ROMAN BRATNY

cdn

1989

 

 

 

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

"Pomożecie? - Pomożemy!" - przecież taki tytuł, cytat z przemówienia pierwszego, wyświechtany przez dziesiątki dziennikarskich przytoczeń, wyglądałby na kpinę.

Redaktor Wieluń cisnął długopis na szklany blat długiego konferencyjnego stołu, podniósł się i podszedł do okna. Mocował się przez chwilę z klamką. Ostre, zimowe powietrze owionęło mu twarz. Zaczerpnął tchu. Jak dobrze, że istnieje coś takiego jak powietrze. Spojrzał na swój redaktorski pokój, na stół zastawiony filiżankami po kawie, na spodeczki z czarnymi zaciekami, na góry niedopałków pozostawione w popielniczkach, poodsuwane krzesła... Dyskusja o roli i pozycji dziennikarza w okresie odnowy. Zawsze żyjemy w okresie lub przed okresem odnowy. Ile to już razy? Ktoś zaproponował nawet tytuł: "Trzecia nadzieja".

- Pierwsza to czterdziesty piąty? - zapytał ostrożnie, zaproszony na dyskusję, nowy warszawski sekretarz, Teofil Haładaj.

- Druga pięćdziesiąty szósty - taktownie wtrącił młody Artek Pasiecki, jakby nie chcąc wymienić tak bolesnej mu daty sześćdziesiąt osiem.

Że sekretarz przybył na dyskusję, to dobrze, ale nie jest całkiem pewne, czy dobrze, że został w ogóle zaproszony, za wiele padło tu słów drastycznych. Cały początek zdominował ten uzdolniony szczeniak Pasiecki. Był na fali. I to wysokiej, skoro sam Wańkowicz (kolejny sukces: do redakcji przybył Stary Mistrz) przed rozpoczęciem stenografowanej rozmowy złożył mu gratulacje za drukowany w ostatnim numerze "Tygodnika" reportaż "Któryś tam". Rzecz dotyczyła sekretarza jednego z północno-wschodnich województw. Satrapa do tej pory utrzymał się jakimś cudem na wichrach personalnych przemian. Pasiecki zwał go w reportażu Gubernatorem...

Muszę odpocząć - zdecydował redaktor Wieluń, ale to oznaczało tylko tyle, że znów znalazł się przy otwartym oknie. - Żebym się tylko nie zaziębił - zmartwił się o siebie, choć wiedział, że nie o to chodzi. Potrzeba powietrza nie wróżyła nic dobrego: serce.

Patrzył z wysokości drugiego piętra na snujących się ulicą przechodniów.

Czy nie lepiej znaleźć się tam, na dole, wśród ludzi zajętych swoimi zwykłymi sprawami? Czemu za moje uznałem to wszystko tutaj? - pomyślał bezradnie, oglądając się znów na pokój, jakby kłęby papierosowego dymu symbolizować miały pożary krwawych grudniowych dni.

Usłyszał ciche pukanie i nim się odezwał, w progu stanął Artek Pasiecki.

- Jeszcze panu mało? - mruknął niechętnie na widok swego pupila.

- Redaktorze, jeszcze raz apeluję: wróćmy do tytułu mego pierwszego grudniowego reportażu: "Drugie śniadanie poległych". Pasuje, jak ulał. Przecież reportaż nie poszedł, a dziś w dyskusji mówiłem znowu o wrażeniu, jakie na mnie zrobiła chwila, gdy byłem w Gdańsku świadkiem zwracania rodzinom zawiniątek znalezionych przy poległych. Ten suchy chleb na drugie śniadanie... Wtedy nie przeszło, ale skoro w naszej dzisiejszej dyskusji brał udział nowy warszawski sekretarz, cenzura będzie musiała uważać...

- Nie muszę panu przypominać całej historii. Klęska zaczęła się właśnie od tytułu - naczelny przywołał młodzika do porządku.

O Boże, skończyć z tym wszystkim - westchnął w myślach i ostentacyjnie otworzył szerzej okno. - Niepoprawny smarkacz. Ile z tym zatrzymanym reportażem było kramu! Na początku okazało się, że niestosowny jest tytuł. Dyskutowano nad słowem "polegli". Zaproponowałem "zamordowani", co uznano za prowokację. .. Już byliśmy blisko zweryfikowania "zabitych" ("zabici to jest kompromis" - wyraził się cenzor), aż przyszła z centrali decyzja, że cały tekst zdejmujemy...

Artur wyjął z kieszeni papierosy.

- O nie! - krzyknął panicznie Wieluń.

- Nie, to nie - mruknął nonszalancko Artur, biorąc okrzyk szefa za decyzję definitywnie odrzucającą jego tytuł, i wsadził papierosa w zęby.

- Powiedziałem, niech pan tu nie pali! - krzyknął histerycznie Wieluń. - Co się ze mną dzieje? - dodał w myślach. - Panie Arturze - mruknął pojednawczo - jestem piekielnie zmęczony. Przecież był pan świadkiem, jak stary Melchior wycofał tę część swojej wypowiedzi, w której mówił o nie wyjaśnionych jego zdaniem okolicznościach zajść w Gdańsku i Szczecinie, o dziwnej symetrii spontanicznych ponoć reakcji tłumów w obu miastach, o tych pożarach... Niech się pan uczy od Mistrza.

- Dobrze, dobrze, historia się dziś nie kończy. "Drugie śniadanie poległych" może poczekać. Do widzenia!

Wieluń został sam. Dotknął ręką czoła. O Boże, co ten szczeniak powiedział? Historia się dziś nie kończy?

 

Redaktor Wieluń był zbyt zmordowany wielogodzinną dyskusją, by szukać czyjegokolwiek towarzystwa, ale przymusowa samotność, na jaką skazała go niedawna śmierć żony, była jeszcze gorsza. Pozostawała, jak zawsze, praca. Już od paru dni leżał na biurku list od nowego sekretarza. Towarzysz Edward zwrócił się do kilkuset naukowców, publicystów z prośbą o radę. Jak uzdrowić schorowaną socjalistyczną ojczyznę. Powstały już komisje ekspertów. Mikrosejmy specjalistów. Taki list to oczywiste wyróżnienie - i redaktor potrafił to docenić. Ale wciąż jeszcze nie mógł zabrać się do odpowiedzi, a w dzisiejszej dyskusji ten okropny staruch wypruł z niego resztki energii. Jak to powiedział w pewnej chwili? "Wasza generacja jest nie do uratowania. Wszystko, co jest wyższe nad depresyjny próg stalinizmu, jest dla was szansą, nadzieją..." "Trzecia nadzieja". Nieźle byśmy się wygłupili z tym tytułem. Przecież to jawny sceptycyzm. Bo ileż razy można?

Ani się spostrzegł, jak zaczął pisać.

"Ten list jest świadectwem powagi sytuacji i powagi człowieka, który podjął się za nią odpowiedzialności. Ale skoro ten Człowiek (Duża litera? Tak, duża.) uznał, że trzeba się zwrócić do ludzi spoza instytucji przedstawicielskich, to dowód, że system ich doboru jest fałszywy, że zostawia na marginesie ogromną część intelektualistów, których kraj potrzebuje..."

Przerwał pisanie. Czy to ma sens? Czy on to w ogóle przeczyta? Właściwie po cholerę to wszystko?! - poczuł złość do samego siebie. - Mam pięćdziesiąt lat, a czuję się starcem, zwłaszcza gdy patrzę na takiego omszałego przez lata Wańkowicza. Kiedy nagliłem, żeby zacząć dyskusję, przerwał mi: "Jeszcze trochę, przecież ja chcę też prywatnie pogadać z młodzieżą". Dla niego nawet Haładaj to młodzież... A może On ma rację? Jest się młodym, dopóki się wierzy. Że jest nadzieja. Choćby ta trzecia...

Poczuł, że nie wróci już do przerwanego pisania. Musi odpocząć. Wyciągnął się na tapczanie. Do dziennika telewizyjnego było jeszcze pół godziny.

Niebieskie anioły lecące nad miastem... Czarne płaty sadzy niczym skrzydła bijące niespokojnie na wietrze. Nie, to nie powstanie. Płonie gmach... Wyobraźnia 'rekonstruowała sytuacje skreślane przez redaktorski cenzorujący ołówek w niedawnym reportażu Pasieckiego z Gdańska... "Drugie śniadanie poległych"... Nad gmachem płonącego komitetu wojewódzkiego helikopter ewakuujący przez dach obrońców budynku. Falangi lecących przez granatowe niebo helikopterów, u każdego uczepiony milicjant, jak dziwaczny groteskowy anioł nad potępieńczą czeluścią... I ten gęsty, uparty dzwonek ...

Ocknął się nareszcie. Zdążył dopaść telefonicznej słuchawki. Sekretarka ważnej osobistości bardzo oschle zapraszała go do gmachu:

- Towarzysz czeka już od ósmej...

 

Profesor Eustachy Pasiecki obudził się wstrząsany dreszczem wyniesionego ze snu przerażenia. Co to było? Wrócił w ten sen jak we wspomnienie sprzed lat dwudziestu, trzydziestu. To było jak mechaniczne cofnięcie tajemniczego zapisu pamięci, jak powrót w długą noc podróży, oddalającej od miejsc, gdzie zna cię każdy, jak ty znasz każdy kamień i cegłę rozwalonej kamienicy... Sen odtwarzał nawet pejzaż za oknem wlokącego się pociągu: piaszczyste laski, przycupnięta wieś. czerwień dachówek, podkreślająca, że on nie stąd, że przyjechał tu schronić się przed wypaloną warszawską ojczyzną... Ale dlaczego nie widzi twarzy tej starej kobiety, płaczącej nad jego niepotrzebną, niewiarygodną opowieścią? Bo wyznał to najstraszniejsze obcej, starej kobiecie, gdy dopytywała się o syna," który walczył na Woli. Ale teraz we śnie pojawiła się na jej miejscu matka z twarzą wykrzywioną wstrętem. Siedział wsparty o poduszki, wpatrzony w ciemność, przerażony, że zamknięcie powiek przyniesie znów obraz jej twarzy - tak kochanej, a tak przerażającej.

Nigdy się nie dowiedziała... Żadne echo tamtego powstańczego sierpniowego dnia nie wróciło do niej, nie wiedziała nic poza tym, co jej powiedział. Ona jedna nie mogła wiedzieć i ona jedna nie uwierzyłaby z pewnością, bo gdyby uwierzyła, straciłaby w tej samej chwili nie tylko Jurka, ale i jego, drugiego, ostatniego syna. Nie mogła wiedzieć. On sam właściwie zapomniał, że powierzył swoją tajemnicę przypadkowej starej kobiecie.

Wstał z łóżka, podszedł do okna. Po odsłonięciu firanki do wnętrza wemknęło się światło latarni. Poczuł się znośniej, chociaż straszyły ciemnością szeroko otwarte rozsuwane drzwi do sąsiedniego pokoju. Ile uporu ich matki! Pomyślał: naszej matki. Ile indiańskich podstępów z meldowaniem kuzynów i przypadkowych znajomych!... Ale obroniła dla nich to wielkie mieszkanie, cudem ocalone w mieście-pustyni. Najpierw on z matką w jednym pokoju. Potem żona, dwóch synów... Najpierw Artur... W dwa lata po wojnie przyjście na świat tego syna było... Oddalało jakoś śmierć Jurka, pozwalało o niej zapomnieć w ojcowskich, nieprzytomnych zabiegach... Studia... Ojcowie przy szkolnej tablicy... A matka... Jej ciągłe wycieczki do Czerwonego Krzyża. "Skoro Jurek nie został odnaleziony, skoro musiałeś go zostawić..." Powiedział: "śmiertelnie rannego" - i to była nadzieja. Potem się poprawił: "był konający",.. Przez jakiś czas żył w obsesyjnym lęku, że spotka gdzieś tę kobietę, że ona będzie o tym mówić. Dla matki wszystko, co teraz robił, było zdradą Jurka i sprawy, dla której zginął lub zaginął. Gdy raz czy drugi powiedział brutalnie coś na temat tych w Londynie, gdy zacytował czyjś wiersz: "raczej z diabłem niż z nimi", wiedział, że sprawia jej ból, że ona wierność tamtej sprawie, a więc i tamtym ludziom, uważała za gwarancję życia lub bodaj pamięci po Jurku. Więc nie mówił. A zaczęło się wtedy to upokarzające ujawnianie, spis, "kolczykowanie" - jak mawiali jego akowscy towarzysze broni... Chciał wierzyć, że tak trzeba. I wtedy szok. Dowódca, człowiek, który prowadził tę akcję ujawniania, usłyszawszy jego nazwisko, podniósł oczy. dotąd wbite w blat długiego stołu, przy którym oficerowie bezpieczeństwa wypełniali ewidencyjne arkusze...

- Brat Jerzego? - zapytał niespodziewanie.

Gwałtowny przypływ wzruszenia, jakby ktoś, wymawiając to imię, zmaterializował cień, sprowadził jakąś nadzieję.

- Tak jest! - odparł prostując się po żołniersku.

Wtedy pułkownik podniósł się, obszedł długi stół i nic nie mówiąc do osłupiałych oficerów, wziął go pod rękę...

- Co z nim? - spytał półgłosem, gdy był już pewien, że go nie słyszą.

- Poległ. Poległ - powtórzył czując w gardle spazm, jakby tym słowem zabijał go ponownie...

Twarz pułkownika ani drgnęła.

- Musiałeś tu przyjść?

Nie zrozumiał pytania.

- Już cię mieli? - pułkownik gestem głowy wskazał tamtych za stołem.

- Czytałem wezwanie... - wyjąkał, czując, że coś jest nie w porządku.

- No, trudno - odsapnął pułkownik i bez słowa zawrócił w stronę stołu.

Pasiecki znów poczuł się tym dwudziestoletnim, który nie rozumie gry.

Obejrzał się na swego dowódcę, siadającego pomiędzy dwoma młodymi oficerami bezpieczeństwa, i poczuł nagle uderzenie nienawiści: to są mordercy jego brata! Pojednani w nowej grze.

Strażnicy nowego porządku i ten stary pułkownik pytający: "Musiałeś tu przyjść?" Znów robi coś wbrew historii. To ja, głupi podchorążak. wiedziałem, że powstanie nie ma sensu, wiedziałem, a on, a oni...

Już nigdy! - powtarzał sobie z jakimś spazmatycznym poczuciem upokorzenia, składając na pół zaświadczenie o dokonanym ujawnieniu się.

Ale czy to była granica, po której przestąpieniu już nigdy nie miał uwierzyć? Przecież powoli zaczął włączać się do pochodu. Może ten żywioł nienawistnej pamięci dotykał brutalniej dowódców jego młodości, nie jego? Oglądał potem tę polską wojnę domową, w której po drugiej stronie strzelali jego koledzy, nie dość sparzeni w czterdziestym czwartym. I nienawidził ich w imię swojej nienawiści do tamtych, do wodzów w Londynie. Byli jeszcze tacy, co słuchali stamtąd radiostacji, której sygnał był kiedyś dla nich jak dzwon na podniesienie, teraz zaś przypominał poszczekiwanie brytana. Pierwsze takty V Symfonii. "Symfonią losu" zwał ją Beethoven, a ci złodzieje ukradli motyw tego dobijania się do bram przeznaczenia, by ich zaprowadzić i zamknąć za więziennymi kratami.

Uratował go Artur. Dziecko. Nie miłość. To było już przeżyte. Jak wszystko w powstaniu. A potem już tylko dożywanie... Tacy oni byli, ci wypaleni, ale żywi. Więc przyszedł na świat... Dlaczego taki ważny jest ten pierwszy syn? Świadomość przetrwania? Nadzieja, że jeszcze będzie inaczej? Bo ta nadzieja już nieśmiało daje znać o sobie. Drażnią triumfalne bębny propagandy, ale z radością haruje się przy odbudowie miasta. Boże, Trasa W - Z! Ten tunelik, że spluniesz z jednego końca na drugi. Co za triumf! Niekłamany, prawdziwy. Coś się buduje. Coraz głupsi stają się ci nieprzejednani. Zaczyna tracić powstańczych kolegów, tych, co mają mu za złe, że jest w ZWM, że w dyskusji powiedział coś o "nieśmiertelnych dziejach romantycznej głupoty w Polsce". Oczywiście, jest na dobrej drodze, ale też i błądzi nadal. Romantyzm jest nam potrzebny. Socjalistyczny. Czyta pisarzy, do których czytania wprawiał go kiedyś ojciec. I oni się zmienili. Zamiast dramatów katolickiego sumienia - rachunki z historią. Każdy oczywiście po swojemu prowadzi te rachunki... Jak gospodyni domowa - tu bochenek chleba, rzodkiewki, buraczki. Poległy brat, majątek, z którego wypędzili, awans niepiśmiennego na dyrektora... Te prywatne zyski i koszty. Ale każdy bilansuje po swojemu.

Koniec studiów. Przychodzi na świat Rudolf. Co za imię! To babcia, czyli matka, przypomniała sobie, że stryj nosił to imię. Niech będzie Rudolf. Ile decyzji podejmował przeciw sobie, przeciw swoim duchowym ojcom, przeciw otoczeniu swej młodości?! Podobnie było, gdy wstępował do partii. Ale to był gest wobec państwa. Może jeszcze byle jakiego, ale własnego. "Własne" brał wówczas w cudzysłów, ale w tym właśnie była państwa tego bylejakość, zasługująca na pomoc. Chciał tę bylejakość przezwyciężyć, zmienić, ograniczyć. "Towarzyszu" - mówiła do niego matka. Tak, to był czas ostatecznego wyboru. A także wybór wrażliwości na czas. Trzeba być kamieniem, aby nie płynąć z prądem. A dziś prąd niesie w inną stronę... Ale czy ta inna, nowa strona musi być rehabilitacją starych zaułków bez wyjścia? Artur! Skąd on się wziął? Może właśnie z mego konformizmu - z niezgody na swego ojca? Chciałem mu przekazać własne posłanie: żyć przyzwoicie, być sobą, bo historia zawsze człowieka oszuka. I byłem sobą - wbrew wszystkiemu, co mnie pchało w życie publiczne. Z niewiary. Ze strachu, że zawsze, gdy zaufam historii, natrafię na zrozpaczone oczy mego brata i jego rozkaz: "Dobij! Zrób to! Na miłość ojczyzny!" Tacy wtedy byliśmy. Takie padały słowa. Chociaż ostatnie brzmiały: "Słyszysz, kurwa? To rozkaz!..."

Nikomu o tym nie mówił. A gdyby mówił, i tak nikt by nie uwierzył.

Minął rok. I oto siedzi w gabinecie z zakratowanym oknem. Naprzeciw niego pułkownik. Pułkownik kaleczy polskie słowa. Chce tylko wiedzieć, gdzie jest jego brat. To wynik tej nieostrożności dowódcy, który odprowadził go na bok od stołu, przy którym przybijali pieczęć na akowską przeszłość. Wyniuchali gdzieś - ktoś zeznał czy doniósł? - że było dwóch braci o tym samym nazwisku. Z jednym rozmawiał dowódca. Może przekazał instrukcje dla drugiego? Ten drugi jest ważniejszy - był w powstaniu przez parę dni adiutantem dowódcy, który teraz "robił ujawnienie".

- Więc gdzie ty brata schował? - trzeci raz pada pytanie, a ciemne, źle ogolone szczęki pułkownika zaczynają chodzić pod skórą.

- Brat poległ - powtarza po raz trzeci.

- Ale my wiemy, że był ranny i tylko ty sam z nim został...

Powiedział to ktoś z jego drużyny? Kto? I po co to mówił? Przecież nikt nie wie... Tylko starej kobiecie wyznał, że Jerzego zasypało, przywaliło gruzem jak odłupaną od rzeźby głowę. Został na piętrze pasażu Simonsa, gdy inni zeskakiwali z piętra w dół... Może to któryś z nich zeznał?... Zeznał, bo oni tego chcieli...

Pojął, że już nie zaśnie. Był biały, letni dzień, w którym miasto miało swój najlepszy czas ciszy, spokoju, odpoczynku. Za oknem panoszyło się zielonością wspaniałe drzewo. Jako dziesięciolatek siadał na parapecie i patrzył z uwagą w dół, żeby zobaczyć, czy obrodziły kasztany. Przestraszył się. Od tamtego czasu minęło prawie pięćdziesiąt lat! Połowa życia drzewa, bo przecież stuletnie leśnicy skazują do wyrębu. Niewiele miał już przed sobą od śmierci żony, samotność paraliżowała go, wyganiała za próg mieszkania. Niedawno jeden z przyjaciół zapytał z troską: "Czy to prawda, że zaglądasz do kieliszka?" Jak czujna jest plotka. Stercząc przy oknie, uświadomił sobie przyczynę, dla której wstał z łóżka. Bał się, że sen powróci. Zaczął łazić w piżamie po mieszkaniu. Nastawił maszynkę z kawą. Tak, spać nie będzie. Weźmie się za te papierzyska przygotowane do wykładu.

Boże, dziś przecież wychodzi "Tygodnik" z listami czytelników w sprawie reportażu Artura "Któryś tam", reportażu, o którym mówi cała Polska!

Ogolił się spiesznie. Wyjrzał przez okno, przed kioskiem uformowała się już kolejka po gazety. Na pewno jest i "Tygodnik". Ilekroć wybucha kryzys, nadzieja otwiera zainteresowanie prasą, dyskusją...

"Tygodnik" leżał grubą ławicą egzemplarzy. Porwał jeden z wciąż ubywającej sterty i zawrócił na schody.

Nie ma co, dobry ze mnie tatuś - zażartował sam z siebie.

Po chwili stał z otwartymi ustami, łapiąc powietrze, jakby się dusił. Na stronie, gdzie spodziewał się kolumny listów o reportażu Artura, było tylko krótkie oświadczenie redakcji.

Tygodnik informował, że wobec bezprzykładnego ataku na zasłużonego towarzysza X, jakiego w reportażu pt. "Któryś tam" dopuścił się redaktor Artur Pasiecki, redakcja rezygnuje z jego współpracy i zamyka na przyszłość swe łamy przed kalumniatorem.

 

- Przyszło paręset listów - powiedział Artur.

- Mizerna pociecha... - mruknął Rudolf, jego młodszy brat.

Bardzo rzadko profesor Eustachy Pasiecki widział obu synów razem. Od młodości chodzili własnymi drogami. Co gorsza, obie te drogi odwiodły ich od ojca. Nie ma podlejszej uroczystości niż urodziny, gdy już dawno przekroczyło się pół wieku, ale ta okoliczność posadziła ich razem za stołem przy parzonej przez ojca kawie i kieliszku wina...

Rozmowa jednak nie miała okazjonalnego charakteru. Artur był już może nieco wystudzony, ale ten właśnie chłód i pozorny dystans, gdy mówił o swojej sprawie, najmniej się ojcu podobały. Odpowiedział, że zbiera odpisy listów, jakie przychodzą do redakcji: "To jest dopiero dokument na temat nastrojów społecznych..."

- Ja bym temu twojemu Wieluniowi po prostu zbił mordę - Rudolf tym razem był z bratem.

- Ofiara systemu - wzruszył ramionami Artur. - Ale wiesz, ojcze, z tych listów wynika, że pozorne rozhuśtanie nadziei jest bardzo złudne. Reakcja opinii o tym właśnie świadczy. Wiele listów wrzucano poza terenem województwa tego satrapy. Ich autorzy piszą wręcz, że Gubernator może kontrolować pocztę. Wiele listów oczywiście nie podpisanych. Wszyscy odsłaniają brudne tło jego rządów, ale też wszyscy mówią, że cała odnowa jest lipą, skoro ze mną tak postąpili... Choć społecznie może się to okazać opłacalne.

- Co ty mówisz? - jęknął ojciec.

- No tak. Bo ja przestanę się wygłupiać i wezmę się serio do roboty, a ludzie nie pozwolą się nabierać.

- Cóż to za robota serio? - bąknął naraz nieprzyjaźnie Rudolf.

- Trzeba ludziom otwierać oczy. Ten system nie nadaje się do naprawy. Kto mówi o odnowie, to albo łże, albo jest głupi.

- Synu, pozwól ludziom żyć nadzieją...

- I marzyć... - szyderczo mruknął Artur.

- Właśnie.

- W tym sensie prawo do marzenia jest w porządku. Twój Lenin o tym nauczał.

- Mój? - zdziwił się profesor Pasiecki.

- No tak. Twój. A raczej, przepraszam, ty jesteś jego, trzeba mieć poczucie proporcji. Ty możesz należeć do Lenina. Nigdy odwrotnie. A skoro umarł, to do jego następców. Tak jest! Z woli historii. Często o tym piszesz. Zresztą zgoda. Będziemy marzyć. O innej ojczyźnie. W której jakiś tam Gubernator będzie w kryminale, a moje o nim teksty w wypisach szkolnych...

- Artur, wierz mi, w historii płaci się nieraz koszty, które takie marzenia czynią przekleństwem...

- Nie ucz mnie oportunizmu. Całe wasze pokolenie... - nagle urwał. Zaczerwienił się, poderwał z krzesła i złapawszy w rękę kieliszek z winem, obszedł stół.

- Tato! Nie mówmy o tym, przecież to są twoje urodziny.

- Tak, skończmy z pryncypiami! Zresztą, mój bracie - zawołał Rudek - może propaganda czy kultura dostaną teraz w dupę, ale za to gospodarka ruszy! Ruszy na pewno. To jest ekipa ludzi nowoczesnych.

- Oczywiście. A ty, Rudek, na pewno nie wiesz, że nowy premier w czasie pożegnalnego bankietu dla Cyrankiewicza zwrócił się do niego z toastem: "Zawsze uważałeś mnie za półinteligenta. A ja teraz jestem premierem. To ja ciebie żegnam..."

- Może nowy premier to nie Spinoza. Ale gospodarka ruszy na pewno - powtórzył Rudolf.

- I ty będziesz szczęśliwy, jeśli nie będziesz musiał myśleć, ale będziesz mógł kupić sobie opony... - wzruszył ramionami Artur.

- Synowie! Za przyszłość waszego pokolenia...

Rozdział drugi

"Redaktorze!

Dowód wysokiej kultury dała redakcja «Tygodnika» przepraszając obrażonych czytelników artykułu «Któryś tam» pióra red. Pasieckiego. Z niecierpliwością należałoby oczekiwać teraz przeprosin za zniewagi wywołane bajkami Krasickiego lub Kryłowa, które również w sposób metaforyczny piętnują przywary ludzkie. Lecz nie o wyimaginowane słabości i przywary ludzkie chodziło w tym artykule. Tam podane były fakty! I odczytane, jak należy: i przez napiętnowanych, i przez krzywdzonych bohaterów tego reportażu, i przez bacznych, acz niemych obserwatorów tej przeraźliwej sceny.

Wrażliwość redakcji okazała się jednak jednostronna. Zamieszczając oświadczenie, że rezygnuje ze współpracy z red. Pasieckim, redakcja wymierzyła policzek ludziom znającym opisaną prawdę i hołdującym jeszcze naiwnemu przeświadczeniu, że:

- jest prawo do krytyki,

- krytyka jest rzeczą społecznie cenną,

- draństwo powinno być piętnowane,

- krytykujący nie może być represjonowany! oraz że

- teraz, właśnie teraz, rozpoczął się czas odnowy.

Tymczasem dłuższe ręce miał «Któryś» niż zasięg obecnych przemian. Te ręce nie tylko kierowały piórem redaktorskim w «Tygodniku», nie tylko zmusiły do napisania takiego oświadczenia. Te ręce zacisnęły się na gardłach innych niesubordynowanych, którzy by zapragnęli mówić i oceniać. Te ręce zacięły batem! To jest dławienie krytyki, to jest urąganie oczywistym faktom!

Redakcja nie będzie chyba zaskoczona, że list ten pozostanie nie podpisany. Niestety, za cenę własnego chleba, który łaskawie rozdzielają lub odbierają bohaterowie artykułu Pasieckiego i im podobni, nie można zdobyć się na odwagę. Prawda nie żywi, prawda boli. Wobec wysokiej «kultury», wykazanej w rozprawianiu się z red. Pasieckim, można przewidywać również «kulturalne załatwienie» autora listu podpisanego. A wiec jeszcze jeden policzek: zniżanie się do anonimów".

 

Redaktor Wieluń zdawał sobie sprawę, że gra o grubą stawkę. Niewątpliwie ten jego pomysł z "białą księgą" w sprawie Artura Pasieckiego mógł się okazać zbawienny. Ale i niósł spore ryzyko. Od paru dni wyczuwał wokół siebie pustkę. Na odprawie prasowej nikt do niego nie podszedł. A przecież zrobił wszystko, czego od niego wymagano! Wydrukował oświadczenie, wylał Pasieckiego. A straty? Nie tylko setki wymyślających listów, odsyłanie obelżywe odcinków z opłaconym abonamentem pisma. "Któryś tam" był przecież jednym z ostatnich broniących się sekretarzy wojewódzkich, jaki sens miało angażowanie się kierownictwa w taką sprawę? Wymyślił więc, że sporządzi zwarty meldunek o reakcji opinii publicznej na to wszystko - taką właśnie "białą księgę": powieloną na maszynie, którą rozda wszystkim znanym sobie członkom Biura Politycznego. Musi ich przekonać, że jego redaktorska decyzja o puszczeniu tego tekstu nie była fanaberią dziennikarską, lecz odpowiadała pilnej potrzebie... Już drugi dzień panie z hali maszyn tupały w klawiaturę, nawet dopuszczona do redaktorskiego łoża sekretarka, pani Basia, siedziała przy przepisywaniu.

Telefon rządowy też milczał groźnie i dwuznacznie... Jaka to była kiedyś satysfakcja, gdy "Tygodnik" dostał rządówkę, wszedł w specjalną sieć telekomunikacji... Sieć tych, którzy decydują. A teraz stoi ta czarna trumienka bez żadnych oznak życia... Przecież wydrukowałem oświadczenie, nie jestem spalony...

Sięgnął ręką do sterty uporządkowanych kartek. "Biała księga" też wymagała redakcji, umiejętnego stopniowania efektu, podkreślania point...

Nagle zadźwięczał telefon.

- Wieluń - rzucił do słuchawki swoim specjalnym, telefonicznym tenorem, który tak śmiesznie naśladowała czasem Basia w łóżku, gdy leżał zmęczony pieszczotą...

A w słuchawce mruknął niedbale swoje nazwisko Haładaj. Naczelny się sprężył. Niczego dobrego z tej strony nie oczekiwał. Był już po rozmowie ze Starym Mistrzem, który oznajmił, że wobec "haniebnego wykruszenia się grona dyskutantów" wycofuje swój głos... Teraz Haładaj. Może to i lepiej, że sam sekretarz się wycofa. Zostanie z przekonaniem, że to jego decyzja "ukarała" dodatkowo będącego w niełasce redaktora. Tamten wybrnął zręcznie. Że wobec rezygnacji takiego dyskutanta, cała dyskusja jest chybiona. A co sądzi redaktor? Uprzejmie, z rodzajem spłoszonej ulgi przyznał rację rozmówcy i nagle, w pół zdania, usłyszał: "Wiecie już? Generał Korczyński nie żyje. Mówią o samobójstwie..."

Jeszcze coś mówił. Jakieś sekundy, bezcenne, świadczące, że Haładaj nie zrywa, że podtrzymuje "stosunki partnerskie"...

No tak. Więc nie wytrzymują ciśnienia ci. co strzelali w Gdańsku, a równocześnie propaganda osłania jednego z tych, którzy...

Nieco uspokojony, wrócił do rękopiśmiennych listów.

 

"Redaktorze!

Nie domagajcie się, by ludzie czytający prasę społeczno-polityczno-kulturalną i ciut-ciut myślący krytykowali pewne sprawy otwarcie, bo stanie się z nimi to, co z Arturem Pasieckim. Ludzie, bądźcie czujni i nie dajcie się zwariować!"

 

Tak. To trzeba koniecznie dorzucić, i to nie na koniec, ale w pierwszej części. Podniósł się zza biurka ze spłachetka papieru w dłoni, gdy w progu zatrzymał go charakterystyczny sygnał rządówki.

A jednak - pomyślał z satysfakcją, podnosząc słuchawkę. Odezwała się sekretarka generała Mecha.

- Szef do pana...

Odczuł niemiłą sensację. Żebyś nie wiem jak był w porządku, ludzie z tego resortu budzą w człowieku niepokój. A tu sam wiceminister! Generał był bardzo miły. Jowialnie pytał o zdrowie, pomruczał też o znanych mu kłopotach redaktora, wreszcie zapytał znienacka, czy nie przeszkodziłby nikomu, gdyby wpadł zaraz do redakcji "na kawkę".

 

Rozmowa zaczęła się sympatycznie. Generał - oczywiście po cywilnemu - zapytał, czy może zdjąć marynarkę.

- Grzeją nam na przedwiośniu! Nic dziwnego, rośnie wydobycie... - zażartował chyba, ale licho go wie. - Nie słodzę - odsunął cukierniczkę i nawiązał do ich dawnego pierwszego spotkania: - Byłem wtedy porucznikiem, pamiętacie?

- Gdzie te czasy? - westchnął Wieluń z uśmiechem. Zaczął się uspokajać.

- Tak wam za nimi tęskno? - zażartował dygnitarz. - Choć wiecie... Miałem przyjaciela, co przesiedział parę lat na Kołymie. Zawsze mawiał, że tak pięknej wiosny, jak tam, nigdy już nie przeżył. To młodość tak nam się podoba. Czasy były nie dla ludzi - uczynił dziwaczną uwagę. - Ale nasze dzieci tego nie rozumieją. Żyją w innym, lepszym świecie... No cóż... A jak wam idzie robota nad waszą "białą księgą"? *

Wieluń zdębiał. Komu mówił dotychczas o swoim pomyśle? Basi... No tak. Przecież kieruje przepisywaniem i sama przepisuje. Poza tym maszynistki. Dwie. Wspomniał też sekretarzowi redakcji. I... już wiedzą. Ale co to Mecha może obchodzić? To niechybnie ręka "Któregoś tam". Długa ręka.

Mech roześmiał się, zadowolony z wrażenia, jakie wywołał.

- No cóż, nic takiego. Musimy wiedzieć. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. Może to zresztą i dobry pomysł: dać ten materiał towarzyszom z Biura... Tak, to całkiem dorzeczny pomysł...

Naczelny, wytrącony z równowagi, bąknął coś na temat może zbyt ostrej, ale przecież spontanicznej, nie organizowanej przez nikogo reakcji czytelników.

- Otóż to: nie organizowanej przez nikogo! Macie rację, tak jest. Ale nie w każdym wypadku. Bo rzecz się rozniosła. Słyszeliście: wczoraj bębniła o tym Pasieckim Wolna Europa. A ja z kolei wiem, że wśród skierowanych do waszego "Tygodnika" listów jest jeden podpisany pseudonimem Wera Weredycka! Weredycka, że niby jak weredyk mówi prawdę w oczy... Jest taki list? No, widzicie. A moja córka ma na imię Weronika. Jasne? Ostatni rok dziennikarki. Ten, kto dziewczynę napuścił, może narobić nieco bigosu. I komu to potrzebne?...

Teraz jesteśmy w domu - odetchnął Wieluń. To, co wyglądało tak groźnie, nagle ujawniło się jak uśmiech losu. Podaruje generałowi list jego córki i zyska sporą zasługę na swym koncie...

- Widzicie. Teraz wy możecie umorzyć sprawę... - roześmiał się, choć nieco na siłę, generał.

- Załatwione. Odszukam i odeślę...

- Serdecznie dziękuję. Same kłopoty z tymi gówniarzami. Ale wolałbym teraz poczekać...

- Jak to? Na co? - zgubił się znowu redaktor.

- Na ten list. Mówiłem wam, że mam trochę czasu...

Naczelny wstał od biurka. Wyprostowany, sięgał niemal lampy wiszącej nisko nad biurkiem.

- Chwileczkę - obiecał konfidencjonalnie i ruszył do drzwi na swoich bocianich nogach.

Wygląda, jakby się źle związał jeszcze w łonie matki... - pomyślał Mech. Nie lubił sytuacji, w których był petentem.

Naczelny wkroczył do pokoju maszynistek. Jego Basia biegle uderzała cienkimi palcami w litery na klawiaturze maszyny do pisania. Spojrzała na niego tym swoim kosym, konspiracyjnym spojrzeniem, które go zawsze tak zachęcało. Ale teraz był wyniosłym i chłodnym szefem.

- Proszę mi odnaleźć wśród listów jeden podpisany przez Werę Weredycką i zaraz przynieść do gabinetu.

Wycofał się od progu, zauważając u Basi oznaki pewnego popłochu. Już zamknął drzwi, gdy zdał sobie sprawę, że mógł to sprawić oficjalny ton i nie odwzajemnione spojrzenie...

Ledwo redaktor usiadł za biurkiem, gość wyciągnął rękę...

- Poleciłem odszukać.

Grymas przebiegł przez twarz generała.

- Takie rzeczy załatwia się osobiście, nie przez gońców - syknął niecierpliwie. - No nic, nic, poczekam - spróbował załagodzić gniewną reakcję.

 

"Ciekawi mnie, kiedy redakcja «Tygodnika» przeprosi chuliganów, przestępców i wszystkich im podobnych za to, że na łamach swego pisma pisaliście o nich źle. Przecież «Któryś tam» jest postacią w publikacji anonimową. Chodzi jednak o to, że z paru podanych przez świetnego reportera faktów przejrzała rzeczywistość i obudził się regionalny satrapa. Teraz jesteśmy niemymi obserwatorami haniebnej sceny, jak redakcja wywala na bruk pracownika za słowa prawdy. Jedyną zasługą «Tygodnika» jest to, że tekst o Pasieckim po prostu ostrzega. Ludzie, nie dajcie się zwariować, nie wierzcie w żadną odnowę! A listu do was nie podpiszę nazwiskiem, muszę zniżyć się do anonimu. To wam zawdzięczam. Podpisuję zatem pseudonimem

Wera Weredycka

P.S. Kto mnie zna, będzie wiedział, kto to napisał..."

