Archiwum  

 

Życie z dnia 2000-09-23

 

Gdzie się podziały białe skarpetki?

Moda przełomu dekady

 

W lata dziewięćdziesiąte weszliśmy w białych skarpetkach. Szły owe skarpetki zwykle w parze z mokasynami z dyndającymi frędzelkami, a uzupełnieniem stroju były przykuse spodnie, zwężane ku dołowi i ściągana w pasie kurtka, skórzana, najczęściej turecka. W czym wejdziemy w pierwszą dekadę XXI wieku?

 

Goście warszawskiej Zachęty mają jeszcze w pamięci obrazki z wystawy "Szare w kolorze", gdzie w kolorze ożyła codzienność PRL. Pomidorowa i ruskie w klasycznym barze mlecznym, bufet z "garmażem" i bufetową w białym stroiku na głowie, moda z wystawy Domów Towarowych Centrum - wszystko swojskie, a już historia. Ani się tymczasem obejrzeliśmy, a za nami zamknęła się kolejna dekada, i to niebanalna, bo pierwsza poprzełomowa. Być może ktoś wpadnie kiedyś na pomysł wystawy podsumowującej pierwsze dziesięciolecie nowych czasów i tak zaaranżuje kilka sal, aby stały się lustrem estetyki lat 90.
W dekadę wkraczaliśmy w legendarnych już białych skarpetkach, z turystycznym stolikiem rozstawionym na targowisku, a finiszujemy.... no właśnie, jak? Buszujący wśród kolorowych półek supermarketów, ale wciąż z resztkami wyniesionego z bazaru błota na butach i nogawkach dresu. Zapatrzeni w zachodni styl bycia i stan posiadania, ale mocno zakorzenieni na Wschodzie. Podobno na takich rozstajach rodzą się najbardziej kuriozalne trendy, mody i obyczaje. Niby to podpatrzone, zapożyczone nie wiedzieć skąd, a w stu procentach swojskie. Byłoby co umieścić na nostalgicznej wystawie "Lata 90 - nasz styl".

