Waldemar Wojnar
GDY NAD SEKWANĄ WYBUCHAŁY BOMBY
10 grudnia 1893 roku w paryskim Pałacu Burbonów toczyły się obrady Izby
Deputowanych i nic nie zapowiadało dramatu, który miał wstrząsnąć
fundamentami Trzeciej Republiki. Gdy kilka minut po 16 z mównicy zszedł
deputowany z Reims Louis Mirman, zrzucona z balkonu dla publiczności bomba z ogłuszającym
hukiem eksplodowała nad głowami zgromadzonych. Natychmiast rozległy się
okrzyki bólu i przerażenia. Po chwili zza opadającej chmury gryzącego dymu
wyłonił się prawdziwy krajobraz po bitwie. Wielu posłów leżało
pokrwawionych na podłodze, inni w panice przepychali się do drzwi. Szczęśliwym
zrządzeniem losu poza biskupem Lemirem nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Przewodniczący Izby Charles Dupuy wezwał więc kolegów słowami, które
przeszły do historii: Panowie, kontynuujemy obrady! Politycy na powrót
zasiedli w ławach, gdy tymczasem w pałacowych antyszambrach poszukiwano sprawców
zamachu. Była to sytuacja jakby żywcem wyjęta z kart powieści kryminalnej,
jako że zamachowiec - drzwi do pałacu zamknięto natychmiast po eksplozji -
nie mógł uciec i musiał ukrywać się wśród publiki zasiadającej na
balkonach. Jednak dopiero przed północą ktoś zwrócił uwagę na mocno
kontuzjowanego młodego człowieka, który nosił na rękach ślady prochu i
metalicznych opiłków. Szybko przewieziono go do więziennego szpitala, gdzie
raną zajęli się lekarze. Doświadczony inspektor Agron nakłonił milczącego
zrazu Vaillanta, bo tak nazywał się podejrzany, do przyznania się i złożenia
zeznań. Kim był zamachowiec z Pałacu Burbonów? Z pewnością człowiekiem
idei - anarchistą, który uznał, że po wielu bezowocnych próbach oddziaływania
propagandowego nadszedł czas na "propagandę czynem". Ze zdjęć
wyziera twarz zabiedzonego młodego mężczyzny o wyrazistym spojrzeniu. Jego krótkie
życie wypełniała poniżająca bieda, o której we Francji mawiano, że jest
"ciągnięciem diabła za ogon" (zwrot ten, jak sądzę, lepiej oddaje
jej mroczną stronę niż nasze swojskie "klepanie biedy"). Vaillant
uciekł przed nią do Paryża, gdzie nasiąkł ideami anarchizmu w robotniczych
środowiskach Montmartre'u, później zaś do Argentyny. Wróciwszy po trzech
latach do stolicy Francji, trafił akurat w epicentrum kompromitującej klasę
polityczną afery panamskiej. Pracował za śmieszną sumę 20 franków
tygodniowo, ale patrona nie obchodziło, że jego rodzina nie dojada. Vaillant
pożyczył więc 100 franków od znajomego anarchisty, wynajął pokój i
skonstruował bombę. Swe poczynania opisał w dzienniku zatytułowanym Pamiętnik
mojej eksplozji, który zakończył prośbą o rozproszenie jego zwłok na
atomy, by rozpowszechnił się wirus anarchistyczny. Przed sądem wygłosił
jedną z tych płomiennych mów, którymi pobrzmiewa cały wiek XIX. Oskarżył
klasę polityczną Francji o lekceważenie losu setek tysięcy najuboższych, którzy
już niebawem upomną się o swoje prawa. Był niczym jeden z bohaterów Człowieka
zbuntowanego Camusa - rosyjskich narodnowolców, którzy za życie swych ofiar
oddawali własne. Później terror stał się ukryty i anonimowy, a jego
wykonawcy całkowicie wolni od jakichkolwiek skrupułów etycznych. Miejsce kaźni
Vaillanta już nazajutrz po zgilotynowaniu stało się celem pielgrzymek.
Pokryte kwiatami, wśród których nieznane ręce położyły kartonik z
wierszem, kończącym się znamiennie: Możesz spać spokojnie, męczenniku, będziesz
pomszczony. Jak się niebawem okazało, nie były to puste słowa.