 

- Jeszcze ten dopisek... - generał Mech złożył kartkę w ósemkę i wsunął do kieszeni wiszącej na poręczy marynarki.

- Nie zrobiłem wam chyba szkody, macie takich listów wiele...

- Setki - podchwycił redaktor. - A swoją drogą, przysługa za przysługę. Macie u nas swojego człowieka, który wam to powiedział?

- Co by się w tym kraju działo, gdybyśmy nie wiedzieli o wszystkim? - roześmiał się generał. - A prawdę mówiąc, o liście mojej Weroniki wiem od niej samej. Pochwaliła się. A o "białej księdze", no cóż... Musimy wiedzieć...

Rozdział trzeci

Miła mgiełka zapachu dobrej wody kwiatowej, ładna szczupła dłoń, mieszcząca się czule w jego ręce - w takich okolicznościach Rudolf Pasiecki zniósł łatwo degradację służbową, związaną z wprowadzeniem do pokoju dodatkowego biurka dla nowej pracownicy jego skromnego działu. Młoda absolwentka uczelni oprócz urody i wdzięku wniosła sporo umiejętności manewrowania wśród biurowych wirów. Z początku nieco go drażniła delikatna apodyktyczność, z jaką niedostrzegalnie przemeblowała pokój. W końcu przyzwyczaił się do tego, "a nawet nie raził go przyklejony na drzwiach jego szafy plakat z Humphreyem Bogartem, intronizowanym tu wraz z komentarzem, że dla niej istnieje naprawdę tylko świat retro. Pisałaby to słowo z dużej litery.

Jak miał jej nie lubić, skoro z wdziękiem spławiała natarczywych interesantów, a potem mówiła do niego z przymrużeniem oka: "My tu mamy nasz intymny świat biurowy, i byle kto nie będzie nam przeszkadzał".

To piękne, że tak rychło poznała główną zasadę wszelkiej biurokracji: każdy z zewnątrz to wróg.

- Czego taki tu chce? Przychodzi nie proszony i jeszcze mówi, że interesant. A to gbur...

Rudolf powoli przyzwyczaił się do nowej lokatorki, strzegąc się bacznie, aby nie włączyć w to swej niespokojnej natury.

- Niech jej pani nie prowokuje - ostrzegał.

- Ona jest taka groźna? - I od tej pory każde instynktowne próby Rudolfa kontrowała groźnym ostrzeżeniem: - Ona się odzywa.

Zdanie to, wypowiedziane w obliczu kierownika kadr, gdy w dniu kobiet przytaszczył na jej biurko spory bukiet kwiatów, wywołało tak spontaniczny wybuch śmiechu Rudolfa, że aż kadrowiec nieco się obraził.

W tym też czasie Artur, jego starszy brat, stał się bohaterem szeroko kolportowanych plotek. Afera z "Którymś tam" była publiczną tajemnicą. Coraz częściej ten i ów z biurowych kolegów sadzał Rudolfa na okiennym parapecie na korytarzu i tocząc ostrożnym okiem wokoło wypytywał szeptem o sprawy, które od niego były zawsze daleko.

- Kochany, to mój brat, nie ja... Idź do niego - spławiał narzucających się rozmówców.

Aż któregoś dnia zaprzyjaźniony z nim sekretarz organizacji partyjnej złapał go za guzik.

- Stary, uprzedzam, żeby mi w biurze nic z tych rzeczy. No wiesz, twój brat i tak dalej... Nasz szef jest z tym "Którymś tam" po imieniu.

- Co ja mam wspólnego z bratem? - żachnął się. - Tylko nazwisko.

- Nazwisko to bardzo dużo. Dobra, rób, co chcesz, tylko bez głupiej ostentacji.

- O czym ty znowu?

- Kadrowiec mi powiedział, że u ciebie w pokoju wisi antykomunistyczny plakat czy coś takiego. Jakiś Yves Montand z antykomunistycznego afisza...

- Stary, błagam, postaraj się, żeby on to rozrobił.

- Co znowu?...

- Ten... plakat...

Rudolf galopem pognał do swego pokoju. Dziewczyna stała za uchylonymi drzwiami szafy, w której szukała papierów. Humphrey Bogart z filmu o latach maccartyzmu - wymierzonego przeciw dramatycznemu paleniu komunistycznych czarownic w USA - z melancholijnym uśmiechem zapewniał: "I'm not a communist". Dziewczyna uchyliła drzwi i napotkała tkliwy wzrok Rudolfa.

- No, no - pogroziła mu palcem. - Ona znów daje o sobie znać.

- Chyba żem pedał. Ja patrzyłem w oczy pani bożyszcza - więcej nie tłumaczył. - Od dziś jest pani dla mnie Humprejką.

 

Kacper Janas nie odnalazł w aktorstwie swego powołania. Nie to, żeby nie miał zawodowych sukcesów. Odwrotnie. Może przyszły za łatwo, może akceptacja ról, do których się nie przykładał, kreowanie postaci, w które nie wierzył, po prostu uczyniły go zobojętniałym. To nie było prawdziwe życie. A gdzie jest to prawdziwe? Wstąpił do partii kierowany odruchem dziwnej lojalności wobec nieżyjącego ojca: zaakceptował "własnym życiorysem" jego wczorajsze wybory. Lecz jakie moralne satysfakcje mógł czerpać z tego powodu?

Wybrano go sekretarzem partyjnej organizacji w teatrze. Miał tam paru elektryków i stolarzy, dwóch starych aktorów o lewicowych przekonaniach i paru karierowiczów.

Kobiety? Kilka szybko likwidowanych romansów przysporzyło mu sławy kobieciarza i autentyczną łatwość kolejnych podbojów. Choć wszystkie koleżanki-aktorki wydawały mu się fabryczkami min i gestów.

Ostatnio coś zaczęło się zmieniać w tej nudzie. W teatrze trafił na rolę, która ,go zajęła, i spotkał dziewczynę... Ale po kolei. Teatr postanowił wystawić "śmiałą" sztukę. Autor przypominał aferę z początków naszego wieku. Mnich zakonu paulinów z częstochowskiego klasztoru popełnia morderstwo. Morduje człowieka, za którego wydał swoją kochankę, a potem cierpi męki zazdrości. To było interesujące. Do uwierzenia. Mnich Sykstus kiedyś naprawdę istniał. I teraz on, Kacper Janas, miał mu dać drugie życie. Spiętrzenie konfliktu tego, co wieczne w wierze religijnej, z tym, co przemijające, jak każda namiętność. I ten bluźnierczy splot namiętności z dogmatem wiary, który zbrodniarz gwałci każdym dniem bez Boga, każdą nocą z kobietą. Po raz pierwszy od czasów debiutu Kacper uwierzył, że oto w teatrze może się coś stać, że on może coś naprawdę zrobić.

Dziewczynę poznał w tym nudnym lokalu aktorów, gdzie ciągną seksualne snobki jak muchy na słodki lep. Była w towarzystwie Artura Pasieckiego. Ten, po wylaniu z redakcji "Tygodnika", zajął się teraz, pod pseudonimem, krytyką teatralną. Cud wszechstronności. Leonardo da Vinci. O sekretarzu "Którymś" kto napisze najmocniej? On. A o Szekspirze nowe słowo? Też on. Wszystko potrafi. A dziewczyna? Zabawna szczeniara z krótką, burzliwą czuprynką. Wysmukła, na granicy chudości, ale z "dobrze zaznaczoną piersią", jak mruknął mu, gratulując, któryś ze starszych kolegów, gdy przechodził koło stolika... Potrząsała tą swoją grzywą, gdy odchylała głowę do tyłu, pokazując w uśmiechu piękne zęby... I ten charakterystyczny koloryt. Byłaby ruda, ale stwórca się rozmyślił - skonstatował w pewnej chwili, rozbawiony. Była studentką ostatniego roku dziennikarki. I to Leonardo, dyskryminowany przez władze, był dla niej kimś ważnym, autorytetem. Nie on. Aktor. Dla Janasa to było jak wyzwanie. Zaczął tokować. Wszystko mu wychodziło. Aż w końcu ważny Leonardo raczył się zaniepokoić. A Janas postanowił wyrwać mu dziewczynę od razu. Zaproponował, że odwiezie ją do domu. Zgodziła się i ta łatwość z miejsca go ochłodziła. Ale wtedy okazało się, że i Leonardo-Pasiecki ,już ma dosyć". Wpakował się na tylne siedzenie starego volkswagena Kacpra. Usłyszał z jej ust jakiś adres, wyraźnie sformułowany na zgubienie śladu. "Wysadzi mnie pan na rogu..." Spytał, jaki ma numer telefonu.

- Nie mam... - zaśmiała się drwiąco. Oczywiście kłamała.

- Na miły Bóg, jak się pani nazywa?... - nalegał szeptem, widząc w szoferskim lusterku czujne oko Pasieckiego.

- Szczeniara... - zrewanżowała mu się cytatem z jego pierwszego niegrzecznego odezwania.

- Nie da mi pani adresu?

- Nie.

- Zaraz, zaraz...

Zobaczył obok zaparkowanych samochodów nudzącego się na chodniku milicjanta. Zboczył z jezdni, wolno podjechał do najbliższego samochodu, nie hamował, póki nie stuknął zderzakiem o zderzak.

Dziewczyna podskoczyła.

- Co pan wyprawia?

- Nic, nic... - wyjaśnił. - Zaraz będziemy wszyscy wylegitymowani i koniec z tajemnicą.

Wrzucił wsteczny bieg. Zatrzymał. Wrzucił pierwszy bieg... Milicjant ruszył w ich stronę. Kacper ruszył do przodu...

- Wera!... - krzyknęła dziewczyna.

Wóz stanął "na nosie".

- Nazwisko!

- Wera Mech... - śmiała się wybaczająco.

- Córka generała? To jak kochać się z tygrysem?... I śmieszno, i straszno... - jęknął Kacper słuchając jej śmiechu.

Niewiele z nią zwojował przez najbliższy tydzień, dzielący teatr od premiery, ale w końcu przyjęła zaproszenie na próbę generalną.

 

Zbuntowany przez ziemską namiętność mnich Sykstus, w którego wcielił się Janas, przeżył ziemską konfrontację z kościołem. Oto w dzień poprzedzający próbę generalną dyrektor dowiedział się, że przedstawienie się nie odbędzie. Interwencja władz kościelnych... Kierownik teatru runął do kontrakcji. Zmusił też swego Janasa do interwencji "po linii partyjnej". Słyszał o dawniejszych koneksjach jego ojca z sekretarzem Haładajem. Kacper z trudem umówił się na dzień następny, ale okazało się, że uzyskano jakimiś chodami odblokowanie decyzji. Próba generalna odbędzie się. W dodatku na oczach delegacji kościoła, która zjawi się ramię w ramię z urzędnikami pełniącymi cenzorskie obowiązki.

Wera przybyła o umówionej porze przed boczne wejście teatru. Janas uznał, że cały bałagan, związany z wizytą jakiejś nie znanej nikomu co do składu i charakteru delegacji, ułatwi mu ukrycie dziewczyny na widowni. Usadził ją na balkonie, sam już w kostiumie mnicha. Spróbował "na szczęście" pierwszego pocałunku. Była chętna i uległa.

- To bardzo podniecające... Ten kostium mam na myśli - zauważyła. - Szkoda, że już musisz iść...

Pomyślał, że panienka niejedno już ma za sobą, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Było jasne, że dzisiaj...

Odwołał go głos reżysera z widowni na dole. Dopominał się o Sykstusa, kazał go przywołać z garderoby. Janas pogłaskał zwieźlutkie piersi tej małej i wycofał się z balkonu.

- Towarzyszu Sykstusie - zagaił szeptem dyrektor reżyserujący sztukę. - Może będzie nie od rzeczy, jeśli pan razem z naszym dyrektorem administracyjnym przywita tę piekielną delegację. Mnie powiedziano, że mam o niczym nie wiedzieć, prowadzę próbę i tyle... Ale przecież trzeba zrobić jakiś życzliwy nastrój.

Wkroczył zdenerwowany woźny.

- Są samochody!

Już liczba mnoga była zatrważająca, ale to, co się z nich wysypało... Dwóch księży, dwóch cywilnych i... gromadka starszych pań.

Janas, obleczony w zakonne szaty, lustrował przybyłych. Kogo, u licha, reprezentują cywile, a kogo tajemnicze panie?

Spostrzegł, że grawitują one w stronę strojów kościelnych, zwrócił się więc szeptem do jednego z cywilów.

- Towarzyszu... - zaczął.

- Towarzyszem jest ten pan - zwrócił mu uwagę zagadnięty, wskazując na drugiego.

- Przepraszam, księże prałacie... - bąknął towarzysz z cenzury do kościelnego dygnitarza, ubranego po cywilnemu, i wziął Janasa pod rękę.

Kacper wysłuchał szeptanej informacji, że wszyscy pozostali reprezentują kościół. "Panie to ósemka kardynała" - usłyszał kryptonimowaną informację. Usadowił gości na widowni...

W połowie drugiego aktu, w trakcie swego zmagania się z Bogiem, ujrzał nagle ustawiony tuż za boczną kulisą mikrofon. Gdy łamiąc ustaloną sytuację sceniczną zrobił dwa kroki w tę stronę, ujrzał magnetofon z kręcącą się szpulą... Spektakl był nagrywany. Przez kogo. do cholery?! Dla kogo, do diabła?!

Zaalarmowała go cisza. Potem szept. To zdenerwowana suflerka podrzucała mu kwestię...

 

Kacper podźwignął się na łokciu i po omacku poszukał przycisku lampy. Wera leżała pod nim nieruchoma, patrzyła półprzytomnymi oczami z dziwnym, ni to drwiącym, ni to tajemniczym, uśmieszkiem.

- Zgaś - powiedziała.

Zgasił posłusznie.

Zwlókł się z tapczanu i ruszył na poszukiwanie papierosów. Zapalił światło w sąsiednim pokoju. Rozrzucone ciuszki. Rozbierała się sama. Biustonosz. Francuski - stwierdził ze znawstwem. Ostatecznie żyło się na poziomie "z importu".

Nie znoszę kobiet, które same zdejmują majtki - pomyślał. - W takiej sytuacji czuję, że nie ja tu rządzę...

Roześmiał się. Przecież ona jest świetna! Nareszcie mi się ktoś podoba. Słyszał, jak krząta się w łazience. Do licha, czy ona teraz bierze prysznic?! Co za brak romantyzmu! A parę minut wcześniej szeptała:

- Wcale nie wiem, czy by ci się udało, gdyby nie ten twój Sykstus.

- Dlaczego akurat Sykstus?

- No, byłeś taki namiętny, szalony... Na scenie. A przecież nigdy byś tego nie potrafił zrobić dla kobiety w życiu...

 

Haładaj wrócił z gmachu Sejmu na dwie godziny przed zapowiedzianym czasem. Zezłościło go na dodatek pytanie sekretarki: "Co się stało?"

Znał już sejmowe obyczaje, zwłaszcza przed zbliżającym się końcem kadencji. Skoro był członkiem komisji, która miała dziś w trybie nagłym rozpatrzyć wniesiony przez premiera projekt uchwały, mógł się spodziewać, że zabierze to parę godzin. Niemal codziennie przewodniczył gremium, które młóciło sprawy dziesięciorzędne przez cały dzień, a tu chodziło przecież o ustawę! W chwili, gdy przewodniczący komisji, nieco skrępowany, oznajmił, że sprawa jest tak pilna, iż "wyznaczono im" piętnaście minut na zapoznanie się z projektem, na który czeka już sekretarz premiera - osłupiał.

Spojrzał na spory plik kart maszynopisu, leżący przed prowadzącym zebranie, i spytał, czy to znaczy, że w ciągu kwadransa mają się z tym zapoznać, przedyskutować, zgłosić ewentualne poprawki i przyjąć lub odrzucić.

W tej samej chwili, gdy kończył to zdanie, pojął, co powiedział: "Odrzucić". Przewodniczący, osłupiały, zająknął się na temat "rzeczywiście nieco nagłego trybu załatwiania", ale wspomniał zaraz o wyższej konieczności. Zapewnił też, że sam "miał czas" zapoznać się z projektem, więc może będzie najkorzystniej, jeśli w sposób nieco uproszczony rzecz całą zreferuje. Haładaj pozwolił sobie na wstrzymanie się od głosu "wobec braku kompetencji". W końcu, do cholery, było to raczej samokrytyczne niż krytyczne wobec wnioskowanej ustawy... - pocieszał się później.

Po powrocie do siebie nie mógł się skupić na papierkowej robocie, a ludzie mieli pojawić się dopiero za trzy godziny. Rzucił okiem na kalendarz. Wśród nazwisk - Kacper Janas. Dwadzieścia minut między trzecią a czwartą. Gdyby się udało ściągnąć go wcześniej, pogadałby z nim trochę dłużej. W końcu to syn zmarłego tragicznie przyjaciela. I korona z głowy mu nie spadnie, jeśli "w trybie nagłym" ściągnie go z próby.

Sama sprawa, z którą przychodził Janas, nie należała do przyjemnych. Spłoszone przez kościelną interwencję Ministerstwo Kultury wydało kompromitująco ustępliwą decyzję o wstrzymaniu próby generalnej bez żadnej z nim konsultacji. Jakby to nie on był gospodarzem w tym mieście!

Jedna sprawa z premierem, druga z Panem Bogiem. Może za wysokie dla mnie progi? - pomyślał i nareszcie się roześmiał.

- No i patrzcie, jak to nas obu przyniosło do stolicy! - zawołał serdecznie na widok młodego człowieka. Udało mu się to powitanie. Było skromne i ciepłe. W nowym stylu. Ale Kacper, którego pamiętał jeszcze w krótkich spodenkach, siedział nadęty. Jakby to on, jako sekretarz organizacji podstawowej przy teatrze, był tutaj najważniejszy! Bardzo zasadniczo zaczął rozmowę: jeśli współpraca kościoła z państwem ma polegać na tym, żeby z obu stron trzymać krótko środowiska intelektualne, to trudno się z taką polityką pogodzić.

- Co znaczy: trzymać krótko? - gospodarz próbował osadzić młodzianka.

- Mówiąc potocznie: krótko, czyli za mordę - oznajmił młody człowiek. Oto co znaczy niewczesna poufałość.

Ale Haładaj umiał się znaleźć.

- Słuchajcie - to "wy" miało tutaj wymowę jak żołnierskie "baczność". - Wasz ojciec kiedyś w rozmowie ze mną powiedział o podzielonych racjach. Że niby zawsze trzeba pomyśleć i o drugiej stronie...

- Znam, znam. Ale on to mówił w nieco innym sensie. Bo chociaż racje są podzielone, człowiek musi znaleźć w sobie energię wyboru i za którąś z tych racji się opowiedzieć. Myśmy się opowiedzieli za inną niż kościelna kruchta...

I tu przedstawił sekretarzowi relację z przedwczorajszej próby. Wspomniał też o tajemniczej damskiej delegacji...

Sekretarz uśmiechnął się.

- To ósemka kardynała. Nie wiecie, co to takiego? Otóż kardynał jeszcze w czasie wojny miał taką swoją konspiracyjną komórkę wywiadowczą. Nie wojskową oczywiście. Chodziło o nastroje społeczne. Psychiczna gotowość do znoszenia cierpienia, odporność na wrogą dywersję propagandową... Składała się ta komórka głównie z pań. I została do dziś jako zupełnie nieoficjalne towarzystwo damskiego wywiadu społecznego. Oto cała tajemnica...

Nie udobruchał młodego człowieka. Janas, podenerwowany - swoją drogą była to jakaś jego wielka premiera w roli sekretarza POP - oświadczył, że w gruncie rzeczy po tej przygodzie uważa teatr za niedorzeczną budę, w której ciekawe rzeczy dzieją się nie na scenie, ale za kulisami lub na widowni.

- Czy wiecie, że w czasie próby cały spektakl był nagrywany?

- A czy mam wam puścić jakiś fragment? Uważam, że w roli Sykstusa wypadliście świetnie...

- Myślałem, że to oni... - bąknął zaskoczony.

- Oni swoją drogą... - oznajmił spokojnie sekretarz.

 

No i odbyła się premiera. Mimo pisemnych protestów ze strony paulinów, którzy grozili nawet demonstracjami na widowni. W końcu obie władze się dogadały. W napięciu i przy lekkim popłochu aktorów przedstawienie zakończyło się triumfalną owacją. Sykstusa wywołano pięć razy przed kurtynę. Mogło mu się przewrócić w głowie. Ale dyrektor zapobiegł temu już w pierwszej rozmowie.

- Za kogo mnie masz, młody człowieku? Ja bym sobie nie poradził z publicznością?

Janas był na tyle bystry, że nie pytał o szczegóły. Przypomniał sobie młode twarze na widowni. No tak, dyrektor wykładał przecież reżyserię w szkole teatralnej. Więc to kadra klakierów zadecydowała tak naprawdę o roli Sykstusa?

 

Rudolf Pasiecki pewnego dnia zaproponował Humprejce:

- Wybrałaby się pani ze mną do "Forum"? Rok temu było otwarcie, a nas tam jeszcze nie było.

- Dokąd?

- No, nie do hotelu, na miły Bóg! Na bankiet. Dostałem zaproszenie na dwie osoby__

- Z firmy?

- Można tak powiedzieć.

- A co to za okazja?

- Oficjalna.

- A stroje?

- Ja będę bez fraka.

- W smokingu? - ni to pytała, ni żartowała.

- Nic takiego. Chędogo, lecz skromnie. Pójdziemy? No, Humprejko, zdecyduj się...

 

Humprejka, zupełnie zdezorientowana, szeroko otwartymi oczami oglądała towarzystwo zgromadzone przy długim stole w sali bankietowej międzynarodowego hotelu.

Panią przyjęcia była wspaniale zakonserwowana czterdziestka, w gustownym stroju z zagranicznych salonów mody, nieco przedobrzonym bezlikiem świecidełek - jak to określiła Humprejka. Zbladła, gdy Rudolf wyjaśnił jej szeptem, że to Antwerpia, nie Jablonec. Nic sztucznego na niej nie ma.

- A biust? - parsknęła Humprejka. - Może dlatego nazywa ją pan Holenderką? A ten szpakowaty, to kto?

- Dziewczyno! Nie znasz Simonka?

- A któż to jest Simonek?

- Żadna elegancka pani nie zadałaby takiego pytania. Simonek to najmodniejszy fryzjer.

- Nic nie rozumiem! Gdzie my jesteśmy?

Ale nie doczekała się odpowiedzi. Jakaś pani, równolatka Holenderki, mówiła o latach wspólnej pracy, zwracając się ciągle: "Pamiętasz przecież, Franiu"..,

Snuli się wyfraczeni kelnerzy, obsługując baterię butelek, pełnych trunków znanych jej tylko ze słyszenia. Przemawiająca dama mówiła o walce, o prawie do pracy...

- Kto to jest? - spytała szeptem.

- To przewodnicząca związku zawodowego dokerów... - szeptem poinformował ją Rudek.

Humprejka parsknęła tak głośno, że wszystkie twarze zwróciły się ku nim z wyrazem zgorszenia, ale jeden przepraszający gest Rudka i wszyscy rozjaśnili się w tolerancyjnym uśmiechu.

Wstał człowiek dość młody, kędzierzawy, ujął kieliszek.

- Skoro to wieczór wspomnień, pozwolisz, Franiu - zwrócił się do bohaterki wieczoru - że wypijemy zdrowie pana Rudolfa, twórcy twojego zwycięstwa.

Sąsiedzi podnosili się z miejsc, by trącić się z nim kieliszkiem.

Humprejka odczekała chwilę i gdy zostali sami, zapowiedziała, że wychodzi.

- Ależ nie możemy im tego zrobić!

- No dobrze, ale komu, na Boga? Kto to jest? Co to za okazja i co ja tu robię?

- Ty jesteś damą...

- Panie Rudolfie...

I wtenczas przeszli na "ty".

- Żadnego całowania. W tym miejscu... - dodała po sekundzie, wprawiając go w radosne rozbawienie.

Teraz mógł jej wyjaśnić. Byli na bankiecie zorganizowanym przez osobę, która po paroletniej nieobecności pojawiła się znowu w kraju. Frania-Holenderka należała do "damskiej obsługi" "Forum". I dnia pewnego - jak elegancko wyraził się Rudolf - trafiła na kupca. Bogaty Holender, z którym to właśnie on, Rudolf, poznał ją, zapłonął do niej miłością. Do dziś jest przekonany, że poślubił wielką damę. Ą towarzystwo? Widzisz sama. Fryzjer Simonek. To on przed laty strzygł pierwszy "na Simonę", stąd jego imię. Ten pan, co wzniósł toast na moją cześć, to barman. Panie... No, panie, sama rozumiesz...

Bawił się jej zgorszeniem. Ale Humprejka była pryncypialna. W ciągu paru minut byli już na zewnątrz.

- To jest paskudztwo!

- Nie masz poczucia humoru. Zresztą trzeba oglądać życie.

- Oglądać życie! Pana brat - wróciło to wstrętne "pan" - angażuje się po stronie ludzi, robotników, których sądzi się za to, że bronili swego prawa do życia, a pan... a ty bawisz się z takimi ludźmi!

Rudek szedł za nią pół kroku i czuł, jak ogarnia go nieprzytomna radość. Ona się wścieka na niego! Zależy jej na nim.

- Mój brat! Daj spokój rodzinie. Jeżeli sobie życzysz walki politycznej, to mogę zaraz tego gliniarza rozbroić i na plecach zanieść na posterunek - ruszył w poprzek ulicy na drugą stronę, gdzie spacerował senny milicjant.

Dopadła go na jezdni.

- Stój, idioto!

Oswobodził się delikatnie. Szamotali się na środku ulicy.

Milicjant przyglądał się im przez chwilę, wreszcie niezdecydowanie ruszył w ich stronę.

- Wiejmy! - zaproponował Rudek.

- Nie będziemy uciekali - powiedziała i objęła go za szyję. Całowała głębokim pocałunkiem, udając, że zapomniała o całym świecie.

- Obywatele! - rozległ się surowy głos władzy.

Rozdział czwarty

Jeszcze przed ukończeniem studiów Wera dostała się do "Tygodnika". Napisała swój pierwszy tekst pchnięta odruchem gniewu i współczucia. W czasie, gdy bez przerwy drukowano reportaże z kręgu wielkiego sukcesu, gdy odmieniano przez wszystkie przypadki nowo narodzonego "malucha", gdy ona sama uganiała się po sklepach w poszukiwaniu nowych importowanych łaszków, na które wyszarpywała spore kęsy z ministerialnego uposażenia ojca, w tym czasie zdarzyła się tragedia. Matka jej koleżanki zmarła w szpitalu, trzecim już, do którego ją odesłano w czasie ponad godzinę trwającej "rejestracji chorego".

- Popatrz, jak losem ludzkim rządzi przypadek - mówiła do Kacpra. - Żebym wówczas nie leżała z tobą w łóżku, może by ta kobieta żyła. Moja koleżanka cały czas dzwoniła do mnie, i kretynka, nie ośmieliła się poprosić o pomoc mego ojca...

- A nie zastanawia cię, że to jest osobliwy system, w którym o życiu człowieka decyduje taki przypadek?

- Przypadek decyduje zawsze ó wszystkim.

- Ja myślę o tym przypadku, że ty masz ojca generała. Bo sama nic nie możesz pomóc, żeby człowiek dostał, co mu się należy.

- Nieprawda! Jako dziennikarka...

Wzruszył ramionami.

Może ten gest tak ją przejął. "Wściekłam się" - powiedziała pełna cichego triumfu, gdy jej gwałtowny, świetnie napisany tekst ukazał się w "Tygodniku".

Starsi koledzy zaczęli ją zauważać. Któryś zapytał, co teraz pisze. Do redakcji przyszło nawet parę listów. Na jej nazwisko. A wśród nich znalazł się list przedziwny.

Pisał jakiś chłopak, który przerwał studia... "W rzadkiej ostatnio chwili, gdy moje władze umysłowe są na tyle sprawne, bym mógł sformułować swoje myśli, zwracam się do pani. Po przeczytaniu w «Tygodniku»..."

Narkoman. Z bezwzględną szczerością, na paru kartkach, wypełnionych mało czytelnymi gryzmołami, opisał piekło sponiewieranych przez nałóg.

Oczywiście Wera "odnalazła powołanie", jak szydził z niej Kacper, wysłuchując coraz częstszych usprawiedliwień, że "dziś to niemożliwe". Z tym właśnie swoim narkomanem odbywała tajemnicze wędrówki, uczestniczyła "tylko jako widz, przysięgam na to, w co wierzę"...

- A w co wierzysz?

- To moja sprawa.

W rozmowach coraz częściej pojawiał się kompot, paczka, działka... Epatowała go fachowością słownictwa. I pisała. "W narkotycznym upojeniu" - drwił z niej niezadowolony kochanek. Co gorsza, coraz częściej w rozmowach występował ów nieszczęsny Krzyś, eksstudent zniewolony przez nałóg...

Janas z ulgą dowiedział się nareszcie, że tekst reportażu jest gotowy. Czytali koledzy. Gratulują. Po dwóch dniach Wera zrobiła się nerwowa. Wieluń trzyma reportaż i wciąż nie wydaje decyzji. Potem triumf. Skierowany do druku! Potem niepokój: cenzura marudzi. Wreszcie klęska. Tekst odesłano do gmachu. Towarzysz Ryniewicz wezwał naczelnego.

Mianowanie "Któregoś tam" - satrapy odwołanego z dalekiego województwa - szefem wydziału prasy podziałało na środowisko dziennikarskie jak grom z jasnego nieba. Jego zwycięska rozgrywka z "Tygodnikiem" o wyrzucenie Pasieckiego była traktowana jako przestroga, że nadchodzą ciężkie czasy. Nie tylko dla Wielunia. Choć nowy szef na razie nie ujawniał swoich intencji.

 

Wieluń mijał wolno ogromny marmurowy hol. Ileż razy tu bywał! Szedł wysoki, tyczkowaty, na swoich długich, uginających się nogach. Od czasu do czasu skłaniał głowę przed tym czy innym instruktorem, kierownikiem... Byli to wciąż sami swoi. Na górnych piętrach władzy ruch, ale solidny fundament średniego aparatu tkwił nieporuszony. Wieluń był uprzejmy dla wszystkich. Wiedział, że ruch windy do góry bywa błyskawiczny i życzliwość należy kupować, gdy czyjeś akcje stoją niewysoko. Oto przytrzymał w serdecznym uścisku dłoń drugiego zastępcy kierownika wydziału, z którym jako redaktor i szef pisma nigdy nie będzie miał do czynienia. Ale czy to wiadomo? Wejście Ryniewicza na tak wysokie piętro władzy było najlepszym dowodem, że nic nie jest z góry przesądzone. Już stał przy windzie. Rozsunęły się bezszelestnie drzwi i wstąpił do ogromnej, eleganckiej klatki, która mogła pomieścić sześć, a nawet dziesięć osób. Był sam. Nacisnął guzik. Trzecie piętro. I nagle, na wysokości drugiego, ogarnął go lęk. Lęk wysokości - pomyślał z pozoru absurdalnie. Winda stanęła. W panice nacisnął inny guzik. Wyżej! Jeszcze nie. Za chwilę. Na najwyższym piętrze wyskoczył, jakby podłoga stanowiła błogosławiony, stały grunt. Miał jeszcze parę minut do wyznaczonej godziny. Powoli schodził schodami w dół.

Reportaż o narkomanii pisała przecież Wera Mech. Niemożliwe, by pozycja generała miała się zachwiać. Więc Ryniewicz będzie ostrożny... Bez paniki! Na podeście czwartego piętra przystanął na chwilę. Poprawił krawat. Był mężczyzną naprawdę eleganckim. Nie dbał o siebie do przesady, ale zawsze miał w ubraniu ten nieuchwytny styl, o którym często mówiły panie, choć z reguły zniechęcały się potem szybko, widząc jego męsko-damską niekomunikatywność.

Z drugiej strony nie sposób nie pamiętać o "Którymś tam". Pasiecki. W końcu zrobiłem to, czego ode mnie wymagali. A może od tego zacząć?... Stałem się bohaterem nagonki w dziennikarskim środowisku. Tak... Właściwie to broniłem towarzysza Ryniewicza... No, no, ostrożnie, to na pewno gracz kuty na cztery nogi. Poza tym będzie z nim rozmawiał już nie jako "Któryś tam", ale jako szef propagandy. Będzie, co być musi... Nacisnął klamkę...

Sekretarka - ta sama, po poprzednim sekretarzu, jeszcze Ryniewicz nie ma tu swoich? - przyjęła go z uśmiechem. Widocznie jego akcje nie stoją tak całkiem źle. Spytała nawet: "Kawa czy herbata?" Zatem wizyta zanosi się na dłuższą, skoro gospodarz jej polecił... Wieluń lekko się odprężył.

- Już - uśmiechnęła się sekretarka, patrząc w magiczne oczko na telefonicznej tablicy...

Towarzysz Ryniewicz miał twarz nieco obrzękłą, oczka mało widoczne spod przymrużonych powiek, jakby go przed chwilą ktoś obudził w środku nocy. Był sztywny, ale grzeczny.

- Chyba siądziemy sobie tutaj... - wskazał na stolik, przy którym stały ogromne skórzane fotele. - Towarzysz pierwszy sekretarz polecił mi podziękować za wasze pismo, za wasz list... na temat ciał przedstawicielskich. Bardzo znaczący. Tak się sam wyraził...

Tym zdaniem obaj rozmówcy zostali nobilitowani na wysoki szczebel godności. Oto jednemu się dziękuje, a drugi dziękuje w imieniu...

Wieluń odetchnął swobodniej. Powiedział, że nie śmiał nawet oczekiwać...

- Ale ja mam dla was coś więcej, towarzyszu Wieluń. Chcę wam zakomunikować, że będziecie posłem, to jest, chciałem powiedzieć, będziecie kandydować...

No tak, to jeszcze ta prowincja. Oni tak zawsze mawiali w gabinecie "Któregoś tam" w województwie, ale mimo to serce Wielunia przepełniło poczucie bezpieczeństwa i szczęścia. Rozmowa potoczyła się gładko. Szybko dowiedział się, że wobec czekających go nowych poselskich obowiązków powinien mieć więcej wolnego czasu do swojej dyspozycji...

- Trzeba by was w redakcji wzmocnić. Co byście powiedzieli, gdyby przyszedł do "Tygodnika" na waszego zastępcę Jerycki? Niczego nie narzucamy, nie przesądzamy, tylko proponujemy...

Wieluń rozpaczliwie starał się skojarzyć osobę z tym nazwiskiem. Ach tak! Spotkanie redaktorów naczelnych z czasów jeszcze przedgrudniowych. Oczywiście' To redaktor terenowej gazety z "guberni" Jakisia. Rewanż za Pasieckiego, ale czy taki facet, zupełnie nie zakorzeniony w stolicy, może być groźny?

Rozpromienił twarz życzliwym uśmiechem. Tylko ktoś, kto go dobrze znał, dostrzegłby drganie górnej wargi, przesłoniętej przystrzyżonym po angielsku wąsem.

- W końcu praca w Sejmie jest absorbująca... A u was przecież etat się znajdzie. Choćby po Pasieckim...

Umilkł nagle, jakby czekał na reakcję Wielunia, i po dłuższej pauzie roześmiał się równie nagle, jak ktoś, kto bardzo późno zrozumiał dowcip.

- Żartuję, żartuję - uspokoił naczelnego. - Pasiecki to pismaczek-reporter, a tu chodzi o zastępcę. Damy etat. Nie będziecie mieli ze mną kłopotów... I mam nadzieję, że wzajemnie...

Umilkł ponownie i teraz spłoszony Wieluń wiedział, że nie doczeka się rozładowującego sytuację wybuchu śmiechu. Bąknął więc, że nigdy żadne kierownictwo nie miało z nim kłopotów, ale gospodarz wciąż milczał. Na szczęście weszła sekretarka z kawą. Cisza trwała. Została przedłużona gestem, jakim gospodarz podsunął mu cukiernicę. O co chodzi? "Biała księga"? Nie. Niemożliwe. Przecież na szczęście wstrzymał się z rozesłaniem egzemplarzy i nikt nie powinien... Mech? No nie, w żadnym wypadku. Jemu na tym najmniej zależy, przecież list Wery Weredyckiej istnieje w odpisie. A więc to nie "biała księga". Aby przerwać tę ciężką ciszę, raz jeszcze zapewnił...

Ryniewicz poruszył się niecierpliwie w fotelu. Potem wstał i ruszył w stronę biurka. Wrócił ze szczotkową odbitką tekstu. Oczywiście, narkomania!

- Takich rzeczy obecnie w prasie nie będzie - powiedział cicho, jakby poufnie zdradzał mu tajemnicę. - Rozumiem, że tatuś generał, ale takich rzeczy nie puścimy. Wiecie, co powiedział pierwszy, gdy mnie tu przenosił? Nie wiecie? No to posłuchajcie... Poznaliście na własnej skórze, co oni mogą. Teraz pokażcie im, co my możemy...

Roześmiał się nagle i serdecznie położył ciężką dłoń na chudym kolanie Wielunia.

- Ale ja do was jak ojciec. Choć wy jesteście starsi, ale ja jak ojciec. Żadnych rewanżów... A powiedzcie, co tam z tym Pasieckim? Rozrabia? Podobno zaczął pod pseudonimem pisywać o teatrze? Dobrze, że nie u was... A swoją drogą, wszystko to całkiem niepotrzebne. Te zawiści, podchody, jakieś "białe księgi".

