nawet stroniąca od polityki, zaczęła być utożsamiana z państwem. Zarówno jej społeczna rola, jak i miejsce pobytu stało się nieistotne: mogła to być zaciszna kawiarenka, magazyn czy trzydzieste piętro drapacza chmur. Z drugiej strony rzecz ujmując, zwyciężyła mentalność "oblężonej twierdzy". Dzięki bombom i zamachom wprowadzono ustawy ograniczające prawa obywatelskie, a policja otrzymała zielone światło dla działań na granicy prawa. Do paradoksów historii należy zapewne fakt, że stało się to za przyczyną ludzi marzących, jak Bakunin, o totalnym zniszczeniu rusztowania państwa i prawa.