Emblemat kapitalizmu

U progu nowych, rynkowych czasów stanęliśmy przyodziani od stóp do głów w dekatyzowany turecki dżins, tzw. marmurek. Ten rozchwytywany na bazarach towar przywożony był przez zaradnych pionierów wolnego handlu kursujących regularnie pomiędzy Polską a Istambułem już przez całą drugą połowę lat 80.
Emblematyczną zaś postacią dla naszych wczesnokapitalistycznych, szybkich geszeftów był człowiek w białych skarpetkach. Szły owe skarpetki zwykle w parze z mokasynami z dyndającymi frędzelkami, a uzupełnieniem stroju były przykuse spodnie, zwężane ku dołowi i ściągana w pasie kurtka, skórzana, najczęściej turecka. Wszystko razem składało się na kompletny wizerunek polskiego biznesmena na dorobku, obieżyświata w ciągłych rozjazdach, objuczonego torbami pełnymi towaru na handel. Jego białe skarpetki urosły z czasem do rangi symbolu złego gustu, cwaniactwa.
Warto jednak pamiętać, że zanim zaczęto je kojarzyć z handlowo-bazarową estetyką przełomu lat 80/90, miały już w Polsce pewne tradycje. Nosili je polscy mężczyźni w latach 80., nosili i we wcześniejszej dekadzie. Powód był prosty - biała skarpetka z krajowej dzianiny, udzierganej przez łódzkie włókniarki, była tania i najłatwiej dostępna. Bazarowy szyk kreował się równolegle. Do popularnego pod koniec lat 70. powiedzenia "Czapka, szwedka i beretka", gdzie "szwedka" oznaczała modną ortalionową, krótką kurtkę ze Szwecji właśnie, można by dodać, też do rymu: i biała skarpetka.
- Taki szpan drobnego, warszawskiego cwaniaczka z giełdy na Skrze czy Wolumenie - wspomina Franciszek Wichniarz, prywatny przedsiębiorca z branży odzieżowej, który z dumą przyznaje, że wychowany w tradycjach solidnej, prywatnej inicjatywy zawsze wiedział, że "frak wygląda dobrze na człowieku dopiero w trzecim pokoleniu".
Porządne rzemiosło nosiło eleganckie garnitury z dobrych materiałów i wypolerowane buty - wszystko sprawione na miarę, a białe skarpetki do ciemnych spodni kto? Spekulanci. Oprócz handlarzy ze Skry, także taksówkarze, dla których rejestracja taksówki była często przykrywką dla rozmaitych interesów z tzw. szarej strefy, jeszcze później - cinkciarze. Połączenie białych skarpetek z czarnymi mokasynami utrwaliło się w latach 80. Moda przeniknęła ponoć wraz z towarem z Berlina - drugiej, obok Istambułu, mekki polskich handlarzy. Niejako równolegle do bazarowych bywalców białe skarpetki z mokasynami przywozili na swoich nogach młodzi bywalcy dyskotek, którzy zresztą również jeździli do Niemiec na saksy. W "Małym słowniku subkultur" Mirosława Pęczaka, pod hasłem "poppersi", odnoszącym się do specyficznej młodzieżowej subkultury z lat 80., można przeczytać: "Z RFN przyszła też moda na osobliwy >> turecki fason<< : szerokie, pumpiaste spodnie zwężane ku dołowi, białe skarpetki, mokasyny, fryzura podgolona z długą grzywką, którą podbarwiano lekko idąc na dyskotekę. Styl taki stanowi modyfikację znanego z lat 70. szpanu".
Gdzieś pomiędzy bazarem a młodzieżową subkulturą biała skarpetka w mokasynie łączyła zatem pokolenia.
Wiesław Paradziński, prywatny przedsiębiorca wielobranżowy, zanim rozwinął skrzydła w kapitalizmie, jeszcze jako student historii UW sam doświadczył trudów handlowych wyjazdów i niepewnych transakcji walutowych. Białoskarpetkowców w mokasynach wspomina już z pozycji właściciela dużej agencji celnej, przez którą przewijali się ludzie interesu różnego pokroju. - Drobna prywatna inicjatywa z czasów handlu alkoholem i papierosami tak się ubierała. Później niektórzy wypadli z gry, kiedy zmieniły się przepisy celne, inni zmienili branżę i przeszli na garnitury - podsumowuje pan Wiesław.
Dziś dawni białoskarpetkowcy mają po około 40 lat. Ci, którym poszczęściło się w interesach, dość szybko wyskoczyli z białych skarpetek i mokasynów, kiedy tylko na rynku pojawiły się profesjonalne pisma poświęcone modzie, hołdujące standardom zachodnim.
Wiesław Paradziński zauważył, że wśród klientów jego firmy przybyło ludzi jednakowo umundurowanych w drogie garnitury, najlepiej od Hugo Bossa. Skarpetki tej firmy, bezbłędnie dobrane pod kolor, kosztują ok. 100 zł, ceny garniturów zaczynają się od 3000, a na zegarek można wydać i 7000 zł. Wszystko razem stanowi jednak istotną, niewerbalną informację, z kim ma się do czynienia.