WŁASNOŚĆ JEST KRADZIEŻĄ
Vaillant nie był jednak ani pierwszym, ani ostatnim
bojownikiem anarchizmu. By zrozumieć przesłanki jego poczynań, należałoby
cofnąć się aż do początków XIX wieku. Wśród ojców założycieli
anarchizmu najczęściej wymienia się Williama Godwina (1756-1836), myśliciela
głęboko tkwiącego w ideach wieku Oświecenia, wroga wszelkich form despotyzmu
narzucanego przez państwo, zwolennika prawdziwej wolności i doskonałej równości.
Instytucjom państwowym, niewolącym jednostkę, Godwin przeciwstawiał coś w
rodzaju ogólnoświatowej wspólnoty dysponujących uspołecznionymi środkami
produkcji drobnych zrzeszeń, w których każdemu przysługiwałoby równe prawo
uczestnictwa w podejmowaniu decyzji. Członek wspólnoty, z założenia
"przejrzystej" dla wszystkich, lękając się opinii współtowarzyszy,
byłby swym najlepszym nadzorcą i kierownikiem. Przy założeniu, że niezależne
komuny współpracowałyby ze sobą, a całemu przedsięwzięciu patronował
duch ascetyzmu i wyrzeczenia się bogactw, miało to być urzeczywistnienie raju
na ziemi. Wrogiem państwa i jego instytucji był również Pierre-Joseph
Proudhon (1809- 1865), autor płomiennych antypaństwowych manifestów (Być rządzonym
to być obserwowanym, nadzorowanym, szpiegowanym [...] poddawanym rozkazom
ludzi, którzy nie mają ani prawa, ani wiedzy, ani cnót obywatelskich) oraz często
przywoływanego aforyzmu: Własność jest kradzieżą. W dziele Du principe fédératif
snuł rozważania o przyszłym społeczeństwie opartym na ustroju federacyjnym,
które miało się składać z niezależnych, choć skonfederowanych gmin, łączących
się na szczeblu międzynarodowym w konfederacje regionów. Pieniądze miały
zastępować tzw. czeki pracy, wystawiane przez Bank Ludowy - chodziło o
stopniowe wprowadzanie wymiany towarów, a więc powszechny barter. Podobnie jak
Godwin, Proudhon był przeciwnikiem działań zbrojnych: zamiast rewolucji od góry,
która jeden despotyzm zastąpiłaby kolejnym, proponował "rewolucję od
dołu", przez ekonomiczne zorganizowanie i walkę pracowników. Odrzucał
nawet strajki i sabotaż. Z drugiej strony głosił prawo jednostki do buntu:
Ktokolwiek kładzie na mnie rękę, aby rządzić, jest uzurpatorem i tyranem -
uważam go za swego wroga. Likwidacja pieniędzy, uspołecznienie środków
produkcji, zastąpienie państwowej omnipotencji luźną siecią komun przemysłowych
i rolnych, w których każdy uczestniczyłby w podziale zysków proporcjonalnie
do wkładu pracy, należały do kanonu propozycji ideologów anarchizmu. Rychło
jednak okazało się, że istnieją różne drogi do owego królestwa
niebieskiego na ziemi. Zrazu wyobrażano sobie, że nowe społeczeństwo narodzi
się samo, gdyż, jak zapewniał rosyjski emigrant polityczny książę
Kropotkin, to, co powstanie samorzutnie [...] będzie nieskończenie doskonalsze
od tego wszystkiego, co można wymyśleć w gabinetach. Michaił Bakunin pisał
o totalnym zniszczeniu rusztowania państwa i prawa oraz całej cywilizacji
mieszczańskiej przez spontaniczną rewolucję ludową, kierowaną niewidzialnie
przez [...] anonimową grupę przywódczą. Sam nie ustawał w tworzeniu coraz
to nowych kół i kółek. W 1868 roku założył Międzynarodowy Alians
Demokracji Socjalistycznej, który afiliował przy Pierwszej Międzynarodówce.
Szybko z niej wyrzucony, w 1872 roku założył Międzynarodówkę Anarchistyczną,
która na krótko stała się forum współpracy luźnych grup anarchistów z całej
Europy. Anarchosyndykaliści, stawiający na ruch związkowy, zakładali, że
stopniowanie strajków aż do wybuchu strajku generalnego skończy się przejęciem
fabryk przez pracowników. Na ogół stawiano na propagandę, edukację społeczną
i tworzenie alternatywy dla aktualnych form społecznych. Nawet jeśli - jak
teoretyk anarchosyndykalizmu Arnold Roller - uznawano, że na początku był
czyn, to starano się, by mieścił się on w granicach prawodawstwa. Zmieniło
się to po nieudanych próbach wzniecenia przewrotów w Hiszpanii (1873) i we Włoszech
(1874 i 1877), które uświadomiły anarchistom wątłość ich sił.
