Gazeta Wyborcza - 22/11/1996

 

 

Teresa Bogucka

CZYSTOŚĆ, ZDROWIE I POSTĘP

 

 

Gdy napotykamy człowieka, który je palcami, spluwa, iska się, załatwia publicznie - odczuwamy odrazę i zażenowanie i spontanicznie uznajemy go za prymityw. Tymczasem takie zachowania dla naszych przodków były jak najbardziej naturalne.

Najstarsi Polacy mogą pamiętać, jak wygląda kołtun, bo spotykało się go jeszcze przed wojną. Ten wielki strup na głowie zwany w medycynie plica polonica, czyli coś jakby "polski splot", powstawał z brudu i wszawicy.

W latach 70. w nowych domach wiejskich zaczęto budować pomieszczenia do ewentualnego mycia. Przedtem na ogół nie było takiego miejsca ani nawet sprzętu po temu. A w miastach ze zgrozą opowiadano, jaki użytek z łazienek robią przybysze ze wsi.

Trzydzieści (?) czterdzieści (?) lat temu zaczęły z urzędów, szpitali i innych instytucji znikać spluwaczki - przedtem uważane za sprzęt niezbędny. Produkuje się jeszcze wykałaczki, czasem stawia się je na stole, ale po to, by dostarczyć przyrządu dyskretnego, bo powszechny kiedyś zwyczaj dłubania w zębach po jedzeniu zamienia się w czynność intymną, załatwianą na stronie. Można mniemać, że ostatecznie wykałaczkę zastąpi nić dentystyczna i zwyczaj mycia zębów po posiłku.

Kłopotliwy termin

Są to znaki przemiany obyczaju, które jeszcze niedawno nazwalibyśmy postępem.

Tymczasem słowo "postęp" oznaczające zmianę na lepsze, przejście z niższego na wyższy etap, wymuszone koniecznością historyczną, przestało ostatnio być w użyciu.

Mniej więcej przed 20 laty ten obowiązkowy termin liturgii komunistycznej, dzielący całość rzeczywistości na czarną i białą, zamarł władzy na ustach. Ówczesna opozycja powtarzała, że jeśli w ogóle można mówić o zmianach ku lepszemu, to na pewno komunizm ich nie reprezentuje, a ideologom partyjnym coraz ciężej szło przy tym postępie się upierać wobec wprowadzania kartek na wszystko i totalnej niewydolności - wymyślili więc w to miejsce pojęcie "realnego socjalizmu": jest jak jest i trudno, inaczej być nie może.

Dziś pojęcie "postępu" jest przedmiotem ataków i szyderstw ideologów prawicowych, tyle że nie wiedzieć dlaczego, bo jako żywo nikt w jego obronie nie staje.

Na pewno nie mówi się o postępie społecznym wobec krachu systemu, który miał być postępu wcieleniem.

Używa się natomiast niekiedy określenia "postęp cywilizacyjny", ale i ten termin jest raczej opisowy i stracił swój optymistyczno-pozytywny wydźwięk. Koszty zmian cywilizacyjnych są tak wielkie, że mnożenie się urządzeń i ułatwień otaczających człowieka wcale nie jawi się jako coś bez reszty dobrego.

Niemniej jednak wydaje się, że żywotność tego pojęcia od 200 lat i nadużywanie go kilkadziesiąt lat przez wszechobecną propagandę partyjną, nie zostało bez śladu. Słowa się nie używa, ale tkwi ono w zbiorowej podświadomości w ten sposób, iż przyjmujemy, że rzeczywistość powinna się zmieniać na lepsze niejako samoistnie, bo taka jej natura, a gdy tak się nie dzieje, szukamy przyczyn zatrzymania tego procesu, a raczej - też nawyk wszczepiony - szukamy winnych.

Zmiana, rozwój, postęp?

Pozostaje jednak pytanie, czy słowo to słusznie zostało odrzucone, bo być może fakt, że mówienie o postępie nie jest w modzie, nie oznacza jeszcze, że słowo to - nadużyte i zwulgaryzowane - nie opisuje pewnych procesów.

Wrażliwy idealista, pragnący wierzyć, że jego marzenia o świecie coraz lepszym mają wsparcie sił obiektywnych, bez trudu wskaże mnogie przykłady:

Dzięki postępowi nauki przedłużyło się ludzkie życie.