A więc jednak! Padło to słowo! Skąd wie? Skąd wiedział Mech? Ale tym razem to na pewno nie on. Wera go blokuje. Nie on. Więc kto? No właśnie. Basia?.... Nie, Basia to wykluczone. Przecież wszystkie egzemplarze leżą u niego w domu. Oryginały... Boże, gdzie są oryginały listów? Basia będzie wiedziała...

- Jestem za tym, żeby zamknąć raz na zawsze stare rachunki. Taki już jestem. Nawet z tym Pasieckim. Trzeba znaleźć wyjście. To nie pora, żeby łazili po Warszawie męczennicy. Naród powiedział "pomożemy" i teraz naszą rzeczą, rzeczą prasy, rzeczą propagandy, jest, towarzyszu Wieluń, żebyśmy to słowo przekuli w czyn... Więc z tym Pasieckim... On, zdaje się, jeszcze formalnie ma u was okres wypowiedzenia?...

- Nie bywa w redakcji. Zabroniłem. Kategorycznie zabroniłem!...

- Bywa, nie bywa, nie w tym rzecz. Myślę, że on w ogóle nie jest potrzebny w Warszawie...

Wieluniowi mimo popłochu, a może właśnie na skutek popłochu, wpadła do głowy absurdalna myśl, że Ryniewicz zechce zesłać Pasieckiego na miejsce, z którego wywlókł tego Jeryckiego, i omal nie parsknął śmiechem.

- Nie trzeba mnożyć męczenników. Ja myślę, że gdyby tak wysłać go na korespondenta gdzieś w Trzeci Świat, byłby z nim spokój. Co o tym sądzicie, towarzyszu Wieluń? A te wszystkie papiery, plotki, jakieś korespondencje wokół zwolnienia gówniarza z redakcji - do pieca, po prostu do pieca. A wybory, towarzyszu pośle, już za parę tygodni... Chyba doszliśmy do porozumienia, towarzyszu redaktorze? W pełnej zgodzie, co? W pełnej zgodzie.

- Ku obopólnemu zadowoleniu - uzupełnił naczelny "Tygodnika".

 

Redaktor Wieluń znów kroczył przez korytarz gmachu. Jego chuda, charakterystyczna sylwetka tym razem, gdy gorliwie wymachiwał ramionami prowadząc wewnętrzny monolog, sprawiała wrażenie jakby dopiero naszkicowanej cienką, ołówkową kreską. Wesoły i odprężony, bawił się niespodziewaną obserwacją, że wszyscy mijani na korytarzu pracownicy aparatu stanowią jakiś jeden typ fizyczny... Widać nabór nowej chłopskiej elity.

Wszystko takie ziemniaki - nasunęło mu się porównanie i aż przystanął, gdy dopadło go to skojarzenie. - A ja? Tacy jak ja? W końcu są i takie ostatnie ziemiańskie dzieci. Ja. my - to łęty nad kartofliskiem... Niby bez pożytku, ale bez tego kartofel nie wyrośnie...

Rozdział piąty

Po raz pierwszy w swym dziennikarskim doświadczeniu Artek Pasiecki stanął wobec ogromnego tematu i odczuł pokusę, by go nie dotykać. Był onieśmielony ogromem niepoznanego. Świadomość, że cokolwiek o Indiach napisze, będzie świadczyło tylko, że nic o nich nie wie, działała paraliżująco. Żył w ustawicznym zdumieniu: od upodlenia obrazem degradującej nędzy do oczarowania szaleństwem piękna i urody.

Pierwszy dzień w Delhi. To już nie czytane łapczywie przed odlotem z Warszawy książki, informacje, statystyki. To naoczny obraz deformacji ludzkiego kształtu przez nędzę. Co innego czytać, że statystyczny Hindus spożywa nikły procent europejskiej normy białka czy tłuszczu, że je niemal wyłącznie proso i ryż, a co innego zobaczyć, że niemowlę ma wielkość kociaka...

Ten pierwszy dzień, gdy trafił na rynek w Delhi. Zupełnie jakbyś w Warszawie na placyku wokół Sejmu stłoczył komplet widzów Stadionu Dziesięciolecia i kazał ludziom handlować, żebrać, produkować. W sklepach wielkości budki "Ruchu" handlowali wszystkim. W kurzu i łajnie dwunastoletni najemnicy szyli kołdry, obok mechanik naprawiał rowerowe dętki, jeszcze dalej w rozpalonym na krowim łajnie ognisku ktoś coś lutował... Artek zauważył tego pierwszego dnia, że mimo upału cały czas trzymał ręce w kieszeniach, samozachowawczy odruch kazał mu chronić w ten sposób odsłoniętą powierzchnię ciała. A poza tym ci mali żebracy. Nie można było wyjąć ręki, by nie uwiesił się na niej któryś z nich, zwłaszcza ten jeden, z nogą zrośniętą po złamaniu w dziwaczny kształt. Jeszcze nie wiedział, że tutaj, przysposabiając do zawodu żebraka, łamie się umyślnie ręce i nogi, by, nieprawidłowo zrośnięte, budziły litość, zwracały uwagę takich jak on przybyszów.

Groźny to był spacer przydzielonym przez polską placówkę "ambasadorem". Potem powrót przez miasto, pejzaż wychudzonych nóg obracających rowerowe przekładnie. Odczuwał rodzaj przerażenia, jak człowiek wstępujący na teren grzęzawiska. Jakże inaczej to wyglądało niż zapamiętana cyfra informacji, że w czasie, gdy ludność Europy zwiększyła się o sto milionów, w Azji przybyło miliard.

Wieczorem pierwszego dnia czytał w wydawanym po angielsku "Times of India" gorącą polemikę na temat ofiar głodu w Radżastanie. Było ich 48 tysięcy zdaniem pisma opozycyjnego, a zaledwie 30 tysięcy zdaniem organu kół prorządowych. Bo i głód był taki sobie, niewielki. Tak naprawdę to oni zmarli wcale nie z głodu, a tylko z wycieńczenia - komentował optymistyczny publicysta.

Po miesiącu obejrzał Indie na tyle, by w dalszym ciągu wiedzieć, że nic o nich nie wie. Posługując się swoim angielskim, który tu, wśród ludzi mówiących swoistym slangiem, mógł uchodzić za "Oxford", on, Artek Pasiecki, słynny redakcyjny pracuś, oglądał kraj, którego zrozumienie wciąż przekraczało jego możliwości ...

Pod koniec miesiąca wybrał się do Bombaju, gdzie czekało go dziwne spotkanie - przywracające krajowi, a raczej jego zamierzchłej, wczesnopowojennej przeszłości. Gdy pierwszego dnia pobytu zameldował się u konsula, trafił na moment, gdy ten żegnał jakiegoś interesanta, mężczyznę, jak to się mówi, w sile wieku, ubranego z zasobną cudzoziemską elegancją. Usłyszawszy nazwisko Artka, wymówione przez konsula, jegomość drgnął i zaczął się mu przypatrywać z nie ukrywaną ostentacją...

- Widać podobieństwo do ojca... Czy pan jest synem Eustachego Pasieckiego? Przepraszam - zwrócił się do konsula - ale to niezwykłe spotkanie...

Facet nie robił miłego wrażenia, toteż Artek mruknął dość niegrzecznie:

- Ja sobie pana nie przypominam.

- Bo widzimy się po raz pierwszy - roześmiał się kordialnie. - Pozwoli pan, konsulu, że się przedstawię redaktorowi, jak słyszę, Pasieckiemu. Moje nazwisko Walczyński - wyciągnął pulchną, owłosioną łapę. - Każdy człowiek ze starego kraju bardzo mnie interesuje... - tą formułą ostentacyjnie podkreślił swój niezależny status...

Skończyło się na tym, że Artek przyjął zaproszenie na wspólny obiad.

 

Mężczyźni w białych kurtkach i turbanach kręcili się bezszelestnie wokół ich stolika. Nie pasowało do nich określenie "kelner". Może dawniej na oznaczenie ich funkcji użyto by określenia "służący". Im więcej tego, co oznacza delikatne, poufałe poddaństwo, tym bliżej będziemy prawdy. Jeden z nich postawił przed Artkiem tak nie lubiany przez niego pudding. Oni twierdzą, że podbój angielski pozbawił ich - czego to ich pozbawił? - aha, wszystkiego. Może to prawda, że w zamian dostali niewiele: pudding.

- Lubię bioderka obleczone w sari! - huknął niespodziewanie siedzący naprzeciw Walczyński. - Proszę spojrzeć, jak się to cudownie na nich opina.

Artek, ze wzrokiem wbitym w znienawidzony pudding, ścierpły, słuchał delikatnego stąpania sandałów po posadzce.

- Jeszcze się nie przyzwyczaiłeś, że można swobodnie. Mogę cię zapewnić, że ani jeden z nich nie zna narzecza Polan.

Zanim się obejrzał, wypili bruderszaft. Prohibicja nie obowiązywała białego człowieka w hotelowych restauracjach.

- Co ty właściwie tutaj robisz? - wyrwało się Pasieckiemu.

Walczyński przyjrzał mu się uważnie.

- Ja? Służę cioci.

Wziął kieliszek, pociągnął łyk koniaku, obejrzał pod światło, pociągnął znowu.

- Są pytania?

Artek skinął głową.

- Niejasno się wyraziłem?

Milczał.

- No?

Skinął głową.

- Więc jeśli to niejasne, powiem więcej: handluję prochami ojców, a właściwie stryja.

- Możesz nie mówić - wzruszył ramionami Pasiecki.

- No, wiesz?! Obraził się za prawdę. Jestem tu na prośbę mojej mieszkającej w Ameryce ciotki, która delegowała mnie z misją ekshumowania, jak to się mówi, prochów małżonka. W istocie zapewne liczy na kości.

- W Indiach?

- A dlaczego tutaj ma nie być naszych prochów? Co to, Indie gorsze? Bez żartów. Był tu, po wędrówce Andersa do Iranu, obóz cywilnych uchodźców, ewakuowany przez Anglików. No i facetowi się zmarło. A ja, mój drogi, tu w Indiach, w Bombaju, pracuję na chleb.

- Dziwne, przyznaj, zajęcie.

- A to czemu? Miewałem dziwniejsze.

Zapatrzył się w swój pusty kieliszek. Człowiek w białym turbanie już był obok. Drugi stał z przygotowaną flaszką. Artek mechanicznie skinął głową.

- Widzisz, jak się tutaj żyje... - przerwał ciszę Walczyński.

- Komu? - ocknął się młody człowiek.

- No, białym. Kolonizatorom. Patrz i ucz się. Bo zawsze, jak długo będzie świat stał czy się kręcił dookoła słońca, będą kolonizatorzy. I ja chcę być kolonizatorem. Zwłaszcza że mam ciotkę. Jej zdrowie!

Pomilczał dłuższą chwilę.

- A ty pewnie myślisz, że nie byłeś i nie będziesz kolonizatorem. I masz rację. Ty jesteś kolonia... - zakrztusił się koniakiem. - Was zawsze kolonizują... W Polsce byłem aż do sześćdziesiątego roku. Z resortu wylali mnie w pięćdziesiątym szóstym, jeśli chcesz wiedzieć. Bo ja chciałem być kolonizatorem. Wtenczas, w czterdziestym piątym, także. I dlatego znalazłem się w resorcie...

- Wtenczas mówiono ube... - przypomniał mu Artek coś, czego sam nie pamiętał. - No i kolonizacja nie wyszła... - dokuczył rozmówcy.

- Ano, nie wyszła - zgodził się pogodnie Walczyński. - Ale zostały wspomnienia. Widzisz, rozpracowywałem twojego ojca... - znów sięgnął po kieliszek, choć był już mocno wstawiony. - Nie będę się przechwalał. Nie ja prowadziłem całe śledztwo. Od tego byli bruneci - roześmiał się, ukazując popsute zęby. - Ale był czas, że miałem twego starego pod opieką. Choć to właściwie nie chodziło o niego, lecz o jego brata. Miałeś stryja? - zapytał nagle, jakby żądał, by Artek przyznał się do jakiegoś przestępstwa. - Ha, ha! No, przyznaj się, miałeś stryja! I gdzież to się podziewa ten twój brat?...

W tym nagłym przejęzyczeniu Artek odczytał cały groźny sens monologu. Eks-funkcjonariusz przesłuchiwał w jego osobie ojca sprzed lat trzydziestu. Odczuł dreszcz spływający mu po plecach. O stryju wiedział tylko tyle, że zginął w powstaniu. "Zaginął" - jak mawiała babcia...

I teraz Artek powiedział, że stryj zginął w powstaniu.

- Widzisz! - triumfalnie wyciągniętym palcem Walczyński pokiwał mu przed nosem. - Zginął w powstaniu! Ale zanim w to poszło uwierzyć... - tak powiedział: poszło uwierzyć. - Trzymaliśmy twego ojca chyba ze dwa miesiące. Bo wyszło, że w trakcie ujawniania się na boku o czymś gadał z pułkownikiem... No, mniejsza, za młody jesteś, żeby zrozumieć. Dość, że myśmy wiedzieli, iż organizują nową siatkę dywersji. Tu ujawnianie się, a tam dalsza konspiracja... I z różnych zeznań wychodziło, że w tej całej robocie twój stary jest kimś ważnym... Stary sposób: skierować uwagę na trupa, obciążyć trupa.. I daliśmy się na to nabrać.

Kelner nie musiał już krążyć z butelką koniaku, zostawił ją na stoliku. Walczyński dolewał coraz częściej, zostawiając plamy na obrusie.

Artek starał się powiązać wątki.

- Twój ojciec mówił, że brat zginął, i nic więcej. Kto to może potwierdzić? Nie wymieniał nazwisk kolegów, bo nie mógł, nie wiedział, czy się ujawnili, czy ukrywają swój udział w szeregach Armii Krajowej. I wreszcie po miesiącu kazał się zawieźć do ruin w pasażu Simonsa... Powiedział mi: "Sam go zabiłem" - i zapłakał... - wystękał Walczyński, siąknął nosem i nagle zaczął obcierać oczy rękawem eleganckiej, tropikalnej marynarki... - I wtedy ja mu uwierzyłem i powiedziałem: "Wierze ci, człowieku". I jeszcze: "Przepraszam". On patrzył na mnie długo i usłyszałem, jak mówi: "Wszystkim nam trudno"... Rozumiesz? On mi współczuł. A ja powiedziałem, że nie mam się czego wstydzić mojej roboty, i on wtedy, że wie, że rozumie, że w końcu nam też chodzi o Polskę. On jeden okazał mi zrozumienie... A potem, po pięćdziesiątym szóstym, kiedy wymieniali aparat, wycisnęli mnie jak... Bo byłem "zamieszany w niepraworządne procesy przeciw Armii Krajowej". A on jeden... I jak usłyszałem, że ty jesteś jego syn, to po prostu chciałem ci to powiedzieć. Jeśli go zobaczysz... Albo lepiej nic nie mów...

 

Było już późno, gdy wyszli na ulicę. Miły, nieśmiały chłodek. nad dachami wyostrzony nów.

- Zupełna Europa - powiedział Artek. - Ani świętych krów, nawet ludzie nie śpią na chodnikach - plątał mu się język.

- A gdzieś ty widział Indie? - zażartował dobrodusznie Walczyński. - Ja ci pokażę Indie w Bombaju! Idziemy do ósemki.

- Gdzie?

- Zobaczysz. Może byśmy coś zaśpiewali ? W Polsce by już się śpiewało.

- Nie będzie żadnego "góralu..." - zaprotestował Artek.

Weszli na ludniejszą ulicę. Przed kinem James Bond na afiszu zapewniał, że "żyje się po dwakroć". Kłębiło się przed wejściem sporo ludzi.

- Sami mężczyźni - skonstatował z nieukontentowaniem.

Walczyński zachichotał i, nic nie mówiąc, skręcił w najbliższą ulicę. Krążył po niej zwarty tłum samych mężczyzn. Bosi, w niezgrabnych dhoti, tym paskudnym męskim sari, w koszulach wypuszczonych na spodnie lub w jakimś kocu na ramionach, z rzadka ktoś ubrany po europejsku...

Mijając pierwsze drzwi, zdziwił się. Dziewczyna w ciemnym sari, trzymając ręce na drewnianej kratownicy, patrzyła na niego ogromnymi ślepiami. Następna, w mini tak krótkiej, jakby przegonić chciała europejską modę, powiedziała coś szeptem i nagle pojął, gdzie się znajduje. Spojrzał na drugą stronę ulicy: ogromnym rzędem ciągnęła się wystawa. Dom obok domu, niczym w staromiejskich dzielnicach dalekiej Europy, okna, a za tymi oknami, niedbale zasłoniętymi, kręcili się, ruszali i nieruchomieli ludzie. Walczyński pchnął go do przodu.

- Idź, wybieraj, bo jak staniesz, wepchną cię do środka. Rupia, najwyżej dwie - poinformował sardonicznie. - Zastanów się, to nie więcej niż dziesięć, dwadzieścia centów.

Artek szedł, czując, że trzeźwieje z każdą sekundą. Już chciał, wspinając się na palce, zobaczyć koniec tej ulicy, ale końca nie było.

- Po co te kraty? - zająknął się pytaniem.

- Kraty wszędzie znaczą to samo - poinformował uspokajająco Walczyński.

Rozległ się okropny krzyk. Krzyczała czy może coś wołała cierpiąca kobieta.

- Co się stało? - Artek chwycił towarzysza za rękę, zawstydził się, puścił.

- To kosztuje drożej. Nawet pięć rupii - uśmiechnął się jego przewodnik. - Kraty są po prostu po to, żeby móc obejrzeć, ale i żeby one stąd nie uciekły. Często są młode, kupione od rodziny, mogłaby któraś mieć ochotę zwiać... A tu rotacja jest duża. Po dzieciństwie od razu starość.

- Chodźmy stąd - poprosił Artur.

- Na drugą stronę chodnika i z powrotem. Ale patrz na nie, udawaj, że wybieramy - Walczyński był wyraźnie rozbawiony, też prawie wytrzeźwiał.

- Jezus Maria! - wystękał Artek prosto w twarz dziecka, które trzymało jedną ręką kratę, a drugą przywoływało go do siebie.

- Uwaga, to może kosztować i pół dolara - ostrzegł dobrodusznie Walczyński. - Bo widzę w twoich oczach coś ojcowskiego...

- Przestań! - poprosił Artek przyspieszając kroku.

- Słabo ci? - zatroszczył się Walczyński. - Widzisz, ja zawsze wierzyłem w efekty psychologiczne. Spytaj ojca. Żadne tam kopanie po krzyżach i przycinanie szufladą jąder. Ale o czym ja mówię! Więc naprawdę nie chcesz? Nie interesują cię? Masz rację, to nie dla nas, przyjacielu. Ale jeśli chcesz coś godnego kolonizatora, musisz się liczyć z kosztami. I sto rupii przyjdzie wysupłać. Nie wiem, jak byś z dietek służbowych uciułał, ale masz przyjaciela, a przyjaciel ma prochy stryja, więc wystarczy na dwóch. Coś mi źle wyglądasz, może do bramy? Wyrzygaj się, zaraz ci będzie lepiej.

 

- Dokąd idziemy? - dopytywał się Artek, drobiąc za idącym przodem Walczyńskim.

- Zobaczysz, oko ci zbieleje, obiecuję - obejrzał się przez ramię. Był w doskonałym humorze. Zatrzymali się przy postoju taksówek.

- Hotel Grand - rzucił do szofera. - Na pewno nie byłeś w Indiach w eleganckim night clubie. Przed Benares to ci się należy.

Przejechali Marine Drive w oprawie neonów, latarni, plaży i morza, palm i tarasów, skręcili w lewo. stanęli.

Dziennikarz rozejrzał się. Byli w pobliżu wielkiego gmachu o nowoczesnym wystroju. Walczyński ruszył w stronę podjazdu. Zaraz zjawił się obok nich stary, niski Hindus, który spiesznie i wyraźnie przedstawił jakąś propozycję.

- Ile? - usłyszał Artek pytanie Walczyńskiego.

- Co takiego? - spytał.

- Family girl - wyjaśnił mu.

- Więc ile? Sto rupii?! - wykrzyknął zgorszony Walczyński.

- Jest bardzo piękna - zapewniał Hindus.

- Ale czy zdrowa? - niepokoił się.

- To moja córka - podkreśli! Hindus.

- Ale nas jest dwóch.

- Nothing. Mogą być dwie - uspokoił go Hindus.

- Ale my chcemy, żeby obie miały po piętnaście lat, nie więcej.

- Mogą mieć po piętnaście.

- Ile ty masz córek? - spoufalił się już Walczyński.

- Zupełnie wystarczy.

- Okay! - Walczyński zdecydował się, ku nie skrywanej satysfakcji Hindusa.

- Idziemy do night clubu? - zapytał Artek, gdy już minęli hotel.

- Możesz to tak nazwać - roześmiał się Walczyński i znów ruszył na postój taksówek.

Nie jechali dłużej niż dwie, trzy minuty, nim stanęli przed jakąś kamienicą. Dom był porządny, wielopiętrowy, cofnięty nawet z szeregu i otoczony mikroskopijnym ogródkiem. Mama w haftowanym sari, wychudzona, żylasta i pełna godności. Uzgadniała warunki w imieniu jej "sweet daughter" jeszcze przed jej pokazaniem. Nakreśliła pokrótce trudną sytuację rodziny, drożyznę... Walczyński słuchał uprzejmie, choć było widoczne, że zna ten rytuał na pamięć. Weszły córki. Spokojne, choć jakby nieco skrępowane. Obie ubrane w sari. Walczyński skinieniem głowy wyraził aprobatę i gestem zaprosił starą memsab w kąt pokoju. Rozmawiali przez chwilę, po czym ona, nie przeliczając, elegancko wzięła od niego pieniądze, a on, uśmiechnięty jak wodzirej w kotylionowym walcu, ujął jedną z dziewcząt za rękę. Artek złożył dłonie na piersiach w ceremonialnym ukłonie przed tą, którą mu Walczyński wybrał, jakby przeczuwając jego chęci, chociaż o chęciach trudno było mówić w tej chwili wypełnionej strachem, zdziwieniem, ale i gdzieś tam, głębiej, odrobiną pragnienia.

W taksówce Artek usiadł na przednim siedzeniu, obok szofera. Walczyński między dziewczętami. Z tyłu panowała cisza. W pewnej chwili obejrzał się.

- Ucz się, chłopcze, oto chwyt Walczyńskiego - demonstrował swoje mocne łapy, ulokowane na nagim ciele dziewcząt, tam, gdzie sari zostawia pas ciemnej, nie zakrytej skóry nad biodrem.

Artek, obróciwszy się, miał głowę tak blisko twarzy dziewczyny siedzącej po jego stronie, że aż się przestraszył. Ale ona patrzyła mu w oczy tak smutnym, dojmującym spojrzeniem, że mężnie nie cofnął oczu. Czuł, jak niepokojąca stałość ogarnia jego miłosny mięsień, a nozdrza drażni zapach dziwnego olejku. Ona opuściła powieki; wysokie brwi, czarny płotek wygiętych rzęs, nozdrza wykrojone jak na rysunkowym portrecie.

- Jedziemy do mnie! - wyjaśnił Walczyński, kiedy samochód już stanął.

- Ale przecież...

- Mój hotel jest mniej krępujący - przerwał mu, gramoląc się na zewnątrz. Dłoń z żalem zsunął z nagiej skóry.

 

Przez dwa dni selekcjonował materiał do pierwszej korespondencji. Postanowił zacząć od zrelacjonowania koszmaru systemu kastowego. Nie miał trudności z gromadzeniem faktów i anegdot. Każdy, nawet najmniej rozgarnięty urzędnik konsulatu był istną kopalnią wiadomości.

Pasiecki uwziął się, że w tej pierwszej relacji obnaży haracz, jaki zapomniana kultura każe płacić w kosztach strat cywilizacyjnych, jak zabija godność pracy... Poczuł, że obecność tutaj uczy go czegoś więcej niż poznania egzotycznej prawdy o obcym świecie.

Gdy wrócił z kolejnej wyprawy do jednego z bengalskich miasteczek, zastał w hotelu kartkę od Walczyńskiego. Wyznaczał mu spotkanie poi Wieżą Parsów.

 

Szedł z wolna najszerszą aleją Bombaju, zwaną Queen's Necklace, okrążającą zatokę, wzdłuż szerokiego pasa złotej plaży, na której gdzieniegdzie wylegiwały się wielbłądy, a obok sunęły pobłyskujące odblaskiem morza importowane limuzyny i krępe, czarne "ambasadory". Czekał, aż nad wielkim, odległym meczetem, stojącym teraz, w porze przypływu, po fundamenty w morzu, rozpali się bladobłękitny neon. Odpoczywał w dostatnim pięknie tego miejsca od przygnębiających obrazów innych Indii i od siebie, rozdeptanego w kraju między dziesiątkami spraw, ludzi, rzeczy. Od morza przyniósł się wieczorny powiew, poprawił się wśród palmowych liści, osiadł i znów rozłożył pióropusze wierzchołków palm. Jeszcze nie zapalono świateł. Pomyślał, że zaczeka na ten moment w ogromnym parku Wiszących Ogrodów, gdzie mieści się Wieża Parsów.

Walczyńskiego jeszcze nie było. Czekał pod niebem powoli wstępującym w granat, wśród szalejącej zieleni trawników i drzew przystrzyżonych w kształty zwierząt czy bóstw, wśród kobiet ubranych w długie, powiewne kolory.

Ruszył w stronę balustrady, skąd grupka Hindusów patrzyła na panoramę miasta. Pomyślał, że nazwa Wiszące Ogrody pasuje do tego wyniesionego nad miasto masywu ziemi. Spojrzał w dół. Szlachetny łuk Queen's Necklace prowadził wzrok obok czarnego o tym czasie morza, błyskiem zapalonych świateł dodając bogactwa swej szlachetności.

Drgnął nagle, czując na ramieniu rękę. Za nim stał Walczyński. Był w towarzystwie starszego pana, którego przedstawił jako stałego wysłannika paryskiego "Le Monde"....

- Będziesz mógł wiele się od niego dowiedzieć... A może i on od ciebie - dodał enigmatycznie.

- Bardzo tu pięknie - Artek przeszedł na swój nie najlepszy angielski.

- Możemy chwilę posiedzieć - zgodził się Walczyński, mówił po angielsku płynnie i swobodnie.

Francuz nieśmiało zaprotestował. Podniósł rękę, wskazując gromadę sępów unoszącą się nad nieodległym szczytem...

Walczyński zaśmiał się krótko.

- Zaraz ci powie - znów mówił po polsku - że jak był tu ostatnim razem, ludzkie oko spadło mu na kolana...

- Co takiego?

- Przecież to Wieża Milczenia. Partowie wykładają tu swoich zmarłych sępom na pożarcie.

- Ach tak, słyszałem - Artek wzdrygnął się, gdy nad głową przeleciał mu czarny ptak. - On ma rację, chodźmy stąd...

 

Na dobrą sprawę, kiedy już w kraju czytał wywiad w "Le Monde", nie umiał sobie przypomnieć okoliczności, w jakich to wszystko powiedział. Francuz może ubarwił czy przeakcentował w niejednym miejscu, ale nie on wymyślił opowieść o Gubernatorze czy cytaty z listów czytelników. Potem, po amnestii i latach od skandalu, który był wywołał przez swoją nieostrożność, utwierdził się w przekonaniu, że to Walczyński był w jakimś stopniu świadomym reżyserem całej sprawy.

O wiele lepiej utrwaliło się w pamięci Artka to, co nastąpiło potem, gdy już pożegnali Francuza. Był wprawdzie senny, ale z przyjemnością i nadzieją myślał, że znów odwiedzą family girl. Jego troskliwy gospodarz miał jednak inny plan na koniec tego wieczoru.

- Pojedziemy do mnie - oznajmił.

 

Mały, nieporządny hotelik. Walczyński zdjął klucz z tablicy i poprowadził gościa na piętro. Wyszli na patio i gospodarz otworzył pierwsze drzwi.

- Całe życie trzynastka przynosiła mi szczęście - powiedział. - A ten pokój też ma numer trzynasty. Możesz się umyć w łazience. Uważaj tylko z prysznicem: woda nie spływa, pozostaje na podłodze.

Walczyński wyjął z szalki indyjską fajkę ze zbiornikiem na wodę.

- Skosztujesz coś pięknego - powiedział.

 

Przez prześwietlone błękitem powietrze zobaczył nagle świat odzyskany, który stanął dęba i dał się wciągnąć do środka jednym haustem. Widział pod powiekami kolory tego świata, barwy życia i lecące ku ziemi krople dziwnego, wiosennego deszczu, niosącego samą zieleń - krople rozpryskiwały się o czerwoną mgłę i grały wilgotnym szmaragdem.

- Świat przestał być przysadkowaty - powiedział albo tylko chciał powiedzieć do człowieka, który siedział na łóżku, oparty o ścianę. Potem uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze i zdumiał się, że ono odpowiedziało mu uśmiechem. Patrząc na tego w lustrze, zobaczył siebie siedzącego naprzeciwko. Jakby opuścił swoje ciało, ale nie stracił go z oczu. Przemienił się cały w nierealne odbicie, chroniąc się weń jak w szlachetniejszy kształt. Ten nowy on miał szlachetność w rysach, widać było, że dźwiga w sobie strzelistą, a nie przysadkowatą duszę. Patrzył na siebie siedzącego w fotelu jak na dalekiego, ubogiego krewniaka, a potem raz jeszcze zwrócił się do Walczyńskiego:

- Ecce homo - i zapadł w bezpieczną, piękną pustkę.

Rozdział szósty

Eustachy Pasiecki obudził się senny. Długo w noc siedział nad esejem związanym z wydarzeniami poprzedzającymi rok 1863. Ledwo odsunął okienne zasłony, pojął, po słońcu kładącym promienie na przeciwległej stronie ulicy, że jest już późno. Ruszył w stronę łazienki. Po drodze nacisnął wyłącznik radia. Wczoraj przed wieczorem słuchał Londynu. Jakie to śmieszne! Po czterdziestu latach znowu nauczył się słuchać Londynu. Wyrzucił z siebie wszystko, co było stamtąd, a teraz znowu zaczyna słuchać. Już nie rozkazów, po prostu, żeby wiedzieć...

Stanął w łazience przed lustrem i nagle, zdumiony, usłyszał swoje nazwisko.

Spiker streszczał wywiad Artura wydrukowany w "Le Monde". Chłopak siedzi w Indiach i nagle odzywa się nie z Delhi, lecz z Paryża? Chyba jakaś pomyłka czy prowokacja - wróciło dawno zapomniane słowo. Ale nie, w wywiadzie jest mowa o dławieniu prasy, o sztucznym oddychaniu stosowanym opinii publicznej przez propagandę kierowaną przez... Cała historia "guberni wschodniej" i Ryniewicza. Ten Artur to samobójca! Potem wysłuchał jeszcze teorii politycznych swego syna, jako "ambitnego, niezależnego dziennikarza", i krytyki wadliwego systemu wyborów do "ciała przedstawicielskiego, dumnie i na wyrost zwanego Sejmem"...

Słuchał tego z namydlonymi policzkami, świadomy swej absolutnej bezsiły. Nic z dziesiątków rozmów prowadzonych z synem nie zostawiło śladu na jego sposobie myślenia. Do cholery, gówniarz! Nie jest w stanie zrozumieć, że skoro jest państwo, choćby i kulawe, to ono jest dobrem nadrzędnym...

Skończył golenie. Wytarł twarz i nagle pomyślał, że musi pogadać z Rudolfem. Dlaczego akurat z Rudolfem? Może chciał odpocząć przy synu, który zawsze był mu bliższy... Wykręcił biurowy numer jego telefonu, cały czas zastanawiając się, kiedy i jak się dowie, że Artka odwołano z Delhi... Dowiedział się tylko, że Rudolf jest zajęty, dołączono go bowiem jako jednego z ekspertów do delegacji handlowej, na której czele stoi minister. Do Paryża. Lecą rano...

Ojciec ucieszył się za syna.

- To bardzo ciekawy wyjazd. Na cały tydzień? Ale syn był jakiś skwaszony. Gderał, że wolałby zostać. Nie bardzo się pali...

- Palić to się możesz do dziewczyny. Urzędnik się nie pali, urzędnik urzęduje.

- A właśnie... - bąknął Rudolf.

- Co właśnie?

- Wolałbym się tutaj palić do dziewczyny...

Ojciec wyczuł, że mówi to do słuchawki, ale adresuje do kogoś obecnego w pokoju.

- Oj, źle mi się, synu, prowadzisz! - zażartował.

- Wręcz przeciwnie. Grozi mi, że będę się nareszcie dobrze prowadził...

- Brzmi to jak staropolska prośba o ojcowskie błogosławieństwo...

- I do tego dojść może... No cóż, zobaczymy się za tydzień...

- No, dobrze - postanowił nic nie mówić o wyczynie brata. Niech leci spokojnie.

 

Kacper Janas miał kiepskie dni. Harował przez dwa tygodnie, nagrywając w telewizji współczesną sztukę, w której dostał pierwszoplanową rolę, a okazało się, że męczył się tylko po to, by się dowiedzieć, iż rzecz się nie ukaże. Nowe kierownictwo telewizji okazało się bardzo "pryncypialne". Z czasem mieli się do tego wszyscy przyzwyczaić. Powstało nawet potoczne pojęcie "półkownik" - na określenie filmu odłożonego bez projekcji na półkę. W teatrze Sykstus, w wyniku kościelno-państwowej cichej umowy, pojawiał się tylko raz na tydzień, teraz telewizyjna sztuka, w której był młodym, zbuntowanym przeciw szablonom życia ojców, okazała się "za trudna". "Zostaje mi tylko papkinada" - użalał się dziewczynie.

A Wera, znów pełna entuzjazmu, tropiła następną aferę. Okazało się, że jakiś spryciarz zawarł z Ministerstwem Budownictwa umowę o usuwaniu ziemi z wykopów wszystkich wznoszonych budowli i ziemię tę, zapakowaną w plastykowe worki, dostarczał do centrali ogrodniczej jako ziemię do kwiatów. Podobno wielkie pieniądze. "Czuję, że jest w to umaczany ktoś dość wysoko". Z góry ucieszyła się, choć przypuszczenie takie nakazywało ostrożność w traktowaniu sprawy.

Janas, choć wściekły, wiózł Werę do krawcowej. Coś absurdalnego! Ubierająca się sportowo, szczeniakowata Wera - u krawcowej! Ale okazało się, że nie ma "ani jednego kostiumu z prawdziwego zdarzenia" na jesień. Więc ją wiózł. A na tylnym siedzeniu ten jej Krzyś. Narkomański półpedałek. Ni to przyjaciel, ni to fagas. Figura, o którą już nieraz robił jej wymówki, ale ta awanturnica, jakby właśnie na skutek tego, przywlokła go i teraz.

Na pewno w jej głowie zrodziła się myśl, że ten gówniarz mnie do siebie przekona, kiedy wspólnie będziemy czekać, aż ona przymierzy łachy... A nie zanosi się na to, żebyśmy się mieli polubić... Wczoraj dialog na jego temat wyglądał w ten sposób:

- O co ci chodzi? Może on jest pedałem?

- Dlaczego?

- Albo to my możemy wiedzieć, dlaczego ktoś zostaje pedałem? - leżeli na tapczanie. Trudno się było nie roześmiać.

- Ale czemu tak sądzisz?... Że jest.

- Bo nigdy ze mną nie próbował...

- A gdyby próbował?

I ten jej cholerny, drażniący uśmieszek. Znaczył: "To byśmy zobaczyli". Albo: "Taki jesteś zazdrosny". Albo: "Jeszcze się dowiesz".

Został więc z tym wstrętnym gówniarzem. Oczy miał maślane. Pocił się. Kacper postanowił mocno zagrać.

- Wyglądasz, człowieku, jakbyś był na głodzie...

Tamten przez chwilę milczał. Potem pochylił się do przodu, oparł nie ogoloną brodę o poręcz fotela, na którym przed chwilą siedziała Wera, i powiedział cicho:

- A swoją drogą, mógłby mi pan odpalić ze dwa patyki...

Kacper się żachnął. W pierwszej chwili chciał wyciągnąć pieniądze i powiedzieć: masz i spierdalaj... - ale w sekundę zreflektował się, że tamten może w przyszłości stać się jeszcze bardziej nachalny.

- Słyszałem, że ludzie na głodzie zawsze zdobędą pieniądze...

- Niby jak? - stęknął chłopak. .

- Pieniądze leżą na ulicy - zadrwił Kacper.

- Szanowny pan raczy żartować - powiedział gnojek i cofnął się w głąb siedzenia, zostawiając na ceracie poręczy mokrą plamę, odciśniętą przez zapocony podbródek. Kacper ostentacyjnie irchową szmatką wytarł to miejsce. Wera już biegła w stronę samochodu...

 

Znał te wyjazdy. Całodzienna szarpanina z kontrahentami, głowa łomocząca nawet w nocy angielskimi słowami, jakby myśl jechała po kocich łbach nierównego bruku, kiepskie, hałaśliwe hoteliki, propozycje mniej oblatanych kolegów, aby koniecznie zabawić się "po parysku".

W tym roku szczególnie dokuczliwe wydały mu się same pertraktacje. Załatwiali kompleksowy zakup kosztownych licencji, minister wyjątkowo apodyktyczny, członkowie delegacji dobrani dość niefortunnie, zaledwie dwóch dukało po francusku, jeden rozumiał angielski. Zwalili mu na głowę kłopoty wynikające ze zwykłego niezrozumienia i przejęzyczeń.