Trzydziestoosobowa grupa włoskich bojowników pod wodzą słynnego Malatesty
przez kilka dni błądziła po górach Benewentu, licząc na wybuch ludowego
powstania. Nawet rozdawanie zdobytych pieniędzy, zboża czy niszczenie tabel
podatkowych nie przyciągnęły do powstańców nieufnego chłopstwa. W tej
sytuacji w 1876 roku po raz pierwszy pojawiło się hasło "propagandy
czynem", jako że - jak pisał włoski anarchista Carlo Pisacane - idee
rodzą się z czynów, a nie czyny z idei. Podczas zjazdu anarchistów w Vevey w
1880 roku zapowiadano całkowite zniszczenie obecnych instytucji przy użyciu siły.
Zmianę strategii potwierdził także kongres londyński w 1881 roku. Pojawiły
się prace, jak np. Revolutionäre Kriegswissenschaft Johanna Mosta, zawierające
instrukcje, jak wyrabiać dynamit, nitrobenzen, "zielony proch",
"ognie feniańskie", zatruwać kule czy otrzymywać płyny samozapalające.
Most w swym dziełku zalecał łączenie się w nieformalne grupy, bez statutu i
listy członków, za to uzbrojone w karabiny; cztery tysiące tak
zorganizowanych i uzbrojonych socjalistów w stolicy Rzeszy [...] - a Moltke będzie
miał trudny orzech do zgryzienia. Niektóre pomysły ocierały się o groteskę.
W piśmie "Le Droit Social" w 1885 roku zalecano zmoczenie naftą
kilku szczurów, podpalenie ich i popędzenie do najbliższych magazynów, by
uczynić z nich wesoły fajerwerk. Jak w każdym ruchu jednak obok teoretyków
działali ludzie gotowi na wszystko. Przez Europę przetoczyła się fala
krwawych zamachów. Celowano wysoko - tylko w 1878 roku dokonano aż czterech
zamachów na koronowane głowy: w Hiszpanii, we Włoszech i dwa w Niemczech.
Towarzyszyły im eksplozje podrzucanych bomb: w 1882 roku we Francji w lyońskim
teatrze Bellecour, w 1887 roku w Chicago, w 1894 roku w Barcelonie. Zamachowcy
zaczęli uderzać na oślep, aby zastraszyć społeczeństwo. Szewc Leauthier,
który usiłował przebić szydłem przypadkowego gościa w paryskiej
restauracji (okazał się nim Bogu ducha winny minister rządu Serbii), oświadczył
w sądzie, że uderzając pierwszego wchodzącego burżuja, nie uderzył
niewinnego. Pewien anarchista hiszpański zabił przechodnia, bo ten nosił rękawiczki.
Dobrze zrobiłeś - skomentowała to anarchistyczna gazeta - po tym znaku poznałeś
nieprzyjaciela.
CHRYSTUS ANARCHII PRZED SĄDEM
Jednak rozkręcanie spirali przemocy i wydanie wojny
totalnej państwu doprowadziło do zatarcia cienkiej linii oddzielającej terror
polityczny od zwykłego bandytyzmu. Już w 1886 roku "Pantery z Batignolles"
ograbiły i podpaliły Hôtel des Dames Herbelin. Oczywiście wyłącznie dla
sprawy - jak tłumaczył swoim czytelnikom organ anarchistów "Le Révolté".
Przy okazji kolejnej sprawy sądowej - Włocha Piniego - deklarowano, że po
prostu chciał on odzyskać dla społeczeństwa bogactwa ukradzione przez burżujów.