Postępem jest powszechność oświaty. Więcej - dzięki niej zmienia się świadomość zbiorowa - na przykład kiedyś niewolnictwo było uważane powszechnie za rzecz naturalną i słuszną, a dziś przeciwnie, nie ma na nie przyzwolenia, tym samym nie ma przyzwolenia na cierpienie i upokorzenie innych ludzi.

Sceptyk odpowie na to, że nie jest ważna długość życia, ale jego jakość, i że eksplozja demograficzna przez ów postęp wywołana zwiększyła jedynie liczbę ludzi umierających z głodu. Powszechność oświaty zaś sprawiła tylko, że ludzie masowo uczestniczą w płaskiej pop-kulturze, co trudno uznać za sukces nosicieli kaganków. Stosunek do niewolnictwa nie jest wcale trwałym stanem świadomości na pewnym etapie rozwoju - akceptowano niewolnictwo w starożytności, w średniowieczu, w czasach nowożytnych, w wieku XIX i w wreszcie w XX, w którym nie tylko państwa totalitarne wykorzystywały niewolniczą pracę, ale zwykli ludzie, jak bauerzy w hitlerowskich Niemczech. Kto odważy się zagwarantować, że niewolnictwo jest kwestią przeszłości?

Takich polemik przytoczyć można wiele i powstaje pytanie, czy jest jakieś pole niesporne, na którym można by prześledzić przemiany i rozważyć, czy są one trwałą i konieczną zmianą na lepsze.

Gdyby opuścić sferę racjonalnych dyskursów i zwrócić się ku odruchom spontanicznym, to można wskazać pewien wewnętrzny mechanizm, który poniekąd automatycznie rodzi w nas przekonanie o różnicy kulturowej i cywilizacyjnej, a dokładniej - o zacofaniu innych. Gdy napotykamy człowieka, który je palcami, spluwa, iska się, załatwia publicznie - odczuwamy odrazę i zażenowanie, i spontanicznie uznajemy go za prymityw. Podobnie jak biali dżentelmeni, którzy w ubiegłych wiekach natykali się na gołych Murzynów lub konwulsyjnie tańczących półnagich Indian. Już na pierwszy rzut oka byli pewni, że spotkali ludy dzikie i barbarzyńskie, które trza wydźwignąć do poziomu białej cywilizacji. Odruch zażenowania, organicznego wręcz niesmaku na widok odmiennych form obyczajowych, traktowany jest w takim przypadku jak miara naturalna jakości obyczajów.

Rozwój obyczajów?

Tymczasem i nas, i tych dżentelmenów odruchowo rażą zachowania, które dla naszych przodków były jak najbardziej naturalne.

W średniowieczu mięso jadało się palcami, zupę czerpało z jednego naczynia kolejno wspólną łyżką, jeden kielich przypadał na dwóch biesiadników. Wymogi kulturalnego zachowania zajmowały się tym, by nie częstować sąsiada nadgryzionym kawałkiem, nie mlaskać, nie wycierać nosa w obrus. W czasach odrodzenia pojawia się widelec, początkowo jako przedmiot luksusowy, za nim serwetka, potem osobne talerze i łyżki i wraz powstają normy stosowania tych coraz liczniejszych utensyliów. Spontaniczność, naturalność jedzenia zostaje zastąpiona wykwintnym rytuałem, sztuką operowania sztućcami, zastawą, potrawami wreszcie. Sztuką niełatwą, która pozwalała rozpoznać sferę, z jakiej człowiek pochodzi, i wychowanie, jakie otrzymał.

 

Uważając budynki naszych starych przodków

Jedną kuchnię przy domu, sześć znajdziem wychodków.

Gdzie obaczysz dwie kuchnie, żadnego wychoda

Inna dziś, rzekę, włoskiej manijery moda.