Na szczęście wśród cudzoziemskich kontrahentów znalazł się przedstawiciel "wielkiej chemii", człowiek po pięćdziesiątce, świetnie mówiący po polsku. Stanowił dzięki swej życzliwości niezastąpioną pomoc dla Rudolfa. Już pierwszego dnia Rudolf dowiedział się, że Francuz brał udział w powstaniu warszawskim.

- O Boże, to jest pan kolegą ojca! Może nawet się znacie?

- Było nas wielu - uśmiechnął się starszy pan.

- Ale ja spytam ojca... - upierał się Rudolf. - Jak się pan właściwie nazywa?

- W tamtych czasach używało się pseudonimów, więc "Zagórny".

Rudolf przyjrzał mu się uważnie.

- No tak. Pańska fotografia jest w książce o akcjach zbrojnych podziemia warszawskiego, chyba nawet na tej stronie co zdjęcie ojca. Proszę sobie wyobrazić, że mój stary nie chce o tamtych czasach z nami rozmawiać...

- Artur to pana brat?

- Tak - potwierdził, roztargniony, i nie zapytał, skąd on wie o Arturze. - Po przeczytaniu tej książki poprosiłem kiedyś ojca, żeby nam opowiedział coś o sobie... Ale wie pan, co mi odrzekł? Lepiej powiedz, co ciekawego w biurze...

Siwy człowiek uśmiechnął się, poprawił okulary.

- Tak. Teraz każdy jest kimś innym. Nawet ci, co zostali w kraju. A może przede wszystkim oni.

 

Wieczorem wyszli razem z gmachu, gdzie toczyły się pertraktacje. Rudolf zapytał półżartem, czy jako paryżanin nie zechciałby mu pomóc w wyborze prezentu dla młodej dziewczyny... damy - poprawił się po sekundowym namyśle.

- Proszę bardzo. Wolę szukać kosmetyków niż uczyć moich francuskich kolegów, jak wymawiać Wszoła czy Kościuszko.

- A to co za zagadka? - zdziwił się Rudolf.

- Tak wyglądają przygotowania naszych urzędników, wyznaczonych do pertraktacji z Polakami. Radzimy im, by członków delegacji przyjmowali prywatnie, w rodzinnym nastroju, by unikali rozmów merytorycznych, a objawiali dużo życzliwości dla Polski. Nazwiska polskich piłkarzy. Penderecki. Dwa nazwiska tłumaczonych na francuski pisarzy... Wszystkie te rodzinne przyjęcia pokrywają oczywiście firmy. Ale stworzenie nastroju familiarności tak potem krępuje Polaków przy pertraktacjach, że opłaca się to tysiąckrotnie.

Rudolf szedł skrzywiony, jakby go bolały zęby.

- Nie potrzebuję panu mówić, że oni doskonale wiedzą, że w składzie każdej grupy jest nominalny kierownik, często figurant, oraz eminencja, od której zależą decyzje.

- To niemożliwe... - powiedział Rudolf stając nieruchomo.

- Pan tego wszystkiego nie wiedział?... - mężczyzna pogłaskał się po skroni. - Właściwie nie powinienem tego panu mówić, ale... zanim wejdziemy do królestwa pięknych zapachów, niech pan posłucha: podkładają wam tu bardzo śmierdzący interes...

I tak oto, stojąc przed witryną ogromnej perfumerii, Rudolf Pasiecki dowiedział się o podejmowanych, fatalnych dla strony polskiej, decyzjach, dla których pozyskano już "właściwych" ludzi z delegacji.

- Nie wierzę. Nie wszyscy dadzą się kupić...

"Zagórny" uśmiechnął się smutno.

- Podejrzewam, że teraz, podczas kolacji, wasz szef omawia szczegóły.

- O, nie! - oznajmił Rudolf Pasiecki, jakby to on był ową eminencją, od której zależą decyzje.

 

Delegacja wracała samolotem. Minister siedział ze swoim sekretarzem. Rudolf sam. Jakoś nikt nie zajął sąsiedniego fotela. Wiedział, co to znaczy. Był tym, który odmówił podpisania dodatkowego protokołu, twierdząc, że są w nim niejasności, a ponadto klauzula, na którą się godzić nie wolno. Zrozumiał lepiej od innych członków delegacji, co oznacza paragraf dotyczący umowy importowej na "nie wyeksploatowane izotopy", co do którego przewidywano nowe ustalenia...

Półsenne zamyślenie przerwało nagłe dotkniecie. Ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Pochylał się nad nim sekretarz.

- Pan minister pana prosi.

Miejsce obok ministra było wolne, sekretarz został na fotelu Rudolfa. Dostojnik siedział swobodnie, czarna teka, dokładnie zapięta, stała u jego stóp.

- Niech pan siada. Więc tak... Chciałbym zapytać, czy się pan namyślił. W sprawie tego protokołu. Ostatecznie to śmieszne, żeby na załączniku brakowało jednego podpisu. Chociaż, jak pan wie. Polska Ludowa od tego się nie zawali.

- Tak, panie ministrze.

- No to świetnie, zaraz poprosimy sekretarza.

- Nie, panie ministrze, ja tylko się zgadzam, że od braku jednego podpisu Polska Ludowa się nie zawali. Prędzej się zawali od tych podpisów, które tam figurują - nie zdołał się opanować.

Trwało milczenie wypełnione równym, uchwytnym drżeniem samolotowego kadłuba.

- Nie podpisze pan? - zaszeptał minister.

- Nie podpiszę, panie ministrze. Bo podpisuję się swoim nazwiskiem...

Minister wyjął z kieszeni "Le Monde". Rozłożył na wewnętrznej stronie. Wyjrzała z niej twarz Artura.

- Nie sądzę, aby właśnie pan, panie Pasiecki, miał swoje nazwisko. Pana nazwisko należy do pańskiego brata. I będę o tym pamiętał. To panu obiecuję...

Rozdział siódmy

Przyszedł dzień, w którym, jak we śnie szaleńca, całe życie Kacpra Janasa wywrócone zostało do góry nogami.

A zaczęło się tak banalnie. Wera objawiła mu się w teatralnej garderobie jak natchniona furia. Odwalono jej reportaż o cwaniaku handlującym ziemią.

- To jakiś szwagier kolejnego ministra. Powiedziałam Wieluniowi, co o nim myślę, chyba mnie wywali z "Tygodnika". Tak, musi mnie wywalić... Chociaż Jerycki bardzo mnie bronił.

Okazało się, że - jak to zazwyczaj bywa - wrzucony Wieluniowi na siłę zastępca zawsze i w każdej sprawie ma inne zdanie niż szef.

Wera wyraźnie była już na gazie. Oznajmiła, że czeka na niego przy barze w "Forum" i żeby się nie gniewał, że jest z Krzysiem... "Przecież nie mogę jak kurwa siedzieć tam sama przy barze, chyba że chcesz..."

Sypał się w tym ostatnim akcie co chwila, jak nigdy w życiu. Po spuszczeniu kurtyny nie dał się zatrzymać "na oklaski". Gnał do tego przeklętego hotelu, nie żałując sygnału, mrugając ostrzegawczo długimi światłami.

Siedziała z Krzysiem w barowej salce, ale już przy bocznym stoliczku. Maślane oczy gówniarza powiedziały mu, że niejeden raz zmieniano przed nimi szklaneczkę whisky. Janas nie był skąpcem. Wśród kolegów uchodził za narwanego, zawsze gotowego fundatora, ale teraz na myśl, że będzie jeszcze płacił rachunek za tego pętaka, ogarnęła go wściekłość.

- Dobry wieczór - powiedział ujmując małą, zawsze go wzruszającą dłoń Wery, w której wyczuwał głęboko ukrywaną kruchość całej jej istoty. - Dobranoc! - mocnym chwytem, bolesnym zaciskiem dłoni niemal uniósł pętaka nad krzesło i obróciwszy drugą ręką wokół osi pchnął ku wyjściu.

Co za awantura! Musiał ją gonić po holu, zabiegać drogę, blokować w drzwiach, nim wreszcie szlochającą ze złości usadowił z powrotem przy stoliku. I teraz właśnie dowiedział się wszystkiego. Owszem, wąchała z nim parę razy... "Przecież ja chcę i muszę doświadczyć... Muszę wszystkiego pokosztować..." - chlipała swoje wyznania, sącząc łzę do kolejnej szklaneczki whisky. Kochał ją. Wierzył jej. Był i będzie z nią, nie opuści. Pijacka ekstaza jej miłosnych wyznań. A potem gorzkie żale...

- Popatrz, ten mój pierwszy reportaż. Cała sprawa umorzona. Nic nikomu nie będzie. Tylko ja... A ziemia do kwiatów? Po co pisać? Wszędzie to samo. Wielkie żarcie tych bydlaków. Nienawidzę! Tylko ty, tylko ciebie, Kacperku...

Kacper, widząc ją w tym stanie, już wybaczający, już przekonany, nawet nie powąchał alkoholu. Ani przez moment nie zapomniał, że musi przecież ją stąd zabrać swoim samochodem. A w Werę, jak zawsze kiedy sobie popiła, wstąpił babski diablik.

- Jedziemy do ciebie. Już! Będziemy się kochać...

A potem bezładna szarpanina koło samochodu. Usiłował jej wyrwać kluczyki, które podstępnie zabrała.

- Przecież nie masz prawa jazdy...

- Ale świetnie prowadzę. Chcę być z tobą. Już, zaraz... Jedziemy. Jak z ojcem jechałam do Gdańska, prowadziłam, naprawdę...

- Daj spokój!...

Wreszcie unieruchomił ją mocnym objęciem, zataszczył na miejsce dla pasażera. W tej chwili znieruchomiał. Poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie.

- Zapomniał pan uregulować rachunek... - uprzejmość kelnera w tej sytuacji oznaczała bez wątpienia, że poznał popularnego aktora.

Kacper speszył się niezmiernie.

- Poczekaj chwilę - szepnął do ucha Wery, muskając je ustami.

Zostawił ją na miejscu dla pasażera, ale gdy po minucie wrócił, siedziała za kierownicą.

- Wyłaź! - zawołał już rozgniewany. Stał w otwartych drzwiach samochodu, gdy wóz ruszył. Wera sprawnie wycofała samochód...

- Wsiadasz? - zapytała ruszając do przodu. Ledwo zdążył zwalić się na siedzenie. Byli na szerokiej, pustej o tej porze jezdni.

- Weruszka, stań, proszę - powtarzał, wiedząc, że szarpanie się z nią do niczego innego niż do katastrofy doprowadzić nie może. A ona gnała coraz szybciej.

- Uważaj! - krzyknął widząc światła zmieniające się na żółte na rogu Kruczej.

- Zdążymy. Ja się spieszę - rękę położyła mu na kolanie.

Widział w przekrzywionym lusterku jej uśmieszek i oczy! To przerażenie, które zwróciło jego wzrok na jezdnię: młody człowiek biegł prosto na spotkanie ze śmiercią. Zaparł się jeszcze rękami o maskę rozpędzonego samochodu, wyrzuciło go w powietrze... Zginął mu z oczu gdzieś nad dachem samochodu.

Wera gnała nieprzytomnie.

- Co robisz! Co zrobiłaś?! - krzyczał. - Hamuj!...

Ale ona uciekała. W szoku, w przerażeniu, bez rozumu!

Skręciła w Nowy Świat. Tu zmusił ją do zahamowania. Wywlókł z samochodu, postawił na ziemi i gdy czepiała się go, gdy siadał za kierownicą, opanowany i przytomny, wydawał już rozkazy: "Do domu! Nie masz prawa jazdy. Jesteś pijana. Może nic mu się nie stało..." Nie słuchając jej krzyku, poderwał samochód, biegła za nim przez chwilę, wymachując torebką i krzycząc... Widział jej sylwetkę w lusterku... Nie miał pojęcia, że traci ją na zawsze. Wracał na miejsce wypadku.

 

- Kto tam, do cholery?! - usłyszała za drzwiami wściekły, zaspany głos ojca.

Dobiegła tu, zataczając się na pustych ulicach, bez tchu, zmęczona jak maratończyk. I ten głos nagle ją uspokoił. Tatuś! On może wszystko.

- Wera! Otwórz! Prędko...

Najpierw poił ją wodą. Potem przemywał pod kranem w łazience spoconą, nieprzytomną twarz. Cały czas powtarzał to słowo najważniejsze: dziecko...

- Dziecko, pomożemy, nie płacz. Teraz mi spokojnie wszystko opowiedz. Ale najpierw zrób herbatę, tak jak ty potrafisz. Tylko ty, córeczko... No, dobrze już, dobrze, zaraz mi wszystko opowiesz.

Nienawistna siła, z którą walczyła daremnie, trafiając zawsze na tajemniczy parasol władzy roztaczany nad ludzkimi nieprawościami, teraz pokazała swoją ludzką twarz: oto ojciec, który może, który ocali niewinnego człowieka.

 

- Dobrze zrobił, że zawrócił. Jest w porządku. Ale ty! Bez prawa jazdy, pijana! Jak on mógł ci pozwolić...

- Przecież go nie pytałam...

Generał roześmiał się. Zaczynał się odprężać.

- Mówisz, że on nie pił...

- Przysięgam! Więc dzwoń, tatusiu...

- Nie ucz mnie, co mam robić!

- Ale chociaż dowiedz się, czy... No, wiesz, co się właściwie stało...

- Zostaw to mnie. Nie mogę przecież zdradzić, że chodzi o ciebie. Bo co to znaczy, że o czwartej rano generał Mech interesuje się jakimś wypadkiem drogowym?...

- Tatusiu, ostrzegam cię.

- Przed czym to mnie ostrzegasz?

- Jeśli myślisz, że wsadzisz sprawę po waszemu na żółwia, że niewinny człowiek będzie przeze mnie siedział choć jeden dzień w więzieniu...

- No więc co się stanie, jeśli nawet posiedzi nie jeden dzień, ale dwa, możesz mi powiedzieć?

Patrzyła w osłupieniu na twarz ojca. Potem rozejrzała się po pokoju, jakby chciała się upewnić, czy na pewno trafiła na właściwe miejsce. Że to tu, na tej ogromnej kanapie układała do snu swoje lalki, a przy stole ojciec pomagał jej odrabiać znienawidzoną matematykę...

- Przecież ja po prostu... Jeżeli jego do jutra nie będzie, wszyscy będą wiedzieli, co się stało naprawdę. Pojadę do prokuratora.

- Zapewniam cię, że prokurator widział wiele zakochanych, niezrównoważonych kobiet, które chciały brać na siebie zbrodnie kochanków.

- Co powiedziałeś? Zbrodnie? A więc jesteś taki, jak mówią w Wolnej Europie. Tacy wy jesteście...

Pierwszy raz widział ją w ataku histerii.

 

Od pierwszej chwili wiedziała, że nic z tego nie będzie. Uprzedzająco grzeczny pan w średnim wieku...

- Na razie nic nie wiem. Skontaktuję się z prokuraturą rejonową. Ściągniemy akta. Ależ oczywiście, znam, ta świetna rola Sykstusa...

Już wiedziała: człowiek został zabity. To, że ona to zrobiła, że zabiła człowieka, jeszcze do niej nie dotarło. Wszystko przesłoniła druga sprawa: Kacper musi wyjść! Natychmiast! Choćby ona miała go zastąpić. Mogłaby pójść za kraty prosto stąd, od tego stolika, na którym stoi filiżanka czarnej kawy.

Boże, to ojciec go uprzedził! - poraziło ją nagłe jak błyskawica olśnienie. I zaraz panika, że odetnie ją od sprawy. Poczuła się jak zbieg dążący do celu, gdy słyszy za sobą oddech pogoni. Tylko że ona nie uciekła zza krat, a chciała się tam dostać, tam dobiec.

- Czy mogę, panie prokuratorze, zadzwonić do towarzysza Haładaja?

 

Sekretarz wyznaczył jej spotkanie na następny dzień. Poznała go kiedyś, będąc z rodzicami na przyjęciu w ambasadzie, i wiedziała od Kacpra, że jego ojca łączyła z nim jakaś zażyłość. W swoim krótkim życiu, zarówno z racji koneksji rodzinnych, jak i awanturniczego życia zawodowego jako reporterka "Tygodnika", miała dość często okazję spotykać się z ludźmi "na świeczniku" i nie miała do "tych typów" żadnego nabożeństwa. Ale teraz, siedząc w sekretariacie, czekając, aż otworzą się drzwi gabinetu, odczuwała nerwowe mrowienie. Kolejną noc przemęczyła nieomal bezsennie i teraz była zdecydowana zmusić sekretarza do zaangażowania się w sprawę. Jak - tego nie, wiedziała. Ale że jest to konieczne - wiedziała na pewno. Ojciec zdołał jej przekazać wiadomość, że "sprawa nie wygląda najlepiej". "Co gorsza, ten zabity chłopak chodził do szkoły, do której uczęszcza syn wicepremiera". Wiedziała, co to ma do rzeczy. Może ofiara jej szalonej jazdy grywała z synem wicepremiera w siatkówkę? Siedziała bezmyślna i czujna, daremnie usiłując ułożyć w myślach jakieś "zagajenie".

Sekretarz Haładaj był jeszcze młody, ale jego ociężała sylwetka i przygarbione plecy dodawały mu lat. Wymuszony nieco uśmiech, z jakim ją przywitał, zgasł bardzo szybko. Po grzecznościowym pytaniu: "Kawa? Herbata?" - zapadła cisza.

- Co by pan powiedział, gdyby się okazało, że zabiłam człowieka? - zapytała nagle, chcąc nabrać rozpędu.

Uśmiech wrócił na twarz.

- Ach, to byłaby w sam raz sprawa dla pani taty. Resortowo - roześmiał się półgłosem. - Ale słucham, teraz serio, o co chodzi.

- Chodzi o Kacpra Janasa...

- Słyszałem - sekretarz zesztywniał. Wyjął chusteczkę. Obtarł wilgotny policzek.

W tej chwili zabrzęczał rządowy telefon.

- Przepraszam - Haładaj podniósł słuchawkę. Powiem teraz: "Jestem jego kochanką". Nie, lepiej tak: "To ja przejechałam tego człowieka". Nie, to bez sensu.

Nagle zaczęła słuchać. Zmęczenie i prosty strach powoli opuściły ją.

Sekretarz, czerwony z gniewu, rzucał jakieś urywane słowa protestu. Znowu wytarł twarz chusteczką. Chwilami podrywał się z fotela, wykrzykując, że nie będzie firmować takich idiotycznych decyzji. Z treści rozmowy wynikało, że mówi z szefem resortu budownictwa. Coraz wyraźniejsza stawała się treść rozmowy, przeradzająca się, mimo jej obecności, w kłótnię... Nawet przeprosił ją gestem i spojrzeniem, ale było jasne, że jest całkowicie pochłonięty sprawą, przeciwko której się buntuje.

Oto sekretarza informowano o konieczności przerobienia wszystkich przygotowanych do przekazania mieszkań M-5 na M-2 i M-l. Wówczas sprawozdanie na koniec roku wykaże, że obietnica podwojenia budownictwa mieszkaniowego została dotrzymana.

Haładaj miotał się jak wieloryb trafiony harpunem. W pewnej chwili Wera drgnęła. Padło nazwisko wicepremiera, którego syn uczęszczał razem z...

- Możecie mnie zdjąć. Podporządkuję się dopiero poleceniom pierwszego sekretarza. Nie wierzę, żeby on aprobował takie... - długa cisza. Słuchawka z trzaskiem wylądowała na widełkach.

Teofil Haładaj z wysiłkiem rozpinał kołnierzyk koszuli. Wera wstała, nalała wody do szklanki... Napił się.

- Przepraszam. Raz jeszcze przepraszam... A co do Janasa... Dowiem się, jak sprawa wygląda. Naprawdę lubię tego chłopca...

 

- Coś ty, idiotko, narobiła?! - wrzeszczał ojciec. - Jak tyś trafiła z tym do Haładaja? Przecież ja teraz jestem kompletnie sparaliżowany! Co ci przyszło do głowy? Jak ci to, dziecko - złagodniał - wytłumaczyć?... Haładaj to człowiek, który reprezentuje tam, na górze, ludzi, z którymi... - nie mógł się wyplątać...

- No, wykrztuś, tatusiu, że to nie twoja sitwa, nie twoja frakcja, jak mawiają specjaliści od tego wszystkiego, co nas prowadzi, co nas prowadzi, prowadzi... - Wera się rozpłakała.

Rozdział ósmy

Eustachy Pasiecki odebrał telefon Artka z rodzajem ulgi. Dopiero gdy skończył rozmowę, zdał sobie sprawę, że bardziej niż jego odwołania z Delhi obawiał się czegoś, do czego sam w końcu nie chciał się przyznać. Widocznie nie znał swego syna i nie rozumiał, skoro ten jest w Warszawie. A przecież do końca nie przyznawał się przed sobą do lęku, że on może nie wrócić. I tak impetycznie zażądał spotkania już, zaraz, że syn, choć narzekał, ile to spraw zwaliło się na niego po powrocie, obiecał, że wpadnie przed wieczorem.

I oto siedział, jakby nieco skrępowany...

- Przyjmujesz mnie jak wielkiego pana, a wiem, że na pewno masz mi za złe... - zaczął kosztując z niedowierzaniem wyłożony na talerzyku kawior. - Jezus Maria, i cytryna pokrojona w kostki?! Ojcze, wielki świat, co się dzieje?...

Eustachy patrzył na jego twarz. Do licha, ten chłopak jest taki podobny do własnego ojca! Takie same czoło, głęboko osadzone oczy, mocny zarys szczęki.

Powiedział coś na ten temat. W odpowiedzi usłyszał pytanie:

- Tato, gdzie jest właściwie grób stryja?

Eustachy drgnął, zaskoczony.

Syn patrzył na niego dziwnym, nieruchomym wzrokiem, nagle odłożył widelec i pogłaskał go po ręce. Ojciec sapnął, wzruszony i niespokojny...

- Nie ma grobu twego stryja.

- Jak to?

- Ten dom, w którym zginął przywalony gruzami, został po powstaniu wysadzony raz jeszcze przez Niemców. Nic nie znaleziono...

Syn milczał przez dłuższą chwilę.

- Jak Nehru - powiedział cicho.

- Dlaczego jak Nehru? - zdziwił się profesor Pasiecki.

- On kazał swoje prochy rozsypać z samolotu nad Indiami...

- My nie mieliśmy samolotów... Ale zgoda, nie ma jego grobu, więc jest wszędzie... Skąd ci to nagle przyszło do głowy?

- Tato, ja wiem!

- Co znowu?

- Znam śmierć... Jego śmierć... Wiem, jak zginął...

- Do licha, o czym my rozmawiamy? Wracasz z Indii, i to po takim skandalu, a mówisz...

- Ja to wszystko rozumiem. I może teraz będzie nam łatwiej.

- Co łatwiej?

- Jakoś się porozumieć. Poznałem w Indiach Walczyńskiego.

- Kogo?

- Walczyńskiego. Z ube. Był twoim śledczym.

- Był tam jakiś Walczyński.

- Dlaczegoś ty nam nigdy nie powiedział?

Stary Pasiecki nalał sobie kieliszek wódki i wypił. Odstawił, lecz za chwilę napełnił go ponownie.

- Ratowałem życie - powiedział ochryple.

Artek patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, przestał żuć i robiło to wrażenie, że zaraz się udławi. Przełknął.

- Ratowałeś mu życie? - spytał, niczego nie rozumiejąc.

- Sobie, sobie ratowałem życie, wyznając, a właściwie zeznając porucznikowi Walczyńskiemu, że zabiłem brata. Że nie żyje ktoś, kto rzekomo miał ożywiać powojenną konspirację. Tak. To było właśnie tak.

Profesor Pasiecki milczał dłuższą chwilę.

- Bo chodziło nam o to samo - zacytował zdanie ojca ze wspomnień Walczyńskiego.

- Nie rozumiem...

- Wiesz, ten twój oprawca, mój kompan z Bombaju, twierdzi, że mu coś takiego powiedziałeś. Zdaje się, że to były jedyne wyrazy uznania, jakie wyniósł we wspomnieniach z kraju, z którego słusznie musiał uciekać...

- No widzisz.

- Co widzę?

- Ja zostałem... I wcale mu nie kłamałem...

- Myślę, że jednak teraz będzie mi jeszcze trudniej ciebie zrozumieć... - Artek wrócił do jedzenia. - A wiesz, to Walczyński skontaktował mnie z dziennikarzem "Le Monde".

- Może pracuje dla Francuzów. A może dla CIA. Na pewno nie pracuje w ten sposób dla Polski.

I zaczęła się awantura.

Więc tak wygląda rzeczywistość w oczach profesora historyka Eustachego Pasieckiego? Jego oprawca stał się patriotą, emisariuszem prawdy dziejowej, gdy maltretował powstańca, bohatera w jego własnym kraju, a gdy stąd uciekł, stał się najmitą wywiadów...

Gdy w nocy leżał już na swoim tapczanie, ta scena powracała nieustannie, nie pozwalała zasnąć, choć chwilami wywoływała i uśmiech... Jak u dentysty otwiera usta i pokazuje mostek w zębach - "Prawa góra! - woła do syna. - Cała prawa góra!" - i demonstruje ubytki ze śledztwa prowadzonego przez Walczyńskiego. Potem wrzeszczy o sklerozie starej polskiej inteligencji, która niczego się nie nauczyła, i o głupocie tej nowej, prosto spod miedzy. O tych magistrach spod krowiego ogona, którzy po schowaniu za pazuchę uniwersyteckiego dyplomu od razu zapominają, skąd się wzięli - że urodziła ich, i te ich dyplomy, autentyczna rewolucja, którą teraz gardzą... "Mogą się zdarzyć w ojczyźnie parszywe dni, lata, ale przecież to ona, Polska. Innej nie będzie, tylko taka, jaką tu razem zrobimy. A ty, mój synu, nie umiesz dochować jej wierności..." I wówczas eksplodował Artek. "Wiernością jest podporządkowanie się partyjnemu barbarzyństwu takich Ryniewiczów? Wiernością jest zgoda na rolę pariasów - haridżan - niedotykalnych? To my, dziennikarze, mamy wybierać - jak nędzarze - ziarenka jęczmienia z krowiego łajna? Ziarenka prawdy, których nie przetrawi machina tępej propagandy? Tym mamy siebie karmić? A jeśli powiem to tam, gdzie mogę się odezwać, bo nie dają mi wydrukować wywiadu u nas, to nie tylko, że ściąga mnie do kraju taki Ryniewicz, ale jeszcze mój ojciec opowiada bzdury, że dałem się sprowokować! CIA! Ha, ha, porucznik Walczyński! Koń by się uśmiał!" .

Dużo było tych słów, nim się obaj uspokoili. Już później, gdy popatrując po kątach zasiedli znowu do stołu, gromko się roześmiali, spotkawszy się oczami... Artek wyskoczył z krzesła i porwał podnoszącego się ojca w ramiona.

- Tatusiu! Ty mój nieszczęsny bohaterze... - bełkotał wzruszony.

- Daj spokój, daj spokój, bo porozlewasz... - ojciec trzymając w ręku butelkę wyrywał się do kieliszka jak nałogowy pijak.

A potem, już spokojnie, powiedział mu o kłopotach Rudolfa.

- Żebyś rozumiał, że to nie ma nic wspólnego z moimi ogólnymi ocenami. Kiedy przegrywam ja czy moi synowie, mogę uznać, że to są koszty, które trzeba płacić. Żadne nie są za wysokie, jeśli sprawa słuszna. Ale nie uważam, żeby wynoszenie naszych spraw do obcych było słuszne. Po prostu odbiera to skuteczność naszej argumentacji, daje im do ręki argumenty...

- No, nareszcie powiedziałeś.

- Co takiego?

- Im. A więc są oni. Otóż to! Ja im nie dam spokoju. Choćbym miał płacić nie wiem ile.

 

- Ile czasu można się rozglądać? - zniecierpliwiła się Humprejka, gdy Rudolf odpowiadał na pytanie, co teraz robi.

Był wykończony. Najwidoczniej miał za sobą ciężką pijatykę. Traciła już cierpliwość. W pierwszej chwili, gdy wyleciał z pracy po konflikcie z ministrem, była okropnie przejęta. Próbowała nawet rozrabiać, jak to określił ktoś z organizacji partyjnej, gdzie szukała ratunku. Potem gorączkowo zaczęła się rozglądać za "czymś sensownym". Ale niczego sensownego jakoś nie było widać. Centrale handlu zagranicznego, gdzie Rudolf mógłby pracować, odpowiadały monotonnie o ograniczeniach kadrowych. "Jak długo ten gnój - krzyczał o ministrze - będzie siedział na swoim fotelu, ja będę szukał roboty!..."

Kiedy spytała go w końcu, z czego zamierza żyć, odparł łagodnie, że Frania-Holenderka, do której napisał przyciśnięty potrzebą, przysłała mu pożyczkę. Humprejka osłupiała.

- Chyba nie mówisz serio?

Jego obojętne skinienie głową przyjęła jak obrazę.

- Kto może traktować cię poważnie?... - zaczęła szeptem, oglądając się na boki.

Siedzieli w zatłoczonej kawiarni, było duszno, bez sensu, nie miał ochoty na nic, nawet na Humprejkę.

- Co twój brat na to powie?... - westchnęła w pewnej chwili i to wyzwoliło jego furię.

- Mój brat znajdzie własne kurwy, które będą go utrzymywać!... Humprejko! - biegł za nią, potykając się w natłoku krzeseł, stolików, ludzi.

 

Rudolf Pasiecki z wiązanką kwiatów kroczył przez korytarze biura, które opuścił z hukiem przed miesiącem. Z satysfakcją stwierdził, że ludny korytarz z chwilą jego pojawienia się opustoszał. Ludzie bali się chwili bratania z napiętnowaną czarną owcą nawet przez zdawkowe powitanie. Ale był w dobrym humorze - natknął się na kadrowca i zdążył zadeklarować, że idzie złożyć kwiaty przed antykomunistycznym plakatem.

Wkroczył do pokoju Humprejki, z rozmachem rozwijając opakowanie, i nagle stanął jak idiota z bukietem w ręku przed jakimś młodym człowiekiem, który przyglądał mu się w osłupieniu. Dopiero rumor gwałtownie odsuwanego krzesła zwrócił jego uwagę na sąsiednie biurko, przy którym do niedawna sam urzędował. Stamtąd właśnie podrywała się w pośpiechu Humprejka.

- Szefowo! - wyjąkał i bezwładnie opadł na krzesło dla interesantów, na wprost biurka młodego nieznajomego.

- Jesteś pijany! - syknęła ze złością. Wzięła róże jak chłop kłonicę, by się zamachnąć na wroga.

- No proszę, zajęłaś moje miejsce. Gratuluję. Zasłużony awans.

Zostawiła bukiet na biurku młodego człowieka, wytaszczyła go na korytarz.

- Chciałem cię przeprosić, bo wczoraj...

- Dziękuję - powiedziała ze złością, ale troskliwie podparła ramieniem jego chwiejne kroki.

- Przepraszam, że cię kompromituję, szefowo, poważne stanowisko, a tu pijane wypędki się kręcą... Przepraszam - znowu był obrażony.

Szedł sam w kierunku schodów. Pomyślał, że zostawi go złażącego tak nieodwołalnie w dół, i wiedział, że już nigdy jej nie zobaczy. Ale gdy potknął się na drugim stopniu, była już obok.

- Jak tu przyjechałeś? - spytała podejrzliwie.

- Swoim... - odpowiedział połykając wstydliwie słowo "maluch". Ona teraz na pewno ma służbowego poloneza.

- Idiota! - usłyszał, ale głos był pełen rozbawionej troski.

Na dole odebrała mu kluczyki i usadowiła w fotelu w portierni. Słyszał, jak dzwoni do siebie na górę... Do siebie - to był przecież jego wewnętrzny telefon. Powiedziała temu bubkowi, że wróci za godzinę...

Dał się posadzić na miejscu pasażera. W błogim poczuciu bezpieczeństwa widział, jak fachowo uruchamia jego parszywy wózek... Wiedział, że powinna siedzieć za kierownicą nie byle czego, że uroda zbłądziła w taką bidę przez nieoceniony, błogosławiony przypadek. W pewnej chwili przestraszył się, co jej powie, gdy ona zapyta, gdzie ma go odwieźć. Za żadną cenę nie zgodzi się wrócić do swojej kawalerki, gdzie już nawet nic ma niczego do wypicia.

Ale ona o nic nie pytała. W pewnej chwili zjechała na chodnik. Wygramolił się ze swego miejsca i oszołomiony spostrzegł, że stoi przed bramą jej domu. Spojrzała na niego uważnie i bez słowa ruszyła w stronę schodów. Szedł za nią. Coraz pewniej. Już nawet nie trzymał się poręczy. Otwarła drzwi i weszła pierwsza. Więc jest tu, gdzie tyle razy chciał się włamać...

- W samo południe - powiedział ze zdumieniem.

Zaśmiała się.

- Wolałbyś o północy, mój bohaterze?

Stała przy gazowej kuchence. Szykowała mu kawę. Przeraził się, że zaraz doprowadzi go do porządku i każe wyjść. Patrzył na jej profil, na cień rzucony przez smugę włosów spływających z czoła i chciał znaleźć się obok niej, objąć ramieniem, powiedzieć, że to nie ma sensu, że dłużej bez niej nie może...

Ale milczał, sparaliżowany przeczuciem, że to zaraz się skończy haniebnym piciem kawy i wypędzeniem za próg.

Spojrzała na zegarek. Widział, jak się niecierpliwi...

- Nie chcę ci przeszkadzać - powiedział jakby nieswoim głosem.

Wzruszyła ramionami.

- Kawa gotowa. Wypijesz sam. I możesz się przespać na tapczanie. Pozwolisz, że wezmę twój samochód? Muszę wracać do biura... Będę o czwartej.

Wzięła samochód... Wzięła samochód... Chce, żebym tu został...

 

Humprejka wróciła pod drzwi swojego mieszkania kwadrans przed czwartą. Urwała się pod koniec urzędowania. Miała wobec siebie usprawiedliwienie - musiała zrobić zakupy, aby przygotować obiad dla mamy. Matka mieszkała nie opodal, na tej samej ulicy. Za dobrodziejstwo własnego, samodzielnego mieszkania musiała co drugi dzień gotować obiady dla tej kapryśnej starszej pani, co miesiąc nieomal poszukującej od nowa właściwej pomocy domowej. Tak, ten koszyk z kalafiorem będzie wobec Rudolfa usprawiedliwieniem, a raczej wyjaśnieniem jej wcześniejszego powrotu... Postawiła koszyk przed progiem, przełożyła bukiet do lewej ręki, prawą otworzyła drzwi. Stanęła nieruchomo, drzwi do pokoju były otwarte, ale panowała tam zupełna cisza.

Zrobiła dwa kroki - w pokoju nie było nikogo. Na stole stały dwa kieliszki... Mój Boże, skąd on wytrzasnął alkohol? Cały pokój był zadymiony, wzięła do ręki popielniczkę pełną petów i skamieniała. Na kilku niedopałkach czerwona obrączka damskiej szminki. Z rozmachem rzuciła na ziemię okropne kwiaty od tego idioty, trzepnęła w nie popielniczką pełną tej kurewskiej, zadymionej, spopielonej podłości... Nagle obejrzała się za siebie. W progu sypialni stał Rudek: był rozczochrany, z początku nie zrozumiała, co mu się stało, i nagle wybuchnęła śmiechem.

On, z rozanielonym uśmiechem na pociągniętych szminką wargach, lazł ku niej jak somnambulik,

- Nie śmiej się - wytarł usta ręką. - To wcale nie z wódy. Po prostu chciałem sobie przypomnieć, jak smakujesz.

- Boże, za co mnie karzesz?! - zawołała gniewnie, ale była już związana jego uściskiem. Przez chwilę się szamotali, aż wreszcie pozwoliła mu zanieść się na tapczan.

- To przecież być musiało - pocieszał ją potem, pełen samczej dumy i jakiegoś dziwnego, zupełnie do tej pory nie znanego onieśmielenia. Ona leżała, przyglądając mu się, jakby chciała się upewnić, czy to na pewno jest on, i pojąć, dlaczego to się właściwie stało.

- Słuchaj, ja się nie wygłupiam. Nie mogłem tu wytrzymać. Wszystko tobą pachniało. I pomyślałem, że zrobię ci kawał z tym uszminkowanym papierosem...

- Przestań gadać! - skarciła go serdecznie. Cały czas miał wrażenie, że zastanawia się, co z nim dalej począć. - Kwiaty! - krzyknęła nagle. - Daj mi zaraz moje kwiaty!

Zerwał się z tapczanu, zapominając, że jest bez spodni, a może uważając, że to najwłaściwszy w tej chwili strój...

- Jesteś niewychowany! - zaśmiała się. - No nie, przestań... Nie, nie...

- Mój Boże, obiad dla mamy - użaliła się sennie, ocknąwszy się z półsnu. Za oknem było już ciemno.

- Co takiego?

- Miałam dziś zrobić obiad dla mamy - przypomniała rzeczowo.

- Świetnie. Zrobimy kolację. I zawieziemy razem ... - Nie zamierzał rezygnować ze zdobytych pozycji.

- A ty w jakim charakterze?

- Narzeczonego.

- Wariat! - powiedziała i przyciągnęła jego głowę do nagich piersi.

 

To był świat nieznany. Świat nieprzeczuwalny i niewyobrażalny. Dobrodziejstwu swej popularności, jak mniemał z początku, zawdzięczał, że pierwsze dni w areszcie śledczym zostawiły go niejako poza granicą piekła. Miał celę, o której luksusowym charakterze miał się przekonać dopiero, gdy ją opuścił. Umywalka, dwie prycze, sedes... Tylko zgrzyt klucza, gdy po spacerze zamykały się za nim drzwi, tylko dzwonki na apel i posiłki łączyły go z tamtym groźnym światem z korytarza, który miał poznać wkrótce w okolicznościach dość dramatycznych.

