Polityka - 2001-02-17

 

Jagienka Wilczak

Pluń na balladę

 

Krzysztof Bross pierwszy raz przyjechał w Bieszczady polować na wilki. Ale tak naprawdę w nosie miał wilki, chciał się przespać z cudzą dziewczyną w hotelowym pokoju. Do dziś pamięta, jak przytuleni, urywali się z obławy, szli na flankę. Bieszczady tonęły w śniegu, wyglądały romantycznie, kusząco, niezwykle, pachniały wolnością i przygodą. Bo to się zwykle tak zaczyna. Tu miało nie być układów i kombinacji, miało się toczyć prawdziwe życie, o jakim marzy zmęczony mężczyzna koło czterdziestki. Z dala od cywilizacji. Tylko dziewicza przyroda i kobieta dobra w łóżku. Czy to nie piękne?

Z tej wyprawy na wilki-nie wilki wrócili na Śląsk już tylko na trochę. Już im się obojgu wszystko nie podobało. Było lato 1981 r. Krzysztof Bross pracował w Hucie Katowice jako kierownik ważnego odcinka. Pojechał więc w Bieszczady szukać miejsca pod dom z bajki, przyszłość z sielanki, trafił na Sanną: wieś i droga do niej były teraz na dnie Zalewu Solińskiego. Powyżej lustra wody wytropił trzy łąki przedzielone wcinającymi się w brzeg zatokami; na jednej z nich resztki szałasu z olchowych żerdek. W trawie po pas znalazł źródło ocembrowane, omszałe, nieużywane od lat. To źródło odczytał jako symbol; nie miał wątpliwości, że odnalazł swoje miejsce, to wymarzone. Postanowił kupić tę ziemię. Zdecydował pożegnać "sztandarową inwestycję bratnich narodów, położoną na końcu szerokiego toru u wrót Śląska". Wyruszył, wyruszyli oboje z Anią na tę wielką przygodę po Wujku, po Jastrzębiu. Dotarli na miejsce w Wigilię 1981 r.

Tylko męska literatura

Wszyscy chłopcy przyjeżdżali w Bieszczady po wielką przygodę, która okazywała się banalną przepychanką z życiem. Miała smak rozmajonego bimbru, dwa razy przepuszczanego, zapach kobiet, które zjawiały się i odchodziły, nędzę kaca giganta po trzydniówce i sraczki po winie z czarnego bzu. Lata mijały niepostrzeżenie, wreszcie przychodziła taka chwila, kiedy zadawali sobie pytanie, co dalej.

Na razie Bross z Anią zrzucili plecaki u Wiktoriniego, wielkiej legendy tutejszej Świrolandii, hodowcy krów i koni, o których mówiono w okolicy, że są tak chude, że nawet wilki nie chcą się ich czepić. Bross liczył, że państwo sprzeda mu łąki w Teleśnicy Sannej. Że wybuduje dom jak Wiktorini, z kuchennym piecem obłożonym kamieniami rzecznymi, z ławą, na której można się rozsiąść w zimowy wieczór. Będzie siał, zbierał, hodował owce, krowy, konie, będzie podziwiał księżyc i gwiazdy przeglądające się w wodach zatoki, tropy saren na dziewiczo białym śniegu. Czasem posłyszy może wycie wilka, to takie romantyczne.

Na razie tyrał za kąt obok kuchni, przy krowach, owcach, rżnięciu drewna. W wolnych od zajęć chwilach pisał skargi do KC PZPR, bo państwo odmówiło mu sprzedaży ziemi. "Miejscowość Teleśnica Sanna jest jednostką administracyjną pozbawioną dojazdu, energii elektrycznej, w ogóle nie jest zamieszkana, jest wyludniona i zgodnie z planem zagospodarowania przestrzennego grunty zostały przeznaczone na inny cel niż osadnictwo" - uzasadniono decyzję.

"Chcemy zwiększać produkcję rolną, a oni nam przeszkadzają" - pisał Bross. Oni to był naczelnik gminy, gminny sekretarz partii i sekretarz Komitetu Wojewódzkiego. Dopiero po latach wyszło na jaw, że Brossa uznano za Ukraińca, co chciałby wrócić na swoje, dogrzebano się, że jedno z rodziców pochodziło ze Lwowa. A on chciał tylko bieszczadzkie odłogi zamienić w urodzajne łany.