Wacław Potocki (1621-1696)

 

Podobnie pouczające z tego względu są na przykład dzieje plucia. Samo słowo "plwocina" jest dziś odrażające, lecz odraza to świeżej daty. W średniowieczu uważano spluwanie za naturalną potrzebę organizmu, ostrzegano wręcz, że połykanie śliny szkodzi zdrowiu, liczne zaś pouczenia tyczące dobrych manier regulowały, jak spluwać nie należy. Niestosownym zatem celem był stół w czasie posiłku lub miska z wodą do mycia, a stosownym podłoga bądź ściana. W XVI wieku dworski wykwint wprowadza dalsze ograniczenia - po splunięciu należy rzecz natychmiast zatrzeć nogą. Pojawienie się chusteczek do nosa pozwala wykorzystać je i do omawianej czynności, zarazem rodzi zakaz przyglądania się w niej efektom.

W XVIII-XIX wieku mówi się już o sprawie bez średniowiecznej bezpośredniości, ale jasne jest, że dobrze wychowany człowiek nie brudzi podłogi, tylko korzysta ze specjalnego naczynia, czyli spluwaczki. Którą to właśnie pożegnaliśmy nie tak dawno.

Wreszcie można przywołać sferę potrzeb naturalnych - tu również w średniowiecznej Europie panuje niewymuszona swoboda. Osobne miejsca po temu są rzadkością, zawartość nocników wylewa się przez okna na ulicę, ostrzegając przechodniów, by się usunęli. Co jest niestosowne? Nadmierna ostentacja, robienie tego pod oknami fraucymeru, zaczepianie lub pozdrawianie osoby zajętej właśnie tymi sprawami. Istotne zmiany dokonały się w tej dziedzinie w miastach w XVIII, a raczej XIX wieku, wraz z powstaniem kanalizacji. Wieś pozostawała o wiele dłużej - a gdzieniegdzie pozostaje do dziś - bliżej natury.

Co pokazują te przykłady? Powolne przemiany obyczaju od spontaniczności i naturalności, można powiedzieć: dziecinnego stosunku do fizjologii - do form coraz bogatszych rytuałów. Przesuwa się bariera wstydu i odruchu zażenowania, zwiększa się dystans wobec własnego ciała. Pomocne tu są i niezbędne pewne narzędzia materialne - przed wymyśleniem chusteczki do nosa (około XVI w.) trudno było oczekiwać, by powstał jakiś bardziej wykwintny sposób jego obsługi niż palce.

Można zatem powiedzieć, że w obyczajach dokonuje się postęp, i to taki podręcznikowy. Przemiany w dziedzinie środków produkcji umożliwiają powstanie urządzeń zmieniających życie. Przemiany społeczne, takie na przykład, które spowodowały przekształcenie rycerstwa w szlachtę dworską, sprzyjały tworzeniu rozbudowanych form towarzyskich. A to razem sprzyjało bardziej higienicznemu sposobowi życia, bo przecież nie ulega wątpliwości, że lepiej nie jeść rękami, nie pluć na podłogę, nie załatwiać się, gdzie popadnie itd. Zatem postęp? Taki prosty, dyktowany rytmem rozwoju środków produkcji? Przechodzenie od stadiów niższych ku wyższym? W dodatku tej wyższości nie sposób podważać, bo można jej dowieść za pomocą mikroskopu.

Ów trend od form niższych ku wyższym nie sprawdza się jednak właśnie tam, gdzie rozstrzyga mikroskop. Dzieje higieny w Europie są dowodem na to, że nasz sposób życia zmieniał się nie tylko w rytm przechodzenia od radła, sochy do pługa i kombajnu, ale i zależał od meandrów zbiorowej świadomości, lęków, mylnych wyobrażeń o rzeczywistości.

Przyjemności kąpielowe

W średniowieczu ludzie myli się podobnie jak dziś, choć nasilenie ablucji było zależne od dostępności wody. Rano myto twarz i zęby, ręce obmywano przed i po posiłkach, nadto często i chętnie zażywano kąpieli - bogatsi mieli wanny, a inni korzystali z łaźni. Używano jej do odprężenia, po podróży, po wyczerpującej pracy, czyli traktowano ją i jako sposób zachowania czystości, i jako przyjemność. Wstrzymanie się zaś od kąpieli było formą umartwienia lub pokuty.

W miastach łaźni było zaskakująco dużo, były tanie i dostępne dla wszystkich warstw.

