Zbigniew Kuchowicz

Anna Stanisławska, żona kasztelanica Warszyckiego

 

 

Małżeństwa bywały niedobrane nie tylko pod względem wieku. Jakże często słyszy się o mężach matołkach, "doskonałych idiotach", zboczeńcach. Przykładem tak "dobranego" małżeństwa był związek Anny Stanisławskiej z kasztelanicem krakowskim Kazimierzem Warszyckim. Parze tej poświęcimy nieco więcej miejsca, związek ten uplastyczni nam bowiem merkantylny charakter magnackich małżeństw. Poza tym opis tego współżycia wyszedł spod pióra kobiety, Stanisławska była bowiem jedną z pierwszych naszych poetek, autorką wierszowanego pamiętnika [A. Stanisławska "Transakcyja albo opisanie całego życia..." Kraków 1935].

Stanisławska była wojewodzianką; jedynaczka, młoda, posażna i przystojna od najmłodszych lat znajdowała amatorów do swej ręki, a ściślej fortuny. Ojciec panny postanowił zdyskontować tę możliwość i wzmocnić swą pozycję przez związek z możną i wpływową rodziną Warszyckich. Ofiarą tego familijnego układu padła Stanisławska, inteligentna panienka, którą wydano za degenerata i półgłówka. Kazimierz Warszycki był bowiem młodzianem doskonale nadającym się do zakładu dla... umysłowo chorych. Nic więc dziwnego, że poznanie narzeczonego wywołało u panny coś w rodzaju szoku, Anna określiła go jako potwora - Ezopa, a jego maniery komentowała:

Czy się z tygrysami rodził

albo z niedźwiedziami chodził?

Wojewodzianka chciała więc umknąć małżeństwa, ojciec był jednak nieubłagany. Orientował się on w "wartościach" przyszłego zięcia, stał jednak na stanowisku, iż pieniądze i nazwisko, jakie wnosi, całkowicie równoważą jego głupotę. Doprowadzono więc małżeństwo do skutku, z tym tylko, iż ze względu na stan umysłowy pana młodego zaniechano otwartego ślubu i ceremonii zaślubin dokonano w domu Stanisławskich. Było to całkowicie uzasadnione, pojawienie się kasztelanica wywołało bowiem prawdziwą konsternację. Pan młody miał ponoć wygląd zastraszonego "gąsiora", którego musiano popychać do oblubienicy. Kazimierz przyznał się później, iż zupełnie nie orientował się, gdzie i po co go przywieziona. Widok wystrojonej panny młodej był dlań całkowitą niespodzianką, nie wiedział, czy wziąć ją za anioła, czy też za diabła!

Można więc sobie wyobrazić samopoczucie młodej pani. Na jej szlochy nie zwracano jednak uwagi, biskup dal szybko ślub, a huczne wiwaty obwieściły zawarcie "szczęśliwego" małżeństwa. Potem nastąpiło wesele, którego zasadniczą atrakcję stanowiły niedźwiedziowate maniery oblubieńca. By ukryć gafy kasztelanica, przydano mu podczas uczty specjalnego sługę, który stał przed nim i czapką dawał znaki, kiedy należy się kłaniać, czy wychylać kielichy. Warszycki niezbyt jednak reagował na te sygnały i popełniał niezliczone "horory".

Gdy przyszedł moment odprowadzenia nowożeńców do sypialni, próbowano namówić kasztelanica do właściwej "postawy", ten jednak nie okazywał jakiejkolwiek aktywności. Rankiem omal siłą wciągnięto go do pokoju żony, lecz wówczas zajął się tam... wycieraniem kurzu i łapaniem much. Ochmistrzyni i inne panie próbowały zainteresować go żoną, lecz wszystkie ich namowy były bezskuteczne, pan młody okazywał niewzruszoną obojętność. Anna dopiero po jakimś czasie zorientowała się, iż jej małżonek był "lampartem", to jest zboczeńcem, który się "sam sobą delektował", nigdy też nie dopełnił "małżeńskiej powinności".

Można sobie wyobrazić, jakie było pożycie tego "stadła". Kasztelanic popisywał się nieustannie dziwactwami i awanturami, ofiarą których padała małżonka czy służba. Pewnego razu posłał po 70 katów, kiedy indziej chciał spalić kościół z zemsty, iż podczas nabożeństwa... pchły go obsiadły. Dziwactw Warszyckiego na szczęście nie realizowano, można sobie jednak wyobrazić, jaką stwarzały atmosferę. Do żony odnosił się rozmaicie - raz czule, a drugi raz grubiańsko. Zdarzało się, iż zarzucał jej chłopskie pochodzenie i opowiadał gościom, że jest pijaczką, że nie nowina jej wychylić 70 kieliszków wina. (Warszycki często operował 70, ponieważ innej liczby nie pamiętał!) Kasztelanic popełniał zresztą groźniejsze "figle", podobno próbował nawet uśmiercić swą żonę. Gdy jego "Anusia" chorowała, to "Ezopek" martwił się ogromnie, skąd dostanie desek na trumnę i kazał szykować pogrzeb.

Choć "walory" kasztelanica były ogólnie znane, to jednak ze względu na nazwisko proponowano mu dowództwo chorągwi, to znaczy jednostki wojskowej. Delegaci, którzy przybyli w tej sprawie, mieli jednak nie lada trudności. Warszycki okazał się bowiem kompletnym ignorantem. Nie wiedział w ogóle, co to jest chorągiew wojskowa, i gdy mu ją proponowano, wypytywał się, z jakiej jest materii, chciał bowiem by była:

...karmazynowa

Aksamitna z ogonkami, 

Podszyta popielicami, 

By się nad to przygodziła 

Nakryć, gdyby zima była.

Gdy wyjaśniono mu omyłkę, zląkł się, że na wojnie może zostać zabity, a wówczas ojciec sprawiłby mu tęgie baty! (Stary Warszycki był osławionym okrutnikiem i maltretował nawet najbliższą rodzinę.) Posłowie na takie "dictum" przerwali pertraktacje. Stanisławska była jednak zmuszona dalej znosić tego rodzaju rozhowory i wybryki. Nic więc dziwnego, że małżeństwo z Ezopkiem traktowała jako "dopust Boży" i gdy tylko zmarł jej ojciec, natychmiast rozpoczęła proces rozwodowy. Dzięki poparciu możnej rodziny udało jej się uzyskać unieważnienie małżeństwa i uwolnić od niesamowitego małżonka. (Na marginesie trzeba dodać, że fakt ten odbił się głśnym echem i wywołał swego rodzaju skandal towarzyski, nie brakło nawet głosów szkalujących rozwódkę i upatrujących w niej najpospolitszą rozpustnicę.)

Oczywiście że opisane małżeństwo stanowiło wyjątek nawet na owe czasy. Niemniej jednak degeneratów nie brakowało, toteż nieraz małżeństwo było dla niewiasty istną męczarnią.

 

 

Zbigniew Kuchowicz "Z dziejów obyczajów polskich" 1957