Życie
z dnia 2000-09-23
Gdzie się podziały
białe skarpetki?
Moda przełomu
dekady
W lata dziewięćdziesiąte weszliśmy w białych skarpetkach. Szły
owe skarpetki zwykle w parze z mokasynami z dyndającymi frędzelkami, a
uzupełnieniem stroju były przykuse spodnie, zwężane ku dołowi i ściągana w
pasie kurtka, skórzana, najczęściej turecka. W czym wejdziemy w pierwszą
dekadę XXI wieku?
Goście warszawskiej Zachęty mają jeszcze w pamięci obrazki z wystawy
"Szare w kolorze", gdzie w kolorze ożyła codzienność PRL. Pomidorowa i
ruskie w klasycznym barze mlecznym, bufet z "garmażem" i bufetową w białym
stroiku na głowie, moda z wystawy Domów Towarowych Centrum - wszystko
swojskie, a już historia. Ani się tymczasem obejrzeliśmy, a za nami
zamknęła się kolejna dekada, i to niebanalna, bo pierwsza poprzełomowa.
Być może ktoś wpadnie kiedyś na pomysł wystawy podsumowującej pierwsze
dziesięciolecie nowych czasów i tak zaaranżuje kilka sal, aby stały się
lustrem estetyki lat 90. W dekadę wkraczaliśmy w legendarnych już
białych skarpetkach, z turystycznym stolikiem rozstawionym na targowisku,
a finiszujemy.... no właśnie, jak? Buszujący wśród kolorowych półek
supermarketów, ale wciąż z resztkami wyniesionego z bazaru błota na butach
i nogawkach dresu. Zapatrzeni w zachodni styl bycia i stan posiadania, ale
mocno zakorzenieni na Wschodzie. Podobno na takich rozstajach rodzą się
najbardziej kuriozalne trendy, mody i obyczaje. Niby to podpatrzone,
zapożyczone nie wiedzieć skąd, a w stu procentach swojskie. Byłoby co
umieścić na nostalgicznej wystawie "Lata 90 - nasz styl".
Emblemat
kapitalizmu
U progu nowych, rynkowych czasów stanęliśmy przyodziani
od stóp do głów w dekatyzowany turecki dżins, tzw. marmurek. Ten
rozchwytywany na bazarach towar przywożony był przez zaradnych pionierów
wolnego handlu kursujących regularnie pomiędzy Polską a Istambułem już
przez całą drugą połowę lat 80. Emblematyczną zaś postacią dla naszych
wczesnokapitalistycznych, szybkich geszeftów był człowiek w białych
skarpetkach. Szły owe skarpetki zwykle w parze z mokasynami z dyndającymi
frędzelkami, a uzupełnieniem stroju były przykuse spodnie, zwężane ku
dołowi i ściągana w pasie kurtka, skórzana, najczęściej turecka. Wszystko
razem składało się na kompletny wizerunek polskiego biznesmena na dorobku,
obieżyświata w ciągłych rozjazdach, objuczonego torbami pełnymi towaru na
handel. Jego białe skarpetki urosły z czasem do rangi symbolu złego gustu,
cwaniactwa. Warto jednak pamiętać, że zanim zaczęto je kojarzyć z
handlowo-bazarową estetyką przełomu lat 80/90, miały już w Polsce pewne
tradycje. Nosili je polscy mężczyźni w latach 80., nosili i we
wcześniejszej dekadzie. Powód był prosty - biała skarpetka z krajowej
dzianiny, udzierganej przez łódzkie włókniarki, była tania i najłatwiej
dostępna. Bazarowy szyk kreował się równolegle. Do popularnego pod koniec
lat 70. powiedzenia "Czapka, szwedka i beretka", gdzie "szwedka" oznaczała
modną ortalionową, krótką kurtkę ze Szwecji właśnie, można by dodać, też
do rymu: i biała skarpetka. - Taki szpan drobnego, warszawskiego
cwaniaczka z giełdy na Skrze czy Wolumenie - wspomina Franciszek
Wichniarz, prywatny przedsiębiorca z branży odzieżowej, który z dumą
przyznaje, że wychowany w tradycjach solidnej, prywatnej inicjatywy zawsze
wiedział, że "frak wygląda dobrze na człowieku dopiero w trzecim
pokoleniu". Porządne rzemiosło nosiło eleganckie garnitury z dobrych
materiałów i wypolerowane buty - wszystko sprawione na miarę, a białe
skarpetki do ciemnych spodni kto? Spekulanci. Oprócz handlarzy ze Skry,
także taksówkarze, dla których rejestracja taksówki była często przykrywką
dla rozmaitych interesów z tzw. szarej strefy, jeszcze później -
cinkciarze. Połączenie białych skarpetek z czarnymi mokasynami utrwaliło
się w latach 80. Moda przeniknęła ponoć wraz z towarem z Berlina -
drugiej, obok Istambułu, mekki polskich handlarzy. Niejako równolegle do