Świtem, gdy już nagrzano wodę, obwoływacze obiegali miasto, zawiadamiając, że łaźnie już gotowe. Nie wolno im było tego robić zbyt wcześnie, by ludzie spieszący do kąpieli nie wpadali na siebie po ciemku. Zwłaszcza że, według świadka: "Ileż to razy wybiega ojciec z domu na ulicę goły, w samych tylko gatkach i biegnie tak wąskimi uliczkami do łaźni razem ze swą nagą żoną i nagimi dziećmi, ileż to razy widuję dziewczątka zupełnie obnażone, z ręcznikiem osłaniającym je tylko z przodu i zarzuconym na plecy! Nogi mają obnażone, dłonią zaś, jak przystało, zasłaniają tyłek, i tak w samo południe biegną długimi uliczkami z domu do łaźni".

Golizna nie była wówczas niczym wstydliwym ni nadzwyczajnym, skoro sypiało się bez ubrania, najczęściej pokotem w jednej izbie. Łaźni też często używało się koedukacyjnie, nadto miały w nich miejsce różne przyjemności - od pielęgnacyjnych do towarzyskich, jak zabawy, ucztownie, a bywało, że i uciechy miłosne.

Z kręgów kościelnych dochodziły więc natarczywe żądania likwidacji tych przybytków, bo odbywana tam kąpiel nie tylko była przejawem troski o grzeszne ciało, ale i pokazywała dowodnie, jak blisko takiej dbałości do rozpusty.

Jak widać i sprawy higieny ludzie średniowiecza traktowali z naturalną swobodą. Tyle że w tej dziedzinie droga do XIX-wiecznej pruderyjności nie biegnie prosto. Następne wieki nie zmieniają granicy zawstydzenia, nie rozbudowują obyczaju tak, by przesunął toaletę w stronę intymną.

W następnych wiekach ludzie przestali się myć.

Oczy strachu

W XVI wieku - a w Polsce w XVII - łaźnie znikają. Tyle że niechęć Kościoła i władz do miejsc zgorszenia miała dla ich upadku znaczenie drugorzędne. Najważniejszym powodem był strach.

W XV i XVI wieku przez Europę przechodzą wielkie zarazy dziesiątkujące ludność. Całkowita bezradność wobec morowego powietrza sprawia, że powstaje przekonanie o bezbronności ludzkiego organizmu wobec pełnego niebezpieczeństw świata zewnętrznego. Cóż bowiem chroni ciało? Skóra pełna otworów, przez które jakże łatwo może przeniknąć choroba. Trzeba więc bronić się przed wnikaniem przez nią złego powietrza. A to wymaga, by zaniechać wszystkiego, co rozpulchnia skórę i sprawia, że otwierają się pory - a więc przede wszystkim wody, zwłaszcza ciepłej kąpieli. W czasie zarazy należy też ubierać się w stroje obcisłe, z gładkich, śliskich materiałów ściśle przylegających do ciała, tak by groźne powietrze się po nich ześlizgiwało i nie mogło łatwo przeniknąć do wewnątrz...

Za wymuszoną konieczność uważano obmycie noworodka. Ale zaraz potem jego skórę nacierano różnymi substancjami, typu oliwa z solą lub popiół z małży z winem, aby zatkać pory. Następnie dziecko bardzo ściśle zawijano i to była kolejna bariera dla złych miazmatów. Z wodą już kontaktu nie miało na długo. Delfinowi, późniejszemu Ludwikowi XIII, pierwszy raz umyto nogi, gdy skończył sześć lat.

Woda służyła tylko do obmycia rąk, resztę toalety osiągało się na sucho, wycierając twarz - i ewentualnie inne części ciała - czystą szmatką. Głowę czyszczono otrębami lub pudrem. Nieprzyjemne zapachy tłumiono perfumami.

Czystość formy

Ten stan rzeczy nie oznaczał jednak wcale, że zaniknęły wymogi schludności na rzecz zarastania brudem. Przeciwnie, zgodnie z duchem epoki reguły dworskiego wykwintu w znacznej mierze poświęcały uwagę wyglądowi zewnętrznemu. Można rzec, że w całości koncentrowały się na tym, co widzieli inni - na twarzy, rękach i stroju. Porzuceniu wody towarzyszy ważna zmiana w ubiorze - pojawia się mianowicie bielizna, koniecznie biała i często zmieniana. W połowie XVI wieku liczba posiadanych koszul gwałtownie rośnie, a w kręgach dworskich u schyłku stulecia zmienia się je prawie codziennie.