W 1891 roku w Clichy, robotniczym przedmieściu Paryża, odbył się
pierwszomajowy pochód anarchistów. Doszło do utarczek z policją, które zakończyły
się zatrzymaniem kilku uczestników. Prokurator generalny Bulot zażądał kary
śmierci dla osadzonych w areszcie, ostatecznie sąd skazał dwóch z nich na
kilka lat więzienia. Parę dni po ogłoszeniu wyroku przed kamienicą, w której
mieszkał przewodniczący sądu Benoet, eksplodowała bomba. Dokonano także
zamachu przed domem prokuratora Bulota. Byli ranni, a miasto zatrzęsło się od
plotek. Jednak "niewidzialny mściciel", który trzymał w szachu całą
paryską policję, lubił szerokie audytorium. Wkrótce restauracyjny szpicel
wskazał agentom gościa, który przy stoliku przechwalał się, ilu to burżujów
robi w gacie z powodu jego zamachów. Tajemniczym dynamitardem okazał się
posiadający już bogate policyjne dossier Ravachol. Przez swoje krótkie, acz
barwne życie ni to apasza, ni to galijskiego Janosika przyznawał się do
anarchizmu, trudno jednak orzec, czy była to miłość z wzajemnością.
Ravachol potwierdzał raczej opinię pewnego komisarza policji, iż pospolici
przestępcy [...] powoływali się na doktrynę anarchistyczną, by przydać
sobie rysów herosa i apostoła. Był farbiarzem, akordeonistą na jarmarkach,
zajmował się kontrabandą alkoholu i fałszowaniem pieniędzy, miał też na
koncie okradzenie grobowca baronowej de Rochetaileé, zmasakrowanie ciosami młota
kupca i jego córki w Saint-Etienne i uduszenie starca-pustelnika.
Zadenuncjowany, uciekł z policyjnej zasadzki i przeniósł się do Paryża,
gdzie pod pseudonimem Leon Leger ukrywał się u znajomego anarchisty. Za
zamachy bombowe otrzymał dożywotnie roboty, ale za morderstwo czekała go
gilotyna. Na szafot, jak głosi legenda, wstępował, kpiąc w żywe oczy ze
strażników i wywrzaskując antyklerykalne hasła. Mimo jego kryminalnej przeszłości,
która wyszła na jaw dopiero podczas procesu o zamachy bombowe, anarchistyczne
pismo "Le Pere Peinard" wykreowało go na męczennika ruchu -
"Chrystusa anarchii" (skończył wówczas 33 lata). Jak zobaczymy później,
ów nurt tzw. illegalizmu, czyli przenikania w szeregi anarchistów zwykłych
przestępców, będzie stale towarzyszył "propagandzie poprzez
czyny".
TRZEBA UDERZYĆ W ZADOWOLONYCH
Kartka położona na miejscu kaźni Vaillanta wróżyła
szybki rewanż. I rzeczywiście, tydzień później, 12 kwietnia 1894 roku, w
Café-Terminus w pobliżu dworca Saint-Lazaire eksplodowała bomba, raniąc 17
osób. Po krótkim pościgu i wymianie strzałów agenci policji pojmali
zamachowca. Był to człowiek zaledwie 22-letni i, w przeciwieństwie do
Vaillanta, nie ułatwiał roboty przesłuchującemu go komisarzowi. Jestem X z
Pekinu - przedstawiał się, kpiąc z policjantów. Po kilku dniach było
wiadomo, że jest to niejaki Emile Henry, syn komunarda, absolwent Politechniki.
W piśmie anarchistów "L'en Dehors" drukował artykuły wychwalające
terror. Miał już zresztą na koncie podłożenie bomby w biurach kopalni
Carmaux, która wybuchła podczas rozbrajania, zabijając sześciu policjantów.
Zamach Henry'ego różnił się od dokonanych przez Ravachola i Vaillanta. Oto
po raz pierwszy celem ataków stały się nie elity rządzące, ale ulica -
wypowiedziano wojnę Francji posiadaczy i rentierów. Oczywiście w teorii -
nikt bowiem nie pytał ofiar o społeczny status i stan konta. Sam Henry podczas
śledztwa tłumaczył, że po zamachu Vaillanta uderzono en bloc w anarchistów
- taka sama musiała więc być odpowiedź. Uderzyłem w zadowolonych z
aktualnego stanu rzeczy - mówił - z satysfakcją aprobujących decyzje rządowe
i stających się przez to współwinnymi, opłacanych po 300 i 500 franków
miesięcznie [...] w ową masę tępą i ograniczoną, która się stale tłoczy
po stronie mocniejszego. Zamachowiec liczył na co najmniej 15 zabitych i 20
rannych. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zginęła tylko jedna osoba.