bazarowych bywalców białe skarpetki z mokasynami przywozili na swoich
nogach młodzi bywalcy dyskotek, którzy zresztą również jeździli do Niemiec
na saksy. W "Małym słowniku subkultur" Mirosława Pęczaka, pod hasłem
"poppersi", odnoszącym się do specyficznej młodzieżowej subkultury z lat
80., można przeczytać: "Z RFN przyszła też moda na osobliwy >>
turecki fason<< : szerokie, pumpiaste spodnie zwężane ku dołowi,
białe skarpetki, mokasyny, fryzura podgolona z długą grzywką, którą
podbarwiano lekko idąc na dyskotekę. Styl taki stanowi modyfikację znanego
z lat 70. szpanu". Gdzieś pomiędzy bazarem a młodzieżową subkulturą
biała skarpetka w mokasynie łączyła zatem pokolenia. Wiesław
Paradziński, prywatny przedsiębiorca wielobranżowy, zanim rozwinął
skrzydła w kapitalizmie, jeszcze jako student historii UW sam doświadczył
trudów handlowych wyjazdów i niepewnych transakcji walutowych.
Białoskarpetkowców w mokasynach wspomina już z pozycji właściciela dużej
agencji celnej, przez którą przewijali się ludzie interesu różnego
pokroju. - Drobna prywatna inicjatywa z czasów handlu alkoholem i
papierosami tak się ubierała. Później niektórzy wypadli z gry, kiedy
zmieniły się przepisy celne, inni zmienili branżę i przeszli na garnitury
- podsumowuje pan Wiesław. Dziś dawni białoskarpetkowcy mają po około
40 lat. Ci, którym poszczęściło się w interesach, dość szybko wyskoczyli z
białych skarpetek i mokasynów, kiedy tylko na rynku pojawiły się
profesjonalne pisma poświęcone modzie, hołdujące standardom zachodnim.
Wiesław Paradziński zauważył, że wśród klientów jego firmy przybyło
ludzi jednakowo umundurowanych w drogie garnitury, najlepiej od Hugo
Bossa. Skarpetki tej firmy, bezbłędnie dobrane pod kolor, kosztują ok. 100
zł, ceny garniturów zaczynają się od 3000, a na zegarek można wydać i 7000
zł. Wszystko razem stanowi jednak istotną, niewerbalną informację, z kim
ma się do czynienia.
Skóra, fura i komóra
W nową
rzeczywistość wchodziliśmy w sytuacji wszelkiego rodzaju braków do
wypełnienia. Pod warunkiem oczywiście, że ktoś miał za co je wypełniać.
Wypełnić braki znaczyło wyposażyć siebie i swoje mieszkanie w bloku we
wszystko to, co w starych czasach uchodziło za luksusową zdobycz, wystaną
po nocach z regularnym odkreślaniem się na liście społecznej. Nagle
pralki, lodówki, kolorowe telewizory, sprzęt hi-fi stały się dostępnym,
namacalnym konkretem. Prawdziwym hitem okazał się magnetowid, którego
wskaźniki sprzedaży w Polsce w latach 1992/93 należały do najwyższych w
Europie. Polak wykładał na wideo całą uciułaną gotówkę. Magnetowid stał
się społecznie rozpoznawalnym gadżetem, dającym do zrozumienia, że jego
posiadaczowi dobrze się powodzi w nowych czasach. - Używając języka
reklamy, człowieka kupującego wideo na początku lat 90. nazwałoby się
konsumentem aspirującym - tłumaczy Wojciech Szumowski, socjolog
zatrudniony w agencji reklamowej McCann Erixon. Takim wyznacznikiem
aspiracji stała się także kamera wideo, za pomocą której w przypływie
pierwszej euforii rejestrowano wszystko, co się rusza. Do zestawu gadżetów
dołączyła antena satelitarna. Wszystkie te artykuły miały dodatkowo taką
zaletę, że podwyższając standard, nie wymagały jednocześnie zmiany stylu
życia. Gwarantowały przecież rozrywkę bez wychodzenia z domu i zdejmowania
kapci. - Dziś styl życia, do którego aspiruje Polak, jest trochę inny
- mówi Szumowski. - Kto wyposażył już mieszkanie w bloku, przeważnie marzy
o własnym domu z kawałkiem trawnika na grilla i lepszym samochodzie,
którym dojeżdżałby na zakupy do supermarketu. Ciekawą grupę
"aspiracyjnych gadżetów" stanowią przedmioty, wiążące się właśnie z
wykreowaniem i zamanifestowaniem nowego, własnego stylu. Przedmiotem
takim był na początku niewątpliwie telefon komórkowy. Człowiek z komórką -
początkowo ciężkawym sprzętem przypominającym małe żelazko z ładowarką
niczym akumulator małego fiata - stał się wdzięcznym tematem żartów.