 

Kto był uczciwy wychodził za potrzebą na dwór, chociaż na trzaskający mróz, kto zaś nie chciał zadawać sobie tej przykrości zalewał w kominie ogień, który zwyczajnym trzaskiem niejednego ocucił ze snu i przestraszył.

Jędrzej Kitowicz (1728-1804)

 

Zadaniem bielizny jest zastąpienie wody w usuwaniu potu i brudu, dopełnia rolę szmatek do wycierania. Więcej - zaczyna być widoczna spod wierzchniej odzieży i swą bielą oraz czystością zaświadcza o schludności nie tylko całego ubioru, ale i ciała. Zmienia się krój strojów, by ukazywać to, co pod spodem - kołnierze, mankiety, gorsy. Biała bielizna coraz delikatniejsza, coraz zdobniejsza w naszycia, koronki i lamówki staje się jednak znakiem czystości niezwykle ekskluzywnym, niewielu bowiem na nią stać.

Schludność, czystość osiągnięta tak wyrafinowanymi środkami tworzy jeden z atrybutów wysokiej pozycji społecznej. Jest czymś niedostępnym dla ludzi niższej kondycji. Im pozostaje brud.

 

Więc stara, męża błagając,

K swej go miłości przywodząc,

Kiedy mu głowę iskała,

Czarne włosy wyrywała.

A młoda, te rzeczy widząc

Siwe rwała męża iszcząc,

I tako go podskubały

Iż go łysym udziałały.

Kto się niewiastom da rządzić

Ten ci nie może mądry być:

I będzie miał gołą głowę

Wieczną o sobie omowę.

Biernat z Lublina (ok. 1460-1530)

 

Zarazem jednak dwór cyzeluje te formy czystości w królewskich pałacach, w których nie ma toalet, a potrzeby załatwia się na schodach, korytarzach, gdzie popadnie. Co więcej - to nie poziom techniczny stoi na przeszkodzie użycia wody dla celów toaletowo-higienicznych. W Wersalu jest jej mnóstwo, tyle że w ogrodach: w ozdobnych sadzawkach, kaskadach, fontannach.

Demonstrowanie czystości osiągniętej praniem, nie zaś myciem, miało interesujące konsekwencje w Polsce. Czystą bieliznę nosili mieszczanie i zwolennicy cudzoziemszczyzny, którzy ubierali się na modłę zachodnią, czyli mieli stroje dopełniane białą koszulą, żabotami, pończochami. Polski strój, długi, z obcisłymi rękawami, zapięty pod szyję (czyszczony, ale nie prany), nie przewidywał okazywania czystości tego, co pod spodem.

Panaceum

Do oczywistych efektów zastąpienia mycia się ablucjami na sucho oraz - w sferach wyższych - pachnidłami, należała powszechność robactwa. Z jednej strony pogodzono się z nim do tego stopnia, że wzajemne iskanie zostało wpisane w formy obyczajowe, określające dokładnie, kto komu winien wyłapywać insekty, z drugiej jednak uciążliwość pluskiew, pcheł czy wszy kazała szukać na nie jakichś sposobów. Były to, ni mniej, ni więcej, tylko przepisy dietetyczne, uważano bowiem, że pasożyty wychodzą z ludzkiego ciała, tak jak robaki z mięsa, a rodzą się z zakłóceń humorów, czemu mogło przeciwdziałać właściwe odżywianie. I tak oto lęk przed zarazą prowadził do zwiększenia zagrożenia, chociażby dlatego, że dżumę roznosiły pchły.

Jak to się stało, że naraz umknął ludziom związek między brudem a robactwem i licznymi chorobami, przedtem dosyć oczywisty? Dlaczego na przykład uważano, że kołtun rodzi się z owych humorów, skoro widać było, że trafia się w miejscach szczególnej nędzy i brudu, tam gdzie włosów nie czyści się nigdy, choćby otrębami?

Pewną odpowiedzią mogą być podręczniki lekarskie. Podczas gdy już artyści odrodzenia robili wierne szkice anatomiczne, a na ich obrazach można było łatwo rozpoznać rośliny, na rycinach ówczesnych i późniejszych ksiąg medycznych ludzie przypominają żaby z fantastycznymi wnętrznościami, a zioła w zielnikach jakieś uproszczone ornamenty roślinne do niczego nie podobne.