Skóra, fura i komóra

W nową rzeczywistość wchodziliśmy w sytuacji wszelkiego rodzaju braków do wypełnienia. Pod warunkiem oczywiście, że ktoś miał za co je wypełniać. Wypełnić braki znaczyło wyposażyć siebie i swoje mieszkanie w bloku we wszystko to, co w starych czasach uchodziło za luksusową zdobycz, wystaną po nocach z regularnym odkreślaniem się na liście społecznej. Nagle pralki, lodówki, kolorowe telewizory, sprzęt hi-fi stały się dostępnym, namacalnym konkretem.
Prawdziwym hitem okazał się magnetowid, którego wskaźniki sprzedaży w Polsce w latach 1992/93 należały do najwyższych w Europie. Polak wykładał na wideo całą uciułaną gotówkę. Magnetowid stał się społecznie rozpoznawalnym gadżetem, dającym do zrozumienia, że jego posiadaczowi dobrze się powodzi w nowych czasach.
- Używając języka reklamy, człowieka kupującego wideo na początku lat 90. nazwałoby się konsumentem aspirującym - tłumaczy Wojciech Szumowski, socjolog zatrudniony w agencji reklamowej McCann Erixon.
Takim wyznacznikiem aspiracji stała się także kamera wideo, za pomocą której w przypływie pierwszej euforii rejestrowano wszystko, co się rusza. Do zestawu gadżetów dołączyła antena satelitarna. Wszystkie te artykuły miały dodatkowo taką zaletę, że podwyższając standard, nie wymagały jednocześnie zmiany stylu życia. Gwarantowały przecież rozrywkę bez wychodzenia z domu i zdejmowania kapci.
- Dziś styl życia, do którego aspiruje Polak, jest trochę inny - mówi Szumowski. - Kto wyposażył już mieszkanie w bloku, przeważnie marzy o własnym domu z kawałkiem trawnika na grilla i lepszym samochodzie, którym dojeżdżałby na zakupy do supermarketu.
Ciekawą grupę "aspiracyjnych gadżetów" stanowią przedmioty, wiążące się właśnie z wykreowaniem i zamanifestowaniem nowego, własnego stylu.
Przedmiotem takim był na początku niewątpliwie telefon komórkowy. Człowiek z komórką - początkowo ciężkawym sprzętem przypominającym małe żelazko z ładowarką niczym akumulator małego fiata - stał się wdzięcznym tematem żartów. Podkpiwała z niego tzw. inteligencja, podkpiwali wszyscy ci, którzy jeszcze komórki nie posiadali. Abonentowi telefonii komórkowej przypisano natychmiast cechy aroganckiego nuworysza, który "pierwszego miliona na pewno nie zdobył uczciwie".
- Stereotyp dorobkiewicza istniał w naszej świadomości już od dawna, choć przecież w czasach PRL nie mieliśmy zbyt wielu okazji oglądania autentycznych nuworyszów - mówi Wojciech Szumowski. - Inteligencja uznała "komórkowców" za ludzi pozbawionych gustu, a nawet za zagrożenie dla ogólnego porządku - wrzeszczą do aparacików przyklejonych do ucha, budzą niezdrowe, społeczne zainteresowanie.
Bo też faktycznie ze wszystkich posiadaczy komórek w oczy najbardziej rzucali się ludzie ostentacyjnie demonstrujący atrybuty swojej w szybkim tempie pomnożonej zamożności - przysłowiową "skórę, furę i komórę".
Pierwsze kampanie reklamowe telefonów komórkowych skierowane były jednak do ludzi pączkującego biznesu i szybkich karier, budujących image polskich yuppie, do których w krótkim czasie przylgnęło swojsko brzmiące określenie japiszony. Człowiekowi szczycącemu się brakiem wolnego czasu, z nieodłączną czarną teczką pełną faktur i umów handlowych, dla zaakcentowania pełnego profesjonalizmu brakowało już tylko komórki. Rynek zweryfikował częściowo ten stereotyp. Badania przeprowadzone po roku istnienia telefonii komórkowej w Polsce wykazały, że z 4 proc. ludzi, których stać na komórkę, tylko 1 proc. wykorzystuje ją do konwersacji biznesowych. Wkrótce liczba użytkowników wyniosła 6 milionów, choć producenci liczyli na sprzedanie 200 tys. aparatów w ciągu 2 lat.