Podkpiwała z niego tzw. inteligencja,
podkpiwali wszyscy ci, którzy jeszcze komórki nie posiadali. Abonentowi
telefonii komórkowej przypisano natychmiast cechy aroganckiego nuworysza,
który "pierwszego miliona na pewno nie zdobył uczciwie". - Stereotyp
dorobkiewicza istniał w naszej świadomości już od dawna, choć przecież w
czasach PRL nie mieliśmy zbyt wielu okazji oglądania autentycznych
nuworyszów - mówi Wojciech Szumowski. - Inteligencja uznała "komórkowców" za ludzi
pozbawionych gustu, a nawet za zagrożenie dla ogólnego porządku -
wrzeszczą do aparacików przyklejonych do ucha, budzą niezdrowe, społeczne
zainteresowanie. Bo też faktycznie ze wszystkich posiadaczy komórek w
oczy najbardziej rzucali się ludzie ostentacyjnie demonstrujący atrybuty
swojej w szybkim tempie pomnożonej zamożności - przysłowiową "skórę, furę
i komórę". Pierwsze kampanie reklamowe telefonów komórkowych
skierowane były jednak do ludzi pączkującego biznesu i szybkich karier,
budujących image polskich yuppie, do których w krótkim czasie przylgnęło
swojsko brzmiące określenie japiszony. Człowiekowi szczycącemu się brakiem
wolnego czasu, z nieodłączną czarną teczką pełną faktur i umów handlowych,
dla zaakcentowania pełnego profesjonalizmu brakowało już tylko komórki.
Rynek zweryfikował częściowo ten stereotyp. Badania przeprowadzone po roku
istnienia telefonii komórkowej w Polsce wykazały, że z 4 proc. ludzi,
których stać na komórkę, tylko 1 proc. wykorzystuje ją do konwersacji
biznesowych. Wkrótce liczba użytkowników wyniosła 6 milionów, choć
producenci liczyli na sprzedanie 200 tys. aparatów w ciągu 2 lat.
Po prostu dres
Również świat szemranych interesów miał
swoje "aspiracyjne gadżety" lub, jak kto woli, znaki rozpoznawcze.
Franciszek Wichniarz wspominając początki lat 90. i ludzi, których dochody
kojarzone były z szarą strefą, wymienia wytarte, złote zegarki i złote
sygnety. - A jak już mężczyzna nosi biżuterię poza obrączką, to musi
bardzo chcieć pokazać, że jest bogaty i zabić w sobie kompleks, że kiedyś
był biedny - twierdzi pan Franek. Postaci mafiosów o kamiennych
twarzach, w garniturach, ze złotymi pierścieniami na palcach znamy ze
światowego kina gangsterskiego nie od dziś - stereotyp to stary i już
wyświechtany. Co innego złoto w połączeniu z dresem, a ten szyk można już
uznać za typowo polski. Obwieszeni złotem
dresiarze "wysypali" masowo w połowie lat 90. Moda na dres zrodziła się
ponoć w siłowni. Dres szybko okazał się wygodny również na co dzień, a
także w roboczych sytuacjach "zwiększonego ryzyka" - napad, włamanie,
pobicie. Dres - markowy ma się rozumieć, z lampasami jak się należy -
to siła i sportowy duch, zaś złoto, noszone z cygańską butą - pieniądz,
czyli kasa. W ten sposób poznajemy już cały, nieskomplikowany system
wartości polskiego macho - dresiarza. Jego wzorcem osobowym jest bogaty
gangster, który być może nawet już potrafi, kiedy trzeba, założyć
elegancki garnitur, jednak drogę z nizin "na szczyt" torował sobie siłą,
wyznając ideologię kasy i przemocy. Mirosław Pęczak przyznaje, że
można doszukiwać się pewnych analogii pomiędzy dresiarzami lat 90. a
chuligańskimi subkulturami z wcześniejszych dziesięcioleci - grupami nie
tyle przestępczymi, co światem przestępczym się inspirującymi. Wskazuje na
git-ludzi z lat 70., z ich chlubieniem się powiązaniami ze środowiskiem
złodziejskim, prymitywnym kultem siły, mocnym poczuciem przynależności do
grupy. Co ciekawe, zauważa Pęczak, styl chuligańsko-dresiarski
charakterystyczny był dla rosyjskiej subkultury z lat 80. - tzw.