Źródłem wiedzy o ludzkim ciele nie była obserwacja natury, ale wiedza odziedziczona, trwałe wyobrażenia - takie, iż jest ono czymś lichym, słabym, bezbronnym i zdanym na wyroki Opatrzności. Że zdrowie jest czymś nietrwałym - jest harmonią czterech soków organizmu: flegmy, krwi, żółci i żółci czarnej, zwanych humorami i nader łatwo ową harmonię zakłócić. Pomocne na to może być puszczanie krwi, przeczyszczenie, dieta - oraz panaceum. Jeśli jest bowiem jedna przyczyna utraty zdrowia, to powinno być na nią jedno lekarstwo, czyli panaceum. W II wieku słynny grecki lekarz Galen, który sformułował teorię humoralną, wynalazł taki lek, zwany teriakiem, który był w użyciu jeszcze w XIX wieku...

 

Kulturę narodu mierzy się spożyciem mydła.

Justus von Liebig, 1844

 

Choć już od XVII wieku pojawiali się uczeni głoszący, że może to wcale nie jest takie proste. Że różne są schorzenia i różne ich przyczyny. Lecz mogli oni na obronę nowych pomysłów przytoczyć eksperymenty i własne rozumowanie, a za ich przeciwnikami przemawiało kilkanaście wieków skuteczności teriaku.

Ostatecznie jednak oświecenie otwarło drogę wiedzy do zmagania się z przesądami i zabobonami. Choć może te nazwy i zawarty w nich ton pogardy nie są stosowne wobec rozmiarów błędu i niewiedzy, w jakie na parę stuleci wpędziła ludzi trwoga.

Aqua vitae

Dzieje higieny w XVIII i XIX wieku to przykład podręcznikowego postępu. Splata się tu technika, świadomość zbiorowa i zmagania klas społecznych.

Optymizm XVIII wieku gasi lęk przed wodą, choć postrzega ją jako żywioł o szczególnych właściwościach, nie tyle higienicznych, ile leczniczych. Gorąca kąpiel osłabia i rozluźnia członki, ale też sprawia, że wewnętrzne płyny żywiej krążą, nie zalegają w różnych miejscach, powodując bóle i choroby.

Letnia kąpiel z kolei koi nerwy i uspokaja, natomiast woda zimna kurczy i wzmacnia mięśnie oraz dodaje wigoru.

W Wersalu dobudowuje się łazienki i dwór z pewnym upodobaniem, ale i z ostrożnością zaczyna zażywać gorących kąpieli.

Tymczasem w sferach mieszczańskich powstaje kult kąpieli zimnych. Przywołuje się doświadczenie starożytnego Rzymu, gdzie młodzież kąpała się w Tybrze, i pierwotnych plemion, w których noworodki obmywa się w rzekach. Potęga imperium i naturalność dzikich świadczą na rzecz tężyzny, samodyscypliny, doskonalenia swego ciała i ducha. Wszystko to przeciw gorącym kąpielom, w których gustuje arystokracja, a które osłabiają, rozleniwiają i są widomą oznaką degeneracji warstwy, która musi odejść, by ustąpić miejsca siłom nowym, prężnym, krzepkim.

Idea hartowania pokazuje, jak zmienił się stosunek do ludzkiego ciała - dwa stulecia uważano je za bezbronne wobec złowrogiego świata i cały nacisk był kładziony na jego osłanianie. Teraz okazuje się, że organizm ma w sobie wewnętrzne mechanizmy obronne, jakąś pierwotną moc, którą trzeba odpowiednimi praktykami wyzwolić. Można go zatem zanurzyć w wodzie, zaufać jego witalnej sile i wewnętrznej energii.

Dzięki temu nowemu postrzeganiu ciała, stała się możliwa idea szczepień. Nacięcie skóry, by wprowadzić pod nią zarazki ospy, było wyrazem wiary w siłę natury i w moce ludzkiego organizmu, który potrafi sam zwalczyć chorobę.

Było pewnie refleksem ufności we własne siły i możliwości, jaka przepełniała młodą burżuazję.