Proces Henry'ego stał się kolejną okazją do propagandowych fajerwerków,
przerywanych popisami dobrego humoru oskarżonego, który nic sobie nie robił z
sądu. W ostatnim słowie obiecywał dalsze zamachy: Moja głowa nie będzie
ostatnią, która spadnie, ponieważ głodujący znaleźli już drogę do
waszych kawiarni i restauracji. Bądźcie jednak pewni, iż nigdy nie będziecie
w stanie zniszczyć anarchii, powstała bowiem w głębi gnijącego i rozpadającego
się społeczeństwa. Kronika policyjna potwierdza te słowa. Nie było tygodnia
bez eksplozji: restauracja Foyot, ulice Saint-Martin, Saint-Jacques, kościół
św. Magdaleny (gdzie jedyną ofiarą był sam zamachowiec Belg Pauwels). Nikt
już nie mógł czuć się bezpieczny. Po zamachu Vaillanta anarchizujący poeta
Laurent Tailhade napisał: Cóż znaczą ofiary, gdy gest jest piękny.
Przypadkiem stał się jedną z następnych ofiar: ranny podczas zamachu w
restauracji Foyot, stracił oko.
GDY BĘDZIE WAS TRZECH...
Zgodnie z logiką wszelkich ekstremizmów anarchistyczna
spirala przemocy mogła się tylko rozkręcać: swój moment szczytowy osiągnęła
w roku 1894, dokładnie 24 kwietnia. Wtedy to właśnie, podczas wizytowania
wielkiej lyońskiej wystawy w rocznicę słynnej bitwy pod Solferino,
zasztyletowano prezydenta Trzeciej Republiki Sadiego Carnota. Zamachowcem okazał
się 21-letni Włoch Jeronimo Santo Caserio. Jak tłumaczył podczas procesu,
kierowała nim chęć zemsty za odrzucenie przez prezydenta prośby o ułaskawienie
Vaillanta. Kończyło się już jednak owe pięć minut, które mieli anarchiści
we Francji. Na ulice ruszyły rozjuszone tłumy, demolując i podpalając włoskie
sklepy i restauracje. Domagano się wypowiedzenia wojny. Odpowiedź władz również
była bezwzględna. Uchwalono prawo godzące nie tylko w organizacje
terrorystyczne, ale i ograniczające wolność prasy. Karze więzienia podlegało
każde wystąpienie, które mogłoby być uznane za podżeganie do zamachów. W
Trzeciej Republice nastał sezon polowań na czarownice. Już 6 sierpnia,
niewiele ponad miesiąc po śmierci Carnota, rozpoczął się głośny
"proces trzydziestu". Wcześniej schwytano 400 podejrzanych, wśród
których byli zarówno anarchizujący intelektualiści, jak i spece od produkcji
środków wybuchowych, czy wręcz przypadkowi złodziejaszkowie. Po selekcji na
ławę oskarżonych dostarczono, zdaniem policji, "grubego zwierza".
Znaleźli się tam m.in.: Jean Grave, redaktor naczelny anarchistycznego
"La Révolté", publicyści Sébastien Faure i Fénéon, Philippe
Ortiz, założyciel pisma "La Révolution Cosmopolite", w towarzystwie
niebieskich ptaszków, dla których idee Bakunina i Proudhona stanowiły tylko
pretekst do obrabiania cudzych kieszeni. Całe towarzystwo, oskarżone o
"zakładanie związków przestępczych", widziało się po raz
pierwszy w życiu. Oskarżeniu zresztą przyświecała znana zasada: dostarczcie
winnego, a paragraf się znajdzie. Niemiłosiernie naciągano fakty: prokurator
Bulot czytał artykuły Grave'a, by udowodnić, że kryją się w nich
zakamuflowane plany akcji terrorystycznych. Nic jednak nie wskórano - proces
musiał się skończyć uniewinnieniem intelektualistów i skazaniem na ciężkie
roboty kilku ewidentnych kryminalistów. Jednak zarówno ustawodawstwo
delegalizujące w istocie ruch anarchistyczny, jak i bezsensowne jatki na
ulicach zrobiły swoje. Coraz częściej podzielano pogląd Kropotkina, iż
gmachu wspartego na wiekach historii nie zburzy się kilkoma kilogramami materiału
wybuchowego. Być może sporo racji mają ci, którzy sądzą, że w tych
burzliwych latach karty rozdawała policja. Jeden z protagonistów tamtych
wydarzeń komisarz Reynaud wspominał w pamiętnikach, iż w 1893 roku był świadkiem