Po prostu dres

Również świat szemranych interesów miał swoje "aspiracyjne gadżety" lub, jak kto woli, znaki rozpoznawcze. Franciszek Wichniarz wspominając początki lat 90. i ludzi, których dochody kojarzone były z szarą strefą, wymienia wytarte, złote zegarki i złote sygnety.
- A jak już mężczyzna nosi biżuterię poza obrączką, to musi bardzo chcieć pokazać, że jest bogaty i zabić w sobie kompleks, że kiedyś był biedny - twierdzi pan Franek.
Postaci mafiosów o kamiennych twarzach, w garniturach, ze złotymi pierścieniami na palcach znamy ze światowego kina gangsterskiego nie od dziś - stereotyp to stary i już wyświechtany. Co innego złoto w połączeniu z dresem, a ten szyk można już uznać za typowo polski.
Obwieszeni złotem dresiarze "wysypali" masowo w połowie lat 90. Moda na dres zrodziła się ponoć w siłowni. Dres szybko okazał się wygodny również na co dzień, a także w roboczych sytuacjach "zwiększonego ryzyka" - napad, włamanie, pobicie.
Dres - markowy ma się rozumieć, z lampasami jak się należy - to siła i sportowy duch, zaś złoto, noszone z cygańską butą - pieniądz, czyli kasa. W ten sposób poznajemy już cały, nieskomplikowany system wartości polskiego macho - dresiarza. Jego wzorcem osobowym jest bogaty gangster, który być może nawet już potrafi, kiedy trzeba, założyć elegancki garnitur, jednak drogę z nizin "na szczyt" torował sobie siłą, wyznając ideologię kasy i przemocy.
Mirosław Pęczak przyznaje, że można doszukiwać się pewnych analogii pomiędzy dresiarzami lat 90. a chuligańskimi subkulturami z wcześniejszych dziesięcioleci - grupami nie tyle przestępczymi, co światem przestępczym się inspirującymi. Wskazuje na git-ludzi z lat 70., z ich chlubieniem się powiązaniami ze środowiskiem złodziejskim, prymitywnym kultem siły, mocnym poczuciem przynależności do grupy. Co ciekawe, zauważa Pęczak, styl chuligańsko-dresiarski charakterystyczny był dla rosyjskiej subkultury z lat 80. - tzw. liuberowców. Nazwa pochodziła od robotniczej dzielnicy Moskwy - Liubercy. Liuberowcy ubierali się i zachowywali podobnie jak nasi dresiarze, a ich jedyna "ideologia" sprowadzała się do hasła "bić każdego, kto nam się nie podoba".
Czy zatem dresy przywędrowały do nas ze Wschodu? Mirosław Pęczak nie przychyla się do takiej teorii. Dres, owszem, kojarzy się z autokarami pełnymi rosyjskich "turystów", ale modami ze Wschodu raczej nikt by się u nas nie inspirował w sposób świadomy.
- Dres to po prostu syndrom prowincjonalnego gustu. Jedynym miejscem, gdzie oprócz Polski mógłby się przyjąć, są kraje byłego ZSRR, nigdzie indziej w Europie takiego stylu się nie spotka - mówi.
Potwierdzają to doświadczenia Krzysztofa Rutkowskiego, prywatnego detektywa, tropiciela złodziei samochodów. W 1993 r. na granicy białoruskiej razem z policją "przechwycił" podejrzanego mercedesa na niemieckich numerach, z trzema masywnymi pasażerami w dresach.
- Wyglądali na "policyjnie podejrzanych", a tymczasem byli to przedstawiciele białoruskiej dyplomacji - opowiada Rutkowski.
- Dres plus złoto to głównie styl podwarszawskiej prowincji - Marek, Ząbek, Wołomina, Pruszkowa. Tak się składa, że są to miejscowości rozsławione przez gangi, czyli tzw. miasto - mówi Wiesław Paradziński.
Dres swojsko tam wygląda. Ktoś natychmiast wymyślił okolicznościowy dowcip: Dlaczego w Pruszkowie samochody są przezroczyste? Żeby było widać cały dres.
Dres i złote łańcuchy przewijają się jeszcze przez firmę pana Wiesława, ale już nie tak licznie. Sami dresiarze zorientowali się zresztą, że dres nie wszędzie przystoi. Właściciele dyskotek i nocnych lokali w Warszawie szybko uczulili na tę formę przyodziewku swoich ochroniarzy, którzy rozpoczęli selekcję gości pod kątem ubioru. "No dress - no stress" - brzmiało w 1997 r. hasło wywieszone przy wejściu do klubu Stodoła.