Te emocje każą jej podkreślać przepaść oddzielającą nową tężyznę od arystokratycznej zniewieściałości i sprzeczność między zdrową naturalnością a sztucznością dworskiej pielęgnacji urody. Szminki, pudry, barwiczki, pomady, peruki stają się przedmiotem szyderstwa i wzgardy. Wszystko to jest niezdrowe, zakłóca normalne funkcjonowanie organizmu i wszystko to wszak pozór skrywający prawdziwy wygląd. Skóra i włosy winny być naturalne, a więc nie upstrzone kosmetykami, ale po prostu czyste.

Walka o czystość wymierzona jest przede wszystkim w zbyt wyrafinowane zabiegi upiększające. W roku 1765 w "Encyklopedii" pisano: "Nie należy mylić czystości z dążnością do luksusu, afektacją w stroju, perfumach, zapachach..."

Higiena publiczna

Przemiana stosunku do czystości ciała dokonywała się wśród elit, reszta nadal wody nie używała. Pod koniec XVIII wieku obrońcy naturalności i czystości przenieśli uwagę z wypielęgnowanej, zniewieściałej arystokracji na to, co widać było dookoła. Na miasta tonące w błocie, smrodzie i odpadkach, na nie- ogarniony, wszechobecny brud, powszechność chorób i olbrzymią śmiertelność.

Za ich powód uznaje się zepsute powietrze, czyli opary zgnilizny i smrodliwe wyziewy.

Źródła groźnej stęchlizny są widoczne: cmentarze, kloaki, sterty gnijących odpadków. A także miejsca stłoczonej nędzy wypełnione przez rzesze nigdy nie myjącego się pospólstwa.

 

Wezwano pokojową i służebną dziewkę:

W naczynie srebrne wody wylano konewkę

Zosia, jak wróbel w piasku, trzepoce się, myje

Z pomocą sługi ręce, oblicze i szyję.

Adam Mickiewicz

 

Rodzi się higiena publiczna. Wywozi się kości z cmentarzy za miasto, planuje kanalizację, przemyśliwa nad sposobami doprowadzenia i rozprowadzania wody, a także podejmuje się zmiany w szpitalach, przytułkach, więzieniach. Reforma szpitali polega na tym, że chorzy odtąd mają pojedyncze łóżka, dostają bieliznę, a z sal usuwa się nieczystości. W tych wszystkich zmianach chodzi jednak nie o mycie się, ale o to, by chronić niezbędną dla zdrowia czystość powietrza, by zminimalizować źródła jego zatruwania.

Siłą rzeczy utrwala się jednak w umysłach związek między zapachem, czy po prostu smrodem, a czystością. W wyższych warstwach woda oprócz swych zalet leczniczych zaczyna mieć też znaczenie higieniczne - używa się jej coraz częściej (obok tradycyjnego wycierania) do ablucji miejscowych, myjąc na przykład nogi lub "zgięcia ciała".

Odkrycia, iż oddychamy skórą, i że istnieją drobnoustroje groźne, a niewidzialne gołym okiem, rehabilitują ciepłą wodę i mydło - trzeba się myć, nie tylko, by pozbyć się złych zapachów, ale by otworzyć pory skóry na wymianę tlenu i dwutlenku węgla i aby zwalczać zarazki.

Znikają zatem ostatnie mentalne przeszkody i higieniści muszą tylko uporać się z przyzwyczajeniami, trudnościami technicznymi oraz XIX-wieczną pruderią, która w przyjemności ciepłych kąpieli, nagości i odosobnieniu dopatruje się tym razem zagrożeń moralnej na- tury, czyli pobudzenia chuci. Stąd obyczaj kąpania się w koszuli.

W roku 1832 w Paryżu pojawia się cholera i okazuje się, jak olbrzymiej zmiany w świadomości zbiorowej dokonał wiek XVIII. Odżywają dawne lęki i pomysły, że znów ktoś zatruł studnie, ale ustępują wobec konkretnych działań sanitarnych i zaleceń higienicznych: obronić się przed chorobą można tylko czystością.