W trzecim dniu pobytu, gdy już złożył zeznania, porozmawiał z adwokatem, usłyszał "proszę siadać" z ust oficera śledczego, uderzył głową o mur innej więziennej rzeczywistości. Oto w godzinie zupełnie nietypowej znalazł się sam, tylko ze strażnikiem, na więziennym spacerniaku. Nie rozumiał, czemu zawdzięcza to wyróżnienie, kręcił się po wydeptanym kółku na oczach ziewającej asysty. Wreszcie po dwudziestu minutach niespodziewany spacer się zakończył.

Kacper ruszył posłusznie przodem w stronę bramy budynku. Gdy stanął w progu swojej celi, zdążył zobaczyć człowieka z rękami przykutymi kajdankami do kaloryferów i strażnika rozebranego do koszuli. Łomot razów zagłuszył otwieranie drzwi. Janas w jednej chwili już był w środku. Złapał za rękę tego w koszuli, dostał w zęby, wykręcił mu rękę na plecy, dostał w tył czaszki od drugiego, padając uderzył głową o kaloryfery, tuż obok siebie zobaczył zakrwawioną głowę człowieka z krótko ostrzyżonymi włosami i w tej samej chwili stracił przytomność.

Obudził się w celi karniaka. Jak mu powiedział wieczorem jego strażnik, wsuwając kawałek chleba i kubek wody, zarobił siedem dni twardego łoża.

Już rano okazało się, że jego śledczy wpadł w szał na wiadomość o incydencie. Dopiero później Janas skojarzył to sobie z telefonem Wery, która, powołując się na ojca, zażądała widzenia ze swoim kochankiem. Kacper nie umiał mówić o niczym innym, tylko o sprawie, którą nazywał bezwstydnym samosądem... Zażądał, by Wera załatwiła mu widzenie z naczelnikiem więzienia i na drugi dzień zameldował się do raportu. Obecność córki generała sprawiła, że naczelnik przyjął oficjalną skargę więźnia oburzonego na bezprawie. Choć Janas ani słowem nie wspomniał o tym, że i jego przy okazji pobito.

Po licznych perypetiach i konfrontacjach ustalono, że jeden strażnik udostępnił drugiemu celę Janasa, jako że leżała na końcu korytarza, z dala od innych, przedzielona pomieszczeniem służbowym. Miała odpowiednie warunki akustyczne - jak się później wyraził oficer śledczy.

Naczelnik "wszystko rozumiał", ale oznajmił sceptycznie, że choć wdroży natychmiast postępowanie dyscyplinarne, to recydywie i tak nic i nikt nie pomoże. "Zresztą jak pan będzie tu dłużej, to sam się przekona" - oznajmił z dwuznacznym współczuciem, które mogło być pogróżką.

 

Z widzenia z Kacprem Wera wyszła roztrzęsiona. "Więzień śledczy Kacper Janas, syn Jerzego" - jak zameldował się żartem w progu rozmównicy - był jakby kimś obcym. Nie, nie chodzi o to, że obsesjonalnie czepiał się sprawy pobicia jakiegoś więźnia, że kazał jej interweniować u ojca. Był kimś, przeciw komu ona się buntowała. Znała tę swoją cholerną potrzebę niezależności, dominowania i teraz, idąc ulicą, zdała sobie nagle sprawę, że przez ten kretyński wypadek on będzie nią rządzić. Kryje jej zbrodnię. Jakbym ja tego potrzebowała! On mnie uczy: "Szanuj pozycję swego ojca. Wykończysz go". Dbałość o teścia. Na wiadomość o wizycie u Haładaja wybuchnął: "Napytasz biedy ojcu, a mnie i tak nie pomożesz. Mam adwokata..."

Rządzi. Udaje świętego Franciszka... Dobrze, ale ja sama mogę odpowiadać - powtarzała. Wymachiwała torebką. Spostrzegła to dopiero, gdy zwróciła jej uwagę uderzona paniusia. Przeprosiła. Torebka pod pachę...

Pojęła, że zaczyna odczuwać do niego jakąś zbrzydzoną niechęć i się przestraszyła.

- Jestem potworem...

Fakt, że tchórzowsko ustąpiła jego niepotrzebnym, ofiarnym racjom, zjeżył ją wewnętrznie. Odbierała to nie jako ofiarę z własnej wolności, ale jako zamach na jej wolność.

- Jestem świnia...

Mogła sto razy nazywać siebie świnią, ale odczuwała ulgę, że widzenie ma za sobą, i zdawała sobie sprawę, że upłynie trochę czasu, nim zdobędzie się na następne.

 

Już otwierając drzwi, usłyszała sygnał telefonu. Zdążyła dopaść słuchawki.

- Tu Haładaj - usłyszała głos sekretarza...

- Tak, jestem, słucham - rzuciła zdyszana. Haładaj pytał, jak się czuje. Uspokajał, że już rozmawiał, ma rozeznanie, cała sprawa nie wygląda tak groźnie.

A ona wiedziała, że gdyby nie to, że właśnie wraca z widzenia, spytałaby na pewno: Jaka sprawa? To on, nie ona, wydawał się bardziej przejęty dolą Kacpra. Odczuła jakieś upokorzenie, ale naprawdę wdzięczna i wzruszona, podziękowała niezgrabnie "za wszystko".

Odłożyła słuchawkę i wtedy zastanowiło ją, czemu to sekretarz dzwonił do niej, sam nakręcając numer, z pominięciem sekretarki, która z reguły zajmuje się łączeniem szefa.

Sprawa nie wygląda tak groźnie, ale woli się nie odkrywać - pomyślała z wrodzoną złośliwością i wtedy ogarnął ją wstyd. Facet po prostu jest delikatny i chce zachować prywatność swojej interwencji.

Poczuła pełne szacunku zdziwienie: Czy to jest możliwe?

Następnego dnia czekała ją niespodzianka: list z redakcji "Tygodnika". Zastępca naczelnego, redaktor Jerycki, prosi o jak najrychlejsze skontaktowanie się w sprawie jej "błyskotliwego felietonu".

Przed paru dniami w fazie otępienia po katastrofie samochodowej, która pozostawała wciąż poza jej świadomością, łaziła nieswoja, często nabuzowana pospiesznie łykanym "po drodze" kieliszkiem koniaku, aż trafiła po babsku do Domów Centrum. I tutaj, stercząc przy jakichś fatałaszkach sprowadzonych z Paryża, zaczepiła wzrokiem o stoisko rozkwiecone perfumami Diora, Chanel, Madame Rubinstein, i ujrzała sterty kolorowych rolek importowanego papieru toaletowego... I wtedy przyszła jej na myśl wysłuchana niedawno dyskusja w Towarzystwie Ekonomicznym, w której jakiś sceptyczny starzec zakwestionował kult wielkiej konsumpcji, wielkiego żarcia - jak się wyraził - jako trendu, którego koszty spłacać będą następne pokolenia.

I z obrazka tego stoiska, ze wspomnienia tamtego odczytu, z szumiącego pod czaszką koniaku, z tej szatańskiej kawy, którą sobie zaparzyła po przyjściu do domu, ze strachu, że trzeba będzie znowu myśleć o tym żywym Janasie i tym "zamordowanym" gówniarzu, z tego wszystkiego nagle, z miejsca wystukała felieton: "Papiery drugiej Polski".

Sam pomysł tytułu bluźnierczy... Przecież wobec pierwszej osoby, która ów termin "druga Polska" wymyśliła, a może tylko lansowała, nazwanie papierami wartościowymi drugiej Polski owych zwałów importowanego do niechlujnego "kraju bez sraczy" papieru toaletowego było, jak sądziła, pomysłem samobójczym. I tylko na złość Wieluniowi (niech się pomartwi stary asekurant) wysłała tekst do "Tygodnika"...

I teraz - proszę. Uprzejme pisemko. Podpis z zakrętasem, okrągły jak cały Jerycki. I już nie ma Janasa i sprawy, jest kwestia druku. W końcu przede wszystkim to ja jestem dziennikarką, a nie dziewczyną jakiegoś aktora.

 

Jerycki zaczął od gratulacji. Ale nie gratulował jej felietonu, tylko "zasłużonego awansu tatusia". A ona nawet do ojca nie zadzwoniła, gdy wyczytała wczoraj, że został powołany na zastępcę członka Biura Politycznego! Nagle już nalana kawa z dużego redakcyjnego dzbana, parzona z okazji tylko znaczniejszych gości, straciła aromat. Jerycki, gładki, przystojny blondyn, z okrągłą, inteligentną gębusią, wydał się jej obmierzłym prasowym aparatczykiem. Dość niegrzecznie sama przystąpiła do rzeczy. Że dziękuje za objaw zainteresowania się jej skromnym felietonem i ciekawa jest, a nawet mile zaskoczona, że się tekstu nie przestraszyli.

- Nie mogę używać liczby mnogiej, ale ja się nie przestraszyłem - oznajmił. - Pani pali?

- Wystarczy chyba, że przestraszył się naczelny - odburknęła niegrzecznie.

- Teraz kolega Wieluń ma szansę bać się obu stron: Ryniewicza i Mecha... - roześmiał się kładąc palec na ustach. Miał swój wdzięk. Może był za gładki, ale nie pozbawiony męskości. - Tylko ten tytuł. W zasadzie moje obawy ograniczają się do tytułu.

- "Papiery drugiej Polski" to przecież pointa całej sprawy. Nie sądzi pan chyba, że chciałoby mi się pisać o papierze toaletowym, a waszemu pismu to drukować...

Sięgnęła po kawę. A może on chce, żebym to ja sama uniemożliwiła druk? No, nie pójdzie mu tak łatwo.

- A w tekście? Jeżeli ten tytuł ukryjemy jako zdanie w tekście? Niewielka operacja...

Miał to widocznie przemyślane.

- O, tutaj. W tym miejscu.

Płynnie odczytał uzupełniony fragment.

- A tytuł?

- "Róbmy to na miarę naszych czasów..."

Roześmiała się. Naprawdę był dowcipny. W jakiejś chwili, gdy czekali na przepisanie uzgodnionego tekstu, pojawiła się utajona w biurku zastępcy butelka koniaku. Po drugim kieliszku Wera wspomniała o swoim konfliktowym starym reportażu "Ziemia do kwiatów". Jerycki znał go. Powiedział nawet, że kto wie, może obecnie, gdyby udało się rzecz nieco uaktualnić, można by do reportażu wrócić. Ona nie wiedziała, że wiceminister, w którego godził ów reportaż, poszedł już na zieloną trawkę, ale wiedziała, że ten Jerycki, rzekomo nadany przez Ryniewicza, jest całkiem do rzeczy.

 

Mech był bardzo rad z wizyty córki. Trzeba przyznać, że dobrze znosił awanse. Im bardziej się umacniał, tym był spokojniejszy i grzeczniejszy. Może ważniał, ale w miarę. Teraz nie chciał mówić o swojej nowej sytuacji, wypytywał, jak sobie radzi. Przez dłuższy czas tłumaczył, żeby się nie przejmowała swoim chłopakiem. Wkrótce zobaczy go z powrotem... Rozmawiał nawet z prezesem telewizji w sprawie tej zatrzymanej sztuki. "No, mówiłaś mi, że odłożyli na półkę sztukę, w której grał główną rolę... Prezes obiecał się przyjrzeć. To mu dobrze zrobi, temu twojemu Janasowi, jak komplet sędziowski obejrzy go sobie w telewizji na parę dni przed sprawą..." Potem zapytał ją, czy zamierza na stałe związać się z "Tygodnikiem".

- Ten felieton... Ale swoją drogą, czy to warto, żebyś ty zajmowała się takimi duperelkami: import papieru toaletowego?...

- Ależ, tato, tu nie chodzi o papier...

Powiedziała, jaki jej tekst nosił tytuł. Stary nieco zesztywniał. Siedział w niskim fotelu przy otwartym oknie, w białej, rozpiętej na piersi koszuli, z zawiniętymi rękawami. Spostrzegła, jak komar wylądował na jego przedramieniu i wbił łakome żądełko. Uśmiechnęła się do siebie: zupełnie jakby stawał na palcach - pomyślała, spostrzegłszy, jak owadzi maleńki odwłok wędruje do góry.

Palnęła ojca po ręce. Niedokładnie obtarł rozpłaszczonego komara.

- Wytrzyj dobrze tę krew - zwróciła mu uwagę.

 

Wera, wróciwszy do domu, raz jeszcze przeczytała swój felieton. No tak, ojciec miał rację. A swoją drogą, to chyba nie tylko tytuł... Spostrzegła, że z tekstu wykreślono parę znaczących zdań.

- O nie! - powiedziała do siebie, ruszając w stronę telefonu.

 

Sama nie wie, jak to się stało, że po pierwszym wybuchu od razu zmiękła. Jerycki złożył samokrytykę. Nie mógł jej odnaleźć, gdy cenzura zgłosiła swoje uwagi, i dla dobra sprawy sam podjął, może niefortunnie, decyzję. Za to ma dla niej dobrą wiadomość. W obecnej wersji "Ziemia do kwiatów" może iść.

I zaproponował, żeby "dla świętego spokoju" u niego w domu omówić pewne nieistotne już szczegóły jej reportażu. Nie chciał, żeby uszy Wielunia - jak nazywał niektórych pracowników - kręciły się przy omawianiu spraw drażliwych. No, drażliwych, skoro sam osobiście ten tekst odrzucił... Przyjęła zaproszenie.

 

Poszła do Jeryckiego przygotowana na głupie męskie zabiegi, a zamiast tego, ni stąd, ni zowąd, sprawnie załatwiła sprawę reportażu. Była czujna. Teraz numer z "Papierami drugiej Polski" nie przejdzie! Ale jego uwagi były rzeczowe, pozbawione tendencji asekuracyjnych. Raczej ją tylko ostrzegał, że pewne zdania w obecnej formie mogą być zakwestionowane w liście, jakim niechybnie bohater reportażu zechce się bronić, a inne znów stanowią dla niej zagrożenie, gdyby zechciał wytoczyć w sądzie sprawę o zniesławienie, bo i tego nie można wykluczyć. Nie było koniaczku ani dwuznacznych sytuacji. A kiedy redaktor Jerycki zaprowadził ją do swej tajnej pracowni, doznała olśnienia. Znała mężczyzn - jak jej ojciec - uprawiających polowanie czy - jak kochanek - bawiących się samochodami, marzących o rajdach... Redaktor Jerycki łapał motyle. Jego ogromna kolekcja zajmowała pół ściany "gabinetu entomologicznego". Pokazywał jej siatki. W pewnym momencie nakrył nawet jej rudawą głowę zieloną siecią i krzyknął triumfalnie łacińską nazwę jakiegoś monstrualnie wielkiego południowoamerykańskiego motyla, którego portret zaraz jej pokazał na stronie ogromnego atlasu. A kiedy wyplątywał ją z tej sieci, uczuła parę razy delikatne muśnięcie męskich palców na karku, przeszedł ją nawet miły dreszczyk, ale nic ponad to. No i zakończenie wizyty. Nagle spojrzał na zegarek i oznajmił stanowczo:

- Albo, albo. Za dziesięć minut mecz Polska- Argentyna. Albo półtorej godziny nabożnej ciszy, to może pani posiedzieć, albo, niestety, pora się pożegnać.

 

Mistrzostwa świata w piłce nożnej, rozgrywane w Monachium, były dla mężczyzn prawdziwym szaleństwem. Wiedziała już, że wobec magii, jaką przeżywają jako kibice, byłaby absolutnie "bezpieczna", ale cóż ją, u licha, obchodzą ci kopacze?

- No to już sobie pójdę... - pożegnała niegościnnego gospodarza.

Przy tym wszystkim nie był niegrzeczny. Mój Boże, taki spontaniczny, bezpośredni chłopak chodzi po mieście ostemplowany przez nasze głupie środowisko jako agent Ryniewicza...

 

Dostała parę telefonów. Były listy do redakcji. Reportaż "Ziemia do kwiatów" zrobił furorę. Nie chodziło w końcu o spryciarza, który zawarł z Ministerstwem Budownictwa umowę o usuwaniu ziemi z wykopów. Reportaż wskazywał palcem na ludzi wysoko ulokowanych w aparacie państwowym, którzy "mają coś z tego".

Była wdzięczna Jeryckiemu. Do tego stopnia, że zaraz po telefonie ojca zadzwoniła do redakcji. Wiedziała, że zastępca bardzo się ucieszy. I rzeczywiście, Jerycki się ucieszył. Nazwał ją brazylijskim motylem na polskiej ziemi do kwiatów, żartował, że awansował ją tak wysoko, i gdyby wiedział, że się nie obrazi, zaproponowałby jej wspólne obejrzenie meczu Polska - Włochy bez żadnych warunków wstępnych...

- Mogę być maskotką. Nie pana, redaktorze, ale piłkarzy...

Dowiedziała się, o której ma przyjść.

- Ach, to dopiero jutro?...- zdradziła się, że ma ochotę na to spotkanie.

 

Miała kiepską noc. Wieczorem przegnała Krzysia, swego niefortunnego kolesia z narkotycznych patroli, jak nazywała te spotkania w czasie, gdy kusił ją temat narkomanii. Ciekawe było nie to, że miała go dość, wbrew podejrzeniom Janasa nic jej nigdy z nim nie łączyło, ale fakt, że nie znosiła go właśnie, w związku z Kacprem. W jakiś sposób była - jak to się mówi - uwarunkowana wobec swego kochanka, ale uwarunkowana a rebours. W perspektywie miała widzenie przed samą rozprawą i już teraz robiło jej się słabo na samą myśl o tym spotkaniu. Nawet ten gówniarz Krzyś stał się obrzydliwy przez to, że przecież miał z tym coś wspólnego. Wypadek zdarzył się przecież tuż po awanturze, jaką urządził mu Kacper.

Więc kiedy ten nachałek, niewątpliwie gnany głodem narkotycznym, znów poprosił ją o pożyczkę, przegnała go niegrzecznie "raz na zawsze". Cała rozmowa zdenerwowała ją do tego stopnia, że ani rusz nie mogła zasnąć. Wzięła w końcu proszek i zapadła w sen dokuczliwy, pełen majaków i niemal dotykalnych zwidów. Przyszedł Kacper. Ucharakteryzowany na mnicha Sykstusa. Tym razem nie mordował rywala, tylko ją. potem niósł nieprzytomną do jakiegoś bajora, trzymał głowę pod wodą. Wyrwała się ostatkiem sił, z krzykiem usiadła na łóżku...

Ilekroć przytuliła głowę do poduszki, sen wracał, twarde paluchy mnicha wgniatały ją w grząski muł, odbierając ostatni oddech...

Gdy obudziła się po raz kolejny, żeby się uspokoić, żeby myśleć o czymkolwiek innym, bezpiecznym i pięknym, zaczęła przywoływać w pamięci oglądane u Jeryckiego motyle.

Tym razem w mieszkaniu redaktora Jeryckiego wyraźnie były poczynione przygotowania do zbiorowego oglądania piłkarskiej rzeczywistości na szklanym ekranie. Na małym stoliczku przed telewizorem trzymały wartę honorową butelka whisky, a obok druga - koniaku.

Mimo to w zachowaniu gospodarza nie wyczuwało się najmniejszej zmiany.

Ustawił obok siebie dwa głębokie fotele, napełnił kieliszki i oznajmił twardo: warunki nie zmienione. Oglądamy. Komentarze tylko rzeczowe. Pytania dopuszczalne.

Był miły. Można było przy nim zapomnieć o tym, o czym zapomnieć należało. Jednak w trakcie meczu okazało się, że ma uwagę dość podzielną. Raz i drugi uwolniła się od jego dłoni, gdy poczuła ją na karku.

- Dziś nie ma żadnej siatki, z której musiałby mnie pan uwolnić.

- O Boże, spalony! - jęknął Jerycki i wrócił wzrokiem na boisko.

Ale wnet przyszła bramka. Wypili toast. Pocałunek w policzek - euforyczny i naturalny... Ale była jeszcze druga bramka. 1 toast podwójny.

W czasie przerwy stał się nieco agresywny.

- Zaraz druga część meczu - usuwała jego ręce.

- Mogę wyłączyć.

Zerwała się z fotela i przełączyła na drugi program. Przystanęła, unieruchomiona przejmującym zdumieniem: Kacper Janas. Teraz, gdy cała Polska śledzi mecz, ostrożny prezes puścił "kontrowersyjną" sztukę. Kacper z dobrze granym przejęciem mówił o ideowych potrzebach młodości, a patrzył z ekranu zagubionym spojrzeniem. Nowy James Dean czy następca Maćka Chełmickiego?... Wróciły w pamięci pochwalne recenzje. A on mówił... Przestała przyjmować słowa, patrzyła i czuła w sobie narastającą panikę i protest. Czego on chce? Czego on ode mnie chce? Ja nie potrzebuję jego łaski. Dlaczego mnie zmusił, żebym ją przyjęła?

Ze zdumieniem poczuła na swoich piersiach ręce Jeryckiego.

- Nie chcę, nie chcę! - szeptała, dając mu się prowadzić, bierna...

Leżąc pod nim. poruszając się rytmicznie, odbierając jego umiejętnie przedłużaną pieszczotę, pojękiwała coraz głośniej w narastającej rozkoszy, tłumiąc tamten głos. W pewnej chwili wykręciła spazmatycznie głowę w stronę Kacpra, chcąc go mieć w oczach, tego durnia. Zemścić się! Za co?

Rozdział dziewiąty

- Nigdy nie chciałem pełnić żadnych funkcji, bo to naukowcowi przeszkadza być sobą - powiedział profesor Eustachy Pasiecki, broniąc się przed wyborem do Komisji Historycznej Akademii Nauk. Nie wiedział jeszcze wówczas, jak dalece miał rację. Nie chodziło nawet o nawał zajęć, ale zdarzały się sytuacje, których wolałby uniknąć. Oto staruszek historyk przynosi książkę znanego literata, jednego z partyjnych "namaszczonych". Margines połowy kart upiększony grubą, czerwoną krechą, drobniutkie cyferki stanowią odwołanie do załączonego dzieła profesora. Plagiat. Literat postanowił kosztem profesora, którego przedwcześnie uznał za zmarłego, zabawić się w eseistę historycznego. Telefony, porady prawne, ale nikt nie spieszył się do działania. Na placu został Pasiecki. Pomaga starszemu koledze zredagować protestacyjny list i postanawia załatwić jego druk w "Tygodniku". W końcu są z Wieluniem na stopie niemal przyjacielskiej, znają się z praczasów powstania warszawskiego. Ale taka zażyłość ma i swoje kłopotliwe strony. Wieluń od tego jest redaktorem, aby nie przepuścić koło nosa okazji wydrukowania znanego nazwiska samego Pasieckiego. Wie o jego nowej książce. Nalega. Jeśli już nie któryś z rozdziałów, to wstęp. Słyszał, że Eustachy upomina się o likwidację białych plam w naszej historii najnowszej.

- Biorę w ciemno. Wiem, co mówię, wydrukuję...

Historia tej książki to niemal historia życiorysu naukowego Pasieckiego.

Przyszedł po powstaniu, po klęsce, taki czas, że wszystko, z czego się ta klęska zrodziła, było przeklęte. "Straszni ojcowie" - napisał kiedyś artykuł w zetempowskiej gazecie. Podejrzane było wszystko, co stanowiło treść tak iluzorycznej i krótkotrwałej wolności, której był rówieśnikiem. Urodził się przecież w 1918 roku, a już w roku swej pełnoletności był znowu w niewoli. Musieli być winni. Przecież nie oni - pokolenie, dla którego tamta niepodległość była dopiero kolebką - a więc ojcowie. "Straszni ojcowie".

Pasiecki nie należał do ludzi wędrujących po ideowych polach tam i na powrót. Mierziły go kolejne iluminacje i nawrócenia kolegów, po prostu w miarę upływu lat obiektywizował swoje sądy, z coraz większego dystansu patrzył na siebie samego. I w tym właśnie lustrze własnej osobowości - był człowiekiem świadomym, jak wiele psychologicznych uwarunkowań określa poglądy na przeszłość - ujrzał swoją misję historyka. Było to w okresie, gdy obsesjonalnie jął ścigać swoją publicystyką owe białe plamy w historii najnowszej. Miewał kłopoty z publikacją kolejnych artykułów, teraz obawiał się o los swej najnowszej książki. Bo w jakimś poczuciu winy wobec ojca i jego legionowej młodości napisał wielki szkic historyczny: "Piłsudczycy". Umyślnie wziął tytuł ze współczesnej legionowemu czynowi broszury Kadena-Bandrowskiego. Twierdził we wstępie, że w ten sposób pragnie spłacić dług milczenia ze strony historii.

Dziś właśnie, po rozmowie z Wieluniem, zdecydował, że da mu do druku słowo wstępne, które rozrosło się do rozmiarów dużego artykułu.

 

Zawiadomiony przez sekretarkę o przybyciu Pasieckiego, redaktor Wieluń wyszedł na próg swego gabinetu. Nawet w tych trzech, czterech krokach, które zrobił w jego stronę, widać było, że się nie zmienił. Ten sam Wieluń, przestraszony i entuzjastyczny, rzekomo obłudny, a przecież szczery, tyle że zmienny, bo uwarunkowany przez humory władzy i własną niestabilną naturę. Była kawa, było poklepywanie tekstu i deklaracje, że wstęp do "Piłsudczyków" pójdzie z całą pewnością, że on bierze to na siebie. "W końcu to i owo jeszcze mogę..."

- A to, co przyniosłem, musisz przeczytać już przy mnie... - Pasiecki podsunął mu list w sprawie plagiatu dokonanego przez towarzysza literata - jak się wyraził.

Od połowy czytanej stroniczki Wieluń jął poruszać bezgłośnie wargami, jak dziecko uczące się dopiero czytać, wyraz jego twarzy też się zmienił. To już nie był pewny siebie redaktor Wieluń.

- Taak - przeciągnął. - Taak... Sprawa niejasna...

- Ależ najzupełniej jasna. Przeprowadziłem porównawczą analizę tekstu. Aż dziwne, że ktoś mógł być tak nieostrożny. On zapewne przypuszczał, że profesor nie żyje... Wiesz, nie sądził, że brat prezydenta "Polski sanacyjnej" chodzi żywy wśród nas...

- To jest brat prezydenta?... - spłoszył się Wieluń. - No racja, to samo nazwisko...

Wieluń był najzupełniej niepewny, co ma zrobić.

- Ależ list do redakcji jest mój - powiedział uspokajająco Pasiecki. - Przecież ten historyk należy do Komisji Historycznej Akademii Nauk - usiłował natchnąć Wielunia odwagą. Znał go jednak na tyle, by wiedzieć, że sprawa dobrze nie wygląda.

- No wiesz, nie mogę decydować sam...

- To wezwij zastępcę. Chętnie poznam redaktora Jeryckiego - profesor postanowił zagrać na ambicji naczelnego.

Ale ten niespodziewanie się ucieszył i z ulgą przyjął zaoferowaną pomoc.

Jerycki zrobił na Eustachym dobre wrażenie. Tekst przeczytał uważnie, bez żadnych objawów zaskoczenia czy paniki.

- No cóż, sprawa jest prosta. To nasz obowiązek - oznajmił Wieluniowi.

Pasiecki spostrzegł, że młody człowiek całkowicie swego szefa zaskoczył.

- Ach, skoro tak... Tyle że chyba nie zdążymy w najbliższym numerze...

Jerycki otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko uśmiechnął się do Pasieckiego. Właśnie tak: uśmiechnął się do niego. Bez żadnego przymrużenia oka. Ale ten uśmiech był z całą pewnością związany z ostatnim oświadczeniem naczelnego.

 

Z rozmowy z towarzyszem Ryniewiczem Jerycki wrócił w nastroju triumfującym.

- Mamy zgodę na Pasieckiego! - oznajmił wkraczając do gabinetu i ciskając maszynopis na biurko Wielunia. - Mówiłem ci, że załatwię. W gmachu nie lubią wielbłądów dwugarbnych. Moja teoria się sprawdza. Skoro jest dwóch zatrzymanych Pasieckich, to jeden przejdzie. I przeszedł ważniejszy. Chyba Piłsudski jest ważniejszy od listu w sprawie towarzysza literata, co? No, widzisz. List w sprawie plagiatu nie pójdzie, ale mamy "Piłsudczyków". Zmieniamy tylko tytuł.

- "Belwederczycy" - przeczytał zdumiony Wieluń słowo nabazgrane czerwonym ołówkiem.

- Były kłopoty... No, wiesz. Białe plamy Pasieckiego to nie jest idea w gmachu popularna. Ryniewicz się wahał. "I ta ostentacja z tytułem" - westchnął w pewnej chwili. A ja na to: "Racja, tytuł trzeba zmienić"... "Belwederczyków" sam wymyśliłem. Przecież tak się ich określało... Unikniemy w ten sposób Piłsudskiego. Takiej ostentacji towarzysze nie lubią...

- Ciekawe, co na to powie autor - warknął Wieluń.

Poczuł się upokorzony. Wprawdzie pójdzie "śmiały" tekst, w końcu sprawę załatwił ten gówniarz, ale jemu pozostanie świecić oczami przed autorem za zmianę tytułu...

 

O nie, redakcja "Tygodnika" nie była dla Jeryckiego ziemią mlekiem i miodem płynącą. Owszem, z Wieluniem radził sobie bez trudu. Zwłaszcza od kiedy Ryniewicz ulokował go w jakiejś komisji sejmowej. Naczelny, który traktował z powagą wszystko, co, - jak mniemał - dodawało mu powagi, coraz mniej czasu przesiadywał w redakcji. Wątpliwe jednak były rozkosze samodzielnego rządzenia. Zastępca nie mógł teraz, w razie masażu w gabinecie towarzysza Ryniewicza, zasłaniać się swoim przełożonym. Nie mógł się wymigać od odpowiedzialności za "model naszej opinii publicznej" (ulubione sformułowanie Ryniewicza). Ten dziwny człowiek, uchodzący w stolicy za nie dobitego przez młodego Pasłeckiego prowincjonalnego satrapę i sztywniaka, zadziwiał nieraz swego podopiecznego. Oto on, wytrwały rzecznik propagandy sukcesu, w rozmowach w swym gabinecie chętnie używał pojęć, które przy Jeryckim wypowiadała od czasu do czasu Wera. Coraz częściej pojawiało się w ustach szefa "wielkie żarcie" na oznaczenie zuchwałego panoszenia się "partyjnego dorobkiewiczostwa". Ostatnio Ryniewicz dał mu do zrozumienia, że można by w sposób nie bezpośredni, "wiecie, rozumiecie", dotknąć tej gangreny. A dzisiaj wysłuchał opowieści szefa, jak to "ktoś z najważniejszych" chciał go "wrobić w willę". Potem z takich rozmów Jerycki zwykł był robić zapisy. Po co? Sam tego dokładnie nie wiedział...

Ryniewicz w trakcie wizyty przyjaźni w Moskwie odebrał telefon od swojej sekretarki, która pytała go. co ma zrobić, bo z Komendy Głównej milicji przyszło zapytanie, ile ton cementu polecił zawieźć na teren budowy swojej willi. A ona o żadnej willi nie słyszała. Zatrzymano kierowcę bez stosownej delegacji i papierów, który oznajmił, dla kogo jego przedsiębiorstwo wykonuje zakwestionowaną "usługę transportową".

- Rozumiecie? Moja willa! - Ryniewicz wychylił się z fotela. - A ja niczego nie mam, nie buduję!... Może się domyślacie, kto to pod moją nieobecność chciał mnie wywianować? No, mniejsza z tym, może lepiej, żebyście się nie domyślali... Ostatnio na posiedzeniu Biura poruszyłem sprawę, że za dużo tej ostentacji...

Po co on mi to mówi? Poróżnił się z premierem? No dobrze, ale co ja mam do tego? Przecież nie poleca mi, żebym... - O nie, nawet w myśli nie dokończył zdania...

- Poparł mnie Haładaj... - usłyszał.

Znał swego szefa. Jeśli cos mówi, to tylko to, co chce. żeby było powiedziane. Czyli po pierwsze: mam popierać Haładaja. Po drugie: należałoby jakoś - delikatnie, delikatnie! - ruszyć któregoś z rządowych "rwaczy". Nikogo z tych największych. Wiedział, że nie ma co pytać. Każde pytanie świadczyłoby o jego niedojrzałości. Nie po to go Ryniewicz postawił, żeby pytał, tylko żeby sam, "na własną odpowiedzialność", wiedział, co ma robić. Oczywiście to, co sobie szef życzy, ale czego powiedzieć wprost nie chce i nie może...

 

Gdy wieczorem zadzwoniła Wera, aż jęknął w nagłym olśnieniu. Tak. Wera. Temat, który ustawia Haładaja... A jeśli się go poprowadzi dyskretnie we właściwą stronę, może troszeczkę zaniepokoić tych od wielkiego żarcia, których wskazał, nie mówiąc nic konkretnego, szef.

Jerycki przypomniał sobie jej opowieść o rozmowie przed paroma miesiącami wysłuchanej przypadkiem u sekretarza, na którego nalegano, aby wykonał plan ilościowy budownictwa dzieląc mieszkania M-5 na dwa mniejsze. Któż to mógł naciskać, jeśli nie... No tak, ale o tym nie trzeba nawet wspominać...

Zaproponował dziewczynie spotkanie.

- W dodatku - nie precyzował, do czego był ów dodatek, ale na samą myśl o głównym daniu przebiegły go radosne ciarki - będę miał dla ciebie temat. Twój temat. Twój własny temat, który ci się wydawał nie do ruszenia. Zobaczysz. Głowa pracuje. Więc przyjdziesz?

Przerabiał ten tekst trzy razy. Jak zawsze u Jeryckiego - retusze, poprawki. Mniej konkretu, więcej myśli. Czytaj: mniej prawdy, więcej wody! - krzyczała na niego. No i sukces! Jest druk.

 

W tym właśnie tygodniu zerwała z Jeryckim. Gdy wrócił porażony z rozmowy z Ryniewiczem. Jej tekst okazał się "ideowym niewypałem". Co z tego, że sekretarz walczy o prawdę, skoro wygląda na to, że musi o nią walczyć z "kimś jeszcze ważniejszym"?

- A czyż ten ktoś może być spoza partii, skoro jest taki ważny?! - krzyczał do niej słowami Ryniewicza, których musiał wysłuchać parę godzin wcześniej.

Nie mógł jej powiedzieć wszystkiego. Zwłaszcza tego, że zdaniem Ryniewicza fakt, że tekst wyszedł spod pióra córeczki, świadczy o jakimś szerszym spisku, wymierzonym... Przeciw komu - tego się nie mówiło. Szef ryczał. W pewnej chwili Jerycki usłyszał, że ktoś zrobił uwagę, że on, Ryniewicz, nie radzi sobie widocznie zbyt dobrze "na odcinku propagandy" i może powinien wrócić "bliżej klasy robotniczej". Czyli pójść "na CRZZ".

- Ja, do tej trupiarni?!

Redaktor wiedział, że sytuacja jest groźna, ale był na tyle sprytny, by zrozumieć, że jego osobista sytuacja nie jest najgorsza, skoro wysłuchuje takich wynurzeń szefa.

- Trudno. Wieluń będzie musiał odejść. W dodatku ci "Belwederczycy". To przecież jego pomysł - upewnił się Ryniewicz. patrząc wyraźnie w oczy swego protegowanego.

Dzień, który przyniósł wyrok w sprawie Kacpra Janasa, był dla Wery bardzo trudny. Oczywistej uldze, że jest zawieszenie, towarzyszyło dotkliwe uczucie upokorzenia: oto uciekła przed odpowiedzialnością, której nikły wymiar jeszcze bardziej ją upokarzał... W dniu rozprawy wyjechała, a gdy po paru dniach usłyszała od ojca: "Chyba już widziałaś swojego bohatera?" - burknęła coś opryskliwie, z czego wynikało, że wcale nie jest go ciekawa. A Kacper nie odezwał się. nie zatelefonował. Nie wiedziała nawet, czy wrócił do teatru. Z poczuciem upokarzającego niesmaku i niepokoju przerzucała "Warszawski Informator Kulturalny", oczekując mimo woli, że natrafi na jego nazwisko.

Po zerwaniu z "Tygodnikiem" drukowała raz i drugi w prasie codziennej, ale nie przynosiło jej to najmniejszej satysfakcji. Trudno było umieścić cokolwiek sensownego. Rozdźwięk między rzeczywistością a obrazem kraju, który wyglądał z palety prasowej, był coraz bardziej oczywisty. Coraz częściej rzeczy ciekawe można było usłyszeć w czasie przypadkowych spotkań towarzyskich, gdy ludzie ze środowiska dziennikarskiego rozmawiali swobodnie między sobą. Przy jakiejś takiej okazji znów spotkała Artura Pasieckiego. Dawniej podobał się jej ten chłopak o fanatycznej twarzy starszego mężczyzny, kolidującej z wysportowaną sylwetką i energicznymi ruchami. Przytrzymał jej dłoń w swojej i powiedział półgłosem, tak by tylko ona słyszała:

- Ileż to czasu minęło!... - Westchnął przy tym błazeńsko. Nawiązywał wyraźnie do nie spełnionego flirtu.

Szarpnęła rękę, ale jego chwyt był mocny.

- No nic. Teraz porozumiemy się. Na pewno... - Czy jesteśmy nadal po imieniu z moją obrończynią?

Spojrzała zdziwiona.

- Nie pamiętasz listu do "Tygodnika", gdy wylano mnie z redakcji?

- Gdzie te czasy? - westchnęła. - Gdzie jest Wera Weredycka?