Łysa pała albo człowiek bez szyi

- W historii mód i subkultur krótkie włosy zawsze konkurowały z długimi. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że o ile długowłosi kojarzeni są z postawą kosmopolity, o tyle podgolone głowy to zawsze "swojacy", agresywnie nastawieni do wszystkiego, co obce - mówi Mirosław Pęczak.
Czy gromady ogolonych łbów w BMW pasują do takiej teorii? Żadną szowinistyczną subkulturą nie są i bardziej przemyślanej ideologii nie posiadają, pozostaje więc tylko agresja. Łysa pała, albo człowiek bez szyi ( szyja jakoś wcisnęła się w rozrośnięte ramiona) wyewoluował częściowo ze stylu dresiarskiego, tyle że dres zastąpiła skórzana, sportowa kurtka. Zamiłowanie do złotych bransolet i dużych, drogich zegarków pozostało. System wartości - kasa i pięść - nie zmienił się. - Łyse pały ? - Krzysztof Rutkowski szybko charakteryzuje zjawisko: - Kark szerszy od ramion. Dodatek: kij bejsbolowy. Wiek około 30 lat. Pokazują się w grupach, mniej więcej po 12 sztuk. W BMW jeździ po pięciu. Wystarczy, żeby zastraszyć drobnego sklepikarza czy restauratora.
Łyse pały to najczęściej ludzie z "miasta", przeważnie specjaliści od wymuszania haraczów i egzekucji długów, niżsi stopniem w mafijnej hierarchii. Zdecydowanie bliżej im do kolegów po fachu zza wschodniej granicy niż do berlińskich ogolonych głów z neofaszystowskimi ambicjami.
Czarne BMW, czyli beema, to także informacja o przynależności do klanu - "nie swój" ryzykuje, że zostanie siłą wysadzony z pojazdu.
- Żaden rozsądny biznesmen nie kupi sobie czarnego BMW, bo wie, że może nim długo nie pojeździć - opowiada Paradziński.
Towarzystwo łysych pał w skórze przeszkadza nieco bywalcom ekskluzywnych dyskotek i nocnych lokali. Rozwiązaniem miało być wprowadzenie kart stałego klienta, dających podstawę do usunięcia z lokalu każdego, kto nie pasuje do towarzystwa. Ale bramkarze odpowiedzialni za usuwanie wyglądają podobnie jak usuwani. Tak więc coraz częściej okazuje się, że do towarzystwa pasuje ten, kto zapłaci.
I tak ogolone "miasto" stało się stałym elementem pejzażu polskiego dużego miasta lat 90.

Wszyscy Polacy to jedna rodzina...