rozmowy Charlesa Dupuy z inspektorem generalnym w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych
Puybaraudem. Tematem była bezsilność policji, której liberalne ustawodawstwo
rzekomo uniemożliwiało rozbicie organizacji anarchistycznych. Uderzę w nich,
jak uchwalicie ustawy ograniczające wolność prasy i zrzeszania się - miał oświadczyć
Puybaraud. Czyż było dziełem przypadku, że pierwsze ustawy, niesławne Lois
scélerates (dosł. "prawa nędzników"), ujrzały światło dzienne
cztery dni po eksplozji w Pałacu Burbonów? Nigdy bomba mniej szkodliwa - pisał
Reynaud - nie wybuchła bardziej na czasie. Nazajutrz po zamachu niejaki Jacot,
anarchista, miał w jakimś bistro przy Clignancourt oświadczyć, że zamach
Vaillanta od początku do końca był prowokacją - policyjny agent miał
dostarczyć sprawcy 100 franków na materiał wybuchowy i zasugerować atak na
Izbę. Ciekawe, że Jacota nazajutrz aresztowano pod byle pretekstem i
umieszczono pod specjalnym nadzorem w paryskim więzieniu Santé. Prowokacja
policyjna nie była tylko specjalnością carskiej Ochrany. Słynny prefekt
Louis Andrieux założył w latach osiemdziesiątych pismo anarchistyczne
"La Révolution Sociale" ze specjalną rubryczką dla amatorów
zainteresowanych produkcją bomb. W swoich pamiętnikach pisał, że dać pismo
anarchistom, to jakby zainstalować linię telefoniczną między konspiratorami
a gabinetem prefekta. W artykule poświęconym temu mistrzowi prowokacji,
zamieszczonym w piśmie "L'Histoire" w 2000 roku, można obejrzeć
szkice prezentujące jego poprzebieranych agentów. Nie na darmo powiadał:
gdzie będzie was trzech, ja będę pośrodku was.
PODZWONNE DLA DYNAMITARDÓW
Krwawy zamach Caserio stanowił finał i podzwonne nie
tyle dla ruchu anarchistycznego, ile pewnej formacji opisywanej przez
Dostojewskiego, Conrada, Chestertona. "Propagandę czynem"
skompromitowały nie tylko bezsensowne, krwawe eksplozje, ale i wyczyny
najrozmaitszych włamywaczy czy zwykłych oprychów, pracujących pod czarnym
anarchistycznym sztandarem. Do legendy przeszła słynna banda Bonnota,
specjalizująca się przed pierwszą wojną światową w napadach z użyciem
samochodów, którą rozbito po długotrwałym oblężeniu - zastanawiano się
nawet nad sprowadzeniem artylerii! Niemniej sami anarchiści, choć ludzie
Bonnota utrzymywali kontakty z redakcją pisma "L'Anarchie", woleli
nie autoryzować działań przestępców. Były to już bowiem czasy, gdy
atrakcyjniejsze wydawało się wtopienie w masowe organizacje związkowe i
polityczne, a strajk generalny wydawał się zapalnikiem eksplozji o wiele
silniejszej i długotrwałej w skutkach niż produkcja dynamitardów. Nad Sekwaną
ucichły echa eksplozji, ale ich polityczne i społeczne konsekwencje trwają do
dzisiaj. Zatriumfowała zasada odpowiedzialności zbiorowej - dawniej terror,
stosowany podczas rozmaitych historycznych jatek, był wyraźnie adresowany.
Wystarczyło nie znaleźć się po pechowej stronie fortyfikacji lub na trasie
przemarszu zwycięskiej armii. Ten stan powszechnej niewinności skończył się
wraz z wiekiem XIX. Winni są więc wszyscy. Jednostka, nawet stroniąca od
polityki, zaczęła być utożsamiana z państwem. Zarówno jej społeczna rola,
jak i miejsce pobytu stało się nieistotne: mogła to być zaciszna kawiarenka,
magazyn czy trzydzieste piętro drapacza chmur. Z drugiej strony rzecz ujmując,
zwyciężyła mentalność "oblężonej twierdzy". Dzięki bombom i
zamachom wprowadzono ustawy ograniczające prawa obywatelskie, a policja otrzymała
zielone światło dla działań na granicy prawa. Do paradoksów historii należy
zapewne fakt, że stało się to za przyczyną ludzi marzących, jak Bakunin, o
totalnym zniszczeniu rusztowania państwa i prawa.