Dostali kopa od Wiktoriniego, kiedy Krzysztof podskoczył mu w sianokosy. Henryk Wiktorini przetrzymał w Bieszczadach sekretarzy, wojewodów, komendantów, ministrów, Igloopol, Balcerowicza. Był twardy. Takich jak on już na palcach policzyć w Bieszczadach. Przyjechał w latach 60. szukać życia jak z westernu. Był młody, miał krzepę i wiedział, czego chce. Nie przepił kredytu dla osadników, zdobył kawał ziemi i dom. Posiwiał, ale do dziś nie zsiadł z konia, tylko strzelbę zostawia w domu. Ale z jego półki los zabrał prawie wszystkich romantyków.

Bross trzyma do dziś swoją pierwszą krowę-żywicielkę, emerytkę, która od dawna nie daje mleka ani cieląt, a żre i trzeba ją obrządzać. - Przecież nie mógłbym oddać jej do rzeźni po tym, co dla mnie zrobiła - mówi. Ojciec, światowej sławy profesor kardiochirurg, nie wychował go na osadnika. Do końca życia zresztą nie pogodził się z wyborem syna. - Musiał się najpierw pogodzić z tym, że nie zostanę lekarzem. Potem, że zamiast zostać słynnym konstruktorem, zaangażowałem się w hodowlę bydła i baranów.

Słońce zachodzi raz na dzień

To już nie był czas, kiedy osadników hołubiono, obdzielano ziemią i kredytami na zagospodarowanie, które zwykle i tak zamieniali na gorzałę. Po latach 50., 60. została legenda Bieszczad zapisana w powieściach i prawda zapisana w pamiętnikach. Oraz opuszczone domy i pola zarastające olchą. Ci, co nie wytrzymali, poszli na łatwiejszy chleb, do pracy we wczasowisku Polańczyk. Inni jeszcze trzymali krowy i owce: kto ma owce, ten ma, co chce - uważano długo. Poszukiwaczy wielkiej przygody kręciło jeszcze wino Malinka. Zresztą ich też było coraz mniej, z powodu przemęczenia wątroby.

Samodzielną karierę rolnika na rubieżach, hodowcy baranów, rozpoczął więc Krzysztof razem z Anią w pasterskiej budzie na Sannej, zbitym z desek szałasie trzy na cztery metry. Jedyne, co się Brossowi udało załatwić, to dzierżawę ziemi, poprzez zespół rolników, którzy go dokooptowali do składu, żeby mógł w ogóle zostać w Bieszczadach. - Jakoś przezimujecie - pocieszali go znajomi. Żeby przeżyć zimę, budę trzeba było ocieplić na przykład liśćmi z buraków. Bross ocieplił wełną mineralną przytarganą ze Śląska, bo w liściach lubią się lęgnąć myszy. Kupił kosę, dorobił kosisko, ktoś z miejscowych wystrugał drewniane widły. Bo przed zimą musieli na Sannej zgromadzić siano i kupić zwierzęta, krowy lub barany, jeśli nie chcieli znów dostać kopa, tym razem od władzy.

Buda stała 200 metrów od jeziora, z kozą na drewno, szaflikiem zamiast łazienki. Tak przemieszkali dobrych parę lat.

W tym samym miejscu zresztą stoi do dziś, choć nieco zmodernizowana, wyszła z ziemi. Przypomina marny domek letniskowy: nie ma tu prądu ani kanalizacji, ścieki płyną do lasu. Zamiast kozy jest kuchnia na gaz z butli, jest łazienka zrobiona za pieniądze z odszkodowania za zbuchtowane przez dziki uprawy. Wodę pompuje ze źródła agregat, uruchamiany na dwie godziny o zmroku. Jest sypialnia na poddaszu i mały telewizorek zasilany z akumulatora, włączany na dobranockę. Jest telefon komórkowy. Ale żywność wciąż targają na grzbiecie przez bezdroża.

Do jeziora wciąż trzeba zejść stromą łąką. Kiedyś nie było z tym problemu, śnieg, deszcz czy ślizgawica. Teraz Bross chodzi o kuli, staw biodrowy zamienił mu się w kalafior od nadmiernego wysiłku, niewygody, zimna i wilgoci. Do endoprotezy się nie kwalifikuje: endoproteza wymaga szacunku, a tu trzeba się schylić, dźwignąć ciężar, natężyć, nieraz noga się obsunie w błocie. Endoproteza zrobiłaby go inwalidą na wózku. Kalafior żąda jedynie środków przeciwbólowych i voltarenu w dużych ilościach, by nie wył z bólu. - No więc mam trzy nogi - żartuje Bross.