liuberowców. Nazwa pochodziła od robotniczej dzielnicy Moskwy - Liubercy.
Liuberowcy ubierali się i zachowywali podobnie jak nasi dresiarze, a ich
jedyna "ideologia" sprowadzała się do hasła "bić każdego, kto nam się nie
podoba". Czy zatem dresy przywędrowały do nas ze Wschodu? Mirosław
Pęczak nie przychyla się do takiej teorii. Dres, owszem, kojarzy się z
autokarami pełnymi rosyjskich "turystów", ale modami ze Wschodu raczej
nikt by się u nas nie inspirował w sposób świadomy. - Dres to po prostu
syndrom prowincjonalnego gustu. Jedynym miejscem, gdzie oprócz Polski
mógłby się przyjąć, są kraje byłego ZSRR, nigdzie indziej w Europie
takiego stylu się nie spotka - mówi. Potwierdzają to doświadczenia
Krzysztofa Rutkowskiego, prywatnego detektywa, tropiciela złodziei
samochodów. W 1993 r. na granicy białoruskiej razem z policją
"przechwycił" podejrzanego mercedesa na niemieckich numerach, z trzema
masywnymi pasażerami w dresach. - Wyglądali na "policyjnie
podejrzanych", a tymczasem byli to przedstawiciele białoruskiej dyplomacji
- opowiada Rutkowski. - Dres plus złoto to głównie styl
podwarszawskiej prowincji - Marek, Ząbek, Wołomina, Pruszkowa. Tak się
składa, że są to miejscowości rozsławione przez gangi, czyli tzw. miasto -
mówi Wiesław Paradziński. Dres swojsko tam wygląda. Ktoś natychmiast
wymyślił okolicznościowy dowcip: Dlaczego w Pruszkowie samochody są
przezroczyste? Żeby było widać cały dres. Dres i złote łańcuchy
przewijają się jeszcze przez firmę pana Wiesława, ale już nie tak licznie.
Sami dresiarze zorientowali się zresztą, że dres nie wszędzie przystoi.
Właściciele dyskotek i nocnych lokali w Warszawie szybko uczulili na tę
formę przyodziewku swoich ochroniarzy, którzy rozpoczęli selekcję gości
pod kątem ubioru. "No dress - no stress" - brzmiało w 1997 r. hasło
wywieszone przy wejściu do klubu Stodoła.
Łysa pała albo człowiek
bez szyi
- W historii mód i subkultur krótkie włosy zawsze
konkurowały z długimi. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że o ile
długowłosi kojarzeni są z postawą kosmopolity, o tyle podgolone głowy to
zawsze "swojacy", agresywnie nastawieni do wszystkiego, co obce - mówi
Mirosław Pęczak. Czy gromady ogolonych łbów w BMW pasują do takiej
teorii? Żadną szowinistyczną subkulturą nie są i bardziej przemyślanej
ideologii nie posiadają, pozostaje więc tylko agresja. Łysa pała, albo
człowiek bez szyi ( szyja jakoś wcisnęła się w rozrośnięte ramiona)
wyewoluował częściowo ze stylu dresiarskiego, tyle że dres zastąpiła
skórzana, sportowa kurtka. Zamiłowanie do złotych bransolet i dużych,
drogich zegarków pozostało. System wartości - kasa i pięść - nie zmienił
się. - Łyse pały ? - Krzysztof Rutkowski szybko charakteryzuje zjawisko: -
Kark szerszy od ramion. Dodatek: kij bejsbolowy. Wiek około 30 lat.