- Wiesz, mam u siebie egzemplarz maszynopisu "białej księgi", choć Wieluń myśli, że spalił wszystkie - roześmiał się i wówczas, w jednej chwili, stał się młodym chłopcem, który zrobił kawał nie lubianemu nauczycielowi.

Czemu by nie ten Artek? - pomyślała sobie po kobiecemu i poczuła, że się czerwieni.

Jak to się stało, że już dobrze po północy znalazła się w windzie z Artkiem Pasieckim? Przysięgłaby, że najzupełniej przypadkowo. Ale oczywiście sama nie uwierzyłaby tej przysiędze. Nie pamiętała, jak to w rozmowie ustalili, ale przed bramą domu, który opuszczali, wiedziała, że jedzie do niego, by poczytać "białą księgę" redaktora Wielunia.

Pocałował ją już w korytarzu, ledwo zamknął za sobą drzwi. Od razu też, trzymając jedną ręką za kark, jął gładzić pośladki pieszczącym, okrężnym, powolnym ruchem, aż sama pociągnęła go do pokoju. Oboje byli po alkoholu i wypadło to znakomicie - była rozluźniona, a on pewny siebie... Kochali się długo. Umiejętnie przedłużał jej rozkosz i gdy wreszcie leżała syta i nieruchoma, robiła wrażenie, że zapada w sen. Wszystko odbyło się przy świetle, w bezczelnym bezwstydzie z obu stron.

- Zgaś światło! - poprosiła teraz cicho.

Roześmiał się, gładząc jej piersi. Robił wrażenie, że zaraz będzie chciał powtórzyć pieszczotę. Przyjęła to z leniwym zdumieniem. Sama przekręciła się na bok i wychyliła, by sięgnąć do kontaktu stojącej przy wezgłowiu lampy. Poczuła jego dłonie na pośladkach i usłyszała:

- Zobaczysz, że im to tak łatwo nie przejdzie.

- Komu? O czym mówisz? - spytała zdumiona.

- Jak to o czym? Mówię, że im ta podwyżka bezkarnie nie przejdzie...

Wera zesztywniała. Nagle odczuła przemożną chęć, by zeskoczyć z tego łóżka, ubrać się i bez słowa wyjść...

- Och. nie chce mi się teraz o tym mówić. Ja teraz zajmuję się zadupczaniem mego sumienia...

- Zagłuszaniem sumienia? - zdziwił się.

- Zadupczaniem... Nie udawaj, że nie słyszałeś. Ale to ciebie nie obchodzi, możemy porozmawiać o cenach, tylko się ubiorę...

 

Rozstali się tej pierwszej nocy właściwie niedobrze. Ale potem, gdy ją żegnał na schodach, patrzył w jej twarz tak długo.

Wlepiła wzrok we fryzjerskie lustro, jakby chciała udokumentować sobie, co też on w niej widział. Rzęsy krótkie, ale jakie gęste! "Niezwyczajne" - tak kiedyś powiedział Kacper. Oko dobre. Ni to fiołkowe... A może nawet granatowe? Ktoś mówił, że jak jest zła, ma granatowe spojrzenie. Poprawiła włosy. Palce bez lakieru. Jak on się śmiał, gdy zobaczył, że ma pomalowane paznokcie u nóg. "Jesteś wyrafinowana". Włosy. No tak. Jest w tym kolorze coś banalnego. Artek powiedział: "Jakbyś miała być ruda, ale się rozmyśliłaś". "Rude mają białą cerę" - powiedziała, wiedząc, że jej smagła twarz zawsze budziła w chłopach entuzjazm. "No właśnie, to by dopiero było wspaniałe - ruda i smagła!" I oto siedzi jak idiotka u fryzjera. Oczywiście, chodzi o kawał, o dowcip, nie o żadną tam próbę przypodobania się chłopu...

Ubrany w biały kitel, mistrz paryskiej szkoły fryzjerskiej pochylił się nad jej głową.

 

To na pewno było bez sensu, ale ta dwudziestoparoletnia baba popłakała się przed lustrem z powodu: "Gdzie moje włosy?!" Może mistrz przesadził z tą rudzizną, ale przecież nie można wykluczyć, że jej z tym dobrze. Tak powiedziała jej bliska koleżanka. Ale coś zbyt szybko się na to zdobyła, jakby wiedziała, że ona musi mieć zastrzeżenia. W podnieconej atmosferze tego dnia żaden z mężczyzn nie zwrócił uwagi na to, "co się z nią stało". Tak. na pewno cały jej popłoch jest bez sensu. Biegła do Artka. upominając się w myślach, by, broń Boże, nie zagaić jakimś głupim pytaniem na temat fryzury. Szczerze mówiąc, była na tyle przytomna, że nawet się zastanowiła, czy on na pewno jest w domu. Wiedziała już przed wieczorem, że coś się ruszyło w Radomiu i Ursusie. Mógł przecież, zafascynowany wydarzeniami, pognać gdzieś na plotki.

Otworzył jej drzwi i bez powitania rzucił się z powrotem do pokoju.

- Zdejm płaszcz, przepraszam! - zawołał przekrzykując głos radiowego spikera. Nie zauważył, że jest bez płaszcza.

Siedział nad aparatem, ruchem gałki przywołując zanikający w eterze głos. Były to informacje o Ursusie i Radomiu.

- Na razie nie ma trupów - powiedział podnosząc na nią wzrok.

- Mój Boże, płakałaś? Ależ zrozum, to tworzy nową sytuacje. Rewolucyjną sytuację w tym kraju. Może nareszcie coś drgnie. Ruszyły się masy. Musimy się cieszyć. My, ludzie pragnący zmiany, musimy się cieszyć... - urwał nagle, w obawie, że pominie jakieś istotne słowo w słuchanej właśnie audycji radia Wolna Europa.

Nie zauważył. Nie zauważył - płakała Wera...

Rozdział dziesiąty

Dzień zaczął się fatalnie. Paniczne wieści o strajkach i demonstracjach w Radomiu i Ursusie. Wieczorem przemówienie telewizyjne premiera, w którym odwoływał decyzje o regulacji cen - tak nazywało się podwyżki. To już nie była tylko obywatelska frustracja, ale poczucie osobistego zagrożenia. Taki człowiek ogłasza, że nieważne jest to, do czego sam doprowadził, i pozostaje na tym samym stanowisku. Ciekawe, czy nie trzeba będzie pisać o "męskiej, rozsądnej decyzji"... No nie, tego już nikt nie może ode mnie wymagać...

Redaktor Jerycki miał trudności z goleniem. Zazwyczaj, gdy jakaś niezwykle ważna myśl przychodziła mu do głowy, poruszał wargami, niemo artykułując słowa... A teraz zaciął się fatalnie. Za pół godziny zebranie. Jak spojrzeć w oczy tym smarkaczom rozpierającym się za redakcyjnym stołem? Odmłodził redakcję i co z tego ma? Sforę niechętnych, ukrytych opozycjonistów. Jak im spojrzeć w oczy, gdy na stole leży, jako materiał do omawiania, poprzedni numer "Tygodnika" z jego wstępniakiem chwalącym decyzję rozwiązującą nareszcie gordyjski węzeł cen żywności w naszym kraju? Pisał to z całym przekonaniem. I to im właśnie powie. Skoro tak - oni na to - to obecnie powinien polemizować z kolejną decyzją premiera. Nic nie pomogło pozbycie się tej narwanej Wery Mech. Zespół pozostał obcy. Należałoby powiedzieć: obcy ideowo, ale jakoś do dziś próbował się bronić przed zdawkowością takich zbitek pojęciowych.

W końcu ałun podziałał. Warga przestała krwawić.

 

Zebranie było gorsze, niż można było przypuszczać. Mały reporterek z działu ekonomicznego pozwolił sobie przytoczyć wypowiedź Wolnej Europy na temat "bestialstw milicji w czasie tłumienia rozruchów". Chwała Bogu: Jerycki w niebezpieczeństwie stawał się agresywny i łatwo nie sprzedawał swojej skóry. Nie polemizując z chłopakiem, oznajmił, że deleguje go na zapowiedziany na godziny popołudniowe wiec przeciw wichrzycielom na Stadionie Dziesięciolecia.

- Sprawozdanie, tylko proszę nie potraktować tego zdawkowo, musi być gotowe na jutro.

Wykorzystał ten moment, nie dopuścił do dyskusji nad rozłożonym na stole numerem i przeszedł do redagowania następnego.

Z furią zakwestionował propozycję działu reportażu. Wyraził opinię, że widocznie niektórzy koledzy chcą śladami koleżanki Mech gdzie indziej szukać pracy. Zespół uznał, że szef ma swój dzień, i wszyscy spasowali.

Dobre i to - pomyślał zamykając się w gabinecie. Wiedział, że lada moment zadzwoni rządówka i usłyszy zwięzłe instrukcje Ryniewicza.

Wracając z pracy Jerycki czuł się fatalnie. Pomyślał nawet, czy by nie pojechać do znajomego lekarza. Wciąż słyszało się o zawałach wśród znajomych dziennikarzy... W końcu zdecydował się jednak na powrót do domu. Musi odpocząć.

Jutro przecież znowu spotka się z tymi agresywnymi, bezkompromisowymi, nie znającymi życia moralizatorami z redakcji. Tę świadomość odczuł jak dodatkową krzywdę. Nagle, na schodach, przypomniał sobie, że zaczął się już dziennik telewizyjny. Chciał zobaczyć relację z wiecu w stolicy.

Telewizor zamigotał i nim jeszcze zajaśniał obraz, Jerycki usłyszał słowa Haładaja. Nie wyszedł poza stereotypy dzisiejszych artykułów wstępnych. Ale zaraz inny głos i oto obraz ujawnia "naszego pisarza", który - wsparty nieomal o sekretarza - deklaruje swe ostateczne i niezłomne oddanie klasie robotniczej i socjalizmowi.

Co za karierę robi plagiator, o którym mówił stary Pasiecki. Jakie szczęście, że udało się wtedy Wieluniowi wyperswadować wydrukowanie jego listu. Ładnie bym dzisiaj wyglądał.

Lita kość - pomyślał patrząc na pomarszczone czoło mówcy i zdał sobie sprawę, że nasunęło mu się określenie któregoś z jego redakcyjnych gówniarzy, który tak ocenił głowę jednego z centralnych działaczy.

Reportaż potępiający wichrzycieli z Radomia i Ursusa dobiegł końca. Jakiś górnik mówił o rekordowym wydobyciu. Wyłączył telewizor. Pokój wypełniła szlachetna, wieloznaczna cisza...

 

Rudek wciąż uporczywie poszukiwał pracy, ale bez rezultatu. Którejś niedzieli Humprejka uznała, że "jej chłopu" należy się tak modna ścieżka zdrowia i wywiozła go do lasku w Konstancinie. Zachowywała się jak siksa. Skakała przez przeszkody, ganiała po równoważni, koziołkowała na umieszczonych wysoko przęsłach do przewrotek, demonstrując wszystko, co miała pod kusą sukienką. W końcu i on dał się rozruszać. Zrobili parokilometrowy bieg i Rudolf, zziajany, zwalił się pierwszy. Leżeli obok siebie, gapiąc się na obłoki, z rękami pod głową. Oddech się uspokoił, przyszedł spokój dobrego zmęczenia.

- Cisza taka, że słychać, jak oddychają ptaki - powiedziała Humprejka i omal nie wyskoczyła w powietrze: ogromny płowy pies stał nad nimi szczekając, ziając czerwonym pyskiem. Rudek zachował się jak bohater. Jeszcze leżąc zerwał but z nogi i zamierzył się na potwora.

- Co pan robi?... - usłyszał za sobą głos.

Uniósł się na łokciu i ujrzał dwóch ludzi.

- To pan, do cholery, niech weźmie na smycz tego bydlaka. Nie wolno psów puszczać w lesie, bo zwierzyna...

Nagle osłupiał. Przed nim stał Władysław Gomułka. Poczerwieniała mu czaszka.

- Tu nie jest miejsce do wylegiwania się. Proszę się stąd zabierać.

- A kto pan jest, leśniczy? - palnęła siadając Humprejka.

- Poskarżę się ministrowi leśnictwa - krzyknął, po czym odwrócił się i zniknął wraz z psem na zakręcie drogi.

- To był Gomułka - wystękał Rudolf, jakby niepewny, czy cała scena mu się nie przyśniła.

- Nie poznałam. Ale co z tego? Co on ma do gadania? - Humprejka nie traciła głowy.

- Może i szkoda, że nie ma - powiedział Rudolf patrząc w stronę, gdzie zniknęli dwaj mężczyźni i pies.

 

Odkąd stracił pracę, dawał się Humprejce mocno we znaki. Dzień w dzień biegał po mieście. Załatwiał nową. Stale miało to być już jutro i stale ktoś jeszcze czegoś nie podpisał, kogoś lub czegoś brakowało...

Na drugi dzień po epizodzie w konstancińskim lasku nie zastała go w mieszkaniu. Nie mogła znaleźć dla siebie miejsca. Nic nie pomogło tłumaczenie sobie, że właśnie dziś na pewno coś konkretnego załatwia. Zaczęła pitrasić obiad dla matki. Trochę ją to zajęło, zwłaszcza że wróciła myślami do "narzeczeńskiej" wizyty Rudolfa u starszej pani. Okazał się nie lada strategiem. Mama, wbrew swej nieufnej naturze, zaakceptowała go w pełni. Niemal się zaprzyjaźnili. Humprejka uśmiechała się, gdy w pamięci odtwarzała dialogi, w których Rudolf odcinał się od młodych lekkoduchów... Ale delektacja minioną sielanką nie trwała długo. Złapała się raz i drugi na tym, że nadsłuchuje jego kroków. Wreszcie zostawiła cały bałagan w kuchni i usiadła z papierosem przy telefonie. Jeśli go coś zatrzymało, zaraz zadzwoni.

Ale telefon milczał. Odezwały się kroki na korytarzu. Ktoś szedł wolno. To nie był Rudek, ale jednak przestała oddychać, nasłuchując. Kroki ustały. Nikt nie zadzwonił. Podniosła się, zdenerwowana, zgasiła papierosa i ruszyła ku drzwiom.

Stał z łbem opartym o framugę. Bełkocząc jakieś przeprosiny władował się przez próg. Zataszczyła go na tapczan. Trzymała mu głowę, gdy targały nim torsje.

- Zupełnie bez sensu, zupełnie bez sensu... - zaczął chaotyczne usprawiedliwienia, gdy napojony kawą siedział sztywno, z podłożonymi pod plecy poduszkami. Opowiadał, że umówił się na obiedzie z przyjacielem, który miał go przesterować na nową posadę w jednej z central handlu zagranicznego. I okazało się, że nic z tego nie wyjdzie. Jakby miał wilczy bilet - skarżył się bełkotliwie. Zniósł to jakoś. Ale gdy przyjaciel mu oznajmił, że ma nowy pomysł, to już nie wytrzymał i upił się jak świnia. Bo nowy pomysł był taki, że skoro ma zginąć jako brat Pasieckiego, który coraz wyraźniej przewodzi opozycji... Znów ukazał się we francuskiej prasie jego wywiad na temat operacji cenowej i odprawy, jaką rząd otrzymał w Radomiu i Ursusie... Więc skoro po pierwszym wywiadzie chciano, by zginął jako brat, teraz, po drugim, jako brat zostanie uratowany. Przyjaciel nawiązał już rozmowy. Ktoś, "kto myśli na długi dystans", oznajmił, że Rudka kupi.

- Zawsze to Pasiecki, kupić warto, gdy kurs stoi najlepiej. Bo nie znamy dnia ani godziny, kiedy się może wszystko odkręcić do góry nogami. Jednym słowem, dostanę robotę właśnie jako brat Pasieckiego u jednego z tych, co jednym okiem patrzą na opozycję. Rozumiesz? Pan minister powiedział: "Pan nie ma swego nazwiska, to nazwisko należy do pańskiego brata" - i pan minister miał rację...

- Twój brat jest wspaniałym człowiekiem, ale to nie znaczy, że masz mieć kompleksy...

- To idź. daj mu dupy! - zaczął się gramolić niezdarnie z tapczana, głupi, zapluty, obrzydliwy.

Najgorsze jednak zdarzyło się nazajutrz. Przyszła z biura wcześniej niż zazwyczaj. Wymyśliła, że pójdzie z Rudolfem do matki. To go zmobilizuje, żeby się wziął w garść, żeby się obyło bez pijackiego klina.

Z początku nic nie zwiastowało klęski. Był ogolony, porządny, jakby nieco senny. Pełna nadziei, zaczęła się krzątać po kuchni. Zajrzała w jedno, w drugie miejsce.

- Obiad zjemy u mamy. Tylko gdzie są te klopsiki, które wczoraj naszykowałam...

Rudek odchrząknął.

- Klopsiki? Wiem coś o tym - powiedział jakby niechętnie.

- Co takiego?

W tym momencie zastygła. W kącie kuchennego kredensu natknęła się na pustą półlitrówkę.

- Klopsiki poszły na zagrychę. Mamusia się przegłodzi. To jej dobrze zrobi. Ostatnio przytyła...

Ten dowcip był niski, arogancki, jak jego mina, jak cały on, zaczadziały od wódy, ociężały, godny litości.

Coś takiego powiedziała i potem z tępym osłupieniem patrzyła, jak chowa do kieszeni swoją maszynkę do golenia... Idzie ku drzwiom...

Pół nocy przepłakała w jego rzuconą na poduszkę piżamę, której nie zdążył zabrać.

 

Wiadomość o chorobie ojca Rudolf przyjął jak uderzenie.

- Dzwonię już trzeci dzień - powiedziała pielęgniarka z kliniki. - Nie mogłam pana zastać, a chory wciąż się dopytuje...

Już wiedział, że zawał. Nawet przyjął uspokajającą informację, że płytki.

- A brata nie było?

- Nic nie wiem o żadnym bracie, chory czeka na pana - usłyszał.

- Już jadę.

Dowiedział się, że w żadnym wypadku, że dopiero w godzinach odwiedzin, jutro po szesnastej. Wrócił do Humprejki.

- A twój brat wie?

- Mój brat nie ma czasu na głupstwa. On zbawia ojczyznę - powiedział złośliwie i dodał z nie ukrywaną satysfakcją: - Zresztą ojciec wcale go nie prosi...

Wyprawiła go na drugi dzień, jakby szedł do matki prosić o jej rękę, nie do własnego ojca. Zmieniła krawat, kazała się jeszcze raz ogolić...

Więc był ogolony, szczęśliwy, że łaskawy los pozwolił mu pokazać twarz wygładzoną, bez piętna rezygnacji i pijackiego zmęczenia. Nie powie staremu ani słowa o własnych kłopotach, wspomni, że ma się zamiar żenić. Nagle zrozumiał, że to prawda, i omal nie przejechał najbliższego skrzyżowania na czerwonych światłach. Rozmawiał już telefonicznie z lekarzem, który miał ojca pod opieką: "Miesiąc sanatorium i wyjdzie jak nowy". Jechał w stronę szpitala z pewnym zażenowaniem. Starego położyli w klinice MSW. Może dlatego nie zawiadomił Artura? Zrobiło mu się przykro. Albo wstydził się przed synem tego miejsca, albo wstydził się w tym miejscu swego syna. Że też wszędzie to gówno musi się wepchnąć - pomyślał o polityce.

Ojciec leżał w separatce. Na widok Rudolfa instynktownie chciał się unieść na łokciu, przez twarz przemknął grymas bólu i na ułamek sekundy znieruchomiał, nim zapytał normalnym, opanowanym głosem, gdzie to się włóczył nocami, jakby to on, Rudolf, był w tych okolicznościach najważniejszy.

- Mówią, że nie jest źle... - wrócił do choroby ojca.

- A co mają mówić?... Zresztą rzeczywiście nie narzekam. Mogło być gorzej... Przecież rozmawiam. I to w dobrym nastroju. A co u ciebie?

- Trzymaj się mocno. Kto wie, czy nie przerobię cię na dziadka.

- Coś nowego! - ucieszył się chory. - Kiedy się wreszcie żenisz?

- Nie wiem jeszcze.

- A kto ma wiedzieć?

- Ona jeszcze o tym nie wie...

- A wiesz, że chce?

- Cholera wie?...

Teraz roześmieli się obaj, jak w latach poprzedzających maturę Rudolfa, gdy zwierzał się ojcu ze swoich miłosnych perypetii. Byli swobodni. Stary opowiedział, jakie są objawy przy zawale.

- Może ci się przyda za trzydzieści lat...

- A jak się tu znalazłeś?

Ojciec nagle się roześmiał.

- Popraw mi poduszkę. Będę wyżej.

- A wolno.

- Człowiekowi, którego leczą w takim miejscu, wiele wolno, powiedziałby twój brat, bojownik o nową Polskę... Ale opowiem ci pewną historię. Trzeciego dnia przywędrował do mnie ktoś z działu ewidencji chorych. Wiesz, czego chciał? Żebym podał przebieg służby. Więc zacząłem: Szare Szeregi, Kedyw... Tak się rozfiglowałem, że powiedziałem: a potem WiN. Wtedy się wyniósł.

- Co to za WiN? - spytał Rudolf.

- Może Artur ma rację, że wyrastacie bez historii ... - zaczerpnął głęboko powietrza. - Więc WiN - "Wolność i Niezawisłość" - to nielegalna organizacja, utworzona tuż po wojnie, rekrutowana z niedobitków - odetchnął znów głęboko i podniósł rękę do gardła. Rudolf patrzył przestraszony. Właśnie wtedy pojawiła się pielęgniarka.

- Niech pan powie synowi, żeby częściej nocował w domu... - zagaiła figlarnie.

- Nie mam zamiaru częściej dostawać zawału.

Może ojciec nie czuje się aż tak źle, skoro, jak zawsze, widząc ładną kobietę, oko ma żywe... A ona wygoniła wizytującego: dziesięć minut na pierwsze spotkanie wystarczy...

 

Generał Mech był w nie najlepszym humorze. Wprawdzie powołanie go w skład oficjalnej delegacji rządowej do Rumunii, gdzie pojechał w świcie pierwszego sekretarza, było niewątpliwym wyróżnieniem, ale też narobiło wiele złej krwi.

Niby zaszczyt, ale pewne szczegóły wcale go nie cieszyły. Chociażby polowanie na niedźwiedzia. Zrozumiałe, że centralne ambonki zajęli obaj sekretarze. Zabawne, jak dalece posunięte są u nich środki bezpieczeństwa nawet przy takiej niepolitycznej okazji. Ambonki na wysokości dwóch metrów, ale pod każdą stali dwaj strzelcy wyborowi. Na wypadek pudła myśliwego. Przecież taka bestia nie wdrapie się po szczeblach! No, ale to już ich sprawa... Więc. że centralne ambonki dla tamtych, to w porządku. Powiedzmy, że najbliższą z tych uświęconych zajął wicepremier, też w porządku. Ale czemu on dostał tę najpodlejszą na flance?! Mniejsza z tym, że ominął go strzał do niedźwiedzia, ale uznał za afront, że ze swego miejsca mógł obserwować krzątaninę na szczycie wąwozu, którego dno obstawiali. Widział ludzi kręcących się wokół olbrzymich klatek. Że robią to polowanie, ich sprawa. Ale że się nie krępują jego obecnością? Mieli go za hetkę-pętelkę. Gratulował potem wylewnie dwóch niedźwiedzi pierwszemu, ale w sercu czuł żal...

A teraz, ledwo przekroczył próg gabinetu, ta nieobliczalna rozrabiaczka Wera. Jakby wyczuła, że o niej myśli...

Sekretarka spytała:

- Czy łączyć z córką? Przez cały tydzień dzwoniła...

- Tak, tak - warknął do słuchawki. - Cóż tam, córeczko? - postanowił na razie schować urazy.

- Cześć, papo. Cały tydzień cię goniłam.

- Byłem w składzie delegacji państwowej - zabrzmiało to głupio, patetycznie. Widział niemal, jak Weronka się uśmiecha.

- Wiem, wiem, a ja cierpiałam na naradzie aktywu organizacji młodzieżowych. Te wasze partyjne brojlery to jedna rozpacz. Chciałabym z tobą pogadać na różne tematy.

Czy ta dziewczyna nie nauczy się rozmawiać?! Przez telefon nie ma potrzeby mówić, wszystkiego! I czy długo będzie się jeszcze włóczyć z tym całym Arturem Pasieckim? To się może źle skończyć!

Bąknął coś, że przecież mogła zabrać głos krytycznie.

- Nikt krytyki nie tłumi - wydukał.

- Ty w każdym razie nie. Czytałam parę nielegalnych wydawnictw. A co do zabierania głosu, owszem, zabierałam. Pewnie wpłynie do ciebie stosowna notatka. Ale tak, ogólnie biorąc, nas kobiet się nie słucha. Nie wystarczy nawet, że się ma o milion szarych komórek więcej, żeby przeważyć na szali społecznej wartości te wasze głupie jaja...

- O Boże! - jęknął towarzysz Mech. - Żeby to słyszała twoja matka!

- Bóg ją ustrzegł. Tatusiu, co będzie z naszym spotkaniem?

W końcu powiedział, kiedy ma przyjść. Z ulgą odłożył słuchawkę i zapowiedział sekretarce, żeby przez pół godziny nikogo nie łączyła. Chyba że... No wie pani. Jak każda sekretarka, wiedziała, dla kogo musi być zawsze. Otworzył biurko, wyjął butelkę koniaku i nalał sobie duży kieliszek. Jak ta dziewczyna się zachowuje? Ten jej język! Ciekawe, czy z innymi też tak rozmawia. Miliony szarych komórek, żeby przeważyć te wasze jaja! Dostałoby mi się od żony, gdyby to usłyszała. Przypomniał sobie straszną awanturę... Ha, ileż to lat! Był majorem, zastępcą szefa wojewódzkiego. Żona zobaczyła go, jak przystanął w ogródku pod drzewem i spokojnie, trzymając małą Werkę za rączkę, ulżył swemu pęcherzowi. Wyzwała go od prostaków. Ba, chamów. Cóż, dawno temu. I może sprawiedliwie - ocenił się z poziomu aktualnego bywalca rządowych rautów. Przypomniał sobie niedawną wizytę w pałacu w Nieborowie, w towarzystwie ministra spraw wewnętrznych Francji, Michela Poniatowskiego. Myśl generała zasępiło znowu mroczne wspomnienie ich dialogu. Gdy półgłosem poinformował ministra, że w mijanej sali widzieli cały kwiat zaangażowanej w opozycyjne działania inteligencji artystycznej, Francuz się skrzywił.

- Prawa człowieka? - zacytował z kpiną formułę prezydenta Cartera. - Wiecie, kolego, kiepsko wyglądałaby przyszłość mego rządu, gdybym tak pieścił za pożyczane dolary naszą opozycję. A popatrzmy tu. C'est la Pologne!

A gdyby wiedział, jak blisko owej opozycji jest jego córka! Generał nalał sobie drugi kieliszek.

 

Przed tygodniem Rudolf zaczepił się o jakąś posadkę, lecz wczoraj wrócił z wieścią, że rozwiązano z nim umowę. Trzeźwy. Prawie się przestraszyła, że odcięła mu jakiś naturalny upust frustracji, prześladując go za picie. Nawet nieporadnie zaproponowała, żeby się wybrali gdzieś na zakrapianą kolacyjkę.

- Litość? Oczywiście, już tylko litość! - skwitował tę propozycję, kładąc się na tapczanie.

- Rudek, przecież i tak z nich śladu nie zostanie... - mruknęła przepraszająco, wyciągając się obok niego.

- To jest pociecha!

Tym razem usłyszał, jak się personalny usprawiedliwia przed dyrektorem: "Myślałem, że to przypadkowa zbieżność nazwisk..."

Jechał do Kołobrzegu, gdzie umieszczono ojca w sanatorium, jak skrzywdzone dziecko, które pragnie schronić się pod skrzydłami rodziców. A przecież nic ojcu nie powie. Po co ma go zatruwać swoimi zmartwieniami? Podróż przywróciła mu równowagę. Była długa na miarę jego małego fiata. Równe rzężenie słabego silnika, drętwienie w niewygodnej pozycji za kierownicą przyjmował jako atrakcyjną ucieczkę od innej fatalnej dolegliwości. Zatrzymał się po drodze raz i drugi. W mizernym przydrożnym lasku złapał się na tym, że idzie przed siebie, oddalając się od szosy, na której zostawił nie zamknięty samochód, i ku swemu zdziwieniu, zawróciwszy, zamiast siąść za kierownicą zamknął drzwiczki i ruszył z powrotem... Nigdy nie był specjalnie wrażliwy na przyrodę, ale teraz odkrywał ze zdumieniem piękną ciszę, łagodne zamyślenie trącanych przez lekki wiatr sosnowych igieł. Położył się na przesiece w wysokich trawach i założywszy ręce pod głowę, zagapił się na wędrujące po niebie obłoki. Trwał tak długo, bez myśli, w błogim pojednaniu ze światem, aż zapadł w drzemkę. Ocknął się. gdy dosięgnęły jego twarzy promienie słońca. Usiadł, przeciągnął się i teraz bardziej pogodzony ze światem zawrócił w stronę szosy.

Łazili z ojcem cały dzień po plaży i nadmorskich spacerowych laskach. Owo chodzenie robiło dobrze nie tylko na serce. Rudolf też poczuł się lepiej. Tematem numer jeden ich rozmowy okazała się Humprejka. Stary domagał się daty ślubu. Zaskoczył go propozycją, by zamienili się mieszkaniami. Jemu kawalerka w zupełności wystarczy... "Będziesz tylko musiał zatrzymać moją bibliotekę".

Rudolf, wzruszony, nie wiedział, czy się wzbraniać, czy dziękować. Zdał sobie sprawę, że przecież "w razie czego" będą mogli sprzedać mieszkanie Humprejki... Że nie może tak ojca rabować... Usłyszał, że oni - w myśl oficjalnej nomenklatury - są małżeństwem przyszłościowym i z tego tytułu... Ile to spraw żywota ich rodziny kojarzy się z tym mieszkaniem! I że takie dziedziczenie jest właśnie w porządku. Opowiadał, że gdy był chłopcem, oglądał kasztan z góry, a dziś konary zasłaniają światło. Potem Rudolf musiał się usprawiedliwiać, czemu dziewczyny nie przywiózł. Był zaniepokojony tym spiesznym urządzaniem go, jakby się ojciec gdzieś wybierał. Kiedy przed wieczorem się żegnali - Rudolf kłamał, że następnego dnia musi być w pracy - ojciec dał mu klucze do mieszkania.

- Zaproś ją, niech się rozejrzy. Razem musicie zdecydować. Nie zawracaj głowy, bierz! To rozkaz! - zażartował. - Zresztą chcę cię prosić, byś mi tu przysłał parę książek z mojej biblioteki - podał tytuły na kartce. - Zadzwoń przedtem do Artura, bo jemu zostawiłem drugie klucze. On też potrzebował moich książek. Zresztą sam wiesz, depczą mu po piętach, może potrzebować...

Nagle to zdanie, przypomniane w drodze, gdy w reflektorach miał tylko pustą szosę, skojarzyło mu się z tym wszystkim, co ojciec mówił o sobie. O tym, że człowieka ma określić jego własne życie, a nie próby pomieszczenia się w historii. Teraz dopiero Rudolf zdał sobie sprawę, że ojciec cały czas myślał o Arturze. Ogarnęło go rozgoryczenie. Znów ten zasrany zbawca ojczyzny pęta się przy nim, gdzie się tylko pojawi. Pogada z Humprejką. "Trzeba się zarejestrować" - powie. Albo: "Dość życia na kocią łapę". Trzeba jakoś dowcipniej: "Chciałbym prosić cię o rękę..."

Roześmiał się i nacisnął pedał gazu do deski.

Jak prawiczek szykujący się na pierwszą randkę obmyślał wszystkie szczegóły. Kwiaty kupił na targowisku pod miastem i z wielkim wiechciem drapał się na piętro do mieszkania ojca. Urządzi stół na dwie osoby, świece... I nie zdradzając się z niczym przed Humprejką, zaprosi ją na kolację. A wtedy złoży ofertę małżeńską: "Oto nasze mieszkanie".

Manipulując kluczem uśmiechał się do siebie na myśl o jej zaskoczeniu. Już na progu, w korytarzu, potknął się o przewrócone krzesło. Podniósł je mechanicznie, zdziwiony, skąd tu się wzięło, i wtedy spostrzegł na podłodze szkło. Podniósł wzrok i zobaczył wybitą szybę w oszklonych drzwiach do pokoju. Wieszak wisiał na jednym haku, ojca płaszcze poniewierały się po podłodze. Wciąż jeszcze nic nie rozumiejąc, wszedł do pokoju. Tutaj było podobnie, stół odsunięty pod okno, krzesła poprzewracane.

Arturek! - pomyślał. Przecież nikt inny nie ma kluczy, a drzwi były pedantycznie zamknięte na wszystkie zamki. Stary z reguły zamykał na jeden. Arturek! Pewnie jakaś polityczna debata zakończona różnicą poglądów. Nie pasuje to do braciszka, ale kto zna temperamenty jego współpracowników czy oponentów?

Wrócił do przedpokoju. Troskliwie podniósł położony na podłodze bukiet. Znalazł trochę tylko wyszczerbiony, zaczepiony skrzydłem huraganu, duży dzban, nalał wody, umieścił kwiaty i dopiero wtedy wziął się za porządki. Dziś jeszcze zmieni zamki. W żadnym wypadku ten bęcwał nie ma prawa przekroczyć progu mieszkania. W końcu to jego mieszkanie! A jeśli Humprejka powie: tak - będzie to ich mieszkanie.

Nie mógł sobie poradzić z hakiem wyrwanym ze ściany wraz z wieszakiem, więc pochował płaszcze ojca do szafy, a wieszak wepchnął na pawlacz. Stał właśnie ze szczotką w ręku, gdy usłyszał, że ktoś, nie wiedząc, że drzwi są otwarte, bezradnie walczy z zamkiem.

Podszedł do drzwi i szarpnął je ku sobie. Artur.

- Witam szanownego brata w samym środku burdelu. Przez niego prowadzonym burdelu...

Rudolf źle panował nad sobą.

- "Dziewiętnastowieczne formy eksterminacji narodowej w polityce zaborcy", taki obgadywaliśmy temat... - uśmiechnął się powściągliwie starszy.

- Czyś ty zwariował?! Co to wszystko znaczy?! - jak głupia mieszczka w fartuszku wskazał patetycznie na szkło zebrane na śmietniczkę.

- No, Murawjow-Wieszatiel, zsyłki, cały pakiet eksterminacyjnych pociągnięć caratu... - Artur kpił niewątpliwie. Nagle, spojrzawszy w twarz Rudolfa, dodał szybko: - Daj spokój, nie będziemy się chyba bili, tego już było za dużo wczoraj - gestem wskazał naderwany kołnierzyk... - Pomogę ci sprzątać...

- Żebyś wiedział, że jutro zmieniam zamki.

- Przecież nie urządziłem pijackiej bibki. Może słyszałeś coś o "latającym uniwersytecie"? Wykład z historii. Tyle że mieliśmy wizytę aktywistów, którzy przybyli nie zaproszeni na dyskusję...

Chciał postawić krzesło, które podniósł z podłogi, ale przewróciło się z trzaskiem: brakowało jednej nogi.

- Tutaj - powiedział rzeczowo Rudolf, podnosząc brakujący szczątek mebla. Wściekłość w nim rosła, rosło upokorzenie, które szykował mu, bezmyślnemu konformiście, urzędniczkowi, jego bohaterski, sławny brat. - Chcę ci powiedzieć, że ojciec zaproponował mi zamianę mieszkania. Bo się żenię. I ja się zgodziłem. Zamki będą zmienione, a wykłady będziesz musiał organizować we własnym domu. Tylko jedno ci mogę obiecać, że ze względu na chorobę ojca zachowam tę sprawę w tajemnicy. Nigdy się nie dowie, jak wykorzystałeś jego... - zaciął się szukając słowa - dobroć, życzliwość - bełkotał coraz bardziej upokorzony.

- Myślisz, że taka wiadomość by mu zaszkodziła?

- Zapewniam cię, jeśli sam tego nie wiesz.

- Dużo ty o nim wiesz! - powiedział pogardliwie Artur.

- O kurwa mać! - nie wytrzymał Rudolf. - Gdzieś jakiś kretyn o jakimś kretynie - ty będziesz wiedział, który, kiedy, o którym - powiedział, że nic, co ludzkie nie jest mu obce. Otóż ja, Rudolf, mówię o tobie, Arturze, że wszystko, co ludzkie, jest ci obce...

W tym krzyku były miesiące łażenia bez pracy, upokorzenia: "Myślałem, że to przypadkowa zbieżność nazwisk"...

Całą siłą chciał zatrzymać ogarniającą go histerię, czuł obłąkaną śmieszność tego, co się zaraz mogło stać, że będą się tarzać na podłodze jak kiedyś, jako kilkunastoletnie pętaki.

- No nic, przepraszam, zmień zamki. Zajdź do ślusarza na rogu... Polak potrafi - usłyszał jeszcze zza drzwi.

 

Zorganizowany ośrodek opozycji rozpoczął działalność "opiniotwórczą". Powstawały powielaczowe pisma. Jeszcze dość rzadko używano pojęcia "obieg nieoficjalny", ale coraz częściej Warszawę przebiegały dreszcze kolportowanych w druku sensacji. Nieustanne akcje zbierania protestacyjnych podpisów ekscytowały opinię. Tylko w sytuacji Rudolfa nic się nie zmieniało.

Coraz częściej bywał pijany. Wreszcie oznajmił Humprejce, żeby się nie martwiła jego stanem. Frania-Holenderka nie da mu zginąć. Któregoś dnia, gdy znów nie pojawił się o umówionej porze, wstąpiło w nią furiackie zdecydowanie. Pójdzie tam... Już wiedziała, że elita tych pań przeniosła się do "Victorii"... Pójdzie tam i jeśli go zastanie, wyprowadzi jak robotnica pijanego męża z gospody...