Zamożny biznesmen, który kupił 18 hektarów ziemi niedaleko, przez wodę (buduje tu swoją oazę szczęśliwości ekologicznej - dom z bali, stawy, uprawy nieskażone chemią), proponował, że sfinansuje i szpital, i operację. Bross nie ma czasu się leczyć, zostawić na dłużej dom i kobietę, która i tak tyra jak chłop. Może nie ma motywacji. Może już boi się obcego szpitala, czuje się bezradny poza Sanną?

O trzech nogach kuśtyka nad wodę, gdzie wiąże barkę, żelazną, jak z demobilu, nazywaną bundesmariną. Barka przyczepiona jest do motorówki równie zdezelowanej i wiekowej. Ten dziwaczny konwój to jedyny sposób przeprawienia się wodą do najbliższej bieszczadzkiej cywilizacji, do Teleśnicy Oszwarowej, gdzie jest sklep, a od niedawna nawet automat telefoniczny na kartę. W przystani czeka 30-letni Ułaz Brossa. Da się nim dojechać do sklepu po towar do Leska i Ustrzyk.

Bross bundesmariną trafi na Sanną, choćby po ciemku. - O tym, gdzie jestem, wiem z kształtu ledwo dostrzegalnej granicy pomiędzy czarnymi grzbietami a o ton jaśniejszym niebem. Jak ta linia jest wysoko, prawie nade mną, to są skały w Bramie Teleśnickiej. Za nimi muszę skręcić trochę w lewo. Za chwilę przed dziobem najpierw cienka pozioma kreseczka, potem jej lewy koniec lekko się unosi - opisuje Bross własną mapę, którą ma w głowie.

Do Sannej można się też dostać przez góry, 8 km pieszo. Leśni zrywają tędy drewno, ciągną się rozległe podmokłe osuwiska. Bieszczadzkie błoto - gęste, głębokie, lepkie jak mamałyga, upierdliwe, obłapia buty, ściąga je z nóg, nie da kroku zrobić. Najgorzej jest jesienią, gdy w górach się rozpada, że świata nie widać przez tydzień. I wiosną w porze roztopów, kiedy rozhula się halny. Trochę lepiej w suche lato i po mrozie, bo błoto tężeje. Mróz jest jak zbawienie po deszczowej jesieni. Po mrozie można iść nawet przez jezioro.

Gdzie są chłopcy

Pierwsza orka, pierwsza krowa, pierwsza owca. Pierwszemu jagnięciu dali na imię Majka, bo przyszło na świat 2 lutego. Pierwsze zbiory. Jeśli nawet nie myślał, że będą rekordowe, to dopiero po latach przyznał, że rolnictwo w Bieszczadach to hobby: klimat tu podły, ziemia odwykła od rodzenia. W walce z czarną olchą nie można spocząć ani godziny, bo ta franca nawet trawę zagłuszy. Że dziki buchtują zasiewy, owce dostają kulawki, zdychają. Że trud i pot idzie na marne, że tylko tafla jeziora lśni majestatycznie, ale to za mało. Już nie chciał zwiększać produkcji rolnej.

Postawił na agroturystykę. Niektórym się z agroturystyką powiodło. Na przykład Rusinowi. Rusinowa Polana, budowana od zera, od stada owiec i krów na wypasie, stała się jednym z najekskluzywniejszych pensjonatów w Bieszczadach. Przyjeżdżają tu politycy i artyści, pogapić się w gwiazdy, pomarzyć, a potem wziąć ciepły prysznic w modnie flizowanej łazience albo poleżeć na ciepłych dechach w saunie. Czasem są to dorosłe dzieci tych, co wpadali tu przed laty po przygodę, myli się w rzece i jedli chleb z marmoladą wieloowocową. Albo wnukowie.

Tyle że Bross nie miał wciąż zgody na budowę domu, na kupno gruntu. Dlaczego nie wyjechał, kiedy mu odmówiono sprzedaży ziemi na Sannej? Bross powiada, że czuł się wolny, że znalazł swoje miejsce, gdzie nikt go nie poucza, jak ma żyć. A może nie chciał się przyznać do przegranej przed ojcem, przed kobietą, którą przecież zaciągnął do łóżka i mamił nadziejami? Na dom, sielankę, na wolność. Bross mówi, że trwał na wzgórzu nad Zalewem, bo nigdy nie poddał się zwątpieniu.