Pokazują się w grupach, mniej więcej po 12 sztuk. W BMW jeździ po pięciu.
Wystarczy, żeby zastraszyć drobnego sklepikarza czy restauratora. Łyse
pały to najczęściej ludzie z "miasta", przeważnie specjaliści od
wymuszania haraczów i egzekucji długów, niżsi stopniem w mafijnej
hierarchii. Zdecydowanie bliżej im do kolegów po fachu zza wschodniej
granicy niż do berlińskich ogolonych głów z neofaszystowskimi
ambicjami. Czarne BMW, czyli beema, to także informacja o
przynależności do klanu - "nie swój" ryzykuje, że zostanie siłą wysadzony
z pojazdu. - Żaden rozsądny biznesmen nie kupi sobie czarnego BMW, bo
wie, że może nim długo nie pojeździć - opowiada Paradziński.
Towarzystwo łysych pał w skórze przeszkadza nieco bywalcom
ekskluzywnych dyskotek i nocnych lokali. Rozwiązaniem miało być
wprowadzenie kart stałego klienta, dających podstawę do usunięcia z lokalu
każdego, kto nie pasuje do towarzystwa. Ale bramkarze odpowiedzialni za
usuwanie wyglądają podobnie jak usuwani. Tak więc coraz częściej okazuje
się, że do towarzystwa pasuje ten, kto zapłaci. I tak ogolone "miasto"
stało się stałym elementem pejzażu polskiego dużego miasta lat 90.
Wszyscy Polacy to jedna rodzina...
Wspominać lata 90., nie
wspominając narodzin disco polo to tak, jakby kręcić melodramat bez ani
jednej sceny pocałunku. "Kochana, uwierz mi, i już więcej nie dręcz
mnie, oo, czemu piękne usta twe ciągle mówią nie?" - szczery tekst za
serce chwyta, prosta melodia w ucho wpada, czegóż chcieć więcej? Były
też bardziej figlarne słowa: "Bara, bara, bara, riki tiki tak, jeśli masz
ochotę, daj mi jakiś znak..." Zdarzały się teksty patriotyczne:
"Wszyscy Polacy to jedna rodzina...", a nawet propagandowe z tzw. misją do
spełnienia, jeśli wziąć pod uwagę przeboje ukute na okoliczność kampanii
prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego czy Waldemara Pawlaka sprzed 5
lat. W 1996 r. z danych OBOP wynikało, że disco polo słucha ok. 8 mln
Polaków. Patrząc na tłumy podrygujące na małomiasteczkowych festynach w
takt "Kochana, wybacz mi", na rosnącą popularność telewizji Polsat, która
nie zważając na zdegustowane miny tzw. elitarnego widza natychmiast
umieściła w ramówce dwa programy disco polo, można by odnieść wrażenie, że
muzyki tej słucha znacznie więcej ludzi. Wkrótce CBOS mówił już o dwóch
trzecich Polaków słuchających disco polo. Samych zespołów grających ten
rodzaj muzyki było wtedy ok. 150. Disco polo zawojowało Polskę na
przekór wszystkiemu - zachodniemu stylowi życia młodych yuppie,
europejskim ambicjom dużych miast, obco brzmiącym nazwom butików i
reklamom, inteligenckim utyskiwaniom na degradację gustów, panoszenie się
kiczu, tandety i odpustowości. Anna Kowalczyk, którą zjawisko to
zainteresowało na tyle, że poświęciła mu pracę magisterską obronioną w
Katedrze Etnologii i Antropologii Kulturowej Wydziału Historycznego UW,
doszukuje się korzeni disco polo zarówno w miejskiej, brukowo-podwórkowej
twórczości przedwojennych kapel, jak i w ludowej tradycji
weselno-biesiadnej. Nie trzeba jednak sięgać pamięcią w daleką
przeszłość, żeby skojarzyć disco polo ze scenerią chodnika. Bo cóż na
początku lat 90. można było zobaczyć ze słynnego tarasu widokowego Pałacu
Kultury? Wielkie targowisko - tłumy ludzi buszujące wśród szczęk,
turystycznych stolików i rozkładanych łóżek z wszelkim dobrem. W całej
Polsce handel wychodził na ulice, a podkład muzyczny do targowego życia