Wspominać lata 90., nie wspominając narodzin disco polo to tak, jakby kręcić melodramat bez ani jednej sceny pocałunku.
"Kochana, uwierz mi, i już więcej nie dręcz mnie, oo, czemu piękne usta twe ciągle mówią nie?" - szczery tekst za serce chwyta, prosta melodia w ucho wpada, czegóż chcieć więcej?
Były też bardziej figlarne słowa: "Bara, bara, bara, riki tiki tak, jeśli masz ochotę, daj mi jakiś znak..."
Zdarzały się teksty patriotyczne: "Wszyscy Polacy to jedna rodzina...", a nawet propagandowe z tzw. misją do spełnienia, jeśli wziąć pod uwagę przeboje ukute na okoliczność kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego czy Waldemara Pawlaka sprzed 5 lat.
W 1996 r. z danych OBOP wynikało, że disco polo słucha ok. 8 mln Polaków. Patrząc na tłumy podrygujące na małomiasteczkowych festynach w takt "Kochana, wybacz mi", na rosnącą popularność telewizji Polsat, która nie zważając na zdegustowane miny tzw. elitarnego widza natychmiast umieściła w ramówce dwa programy disco polo, można by odnieść wrażenie, że muzyki tej słucha znacznie więcej ludzi. Wkrótce CBOS mówił już o dwóch trzecich Polaków słuchających disco polo. Samych zespołów grających ten rodzaj muzyki było wtedy ok. 150.
Disco polo zawojowało Polskę na przekór wszystkiemu - zachodniemu stylowi życia młodych yuppie, europejskim ambicjom dużych miast, obco brzmiącym nazwom butików i reklamom, inteligenckim utyskiwaniom na degradację gustów, panoszenie się kiczu, tandety i odpustowości. Anna Kowalczyk, którą zjawisko to zainteresowało na tyle, że poświęciła mu pracę magisterską obronioną w Katedrze Etnologii i Antropologii Kulturowej Wydziału Historycznego UW, doszukuje się korzeni disco polo zarówno w miejskiej, brukowo-podwórkowej twórczości przedwojennych kapel, jak i w ludowej tradycji weselno-biesiadnej.
Nie trzeba jednak sięgać pamięcią w daleką przeszłość, żeby skojarzyć disco polo ze scenerią chodnika. Bo cóż na początku lat 90. można było zobaczyć ze słynnego tarasu widokowego Pałacu Kultury? Wielkie targowisko - tłumy ludzi buszujące wśród szczęk, turystycznych stolików i rozkładanych łóżek z wszelkim dobrem. W całej Polsce handel wychodził na ulice, a podkład muzyczny do targowego życia stanowiła właśnie piosenka zwana chodnikową, nagrywana po amatorsku, pisana przez domorosłe talenty gdzieś spod Białegostoku, sprzedawana na straganach jak świeże bułeczki.
Kiedy w 1991 r. Marlena Drozdowska i Marek Kondrat nagrali piosenkę "Mydełko Fa", która w zamierzeniu miała być parodią chodnikowo-straganowych przebojów, wielbiciele tego swojskiego trendu muzycznego wzięli prześmiewczy utwór za dobrą monetę. "La, la, la, mydełko fa" natychmiast zaczęło pobrzmiewać na ulicach, wśród stolików z mydłem i innymi specjałami. W krótkim czasie disco polo zaczęło przeradzać się w coś w rodzaju ogólnopolskiego ruchu - jak grzyby po deszczu wyrastały discopolowe dyskoteki, hobbiści przegrywający kasety na domowym "jamniku" zmieniali się w coraz bardziej profesjonalnych menedżerów i producentów. W 1992 piosenka chodnikowa doczekała się już swojej gali w Sali Kongresowej. Wielbiciele nowej muzyki mieli poczucie zarówno swojskości, jak i światowości. Swojskości, bo o twórcach i wykonawcach mogliby powiedzieć "chłopacy tacy jak my", a droga do chodnikowego sukcesu otwarta była dla wszystkich. Światowości, bo kiedy ich muzyka z chodnika dostała się na wielką estradę, poczuli się elitą.
Krzysztof Bogucki z białostockiej firmy Green Star, jednej z największych wytwórni kaset z muzyką disco polo, jako okres "największego ruchu w interesie" wspomina lata 1994-1997. W 1994 roku discopolowe zespoły wydawały po 500 tys. płyt, więcej niż kultowi idole, tacy jak Maanam czy Hey. W 1995 r. w katowickim Spodku w swojskich rytmach bujało się 6 tys. osób, prawie 4 razy tyle co na koncertach Budki Suflera czy De Mono.
Co się rozbujało, musiało jednak w pewnej chwili opaść. W 1997 r. Sala Kongresowa podczas corocznej gali wypełniona była już tylko do połowy, w rok później kilka czołowych zespołów discopolowych, jak Boys, Milano, Classic, zaczęło odżegnywać się od tej muzyki, deklarując ambicje na "wyższe loty", czyli pop.
Zdaniem Mirosława Pęczaka właśnie ekspansja popu i wykonawcy profesjonalnie lansowani przez duże wytwórnie wyparli disco polo.
- Chyba przesyt i jednorodny charakter tej muzyki spowodowały spadek jej popularności - mówi Krzysztof Bogucki - ale w tym roku znowu jakby drgnęło.
Drgnęło już z innymi wykonawcami. Główna gwiazda festynów disco polo Shazza, zachęcona sukcesem jakim okazała się seria zdjęć na łamach "Playboya" (numer sprzedawał się jeszcze lepiej niż edycja z Korą), postanowiła podpisać kontrakt z wytwórnią, która wylansuje ją na gwiazdę muzyki pop. Za to telewizja publiczna, która przez lata odcinała się od hołdowania "niskim gustom", zgodziła się w ramach wyścigu o widza pójść na pewne kompromisy. - Prawdopodobnie od przyszłego roku festiwal disco polo, organizowany przez nas w Ostródzie 22 lipca, będzie emitowała "dwójka". W tym roku mieliśmy dwa razy większą widownię niż w zeszłym - mówi z dumą Krzysztof Bogucki.
Na wiejskich dyskotekach disco polo trzyma się mocno, choć często już nieco zmutowane, pod nazwą "dance". W międzyczasie skończyła się epoka słuchania piosenek na chodnikach, a handel uliczny zjadły supermarkety. Ta sama polska rodzina, która ceniła sobie swojskie klimaty targowiska z czasów raczkującego wolnego rynku, pod koniec dekady gustuje w niedzielnych wycieczkach do centrów handlowych, gdzie nie przygrywa już "la, la, la, mydełko fa". Ale to już zupełnie inna historia...

Katarzyna Kościelak