12 lat przeżył na dziko, z widmem eksmisji z dnia na dzień. Podobno niszczył uprawy leśne, a jego psy szczekały, kiedy ministrowie przyjeżdżali strzelać do jeleni. Walczył w sądach wszystkich instancji, znał prezesów, sędziów, sekretarki. Poprzez układy ojca szukał protekcji, docierał do KW PZPR w Krośnie, do KC w Warszawie, do ministrów, posłów. Do prof. Kozakiewicza w PRON. Do prof. Łętowskiej, rzecznika praw obywatelskich. Na nic. Rzeczpospolita Ludowa uparła się i nie chciała zrobić z niego osadnika na Sannej. Jeśli go nie wyeksmitowano, to nie dlatego, że on się zaparł, tylko nie było takiego, któremu by na tym zależało do końca. Od ojca dostał pieniądze na pierwszego konia, potem na traktor. Taki smak miała wolność. Bross przygarbił się, stracił zęby. Gładko szło tutaj tylko picie bimbru przy ognisku. Albo "Czerwone maki" chóralnie, kiedy wpadną przyjaciele, żeby uciec na chwilę przed cywilizacją.

Ale Zofia Komedowa, patronka bieszczadników, sprzedała swój dom i wyjechała. Nie przetrzymała dymu z leśnych retort, gdzie dojrzewa węgiel drzewny, ani złodziejaszków z okolicy. Jędrek Połonina miał pecha: zabił go w Komańczy pijany kierowca, kiedy Jędrek akurat był trzeźwy, co zdarzało się raz na dekadę. Holendrów, którzy pomieszkiwali nad Sanem, znaleziono w lesie z workami foliowymi na głowach. Zaćpali. Czy komuś się udało? Ze starych wyjadaczy może Lutkowi Pińczukowi, który wciąż gazduje w schronisku na Wetlińskiej, choć i z nim bywało różnie. Tony wody i żarcia wyniósł na plecach dla turystów. Na pewno Pietrkowi i Grażce Ostrowskim z Leśnego Dworu, którzy wzięli kredyt w dewizach, wybudowali pensjonat i mają się dobrze.

Kobiety odchodzą i przychodzą

Bross nie schamiał na tyle, żeby zaakceptować chamstwo. Ale też sam nie zmienił świata. W końcu zaczął pasować jakoś do tego krajobrazu, gdzie wszystko jest kulawe. Z Anią pobrali się, kiedy już nie było po co. Całą ich miłość zniszczyła praca ponad siły, kłopoty, brak forsy i nadziei na normalne życie. Taka wolność w szałasie na dziko, bez grosza, bez szans stała się dla niej w końcu nie do wytrzymania. Księżyc jak dawniej odbijał się w jeziorze, ale ten widok był irytujący, nie romantyczny. Ania - żona - wytrwała jeszcze trochę na Sannej z obowiązku czy z ambicji, a może z litości dla Krzysztofa. Zabierała sztućce, odchodziła, przez tydzień Krzysztof pił bimber lub wino z tarniny, tracił rachubę czasu bez gospodyni. Potem wracała, jednali się w łóżku. Wreszcie w kwietniu 1991 r. spakowała rzeczy i nie wróciła. Po 9 latach z kawałkiem miała już dość wielkiej przygody, romantycznego wycia wilków i dźwigania plecaka z prowiantem po błocie albo w zawieje. Miała dość nawet rozmajonego bimbru.

- Owce padły, byliśmy bez pieniędzy, wieloletni trud poszedł na marne. Widmo klęski unosiło się nad Sanną - opowie Bross o tych czasach. Zmieniły się ustrój i władza, ale w Bieszczadach mało się zmieniło. Chyba że na gorsze: już się tu nic nie opłacało, nawet barany. Po Igloopolu zostały blokowiska pełne bezrobotnych. Tylko leśnicy się trzymają, tylko oni przeżyli tę przygodę, bo mają pracę i stały zarobek. Jeśli dziś ktoś tu przyjeżdża, żeby osiąść w ciszy, to musi mieć forsę jak Jastrzębski. Golec sobie nie poradzi. Dopiero rok później nowe władze zmiękły na tyle, że Bross mógł kupić na Sannej działkę siedliskową od Skarbu Państwa, 25 arów. Tyle co pod chałupę, stajnię, zagrodę dla koni. 20 ha dzierżawi od gminy, 20 pielęgnuje za drewno opałowe.