stanowiła właśnie piosenka zwana chodnikową, nagrywana po amatorsku,
pisana przez domorosłe talenty gdzieś spod Białegostoku, sprzedawana na
straganach jak świeże bułeczki. Kiedy w 1991 r. Marlena Drozdowska i
Marek Kondrat nagrali piosenkę "Mydełko Fa", która w zamierzeniu miała być
parodią chodnikowo-straganowych przebojów, wielbiciele tego swojskiego
trendu muzycznego wzięli prześmiewczy utwór za dobrą monetę. "La, la, la,
mydełko fa" natychmiast zaczęło pobrzmiewać na ulicach, wśród stolików z
mydłem i innymi specjałami. W krótkim czasie disco polo zaczęło przeradzać
się w coś w rodzaju ogólnopolskiego ruchu - jak grzyby po deszczu
wyrastały discopolowe dyskoteki, hobbiści przegrywający kasety na domowym
"jamniku" zmieniali się w coraz bardziej profesjonalnych menedżerów i
producentów. W 1992 piosenka chodnikowa doczekała się już swojej gali w
Sali Kongresowej. Wielbiciele nowej muzyki mieli poczucie zarówno
swojskości, jak i światowości. Swojskości, bo o twórcach i wykonawcach
mogliby powiedzieć "chłopacy tacy jak my", a droga do chodnikowego sukcesu
otwarta była dla wszystkich. Światowości, bo kiedy ich muzyka z chodnika
dostała się na wielką estradę, poczuli się elitą. Krzysztof Bogucki z
białostockiej firmy Green Star, jednej z największych wytwórni kaset z
muzyką disco polo, jako okres "największego ruchu w interesie" wspomina
lata 1994-1997. W 1994 roku discopolowe zespoły wydawały po 500 tys. płyt,
więcej niż kultowi idole, tacy jak Maanam czy Hey. W 1995 r. w katowickim
Spodku w swojskich rytmach bujało się 6 tys. osób, prawie 4 razy tyle co
na koncertach Budki Suflera czy De Mono. Co się rozbujało, musiało
jednak w pewnej chwili opaść. W 1997 r. Sala Kongresowa podczas corocznej
gali wypełniona była już tylko do połowy, w rok później kilka czołowych
zespołów discopolowych, jak Boys, Milano, Classic, zaczęło odżegnywać się
od tej muzyki, deklarując ambicje na "wyższe loty", czyli pop. Zdaniem
Mirosława Pęczaka właśnie ekspansja popu i wykonawcy profesjonalnie
lansowani przez duże wytwórnie wyparli disco polo. - Chyba przesyt i
jednorodny charakter tej muzyki spowodowały spadek jej popularności - mówi
Krzysztof Bogucki - ale w tym roku znowu jakby drgnęło. Drgnęło już z
innymi wykonawcami. Główna gwiazda festynów disco polo Shazza, zachęcona
sukcesem jakim okazała się seria zdjęć na łamach "Playboya" (numer
sprzedawał się jeszcze lepiej niż edycja z Korą), postanowiła podpisać
kontrakt z wytwórnią, która wylansuje ją na gwiazdę muzyki pop. Za to
telewizja publiczna, która przez lata odcinała się od hołdowania "niskim
gustom", zgodziła się w ramach wyścigu o widza pójść na pewne kompromisy.
- Prawdopodobnie od przyszłego roku festiwal disco polo, organizowany
przez nas w Ostródzie 22 lipca, będzie emitowała "dwójka". W tym roku
mieliśmy dwa razy większą widownię niż w zeszłym - mówi z dumą Krzysztof
Bogucki. Na wiejskich dyskotekach disco polo trzyma się mocno, choć
często już nieco zmutowane, pod nazwą "dance". W międzyczasie skończyła
się epoka słuchania piosenek na chodnikach, a handel uliczny zjadły
supermarkety. Ta sama polska rodzina, która ceniła sobie swojskie klimaty
targowiska z czasów raczkującego wolnego rynku, pod koniec dekady gustuje
w niedzielnych wycieczkach do centrów handlowych, gdzie nie przygrywa już
"la, la, la, mydełko fa". Ale to już zupełnie inna historia...
Katarzyna
Kościelak |