W XIX wieku przeprowadza się wielką akcję dydaktyczną, która ma nakłonić do mycia się biedotę zarówno w miastach, jak i na wsiach. Władze, duchowieństwo, autorytety medyczne - wszyscy pospołu prowadzą akcje i agitują na rzecz wody, mydła i schludności. Buduje się łaźnie dla ubogich. Kąpie się żołnierzy, więźniów, pacjentów, uczniów, mieszkańców przytułków - w czym bardzo pomocny okazał się wynalazek natrysku. W popularnych broszurach instruuje się, jak operować miską, dzbankiem z wodą, gąbką i ręcznikiem. Wreszcie dokonuje się utożsamienia czystości fizycznej z czystością moralną. Tworzy się jakby sprawdzian dla ubogich - ktoś, kto chce się wydostać z nędzy i brudu, winien zrobić choćby jedną rzecz, która jest w jego mocy - umyć się.

Postęp czy względność?

Ostatnie dwa wieki zmian w higienie - i nie tylko - są żelaznym dowodem na dokonywanie się rozwoju we właściwym kierunku, bo prowadzącego do stanu, który dziś uznajemy za oczywisty. A czym były poprzednie dwa stulecia? Zatrzymaniem koniecznych procesów? Błędem historii?

Czy zastosowane tu kryterium odruchu obrzydzenia i zażenowania wobec odmiennych czy uprzednich form zachowań jest wystarczające do ustalania wyższości i niższości? cywilizacji i prymitywizmu? postępu i wstecznictwa?

W XI wieku wenecki doża poślubił grecką księżniczkę, która zgodnie ze swymi bizantyjskimi obyczajami używała do jedzenia "złotych widełek o dwóch zębach". Wzbudziła tym powszechne oburzenie, uznano, że obraża ludzi swym przesadnym wyrafinowaniem i ma ich za gorszych od siebie. Gdy wkrótce spadła na nią przykra choroba, św. Bonawentura nie miał wątpliwości - to była kara boska za widelec.

Kiedy XVII-wieczni Europejczycy trafili do Japonii, zostali tam uznani za barbarzyńców. Ale oni sami pełni byli pogardy dla nieustannie pucujących się Japończyków, a swój smród i wszy uważali za przejaw cywilizacyjnej wyższości.

Bez egzotycznych przykładów można sobie wyobrazić reakcję na przykład brudnych pijaków w knajpie na wejście do niej człowieka trzeźwego i schludnego. Albo salonu, na którym między eleganckimi gośćmi pojawia się obtargany brudas. W obu wypadkach musi nastąpić odrzucenie intruza, czyli kogoś nie respektującego obyczaju danej społeczności.

 

W łaźni gorzałeczką, a barskim mydełkiem grzbiet nacierają.

Mikołaj Rej (1505-1569)

 

Obyczaj bowiem jest społecznym spoiwem i językiem. Stanowią go formy zachowań ludzi wobec siebie, które tworzą poczucie swojskości, tworzą więź wspólnoty i więź z przeszłością, zmieniają się zatem bardzo powoli, by zaistnieć bowiem, muszą ogarnąć całą społeczność, stać się tym, co przekaże ona następnemu pokoleniu, i co ono przekaże swym dzieciom w poczuciu ciągłości, które każdemu społeczeństwu jest niezbędne.

Zażenowanie, które pojawia się choćby przy czytaniu tutaj o pewnej fizjologicznej beztrosce antenatów, jest świadectwem jedynie przywiązania do naszych własnych wartości, a nie miarą zacofania innych. Obyczaj nie służy do mierzenia postępu ani cywilizacyjnego rozwoju, ponieważ jest wypadkową zbyt wielu czynników i o zbyt wielu procesach zaświadcza.

Jakie wnioski mogą wynikać z tych rozważań o postępie?

Są urządzenia, maszyny, produkty coraz doskonalsze, które zmieniają nasze życie. Zmieniają je różnie - może na lepsze, może nie.

Nie ma mechanizmu obiektywnego, który nieuchronnie pcha nas ku coraz wyższym etapom. Nigdzie nie idziemy prostą ustaloną drogą, u końca której jest jakiś cel. Wybieramy ją za każdym razem, często się mylimy, błądzimy, wracamy.

Z całą pewnością możemy dziś powiedzieć, że lepiej się myć, niż nie myć. Ale też nie mamy żadnej pewności, że nasze wnuki nie wpadną na pomysł, że szaleństwo XX-wiecznej higieny sprawiło, że stłumiliśmy naturalne wonie, jakimi obdarzyła nas natura i należy do nich powrócić...