Rok później wraz z wiosenną odwilżą zjawiła się Ewa: kobiety, które zwykle się tu zjawiają, są po przejściach i zostają albo odchodzą. Ewa miała 17 lat i kupiony za flaszkę gdzieś w Polsce dowód osobisty. Ale to wyszło na jaw dopiero w 9 miesięcy później, kiedy rodziła Ulkę. Przy okazji wyszło też, że nie jest Ewą, lecz Dorotą, ale już tego nie prostowała, bo i tak chciała uciec od Doroty.

Ulka urodziła się na Sannej w lutowy wieczór. Krzysztof sam odbierał poród, odcinał pępowinę nożyczkami. Helikopter przyleciał dopiero rano, zabrał dziewczyny do szpitala. Rok później urodził się Krzysztof. Widać tak mu się nie spieszyło na świat jak Ulce, więc zdążyli do szpitala.

Ewa-Dorota jest czwartą żoną Krzysztofa, gra na gitarze bluesy, do których układa słowa. Bluesy są o wolności, wielkiej przygodzie, księżycu, końskiej grzywie i o miłości oczywiście. Zdarzało się, że Ewa znikała z poznanym w górach towarzystwem, śpiewała pod Połoniną albo na ulicach Krakowa. Bross mówi, że jest lojalna w sprawach męsko-damskich i że jest matką Krzysia, dzięki temu nie zginie linia Brossów. Że odciągnęła go od wódy, dzięki niej zapomniał, jak poniewiera kac po trzydniówce. Ma wyrzuty, na Ewę spadła teraz większa część ciężkiej roboty przy gospodarstwie. Czy się nie zbuntuje jak Ania, nie rzuci Sannej?

Żyją z jego renty rolniczej i trochę wyższej jej renty inwalidzkiej. Ewa przeszła w dzieciństwie chorobę Heine-Medina, ma zanik mięśni w nodze. Trochę pieniędzy niesie agroturystyka, dwa domki, gdzie na lato czy sylwestra zjeżdżają stali bywalcy, miłośnicy ciszy, dziewiczej natury, koziego mleka, wieczorów przy kaganku i trzaskającym w piecu drewnie. Ale i tak ledwo wiążą koniec z końcem.

 

KRZYSZTOF BROSS Z EWĄ I SWOIMI DZIEĆMI - ULĄ I KRZYSIEM.

 

Wojna dla dzieci

Wielka przygoda jeszcze się nie skończyła: Krzysztof Bross wydał teraz wojnę elektrowni w Solinie. Prawdę mówiąc to elektrownia pierwsza wypowiedziała mu dzierżawę gruntu zalewowego, to znaczy pasa ziemi do 50 m powyżej lustra wody. Jest on w użytkowaniu wieczystym elektrowni. Trzeba przez grunt elektrowni dojść do jeziora. Latem obozują tu ludzie pod namiotami, Bross zrobił im wygódkę, żeby nie srali w krzakach. Czasem popasą się tu jego kuce lub krowy. Bross mówi, że nabrał obawy, żeby ten grunt nie przeszedł w prywatne ręce. Ileż to roboty, skoro elektrownia jest teraz spółką akcyjną?

Wystąpił najpierw do Urzędu Rejonowego w Sanoku, postulując, żeby odebrał grunt (700 ha wokół całego zalewu), bo nie jest użytkowany zgodnie z przeznaczeniem, czyli pod zalew. Wtedy zaczęła się prawdziwa wojna: elektrownia pozwała Brossa do sądu o bezumowne użytkowanie ziemi i zapłatę odszkodowania za 2 lata. Umowy rzeczywiście nie było (poprzednio rozwiązano), ale też im przecież tej ziemi nie ugryzł, zbierał jeszcze papiery po obozowiczach, bo elektrownia nigdy nie dbała o porządek. - Skąd się wzięła zajadłość prezesa - zastanawiał się i doszedł do wniosku, że ta ziemia to potworny majątek, który łatwo może przejść w prywatne łapy. Wtedy Zalew Soliński oddzielony będzie od reszty Polski nieprzerwanym pierścieniem prywatnego gruntu. Już dziś elektrownia czerpie zyski z ziemi, dzierżawi działki wokół zalewu, na których notable budują rancza. Nie tylko Bross widzi bezprawie. Od lat walczą z elektrownią nadleśnictwa w Baligrodzie i Czarnej, które domagają się zwrotu zalesionych gruntów bezprawnie ich zdaniem zajętych przez elektrownię.