Ubrała się starannie, wmawiając w siebie, że przecież tam nie może wyglądać jak przestraszona urzędniczka. Wbrew swoim obyczajom kwadrans poświeciła na makijaż...

I miała szczęście. W chwili gdy nieco spłoszona i niepewna siebie zajęła miejsce, rozpoznała w barmanie jednego z biesiadników Frani-Holenderki. Zamówiła koniak. Młody człowiek, nalewając jej kieliszek, zdradził pełną orientację, z kim mówi, i sam zapytał o Rudolfa. Mogła więc, pociągając pierwszy łyk, wymruczeć, że dawno go nie widziała i nawet ma do niego pewną sprawę.

- Proszę zapytać Frani, będzie za kilka minut... - uśmiechnął się i odszedł do nowego klienta.

Frania nadciągnęła majestatycznie, w nowym kostiumie "co najmniej od Diora". Radośnie zamachała do niej ręką, jakby spotkała kogoś, na kogo czekała od dawna. Przysiadła się, a po paru minutach zgarnęła oba kieliszki i przeniosły się do wygodnych foteli przy stoliku. Humprejka nie wiedziała, jak to się stało - może sprawił to wypity alkohol - ale zaczęła sama mówić o Rudku. "Co z nim wyprawiają. Ambitny mężczyzna i taki pracownik nie może przecież... - tu ugryzła się w język, bo chciała powiedzieć: być na czyimś utrzymaniu, ale wybrnęła - żyć bez pracy. Wygląda na to, że wyrok tego bezdusznego ministra po prostu go zabija..."

Frania słuchała jej uważnie, niczym matka wyznań spłoszonego podlotka.

- Nie przejmuj się, dziecko, ministrami. Oni się zmieniają, my pozostajemy - wzrokiem ogarnęła liczne już o tej porze panie, ściągające do swej łatwej pracy. - Trzeba tylko trafić do właściwej osoby, żeby temu ministrowi utrzeć nosa. To wszystko.

- Przecież to niemożliwe...

- Nie ma rzeczy niemożliwych, mówi ci to, dziecko, Frania-Holenderka. Obywatelka zagraniczna i, jak tutaj mówią, milionerka. Trzeba tylko trafić do... - zniżyła głos wymieniając nazwisko.

- Niemożliwe! Rudek to przecież zwykły urzędnik.

- Słuchaj, dziecko, o moim człowieku różnie mówią, ale my wiemy, że on nie jest taka świnia jak inni. Czy ty wiesz, że jak przed laty przyleciał do Warszawy Sukarno, na noc zażyczył sobie dwóch kurew z Paryża. Podał nazwiska. 1 poleciał specjalny samolot... - I widzisz, Sukarno się skończył, a ja jestem. Wracając do faceta... - nagle zerwała się z miejsca i niespodziewanie lekkim krokiem ruszyła w stronę drzwi, w których stanęła prześliczna dziewczyna. Ogromne usta, fascynujące oczy, piękne, naturalne rzęsy.

- Poznajcie się, to jest dziewczyna naszego Rudzia - powiedziała Frania pieszczotliwie i Humprejka wyczuła, że ta rekomendacja jakoś ją ustawia.

 

Z samego dna wyniesienie. Rudolf ma prywatny paszport! Wybiera się do Francji! Twierdzi, że człowiek, z którym się zaprzyjaźnił w Paryżu w czasie ostatniej delegacji, znalazł mu pracę. "Będę doradcą do spraw handlu ze Wschodem w bardzo sensownej firmie" - tak rekomendował sprawę Humprejce. Przy okazji wspomniał o "ślubnej rejestracji", ale wyśmiała go, że nie zamierza zostać słomianą wdową ani tym bardziej uczyć się francuskiego, aby zostać ekspedientką. Wydawało się, że to już koniec. I wtenczas odebrała telefon od Frani...

Rudek, niczego nie rozumiejąc, poszedł do ministerstwa i wrócił stamtąd cały w skowronkach.

- Przyjmują mnie z powrotem! W dodatku na wyższe stanowisko. Jesteś znowu moją koleżanką biurową...

Umówiła się z Franią, że nie powiedzą mu ani słowa o interwencji. Gotów byłby się obrazić... Na co, nie było jasne. Na Polskę, na kurewską protekcję czy na nie obydwie, skoro zaaranżowały całą sprawę?

To był ich ostatni tydzień.

Nieostrożnie, nie zaglądając nawet do środka, dała mu do ręki po powrocie z pracy jedno z nielegalnych pisemek.

- Demoralizujesz urzędnika państwowego wysokiego szczebla - zażartował kładąc się na tapczanie.

Kręciła się po kuchni, gdy uderzyła ją nagła cisza. Podeszła do drzwi. Zobaczyła go, jak leży nieruchomo, w zaciśniętej dłoni trzyma spłachetek tego pisemka.

- Co się stało? - spytała spłoszona.

Wyciągnął do niej rękę i odwrócił się twarzą do ściany. Wzięła druk i od razu rzuciło się jej w oczy jego nazwisko. I jego imię. Ktoś pisał o skandalach w sferze międzynarodowych kontaktów gospodarczych. O proteście Rudolfa, który należąc do składu delegacji nie zgodził się podpisać kontraktu... Ba, wydrukowano nawet dialog z ministrem.

"- Nie podpiszę, bo podpisuję się swoim nazwiskiem.

- Nie sądzę, aby właśnie pan miał swoje nazwisko. Pana nazwisko należy do pańskiego brata".

Czytała oszołomiona, już czując narastające niebezpieczeństwo, choć najzupełniej nie przygotowana na jego przyjęcie...

- Sam Artur to na pewno napisał. Albo któryś z jego adiutantów, żeby mu się podlizać. Że jego nazwisko należy już do historii, że żadne ludzkie gówno, jak brat urzędniczek, nie ma do niego prawa. Ale skąd oni, na miłość boską, to wygrzebali?!

- Ja opowiedziałam...

- Komu, do licha?!

- Werze. Wera Mech jest moją starą znajomą... A ona teraz jest z twoim bratem, chyba o tym wiesz.

Rudek wstał z fotela.

- Jak wiesz, dostałam propozycję. Poważną. Z Francji. Opowiadałem ci o tym człowieku, którego poznałem w trakcie tych nieszczęsnych pertraktacji. Wyjeżdżam.

- Co takiego?

- Wyjeżdżam do Francji. Tu dla mnie nie ma miejsca.

 

Janas wyszedł z więzienia zewnętrznie nie odmieniony. W stosunkach towarzyskich zachował nawet dawny wdzięk. Koleżanki widziały, że dzięki nowym doświadczeniom stał się jeszcze bardziej interesujący. Tyle że na scenie dźwigał halabardę, jak określał drugorzędne role, ogony, w których obsadzał go dyrektor, sprzeciwiając się zbyt wczesnemu eksponowaniu "po skandalu". Chodziło oczywiście nie tyle o sam wypadek, ile o krążące na ten temat plotki. Trochę nudy domieszało się do uczucia zawodu, jakie dominowało w nastroju tych miesięcy, gdy okazało się, że nic nie mają sobie z Werą do powiedzenia. Trudno to było nawet nazwać zawodem. Raczej zdziwieniem. Z początku nie umiał sobie tego wytłumaczyć, a potem doszedł do wniosku, że jej tchórzliwa rezygnacja z niego, gdy poszedł za jej winy pod celę, jak mawiali więźniowie, stanowiła główny motyw tej nigdy w pełni nie uświadomionej, ale nieuchronnej rezygnacji... Trochę zabawy dostarczali mu ci nowi towarzysze życia. Tak, już po wyjściu z więzienia. Został z tamtej strony muru cichym bohaterem. Ujął się przecież za pobitym więźniem. Sprawa, na której zeznawał jako świadek, przysporzyła mu legendy. Nie wchodząc w środowisko grypsery, został uznany za swojego. "Ludzie" podawali mu rękę. A trzeba wiedzieć, o czym nie wie "świat z tej strony", że zakon ludzi grypsujących jest zakonem o rygorystycznym regulaminie. Kopnięcie wity, czyli podanie ręki komuś spoza zakonu, grozi przecweleniem, a cwel taki, którego można brać pod siebie dla homoseksualnych praktyk, to już kategoria półczłowieka. Janas natomiast został uznany i ta adopcja zapewniła mu nie tylko łatwiejsze przetrwanie krótkiego w końcu okresu śledztwa, ale też - o dziwo - czasu, gdy musiał z powrotem zaadaptować się w teatrze. W tym opuszczeniu z ulgą przyjął bowiem kontakty z dawnymi współwięźniami.

 

Wera otworzyła cicho drzwi. Lubiła wkradać się do mieszkania Artka, by go zaskoczyć siedzącego przy biurku, gdy bazgrał pospiesznie lub robił jakieś notatki z lektury. Ale teraz zastygła w bezruchu. Usłyszała głos kobiety. Mówiła coś cicho, intymnie. Rzecz była nieprawdopodobna. Nie to, żeby miała być tak pewna wierności swego kochanka (w rozmowach brali to słowo w cudzysłów), ale że zupełnie zapomniał o kluczach... Z łoskotem zamknęła drzwi. Stanęła w progu, już nieco uspokojona. Artek siedział na tapczanie, a na fotelu, ustawionym na środku pokoju, młoda, ładna dziewczyna. Ależ to Humprejka!

- Poznajcie się. To jest Wera Mech, a to narzeczona mojego brata.

Wyglądało na to, że nie zna jej nazwiska. A przecież mu mówiła, powtarzając zasłyszaną od niej anegdotę o rozmowie z ministrem.

- Jesteś roztargniony jak stary profesor. Przedstawiasz mnie starej przyjaciółce...

- Wyobraź sobie, Rudolf wyjechał do Francji - oznajmił Artek, nie reagując na jej uwagę. - Wyjechał na stałe... - uzupełnił, jakby czytał w jej myślach.

A Wera patrzyła na Humprejkę uważnie.

- Pięknie wyglądasz jako młoda wdowa.

- Z tego. co od pani usłyszałem, wynika, że to ja ponoszę winę za jego exodus... - wtrącił się Artek, przypatrując się jej z sympatią.

- Jezus Maria! Jestem zazdrosna - przestraszyła się Wera. - Skoro jednak przyszłaś, zachowamy się godnie i zrobimy kawę... - oznajmiła, zwracając się do Humprejki.

Rozdział jedenasty

Błogosławione niech będą konflikty, które wygnały ją z "Tygodnika". Wera pracuje w telewizji. Mignie służbową legitymacją eleganckim hostessom, sprawującym dyżur przy wejściu, popędzi długim korytarzem do pokoju swojej redakcji, po drodze w jednym czy drugim bufecie przy studio machnie ręką popularnym gwiazdom, zawróci, zajdzie do wielkiej kawiarni, aby się wzmocnić dużą czarną. Przy okazji obejrzy wytwornego kelnera odbierającego dla prezesa tacę nakrytą serwetką. Ba, była wśród tych, którzy (a może raczej które) oglądali salonik prezesa. Widocznie imponowało mu, że zatrudnia córkę generała. Był łaskawy, upoważnił do zwracania się wprost do niego "w razie konfliktów".

- Oczywiście zakładam, że pani wie, dla kogo pracujemy. Dyskusja zatem może dotyczyć tylko metod. Cel jest jeden: umacnianie kierownictwa.

Nie zrobił prezes wielkiego wrażenia, wydał się jej niesympatyczny i zadufany. Wszyscy zresztą pracownicy wzdychali do czasów poprzedniego.

Wystartowała bardzo szczęśliwie. Przydał się jej zapomniany Krzyś narkoman. Filmowa relacja o losach młodzieżowej grupki narkotyzującej się kompotem przyjęła została życzliwie przez kierownictwo, a po emisji nawet obszernie komentowana w prasie. "Złapała pani równowagę" - pochwalił ją redaktor. Równowagę między pokazaniem owych frustratów a "tętniącym wokoło życiem". Tak, bo w rodzinie narkomana był i ojciec budowniczy elektrowni, i starszy brat wygrywający konkurs na stypendium UNESCO...

Żyło się szybko... Ów gmach tak wielki po redakcji prasowej, powszechny rezonans, o którym myślała z satysfakcją. Chodził jej po głowie plan jakiegoś wielkiego uderzenia. Na razie dużo było absorbującego chłamu dookoła. Oto wespół z redaktorem działu (co za awans!) wyjeżdża na reportaż. Są razem w wytwórni kożuchów i redaktor "przyłatwia" jej nabycie wspaniałego serdaka. Wera pyta, jak to się robi. Redaktor mówi po prostu: "Dziś wszyscy na każdym szczeblu władzy wyznają zasadę dla nas błogosławioną, że pies z kością w zębach nie szczeka. Jeśli chcą, byśmy pokazywali tylko to, co im wyjdzie na korzyść, przyłatwiają".

A później osłupiały redaktor słuchał, jak Wera oznajmia dyrektorowi, że serdak jest jej "absolutnie niepotrzebny", natomiast interesują ją ścieki, którymi wytwórnia zatruwa rzekę...

W drodze powrotnej złapała na sobie raz i drugi uważne spojrzenie szefa i zrozumiała, że musi uważać. Człowiek, który nie bierze udziału w powszechnym rwaniu, jest podejrzany. Myślała o tym, że władza lubi ludzi urządzających się, byle cicho i dyskretnie. Stali się wspólnikami. Tak, system nie chciał współrządzących, ale potrzebował wspólników. Powiedziała coś na ten temat w rozmowie z Arturem.

- Dojrzewasz - oznajmił z żartobliwym uznaniem.

Nie znosiła tych jego paternalistycznych, jak mawiała, tonów. W częstych kłótniach wyzywała go nawet od ojca narodu. Któregoś dnia w rozmowie, która była sprzeczką, choć oni te krzyki nazywali dyskusją, Wera spróbowała zastawić kochanka autorytetem jego ojca. Któryś z warszawskich tygodników opublikował właśnie rozmowę z Eustachym Pasieckim, w której profesor mówił o brakach myślenia historycznego w polskim społeczeństwie, o potrzebie wpajania szacunku do własnego państwa, o konieczności likwidacji białych plam w polskiej nauce historii...

- Jeśli mówisz, że mój ojciec cieszy się powszechnym szacunkiem, a przecież akceptuje współczesną Polskę, to ci powiem, że ratuje go jedno: on akceptuje z dystansu. Ten dystans decyduje o publicznym szacunku, a nie akceptacja. Porównaj go z Wieluniem, przecież to koledzy z lat okupacji. Obaj zaakceptowali. Ale decyduje dystans... - I nagle, ulegając odruchowi kochającego mężczyzny, dodał ciepło: - No, nie martw się. Ty też w końcu masz dystans.

Roześmiał się. Spojrzała zdziwiona.

- Pomyślałem sobie, że przecież Wieluń wylał nas oboje.

 

W parę dni później już straciła dystans. Otrzymała talon na samochód. Gdy nie czekając na dość odległy termin następnego kwartału, zadzwoniła do stosownej osoby w Polmozbycie, usłyszała uprzejmy głos dyrektora ... Napomknął coś o dobrej znajomości z tatusiem i poprosił o parę dni cierpliwości. "W naturalnym porządku" musiałaby czekać dość długo. Ale on postara się znaleźć jakiś "uszkodzony egzemplarz". Gdy zaprotestowała nieśmiało, że może lepiej już poczekać, bo nie chciałaby zaczynać od remontów, usłyszała ciepły śmieszek. Może być zupełnie spokojna... A oszczędność kilku tysięcy też się liczy w budżecie dziennikarza...

Po dwóch dniach została zawiadomiona, że wóz czeka. "Specjalny inżynier" obwoził ją po kasach, pilnował każdego kroku, wreszcie doprowadził, lekko zaniepokojoną, do jej odstawionego na bok samochodu.

- Kolor jest zgodny z pani życzeniem.

- A uszkodzenia? - spytała zaniepokojona.

- Drobiazg. Brak korka do wlewu benzyny i trzech dekli na koła...

Z lubością zasiadła za kierownicą, mieszała drążkami biegów...

- Proszę ruszać za bramę. Potem dam pani adres majstra - oznajmił inżynier siadając obok.

Po przejechaniu szlabanu zatrzymała samochód.

- Jeszcze kawałek - poprosił.

Potem wysiadł, odsunął tylne siedzenie i wyjął spod niego korek wlewu i trzy brakujące dekle...

- Nie ma litości. Chcesz nie chcesz, kradnij - powiedziała z uśmiechem, który zmroził jej dobroczyńcę, i poderwała wóz z piskiem opon.

Tak więc tego dnia, gdy wsiadła do wymarzonego samochodu, świat wykrzywił do niej gębę. Jechała mijając długie kolejki tłoczących się ludzi. Bez radości, choć czasem, gdy nacisnęła pedał gazu na pustych odcinkach jezdni, serce w niej przyspieszało. Komu się pochwalić? Artek zniknął na tydzień we Wrocławiu. Coraz częściej organizuje jakieś zbiorowe dziennikarskie sympozja. Przypomniała sobie Kacpra. Nie, nie może się z nim umówić. Koledzy z redakcji? Wiadomo. Córeczka dostała samochód, gdy oni po parę lat czekają na talon! Pojechała więc za miasto. Zadała szpanu na szosie wilanowskiej, pognała nową obwodnicą, zbudowaną ,.na cześć" nowej rezydencji pierwszego w Klarysewie.

A co z Humprejką?... W czasie wizyty Artur bardzo się jej przyglądał. Niby że dziewczyna jego brata. Może lepiej, żeby nie była taka wolna... - pomyślała po babsku.

Zjechała na pobocze. Małe, posadzone przed paru dniami drzewa nie dawały cienia. Przypomniała sobie, jak niedawno wyleciał z telewizji dziennikarz, który w dwa dni po uroczystej wizycie pierwszego zrobił z ukrytej kamery reportaż "W dni następne". Pokazał, jak się rozdziela premie, jak do normy wraca stołówkowe odżywianie i... jak się wywozi z podwórza fabryki "zasadzone" tu, w ogródku rekreacyjnym, ogromne świerki: wycięte dnia poprzedniego z lasu i obsadzone w betonie dekoracyjne trupy.

Tak. Ale są tacy ludzie jak Artek... Swoją drogą, z tą Humprejką powinno się coś zrobić... Kacper chyba ciągle jest sam...

Któregoś wieczoru, gdy Janas zaczynał charakteryzację, zapukała garderobiana wzywając go do telefonu.

Wera, po swojemu, bezceremonialnie, jakby łączyła ich tylko koleżeńska znajomość, poprosiła go o przysługę. Chciałaby wprowadzić na przedstawienie dziewczynę. "To moja przyjaciółka. Nie, nie znasz. Okropnie jej zależy, a zdobyć bilety do was normalną drogą..."

- Pochlebiasz mi! Dziękuję w imieniu kierownictwa. Zaraz zadzwonię do kasy...

- A nie możesz wyjść? Dzwonię z holu. Przecież grasz dopiero w trzecim akcie.

- Skąd wiesz? - zapytał.

- Wiem. Zejdziesz?

- Dobrze...

Niedbale uporządkował twarz, wciągnął dżinsową kurtkę...

Wera stała w holu z młodą, szczupłą osobą. Z początku niby nic, bez wrażenia, jeszcze Wera zwracała jego uwagę jak puste miejsce po wyrwanym zębie, już bez bólu, ale dokuczliwe. Po paru minutach rozmowy zaczął ją dostrzegać. Miała w sobie coś przykuwającego uwagę. Samo dotknięcie szczupłej dłoni zapamiętała jego ręka. Charakterystyczny sposób mówienia, jakby nie wypowiadała zdań twierdzących, lecz stale pytała, upewniała się...

- No, zaraz wezmę te dwa miejsca... - zwrócił się w stronę kasy.

- Jedno! - sprostowała Wera. - Ja już widziałam ... - przyznała i lekki rumieniec pojawił się na jej twarzy, jakby się tego wstydziła. - Mam nadzieję, że po spektaklu odwieziesz ją do domu?- zagaiła po szelmowsku.

 

I kto by się spodziewał, że tak odbędzie się powrót Kacpra Janasa. Prawdziwy powrót Kacpra Janasa. Kontakty rozwijały się powoli, z zahamowaniami, jakby oboje obserwowali się podejrzliwie. Zaczęli razem chodzić na koncerty. Potem zgodziła się na jakąś wieczorną wyprawę do knajpy za miastem. Zaczął mówić jej o sobie, zdziwił się nagle, ile to potrafi o sobie powiedzieć, jak szybko doszedł do stopnia poufałości z kobietą bez żadnego bliższego związku, który się ludziom wydaje nieodzownym elementem czy wstępem do prawdziwego zbliżenia.

- To śmieszne, ale ja ci po prostu ufam - powiedział któregoś wieczoru.

- Ufasz?... - ni to stwierdziła, ni spytała.

To było wtedy, gdy jakaś idiotyczna, wciąż powtarzana przez grającą szafę melodia wpędziła go po paru kieliszkach w nastrój nieodpowiedzialnej euforii.

- Mam dobre przeczucie... - powiedział nagle.

- Przeczucia często zawodzą...

- Mnie zawodzą zawsze. Jak niemal wszystko.

- Czy to naprawdę była aż taka katastrofa? - mówiła o więzieniu nie używając tego słowa.

- W rozmowie z tobą można używać dwa razy mniej słów niż z normalną kobietą... - powiedział.

- Ależ ja jestem normalną kobietą...

- Pytasz czy stwierdzasz?

Zarumieniła się aż po korzonki włosów. Na chwilę zwarli się oczami, odczuł nieśmiało wzbierające w nim pożądanie.

 

Przesiedzieli tak naiwnie, ręka w rękę, jeszcze z pół godziny lub dłużej. Poskarżył się jej, że właściwie jest tak młody, że będzie wyglądał na pozera, jeśli stwierdzi, że uważa się za bankruta, ale tak właśnie jest. 1 niespodziewanie opowiedział jej o numerze dorożkarskim odziedziczonym po ojcu.

- Mój stary wyniósł go z powstania. Bo chodził w płaszczu dorożkarza z takim numerem. I ludzie nazywali go podchorąży dorożkarz, choć przecież miał swój normalny pseudonim. Ojciec, który nie zweryfikował swoich bojowych odznaczeń, ten numer przechował. To było dla mnie coś więcej niż amulet okresu dojrzewania - takie świadectwo mego ojca, jak żyć. Żeby dbać nie o pozory, o odznaczenia, o pozycję - o to, co tak cenimy... Ale o sąd ludzki o nas... To był jakby mój prywatny ryngraf. Mojej prywatnej wiary. We wszystko. W człowieka też.

- Rozumiem - powiedziała bez cienia pytania w głosie. - Rozumiem - pogłaskała go po ręce... .

- I wyobraź sobie, że straciłem go. W więzieniu. Powie każdy: kawałek blachy, wymysły nastolatka... Ale mnie przeraziła ta strata. Jak zdawałem rzeczy do depozytu, okazało się, że nie mogę go wziąć do celi. "Co to? - pyta kalifaktor-magazynier. - Numer dorożkarski, przedwojenny. - Wy mi tu numeru nie wstawiajcie. O co chodzi? Co to jest?..." Przecież nie mogłem opowiadać mu o ojcu, o podchorążym dorożkarzu, który przekazał mi takie świadectwo swego męstwa... Jedni się tatuują, drudzy stosują połyki, a ja miałem numer dorożkarski. I zatrzymał. Przy odbiorze okazało się, że niczego takiego nie ma zapisanego na kwicie... Pewnie wyrzucił do kibla.

Siedzieli jeszcze bardzo długo. Ale już nocą, gdy kazała się odwieźć do domu i nie złożyła propozycji wypicia herbaty, ogarnęło go dziwne, melancholijne zniechęcenie i smutek. Wyczula to i chociaż już pocałował jej szczuplutką dłoń, nie wyjęła jej z jego ręki, przytrzymała delikatnie i powiedziała po chwili milczenia:

- Chodź na górę!

- Ze mnie też jest lepszy numer- powiedziała, długo szukając klucza w torebce.

- Tyle że nie dorożkarski.

 

Któregoś dnia do Wery zadzwonił ojciec i ku jej zdumieniu zaproponował spotkanie w biurze - tak się wyraził. "Chciałbym ci coś pokazać" - zabrzmiało to dziwnie i chociaż przebiegł ją niemiły dreszcz, że będzie ostentacyjnie wjeżdżać na tereny ojcowskiego, wstydliwego dla niej urzędowania, zgodziła się.

Był wyraźnie w złym nastroju. Otworzył szufladę i wyciągnął z niej powielaczowe pismo. Podał jej.

- Znasz to oczywiście?

- Tego numeru jeszcze nie... - podrażniła go odpowiedzią, z której wynikało to, co już i tak wiedział.

- Właśnie. Jeszcze nie. choć masz tak dobre kontakty. I jeszcze długo go nie dostaniesz. Skonfiskowaliśmy cały nakład - dodał z satysfakcją.

- Nie masz się z czego cieszyć. Wydano już kilkanaście tytułów. I dziesiątki tysięcy egzemplarzy...

- Wiem, wiem - burknął niechętnie. Cofnął rękę ze skonfiskowanym numerem," jakby nagle niezdecydowany, czy ma jej go podać. - Przeczytaj, o, to - rozłożył pismo na wewnętrznej stronie.

- "Anatomia drugiej Polski" - rzucił się jej w oczy tytuł drukowany dużą czcionką. I podpis. Artek Pasiecki nie po raz pierwszy podpisywał teksty w nielegalnej prasie.

- Zapoznaj się z tekstem. I z tym podpisem. Zwłaszcza z podpisem.

Zaczęła czytać.

- Mocne słowa - Mech westchnął boleśnie, jak nauczyciel oceniający kiepskie wypracowanie rodzonego syna. Nigdy właściwie nie rozmawiał z córką o Artku, ale teraz przecież musiał, służbowo.

- Mocne i słuszne - zgodziła się.

- Nie mogłabyś na niego wpłynąć?

- Na kogo? - zdumiała się szczerze, nagle wybuchając śmiechem. - Czy to ma znaczyć, że jako niby-teść próbujesz znaleźć we mnie mediatora do akcji politycznej?... Tatusiu!

- Ja nie żartuję. Chcę ci powiedzieć, że nie wiem. czy będziemy mogli jeszcze długo to wszystko tolerować - cisnął wyrwane z jej ręki pisemko na swoje ogromne biurko. - Czekamy tylko na decyzje polityczne. Wszystko mamy rozpracowane.

- Co jest szczególnie trudne, gdy ludzie podpisują teksty imieniem i nazwiskiem...

- Nazwiskiem, które ludzie kojarzą ze mną! To znaczy z tobą, a przez to ze mną... - plątał się, coraz bliższy ogarniającej go furii.

Ale ona go uprzedziła. Zaczęła krzyczeć, że nie życzy sobie, aby... "twoi kaprale czy majorowie Jeżeli z magnetofonem pod moim łóżkiem". I że sama napisze o tym wszystkim...

Krzyczała tak, że, przerażony, jął ją uspokajać. Nalał wody do szklanki. Dzwonił najpierw karafką o brzeg szklanki, potem ona zębami o szkło, wreszcie krztusząc się i kaszląc zaczęła płakać...

- Nie martw się, na pewno masz dobrą izolację - wskazała głową na ogromne drzwi jego gabinetu.

 

A jednak generał trzymał się mocno, skoro już w dwa tygodnie później została wezwana do telewizji, gdzie zakomunikowano jej, że obejmie nadzór redakcyjny nad zespołem, który przygotuje relację ze spotkania premiera w ZBoWiD-zie z okazji kolejnej rocznicy Września. Z pewnym zdziwieniem dowiedziała się, że musi się z miejsca brać do rzeczy, gdyż premier niespodziewanie przesunął uroczystość z pierwszego września na ostatni dzień sierpnia.

Kto mógłby przypuszczać, że taki oficjalny, obrzędowy, drętwy temat może ją ostatecznie "przekręcić na drugą stronę" - jak to potem określiła. Z początku nic nie zapowiadało "przełomowego" charakteru wydarzenia. Wzruszyło ją nawet prezydium tego zgromadzenia. Gdy patrzyła na rząd siwogłowych, grubych lub zasuszonych mężczyzn - myślała, że oni reprezentują coś takiego jak walka, jak nieprzytomny bieg po sławę i śmierć - zrobiło się jej przykro. Zamiast urzędowej emfazy nakręciłaby raczej film o nieuchronności losu ludzkiego.

Zrobiła parę rozmów z dziadkami pułkownikami, cały czas mając dla nich autentyczne córczyne współczucie. Myślała też o ojcu: choć jak zarazy unikał kombatanckich wspomnień, był przecież jednym z nich. Długie i nudne przemówienie premiera i prezesa w jednej osobie poleciła kręcić z nieruchomej kamery. Niewiele było tu do roboty. "Żadnych skrótów" - słyszała przecież instrukcję.

Było trochę paniki przy obróbce, obawiali się, czy zdążą, jako że emisję całej uroczystości zaprogramowano po dzienniku telewizyjnym, ale jakoś poszło. W trakcie montażu tych swoich rozmów-wywiadów ponownie z rozczuleniem pomyślała o ojcu. Zadzwoniła do niego do biura i bardzo się wzruszyła, gdy na jej propozycję, by może zjedli razem kolację, usłyszała karne i uradowane: "Gdzie?"

- Jak to gdzie? W domu. A po dzienniku obejrzymy sobie dzieło twojej córki. Będziesz zadowolony, że się ustatkowałam. Masz to ode mnie w prezencie na rocznicę Września - zażartowała.

Stara gosposia, pamiętająca jeszcze dzieciństwo Wery, była uradowana nie mniej niż generał. Wspominali matkę, łagodne dzieciństwo i naznaczone już diabelskim piętnem, jak się dowcipnie wyraził ojciec, lata jej burzliwego dojrzewania.

Telewizor włączyli w ostatniej chwili. Nieco zdziwiło Werę, że premier był wprawdzie w pierwszej informacji, ale bez najmniejszego fragmentu swego przemówienia, i że spiker nie zapowiedział, że całość pójdzie po dzienniku, ale, przyciszywszy głos, wrócili do rozmowy.

Generał niezbyt, jak się zdaje, przepadał za premierem, bo mruknął coś sceptycznie na temat jego bojowych osiągnięć w kwatermistrzostwie. Poproszony przez córkę, żeby jej opowiedział cokolwiek ze swej partyzanckiej przeszłości, wzruszył ramionami, lecz po chwili nagle się roześmiał.

- O co chodzi? - spytała zdziwiona.

- Przypomniał mi się pewien epizod. Skoro chcesz posłuchać w dniu tak uroczystym... Ale, do cholery, dlaczegóż to wszystko robią trzydziestego pierwszego sierpnia? - zdziwił się nagle. - Czemu dziś, a nie jutro?...

- Mniejsza z tym. Opowiedz.

Któż by przypuszczał, że ojciec ma takie poczucie humoru! Opowieść o "jego najbardziej bohaterskiej walce wręcz" była tak żywa i śmieszna, że Wera parę razy zakrztusiła się przy deserze, aż ojciec musiał ją walić dłonią po plecach...

Młody Mech z meldunkiem gna na rowerze. Zadanie pilne. Teren niebezpieczny, pełno niemieckich patroli, w miasteczku, przez które prowadzi jego trasa, stoi stały garnizon.

- Nie dali mi broni. Oczywiście mieli rację, pistolet tylko zwiększałby ryzyko. Początkowo wszystko przebiegało dobrze. Przejechałem przez las, minąłem wieś, o której mówiono, że została spacyfikowana, ale panował tam spokój... No i dałem nura w miasteczko. Przejechałem. Minąłem posterunek żandarmerii, koszary, w których stacjonowała piechota, byłem już na przedmiejskiej, wiodącej w pola uliczce, gdy nagle wyjechał z jakiegoś podwórka szkop. Na rowerze. Prosto pod mój rozpędzony rower. Krzyczymy obaj. Każdy po przeciwnej stronie chodnika. Minęliśmy się chyba w powietrzu.

Ocknąłem się pierwszy. A może po prostu byłem szybszy. Osiemnaście lat! Łapię za kierownicę i tu klops. Wlokę za sobą szkopski rower. Koło ma zósemkowane, sczepiliśmy się szprychami, ale mój, tak na oko, zdolny do użytku. Szkop już na nogach. Ryczy coś, dobiega do mnie... Ale byłem chłopak co się zowie! A on bez broni. Widzę, że u pasa telepie mu się tylko bagnet. Zreflektował się i łap za siodełko. Ja ciągnę do siebie, on do siebie i nic. Szarpnąłem mocniej, aż puścił siodełko, ale jak ucieknę z dwoma sczepionymi rowerami na plecach? Nadepnąłem na jego zósemkowane koło, szarpnąłem, rowery nie puszczają. Niemiec w krzyk. Sięga do bagnetu. To ja sięgam do pustej kieszeni. On chowa bagnet, już w pół wyciągnięty, a ja puszczam kieszeń. Stoimy naprzeciwko... I chodzimy dokoła tych sczepionych ze sobą rowerów. Jedno kółko, drugie. Nie umiałem po niemiecku, ale przypomniałem sobie słowo: "Ruhe", co znaczy: spokój. A on na to: "Gut, gut". I po chwili pracujemy razem. Jak tylko koło puściło, ja rower na plecy i chodu w uliczkę. Oglądam się, on ze swoim ucieka w drugą stronę. Największy strach, jaki przeżyłem, to wtedy właśnie, a nie potem, w bitwie, kiedy zarobiłem na swój Krzyż Walecznych.

- O rety! Późno już!

Wera rzuciła się w stronę telewizora. Kończyła się prognoza pogody. A po niej, osłupiała, zamiast swojego reportażu ujrzała program baletowy.

Mech natychmiast nakręcił domowy telefon Ryniewicza pytając, co się stało, że wbrew zapowiedziom telewizja nie nadała programu inaugurującego obchody wrześniowej rocznicy. Pytał impetycznie, ale później już tylko słuchał. I pokornie potakiwał wyjaśnieniom rozmówcy. Pojawiło się "oczywiście" i "zupełnie zrozumiałe". Pożegnał się grzecznie, odłożył słuchawkę i głęboko zaczerpnął powietrza.

- No cóż, córeczko, padłaś ofiarą, weszłaś między miecze potężnych rycerzy... - umilkł.

- Powiedz nareszcie, o co chodzi!

Wyjaśnił całą sprawę. Otóż odbył się, a właściwie odbywa jeszcze, wyścig w stronę pamięci narodowej. Wyścig między pierwszym a premierem: kto zainauguruje uroczystości.

- Okazało się, że byłaś świadkiem niemal zamachu stanu - drwił. - Bo gdy już postanowiono, że pierwszy wygłosi w rocznicę Września przemówienie na Westerplatte, premier nie dał za wygraną i zorganizował sesję ZBoWiD-u o dzień wcześniej. "Na szczęście" - Mech przedrzeźniał zapewne swego rozmówcę - towarzysz Ryniewicz zdążył się zorientować i zablokował telewizję.

Wera miała gdzieś tę swoją audycję, poczuła jedynie zwyczajne ludzkie upokorzenie...

- To po toście walczyli, żeby teraz... Tato, oni nie mają prawa... Nie mieliby prawa przemawiać przy wbudowaniu kamienia węgielnego pod pomnik twojego zósemkowanego, jak mówiłeś, roweru...

- To szkopa rower był do niczego. Ja pojechałem dalej. Meldunek dotarł na czas - uspokoił ją ojciec.

 

Kierownictwo Wery odnotowało pozytywnie rejestrację filmową wystąpienia premiera, okazała się operatywna i taktowna, a że cała sprawa nie wyszła, to przecież nie jej wina. Któregoś dnia oznajmiła Arturowi, że "pożycza" ją redakcja dziennika telewizyjnego.

- Kochany, dowiedziałam się. że nie tylko mam stosowną urodę, ale i moja francuszczyzna jest na takim poziomie, że to ja będę miała zaszczyt przeprowadzić rozmowę z cesarzową Iranu. Widzisz już Sorayę u moich stóp?

- Soraya to była poprzednia, idiotko! - Artek naprawdę był zły. - Jak to całe kierownictwo - wykrzykiwał - może tego szacha przyjmować?... Naprawdę nie powinnaś z tym mieć nic wspólnego...

Ale Wera nie była w nastroju do prowadzenia pryncypialnych rozmów.

- Słyszałam, że Haładaj zwołał egzekutywę. "Stanął problem", czy w dniu przyjazdu szacha rzucić towar do sklepów. Wtedy będą pełne półki i wystawy, ale na ulicach ogonki. Czy też nie dać absolutnie nic. Będą puste wystawy, ale i puste ulice...

- Wera, wyłaź z tego bagna jak najprędzej - z uporem powtarzał Artek.

- Zostaw to mnie, kochany.

 

Kacper Janas dostał pierwszą po swej przymusowej przerwie propozycję filmową. Chodziło o rolę w monumentalnej historycznej kobyle o Kazimierzu Wielkim. Rola, choć nie główna, ale pierwszoplanowa, ucieszyła go jako manifestacja powrotu do normalnego aktorskiego statusu. Któregoś dnia prosto z planu filmowego pojechał do swojej dziewczyny.

Zastał ją przy telewizorze, rozbawioną i podnieconą.

- Nie wiem, czy się przesłyszałam, czy też naprawdę Wera powiedziała o szachowej Iranu "jej cesarska jejmość"... Wszyscy ją tytułują: "jej cesarska wysokość czy mość"... Chyba się przesłyszałam. Czy to możliwe? Ty ją znasz lepiej...