Wojna zapowiada się na długo. - Walczę o przyszłość dla moich dzieci - wyznaje Bross. Po latach harówy zostałaby po nim tylko ocieplona buda i 25-arowa działka.

Ula ma już sześć lat. Powinna chodzić do zerówki, a w przyszłym roku zacząć szkołę. Krzyś jest o rok młodszy od siostry, ten sam problem, tylko z opóźnieniem. Bross mówi, że gdyby miał pieniądze, przyjąłby prywatnego nauczyciela dla dzieci. Ale nie ma, więc Ula musi uczęszczać do zerówki w Łobozewie. Przez trzy dni jeździła przez las i góry na Gniadej. Zostawiała klacz w Teleśnicy Oszwarowej przy sklepie, dalej zabierał ją autobus szkolny. Potem Gniada nagle zachorowała ciężko, sparaliżowało jej tylną nogę i zad, nie było mowy o jeździe. Zresztą dzień robił się coraz krótszy, żeby zdążyć na autobus, dziewczynka musiała wstawać o czwartej rano.

Ula zamieszkała więc w Teleśnicy Oszwarowej w domu pani Steni Germańskiej, właścicielki sklepu. Pani Stenia uznała, że to jedyne wyjście. - Wychowałam swoją dwójkę, poradzę sobie z Ulą - mówi. Na razie zabroniła Uli używać ordynarnych słów, jakie przywiozła z Sannej. Dwa razy w tygodniu ojciec zabiera ją do domu. - Wyliczyłem, że pokonanie drogi - ropa do motorówki, paliwo do Ułaza albo koń kosztuje 200 zł miesięcznie. Prawie całą rentę. Poprosił o pomoc burmistrza Ustrzyk Dolnych. Dostaje 200 zł, z czego połowę daje pani Germańskiej na utrzymanie Uli.

Bross uważa, że Ula jest rozwinięta bardziej niż jej rówieśnice z miasta. Jeździ konno, nawet z elementami woltyżerki, pływa, poradzi sobie z krową. Krzyś woli motorynkę. Może za rok będzie na niej jeździł do zerówki, przez góry, las i błoto. Wieczorami, kiedy leżą już w łóżkach, dzieci pytają o zaćmienie słońca i księżyca, ruchy planet i prędkość, z jaką biegnie światło gwiazd nad Sanną. Bross tłumaczy, w końcu jest inżynierem.

Mówi, że kiedyś dzieci dokonają wyboru: zostać czy uciec bliżej świata. Ale czy miasto nie skończy się dla nich tym, czym dla niego Sanna? On sam nie ma dokąd wyjechać. Za te dwie renty nie przeżyliby z Ewą i dziećmi w Katowicach. Żeby rozbudować Sanną, też potrzeba pieniędzy. I siły. Brossowi brakuje jednego i drugiego. - Nie jestem tamtym młodym zapalonym człowiekiem. Lata zrobiły swoje. Na chwilę staje się realistą. Nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, co będzie dalej, nawet sobie.

Może się zdarzyć tak, że któregoś dnia nie da już rady zakręcić prądotwórczym agregatem, przewróci się przed domem, złamie nogę, telefon komórkowy będzie rozładowany, helikopter nie zdąży dolecieć na Sanną.

 

Niektóre cytaty pochodzą z książki Krzysztofa Brossa: "Burza nad Sanną", Krosno 1998
 

PS. KRZYSZTOF BROSS MIESZKA WCIĄŻ NA SANNEJ. EWA GO ZOSTAWIŁA, WRÓCIŁA DO SWOJEGO ŚWIATA. DZIECI ZOSTAŁY Z OJCEM, MAJĄ SIĘ DOBRZE. KRZYSZTOF ZNALAZŁ NOWĄ PARTNERKĘ, WSPÓLNIE TWORZĄ PRZYJAZNĄ RODZINĘ. MA TEŻ NOWE STAWY BIODROWE, DZIĘKI CZEMU MOŻE SIĘ SPRAWNIE PORUSZAĆ I PRACOWAĆ. RZUCIŁ PALENIE. ŚWIAT SIĘ PRZYBLIŻYŁ DO SANNEJ, TERAZ MOŻNA TU NAWET KORZYSTAĆ Z TELEFONU KOMÓRKOWEGO.