Nie było to taktowne. Przecież wiedziała o ich związku, o wypadku. Odburknął coś niechętnie. Zaproponował kino. Jest nocny seans. Retrospektywa Humphreya... Idziemy?

Teraz ona znieruchomiała.

- Jeśli nie lubisz staroci... - wycofał propozycję.

- Lubię. Był nawet ktoś, kto nazywał mnie Humprejką...

Oboje nagle zamilkli.

Kiedy Werę ostatecznie wylano z telewizji za "cesarską jejmość", jej związek z Arturem jakby się ostatecznie utrwalił. Nie chodziło tylko o to, że zaakceptowała jego racje w upartym dochodzeniu do czegoś przez nielegalną działalność. Po prostu częściej byli razem.

Oznaczało to oczywiście wzajemne potwierdzenie własnych wartości czy ważności, ale jednocześnie nie stabilizowało ich w małżeńskiej nudzie, lecz wręcz odwrotnie - bliskość i częstość kontaktów mnożyła zasadnicze konflikty. Wera manifestowała brutalny sceptycyzm wobec większości ludzi zaangażowanych w działalność, która stanowiła sens życia Artura.

Któregoś dnia. gdy sprzeczali się na temat jej jawnie niesprawiedliwej charakterystyki któregoś z politycznych przyjaciół Artka, ten, zniecierpliwiony, zawołał:

- Jeśli on jest karierowiczem opozycji, to kim ja jestem?

- A skądże mogę wiedzieć, skoro cię kocham?

Odpowiedź załagodziła konflikt, ale już po godzinie Artek wrócił do rozmowy.

- Czy ty sobie wyobrażasz, że jeśli ja jestem z tobą, to już nie widzę, jaka jesteś?

- Jaka?

- Jesteś po prostu zakłamana.

- Ja?

- Ty! Córeczka! Pisze śmiałe teksty, bo córeczka! Niezależność sądów, na które może sobie pozwolić. Absolutna wolność jaśnie panienki na gumnie majątku tatusia. A w gruncie rzeczy jesteś z nimi, tak, z tymi, co cię wyrzucają raz po raz z roboty. I nie to jest takie paskudne, bo w końcu naturalne, ale to, że jesteś ze mną, z takimi jak ja, co się buntują. I to jest właśnie twoje kłamstwo! Twoją klęską byłoby nasze zwycięstwo.

- Wasze zwycięstwo! Zwycięstwo w tym kraju nigdy nie będzie wasze! Wasze sztaby to kościelne kruchty. Wy w tym społeczeństwie nie możecie nic. Żeby zwyciężyć, musicie się najpierw poddać mocniejszym.

- Więc mnie, człowieka wolnego, uważasz za sługę?...

- Tak. tak, za sługę chadeckiej ciemnoty, Arturku...

 

Nie widzieli się przez dwa tygodnie. Było to w okresie pierwszej wizyty papieża. Stąd może ten kościelny adres agresji Wery, oglądającej nieprzeliczone tłumy słuchające, padające na kolana... Co z tego, że nie klęczał tam jej Artur, ale to właśnie była jego armia, jego rezerwy, a naprawdę jego bezsiła. Bezsiła laickiego, zbuntowanego intelektualisty w kraju słuchającym dzwonów odlanych z innego spiżu.

Nie umiała być sama. Bez niego. Gdy spotkali się po dwóch tygodniach, już pogodzeni, zapytał w pewnej chwili:

- Dlaczego nie zadzwoniłaś pierwsza?

- Nie mogłam. Mam zepsuty telefon... - pokazała na rozwaloną obudowę aparatu.

Gdyby wiedział, jak po godzinnym wahaniu nakręca jego numer__ Upokorzona przez własną, absurdalną, lecz rządzącą nią absolutnie ambicję. Jak wysłuchuje z bijącym sercem sygnału i na dźwięk podniesionej słuchawki w panice i wściekłości rzuca aparat na podłogę. Gdyby to wiedział, może lepiej potrafiłby ją zrozumieć. Ale teraz, jakby znów upokorzona wspomnieniem swej wcześniejszej kapitulacji, której uniknęła w ostatniej sekundzie, wraca niespodziewanie do ostatniej rozmowy.

- Jest tu coś o nas. Fotograficzny reportaż - bierze do ręki leżące na stole pismo.

- W "Newsweeku"? - dziwi się, radośnie połechtany.

- Tak - odpowiada Wera i otwiera pismo na rozkładówce. - Tu jestem ja, a tu ty...

Palcem wskazuje najpierw na fotografię wiślanej plaży zasłanej ciałami... Nad nią napis: "Aparatchik beach"...

- Tak, tu jestem ja - mówi. - A tutaj ty.

Na stronie obok warszawski plac Zwycięstwa pokryty szczelnie przez klęczące tłumy: papież odprawia mszę...

Sprytny reporter zanotował okiem kamery dwa ogromne skupiska ludzi w Warszawie w godzinie sierpniowego upalnego przedpołudnia...

 

Wakacje osiemdziesiątego roku spędzali na Mazurach. W namiocie rozbitym nad ustronnym leśnym jeziorkiem, nie zarażonym jeszcze przez turystów, w czasie obłędnego lata, gdy dni bezchmurne, przejęte upałem wyczekiwały od rana swojego wieczoru, jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli. Artek w roli upartego wędkarza odsłaniał jej "ciemne strony swojej okrutnej natury", ona demonstrowała na kajaku "biceps godny drwala". Całe dni samotni, pełni siebie i zrównoważonego, dorosłego szczęścia. W miasteczku bywali raz na parę dni, by uzupełnić zapasy. Tylko przy tej okazji kupowali czasem gazety.

- Nie ma nas - przypomniała hasło, pod jakim wyjeżdżali, ukrywając przed wszystkimi adres. Umyślnie też, by nie ulec pokusie łączności ze światem, nie wzięli ze sobą radia.

Któregoś dnia pod wieczór usłyszeli nadjeżdżający leśnym duktem samochód... Ku ich niezadowoleniu ktoś zatrzymał wóz na drodze przy urwisku, pod którym na małej polance z plażą rozbili namiot, obok starej kładki zrobionej zapewne przez jakiegoś rybaka przed laty. Po chwili ścieżką ruszyło w ich stronę dwóch turystów. Starszy pan w towarzystwie syna. Przywędrowali do ich namiotu. Przedstawili się grzecznie. Przeprosili, ale wskazawszy na kładkę wiodącą w głąb jeziora stwierdzili, że są - "o ile oczywiście państwo pozwolą" - niemal u siebie. To oni przed trzema laty zrobili tę kładkę. Chcą zresztą rozbić się tylko na jedną noc.

- Wracamy do Lublina - zakończył, jakby to wszystko tłumaczyło.

Oboje milczeli niezbyt zachęcająco, więc starszy pan raz jeszcze potwierdził, że już muszą wracać do domu.

- A co tam dzisiaj? Cały dzień w drodze, nie mogliśmy słuchać...

- Nie rozumiem, o czym pan mówi - mruknął Artek, wściekle porządkując rozłożone na kładce wędki.

- No, o strajku. Jak to, państwo nic nie wiecie? Stoi cały Lublin. Już drugi dzień. Zaraz posłuchamy...

Cisnąwszy namiot, usiadł na plecaku i jął majstrować przy tranzystorowym odbiorniku, który wyjął z rąk syna.

- Poszukamy Wolnej Europy, tylko stamtąd będę mógł się naprawdę dowiedzieć, czy można już wracać do domu - oznajmił nie krępując się nieznajomych.

Po wysłuchaniu informacji na temat "wielkiego społecznego protestu, który dał znać o sobie w Lublinie..." pomogli się rozbić przybyszom.

Próbowali jeszcze wrócić w samotność. Ale Wera czuła, że wakacje już się skończyły.

Po dwóch dniach zostali znowu sami, ale spokój nie powrócił. Artek jął wieczorami uprawiać spacery aż pod leśniczówkę, gdzie zakotwiczał się na pół godziny w porze, gdy nadawano dziennik.

Nawet rytualne odbieranie mleka przesunęli na wieczór. I tam właśnie pewnego dnia wysłuchali nowego premiera, który wygłaszał apel-przestrogę do strajkujących w Gdańsku portowców.

- Jutro wracamy - oznajmił Artek przystając na ścieżce. Objęła go ramionami jak żołnierka żegnająca swego chłopca, choć przecież z nim wracała.

 

Telefon Wielunia bardzo zdziwił profesora Pasieckiego. Usprawiedliwiał się z niezwyczajnej prośby, jaką ma do niego. Napisał artykuł. I choć od dawna rozluźniły się ich stosunki, to jednak chwila jest osobliwa, czy mógłby więc wpaść? "Niechby to przeczytał ktoś czystym okiem, bez moich sejmowych i innych uwarunkowań".

No i pan poseł popija koniak, a profesor czyta kartki maszynopisu. W pewnej chwili bierze do ręki długopis.

- Można? - podniósł wzrok na autora.

- Ależ po to przyszedłem - pokornie upoważnił go do ingerencji.

- W razie czego masz kopie - zażartował sceptycznie Pasiecki. - Myślę, że w tej formie... - z lekkim wzruszeniem ramion, jakby pomniejszającym walory tekstu, oddal go autorowi.

Wieluń patrzył zaskoczony.

- Coś ty skreślił?...

- Kiedy ukazuje się pismo, w którym chcesz to drukować? W środy? No to powiedz, czy chcesz, żeby ten tekst był aktualny jeszcze w piątek...

- Ale...

- No cóż, skreśliłem ci nazwisko Gierka i cytaty...

- Wszystkie?...

- Zdaje się że nie znasz ostatnich sensacji... Otóż wczoraj został zdjęty pewien sekretarz wojewódzki. A słyszałem, że są tacy, co żądają jeszcze głowy Haładaja...

- Ale Haładaj to człowiek Gierka... - jęknął Wieluń.

Pasiecki roześmiał się szczerze.

- Widzę, że już cię nie uratuję... - zażartował.

- Ależ nie, nie, chętnie wykreślę te cytaty. Tak, usunę też nazwisko... - powiedział z rejtanowską mocą.

Minęło parę chwil i znów zajrzał do swego artykułu.

- A nie sądzisz, że mógłbym raz zostawić? Jeden raz.

- Zostaw Gierka jeden raz. Na wszelki wypadek - zgodził się profesor.

 

"Mój kochany!

Czy nie zanudzam cię listami? Piszę już po raz szósty czy siódmy. Mogłoby się to mieścić w normach potrzeby serca zatroskanego ojca, ale wierz mi, tylu listów nie napisałem nawet w ciągu wielu lat. Pamiętam, że o swoim ślubie zawiadomiłem mojego starszego brata - był to czas, gdy musiał opuścić Warszawę po jakiejś wielkiej wsypie - dopiero w miesiąc po fakcie. Rzecz o tyle pikantna, że obaj zalecaliśmy się do tej samej dziewczyny. Zapewne domyślasz się, że chodzi o twoją matkę. Choć pewnie dla ciebie ona nie może być dziewczyną, przecież straciłeś ją z oczu już w ósmym roku życia.

Wyjechałeś jak wariat. A może po prostu uciekłeś? No, miało nie być kazań. Wiec wyjechałeś, bo tu nie było dla kogoś takiego jak ty miejsca. Z twoją odwagą i prostolinijnością. Ale, synu. uwierz mi, coś się teraz w kraju dzieje. W tych dniach podpisałem «Apel polskich intelektualistów)) o pokojowe rozwiązanie konfliktu w Gdańsku. Ale dziś to już nie Gdańsk, lecz cały kraj wstrzymał oddech. Synu, wczoraj podpisano umowę społeczną, jakiej nie zna nasza historia. Miałem łzy w oczach, gdy słuchałem przemówień na zakończenie strajku w Szczecinie. I to nie ja jeden. Kamera pokazała w sprawozdaniu płaczących ludzi. Młodych i starych. Potem: «Jeszcze Polska...» To może brzmi jak bajka, ale poczułem, że wracam w stronę mojej własnej młodości...

W tej sytuacji może nie będzie od rzeczy, jeśli spróbuję zrekapitulować twoją sytuację. Dotykam bolesnej sprawy, ale muszę ci napisać, że Artur zapewnił mnie, że nie miał nic wspólnego z artykułem, który przesądził bezpośrednio o twojej decyzji wyjazdu. A propos, rozmnożyło się teraz tyle wydawnictw... Nie nazywa się ich tajnymi, lecz pisze: poza oficjalnym obiegiem...

No, ale wróćmy do tamtej sprawy. Artur twierdzi, że nie miał z nią nic wspólnego. Na pewno się żachniesz i napiszesz, że nic poza tą drobnostką, że był bohaterem pozytywnym i jedynym właścicielem nie tylko twojego, ale naszego nazwiska. Otóż, synu, wszyscy trzej nosimy to nazwisko i nie trzeba unosić się ambicją, ściągać portek przez głowę, co, jak wiadomo, nikomu się nie udało. Artur jest teraz ważniejszy. Od ciebie i ode mnie. To naturalne. W moim wypadku to wynik decyzji, aby nigdy nie występować przeciw państwu, którego narodziny kosztowały miliony śmierci. To przez historię było wliczone w koszty. Nie zawsze trzeba się z nich rozliczać. Ja postanowiłem tego nie robić. Nie uczestniczyłem aktywnie w życiu publicznym. Ale dziś... podpisałem ten apel. Artur zawsze był przekonany, że powinien działać, że nie może czegoś tam tolerować. Ty natomiast postanowiłeś iść za ojcem i robić swoje. Cieszyło mnie to w jakiś sposób, ale skoro właśnie to wygnało ciebie z kraju, cieszyło mnie niesłusznie. Bo teraz nie jestem już pewien, który z was jest bliżej mojej młodości.

Chcę ci coś jeszcze wyznać w sprawie mieszkania. Oczywiście wciąż uważam, że zamieniłem się z tobą na mieszkanie. Więc to mieszkanie jest twoje. Ale na razie rozporządziłem się nim inaczej i chcę ci się z tego usprawiedliwić. Nie wiem, czy pamiętasz, że przed kilku laty, w rocznicę sierpnia - jedyne święto, jakie uznawałem, to był pierwszy sierpnia na warszawskim cmentarzu, i ty mi często tam towarzyszyłeś - spytałeś mnie, co to za jakieś dziwne nabożeństwo odprawia się w rocznicę wymarszu Pierwszej Kadrowej w dniu czwartym sierpnia. "Przecież powstanie, do cholery, zaczęło się pierwszego!"

Więc tak. Twój dziadek był w Legionach, a ty, jego wnuk, nie wiesz, co to była Pierwsza Kadrowa i czwarty sierpnia na krakowskich Oleandrach... Jaką pustynię historyczną zostawiamy w umysłach współczesnych. I poczułem głęboki niepokój. Już nie obywatelski, ale mój prywatny: co ja robię z tej historii, skoro równocześnie ciemnota historyczna zżera świadomość narodową? Widzisz, to jest prehistoria decyzji, której nie skonsultowałem z tobą, moralnym właścicielem mieszkania zajmowanego przeze mnie.

Jak wiesz, w kraju działa "latający uniwersytet" - są wykłady z socjologii, ekonomii. Garstka zbuntowanych zabrała się do nauczania nieoficjalnego na poziomie uniwersyteckim. Zaproszony do udziału w wykładach, odmówiłem, kierując jednocześnie na ręce jednego z moich kolegów-profesorów list, w którym broniłem swego stanowiska, uważałem bowiem, że należy stworzyć nowe formy nacisku na. kierownicze ośrodki nauki, ale na gruncie legalności. "Wierzę - pisałem tam - że naszym działaniem są nasze dzieła, że mamy do spełnienia misję, wobec której próby doraźnych interwencji w bieżące życie polityczne są po prostu dewiacją..."

I wyobraź sobie, czas zmasakrował moje racje. Zdjęto mi kolejno dwa artykuły, w których dopominałem się właśnie o to, co oni realizowali tajnie, w formach działalności, które uznawałem za niemożliwe do kontynuowania. ..

Bo dla mnie te formy - nielegalne pisma, tajne wykłady - są związane z walką w podziemiu o niepodległość. A my ją mamy, jest, jaka jest, ale nasza.

No, ale do rzeczy. Dowiedziałem się, że oni przygotowują seminarium na temat: "Dziewiętnastowieczne formy eksterminacji narodowej w polityce zaborcy".

Wiesz, co zrobiłem w jakimś odruchu? Powiedziałem Arturowi, że mogą skorzystać z mego mieszkania. Jakoś mi się dziwnie przyglądał, potem zapytał, czy z tobą rozmawiałem. Ale w końcu powiedział: "Napiszę do niego" (napisał? - daj mi znać koniecznie) i pocałował mnie.

No więc spotkało mnie przeżycie, o którym chcę ci napisać. Było w tym i poczucie rezygnacji z tego, co uważałem za zasadę niezłomną, bo oto znalazłem się pośród tych, którzy chcąc innego państwa, lepszego występowali przeciw temu, co jest. I kiedy patrzyłem na tych młodych ludzi, którzy chcieli dowiedzieć się czegoś o dziejach narodu, poczułem się, jakbym wracał w swoją młodość.

Oto zbiórka plutonu. Młodzi. Chcemy walczyć. I to poczucie, pokorne, że nie można inaczej, że życie to czas wyboru, aż do ostatniego uderzenia serca. Na starość też. I strach. Tak, synu, zwyczajny strach. Po prostu pamięć, jak kończy się zbiórka mego plutonu. Może teraz nadszedł czas, żebyś się dowiedział o tym, czego nie mogłem albo nie umiałem opowiedzieć. Nigdy. Pamiętasz te babci wycieczki do Czerwonego Krzyża? Wieczystą korespondencję? Poszukiwanie mego brata? Tobie mówiłem: poległ. Zapewne poległ - taka była formuła. A to ja, synu, zastrzeliłem mojego brata. Sam. W pasażu Simonsa - zresztą nawet nie będziesz wiedział, gdzie to jest... Kiedy nas zbombardowali przed ostatnim szturmem, gruz przywalił Jurka. Obie nogi, korpus, ręka złamana, niewładna... Opuszczaliśmy placówkę. Już w biegu, już niemal w skoku zawrócił mnie jego krzyk, wołanie, rozkaz. Nie było litości, szturmująca formacja SS rozwalała rannych, a tu umęczona głowa na tacy gruzów, nie chciał, by jej dosięgli, by drwili i opluwali, zanim ofiarują kulę. I zawróciłem...

Tak zginął twój nie znany ci stryj, Rudeczku. Ale potem żył jeszcze długo. Dla innych, oczywiście, nie dla mnie. Dla matki. Ale nie tylko. Oskarżono go nawet o konspirację przeciw ludowej ojczyźnie. Posiedziałem trochę, nim mi uwierzyli, że jego już nie ma. I widzisz, mój drogi, nawet wówczas, gdy miałem mniej więcej tyle lat co ty teraz, uważałem, że osobista krzywda nie ma nic do rzeczy, gdy chodzi o coś więcej - o kraj, o państwo... Przypomniał mi o tym Artek po powrocie z Indii. Spotkał tam człowieka, który mnie wówczas w więzieniu przesłuchiwał. I ten człowiek powiedział mu. że usłyszał kiedyś ode mnie, iż właściwie to obu nam chodziło o to samo. Choć że stron sobie wrogich, przecież na swój sposób obaj chcieliśmy Polski i obaj wierzyliśmy, że nasz sposób na tę Polskę jest najlepszy. Nie chodziło tu o żadne przebaczenie, tylko o to. żeby umieć uznawać cudze racje. Jeśli to z Walczyńskim (bo tak się mój śledczy nazywał) nie było słuszne, to tylko dlatego. że jemu akurat o Polskę nie chodziło, skoro z niej zwiał w 1956 roku, gdy stawała się lepsza, ale dla niego mniej wygodna.

Chciałbym za wszelką cenę. abyś mi przyznał rację, że tu, na miejscu, trzeba robić wszystko, żeby móc żyć godnie. Jeśli twoim Walczyńskim był minister, to nadchodzi pora, która go wymiecie jak tamtego.

Widzisz, synku, niedawno ów profesor, do którego napisałem przed rokiem list motywujący, dlaczego nie chcę brać udziału w pracach komisji, w odpowiedzi napisał do mnie: "I nie myślałem, że pana właśnie, z pokolenia Kolumbów, zabraknie, gdy raz jeszcze trzeba stanąć na apel. Bo bywa: «nie być - często rana krwawa, natomiast być - niekiedy czarna rana»".

Odpisałem mu, że całe życie byłem przeciw polskiemu romantycznemu frazesowi i zrobię wszystko, aby apel taki nigdy się nie odbył... I chociaż nie napisałem mu, jaką cenę zapłaciłem, a jakiej nie chcę, by płacili moi synowie, to myślę, że napisałem mu dość. Było tam o nieszczęsnym narodzie, który bełkot poetów traktuje jak polityczne wskazanie, oferuje frazes zamiast orientacji, a honor zamiast rozumu... A ratunku trzeba szukać w myśli, w trzeźwej myśli.

Ale nie jestem konsekwentny do końca. Bo ja, obok mego syna Artura, podpisuję «Apel». I myślę, że jest to pora dla wszystkich Polaków. Wróć więc, synku.

Twój Ojciec"

Część druga

Rozdział pierwszy

Wzburzona fala wysoko niosła Artura Pasieckiego. Był wśród grupy intelektualistów, którzy stanowili sztab doradców strajkującej stoczni. Był przy narodzinach "Solidarności". Opublikowano mu "Drugie śniadanie poległych", w którym przypomniał Polsce tragiczny grudzień 1970 roku. Tekst wydrukowano w broszurowym wydaniu i zanim się zdążył z tego ucieszyć, otrzymał spore dolarowe honorarium za tłumaczenie. A gdy ofiarował całą tę kwotę na budowę pomnika ofiar wydarzeń grudnia, stał się jedną ze sztandarowych postaci.

Wera podziwiała jego energię i pracowitość i z niepokojem patrzyła, jak coraz bardziej pochłania go praca organizacyjna, o której niezbyt jasne miała pojęcie. Niejednokrotnie nawet się z nim kłóciła, że przed nią konspiruje. Że traktuje ją jak wtykę taty generała. Obok tego w szalonym tempie pisał "Syna cesarza". Wpadł na pomysł stworzenia scenicznego, fikcyjnego reportażu, którego akcja działaby się "gdzieś w Azji Najdalszej", a mówiącego, niemal bez ogródek, o Polsce. Bardzo istotnym wątkiem sztuki była kariera naukowa syna cesarza, w której bez trudu można się było domyśleć dziecięcia już politycznie zbankrutowanego premiera. Ową karierę przedstawił Artur w swym nibyreportażu, fantastycznym, jak to określali podlizujący się mu recenzenci, z perfidną, reporterską dokładnością. Stwierdzał potem w prasowych wywiadach, iż rozporządzał pełną dokumentacją na ten temat.

"Prawda i fantazja uzupełniają się w groteskowy i groźny wymiar tej tak bardzo potrzebnej sztuki" - pisał kolejny recenzent. No i oczywiście zawierała ona aluzje do aktualnego aparatu władzy. Oskarżenia kierowano nie pod adresem cesarza, który odszedł, ale jego wiernych dworzan, którzy jeszcze (to słowo drukowano wytłuszczoną czcionką) bronili się przed "ludową sprawiedliwością". Na celowniku znalazł się Haładaj. Uznano, że to jego protekcja stworzyła koalicję aż dwóch polskich uczelni politechnicznych, aby ułatwić naukową karierę "cesarskiemu synowi".

Kiedy - na długo jeszcze przed premierą - do Wery doszły prasowe interpretacje sztuki, Zagadnęła na ten temat Artura. Oznajmiła mu, że zna na tyle Haładaja, by uważać, że to są insynuacje.

- Przecież ja nic takiego nie napisałem, choć uważam, że im wszystkim się należy...

- Do diabła, czy im się należy i co! To powinno zależeć chyba od tego, co zrobili albo czego nie zrobili.

- No dobrze. Możesz mówić, gdzie chcesz, że do

Haładaja niczego konkretnego, ja, autor, nie adresowałem. Zgoda?

- Artek, to nie są moje fanaberie. Chodzi o zwykłą ludzką przyzwoitość. On jest w ciężkim stresie. A to naprawdę przyzwoity człowiek. Robił, co mógł.

- Nie mam z tym nic wspólnego. Ani ja, ani moja sztuka. Słuchaj, jutro mam spotkanie w związku literatów. O siedemnastej. Przyjdź koniecznie.

- Nie wiem, czy będę miała czas - skłamała.

 

W końcu oczywiście nie wytrzymała i pilnując się, aby jej nie dostrzegł, tuż po piątej wemknęła się do sali.

- Mówili nam kiedyś nasi ojcowie, niech każdy dołoży cegiełkę do tej budowy. A dziś, gdy budowa okazała się więzieniem, ambicją obywatelską każdego powinno być zniszczenie choć jednej takiej cegły...

Przemawiał z wiecowym rozmachem, swadą i swobodą... Z początku porwał ją rytmem swego przemówienia, energią, przekonaniem. Ale szybko, gdy tylko jął mówić o konkretach, zaczęła stygnąć. Usłyszała, jak zapewniał pisarzy, że "już wkrótce przejmiemy całą działalność wydawniczą. Wydamy w masowych nakładach Biblię, a potem wszystkie pozycje Nowej".

Ktoś zaklaskał, po chwili dołączyło się jeszcze parę osób. Wreszcie jęło się pojawiać systematyczne klepanie w rytmie tak dobrze znanym tylu już pokoleniom.

Boże, czyżby na miejsce jednego kołtuństwa miało zapanować inne? Tylko tyle! - pomyślała i poczuła ulgę, że nie ma z tym nic wspólnego.

Ten Artek, wydziwiający w domu na kołtuństwo polskiej klerykalnej ciemnoty, teraz mówi publicznie, że Biblia ma lec u fundamentów odnowionej (znowu wszystko jest w stadium odnowy) działalności wydawniczej ...

Ogarnął ją gniew, ale też i poczucie ulgi, że zachowała własne spojrzenie na to, co się dookoła dzieje. Wymknęła się z sali jeszcze przed końcem zebrania i nagle, już na ulicy, zdała sobie sprawę, że tak naprawdę to nie ma z kim o tym wszystkim porozmawiać.

Nie, ojciec w żadnym wypadku nie był bliski jej orientacji. Był stroną. Równie zacietrzewioną i daleką od prawdy. Boże, gdzie ma się podziać myślący człowiek, gdy trwa spór szaleńców z kretynami? Ale mogę pogadać z ojcem o Haładaju - znalazła pretekst, aby nie być sama. - Może jakiś kawałek prawdy zdołam poznać.

 

- To tragiczny człowiek. Teraz mogę ci powiedzieć. Jako osiemnastoletni chłopak zaplątał się w konspirację. Już po wyzwoleniu. Zaatakowali posterunek milicji. Został ranny. Kula przedziurawiła mu policzek... Znaleźli go nieprzytomnego... A że był, dla głębszego kamuflażu, również w ORMO, wzięli go za obrońcę nowego ładu, jak to się mówiło. Obudził się w szpitalu czczony jak bohater przez tych, do których strzelał. Przygarnięty, dał się władzy zaadoptować. Już po roku przygotowawczym na studia - wystartował jako działacz młodzieżowej organizacji. Angażował się mocno w latach stalinizmu. Przecież wiedział najlepiej, jak głęboko może się ukryć wróg. Wierzył we wszystko w tych robionych przed pięćdziesiątym trzecim procesach... Potem przeżył szok w pięćdziesiątym szóstym. Mówili, że chciał sobie odebrać życie. Tak wyglądają te stalinowskie monolity. On nawet nie wie, że znamy jego historię... - Mech pomilczał chwilę. - Dziwne dzieje. Polskie dzieje...

- Straszne dzieje - szepnęła.

Położył swą dużą rękę na jej małej, zaciśniętej piąstce.

- Nie daj się im kupić, Wera - powiedział z chrypą.

- Nikomu się nie dam. Wam także! - cofnęła swoją rękę, wciąż mocno zaciśniętą.

 

W tym czasie Janas zyskał nową szansę w Radzie Teatralnej. Odbywał się właśnie strajk więźniów. Poproszono go więc o komentarz na temat "warunków życia i tragicznego stanu naszego więziennictwa". Zadawano pytania, czy rzeczywiście na wyżywienie więźnia przeznaczano dziewięć złotych... Ile jest wypadków samobójstw? Czy służba więzienna katuje opornych? A także czy przypadkiem ten strajk nie jest wynaturzonym, spontanicznym protestem mało politycznie uświadomionego, socjalnie upośledzonego elementu?

Odpowiadał rzeczowo, prostując śmieszne opinie ludzi z tej strony wobec zamkniętego, obcego świata. Czuł, że klimat wokół niego zrobił się cieplejszy. Dostał rolę w montażu tekstów publicystycznych, agresywnie atakujących "reżimowe wynaturzenia". Wokół tego przedstawienia wywiązała się w Radzie Teatralnej dyskusja. Janas zakwestionował wówczas inne pozycje repertuarowe, mówiąc, że nie grzeszą przesadnym rozumem politycznym.

- A czyż rozum jest nam teraz potrzebny? Teraz potrzebny jest entuzjazm! - odpowiadano mu.

Janas w dyskusji nie ustąpił, mówił, żeby się rozejrzeli, co zostało po wspaniałym Gierkowskim romantyzmie gospodarczym, że nie sądzi, by nowy romantyzm polityczny różnił się bardziej niż tamten od zwykłej głupoty, ale nikogo nie przekonał. Sztuka została wstawiona do repertuaru, a on rolę przyjął.

Tego wieczoru, po pierwszej czytanej próbie, doszło do sprzeczki z Humprejką. Jej doświadczenia z pracy, zwłaszcza niezrozumiały dlań sposób, w jaki przeżywała aferę z wylaniem jakiegoś urzędnika, który protestował przeciw podpisaniu zagranicznej umowy, zradykalizowały ją do ostateczności.

Kacper mówił o swoim ojcu. O jego teorii podzielonych racji. Że nie ma tak dobrze, żeby jedna strona reprezentowała tylko racje, druga tylko zbrodnię j błędy. I o ojcowskiej energii wyboru, która przyświecała mu do końca.

- A wyobraź sobie, chwilami mnie już dzisiaj tej energii brakuje...

- Tobie żadnej energii nie zabraknie - westchnęła kpiarsko. Siedzieli w kucki na tapczanie, zmęczeni miłością, sącząc "pomarańczówkę dry", bezcenny dar zakochanej w Janasie ekspedientki z delikatesów. - Nie ma co pić, co jeść, jest tylko na co narzekać - oceniła sytuację Humprejką.

Wczoraj dyrektor zaproponował Kacprowi przystąpienie do towarzystwa obrony więzionych za przekonania. Znów pryncypialna dyskusja.

- A iluż to ich jest? Ja doliczyłem się dwóch. Ci bracia od wysadzenia auli w Opolu. Zaproponowałem, żeby zamiast marszu w ich obronie posłać im paczkę. Bo po marszu może być tych uwięzionych o wiele więcej.

Oglądał barani pęd do przodu, wyczuwając różnorakie ludzkie motywacje - od tych idealistycznych po prostackie wyrachowanie - i chodził coraz bardziej zniechęcony. Tylko ona ratowała jego samopoczucie. Ale nawet sprawy miedzy nimi komplikowała rzeczywistość - pełna euforii w sferze duchowej, lecz posępnie dokuczliwa na co dzień. To ona walczyła o papierosy, ona zdobywała żyletki i ona nie godziła się, aby z perspektywy braku mydła i proszku do prania degradować wielkie czasy, w jakich oboje żyją... Na tym tle zdarzały się między nimi gniewy, potępienia, żale... Wszystko to zawsze służyło błogosławionej ciszy pogodzenia. Nawet awantura o kolejny artykuł Artura Pasieckiego. Obecnie drukowano go już w oficjalnych gazetach, ubiegając się o nazwisko jak o relikwię. Tym razem publicysta wystąpił z zuchwałą tezą, że rząd z premedytacją skazuje naród na biologiczną zagładę w obliczu nadchodzącej zimy. Przypomniał, jak to przed paru laty gwałtowne opady i mróz sparaliżowały kraj, choć wtedy daleki był jeszcze od dzisiejszego stadium rozkładu. "Nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery" - przytaczał kursujący wówczas wierszyk i stwierdzał, że obecna zima będzie czasem zagłady: zamarzną w miastach kaloryfery, na długie lata zniszczona zostanie infrastruktura ogrzewcza... Ludzie będą "żywcem zamarzać w nie ogrzanych mieszkaniach". Należy zatem ewakuować ludność ze wszystkich wielkich miast, przetrwać na wsi. gdzie można ogrzać się choćby drzewem, którego otwarta i bezpłatna eksploatacja musi być ogłoszona natychmiast...

Janas krzyczał, że ta sama mądrość organizowała poparcie dla strajków w przemyśle węglowym, prowadziła ludzi sprzeciwiających się wprowadzonym przez władze specjalnym premiom za pracę w wolne soboty, demagogicznie zwalczała zorganizowane z ogromnym trudem specjalne zaopatrzenie dla górników, bełkocząc coś o "obronie górniczego honoru przez łapówkowy ochłap kiełbasiano-mięsny".

- To są szczegóły. W sumie ci ludzie służą nadziei - oznajmiła Humprejka, dodając, że u niej w biurze też pracują w płaszczach.

- Oni służą nadziei szerząc klimat beznadziejności? Zastanów się, co mówisz?! To jest propaganda klęski.

- Może to teraz naturalne? Propaganda klęski zamiast propagandy sukcesu...

W tym okresie teatr przystąpił do prac nad nową sztuką. Był to "Syn cesarza" pióra Artura Pasieckiego. Kacper Janas - mimo wahań - obsadzony został w roli jedynego sprawiedliwego naukowca. Sztukę oceniał dość sceptycznie, chociaż nie kwestionował jej publicystycznych walorów, jak się wyraził wobec dyrektora.

Dyrektor nie rozumiał tych jego wahań. Był zdania, że przecież to on ryzykuje, obsadzając niedawnego więźnia w roli bohaterskiego człowieka, prześladowanego przez reżim.

W końcu doszło do pierwszej próby, czytanej w obecności autora. Janas raz i drugi zakwestionował dłużyzny i słaby rytm dialogu. Reżyserujący sztukę dyrektor za każdym jego odezwaniem popatrywał na autora, manifestując swe niezadowolenie.

- Ależ, kolego Janas, nikt pana nie zmusza do przyjęcia roli - zagrzmiał w końcu zniecierpliwiony.

Ale Kacper oznajmił, że ma zamiar walczyć o każdą kwestię, żeby to było w końcu jak najlepsze, bo ceni przesłanie publicystyczne "Syna cesarza".

 

Premiera sztuki wypadła na czas szczególnie gorący. Zresztą - pocieszał się dyrektor - innego czasu już nie ma. Meandry wielkiej polityki ścierały się z małą, tą od kultury. Komitet Warszawski zaprotestował przeciw spektaklowi. Ale czas był już inny. Dyrektor uruchomił jakieś swoje sprężyny. W ostatniej chwili, na parę godzin przed premierą, zdobył pieczęć.

- Gramy, ale Haładajowi to zapamiętam - mruknął, poklepując Kacpra z otuchą po ramieniu. - Będzie sukces, musi być sukces...

- A publiczność? Czas mało teatralny...

- Czas bardzo teatralny, jak to pan się wyraził. Byle teatr wiedział, co ma robić... Zresztą zobaczy pan.

Zobaczył. Publiczność reagowała gorąco. Rozgrzana plotką czy zorganizowana? Od początku ostre kwestie naukowca, atakującego "syna cesarskiego", przerywały oklaski przy otwartej kurtynie. Kacper uwierzył w rolę, zapomniał o sobie, wykrzykiwał w salę swój gwałtowny sprzeciw...

- Tacy ludzie jak wy prowadzą Polskę w stronę otwartej przepaści...

Usłyszał oklaski. I zaraz potem okrzyk:

- Precz z Haładajem! Nie chcemy w Warszawie protektorów syna cesarza!

I brawa. Nieustające brawa.

Kacper ruszył ku przodowi sceny, zmieniając ustaloną przez reżysera sytuację, i przekrzyczał rodzącą się wrzawę... Opanował salę.

To dyrektor! - myślał po chwili. - To on...

Przypomniał sobie jego słowa wypowiedziane kiedyś po premierze oprotestowanej - jak to się teraz zwykło mawiać - przez przedstawicieli kościoła sztuki o zbrodniarzu zakonniku: "Ja bym sobie nie poradził z publicznością?"

Publiczność bez końca wywoływała aktorów przed kurtynę.

- Sukces! - wołał za kulisami autor, całując dyrektora.

 

Po premierze Wera była rozdrażniona. Pierwsza kłótnia wydarzyła się im zaledwie w dwa dni po tej premierze.

- Jesteście monotematyczni obłąkańcy! - krzyczała, gdy zobaczyła zamknięty, obwieszony plakatami kiosk. Dni bez prasy.

- Wielka rzecz, taka prasa - wzruszył ramionami Artek. - Nasza wychodzi.

Nienawidziła takich szablonów.

W teatrze przestraszyły ją zorganizowane wrzaski widowni. Wiec to tak się dzieje?! Człowiek wypowiada swój sąd o rzeczywistości, a potem każdy może go obrócić przeciw każdemu? W końcu znała ten świat, który sama atakowała z taką furią. Miał rację Artek w "Synu cesarza". Ale nie tacy jak Haładaj są sprawcami zła.

- Dostałam kawę - oznajmiła nagle, wyjmując paczkę z torebki, by przerwać drażliwy temat.

- Za kawę sprzedam wszystko. Zdradzę sprawę, będę bronił nawet twego Haładaja - błaznował Artek... - Czytałaś recenzję?

- Czytałam. To jest świństwo - oznajmiła Wera.

- A ja myślałem, że się ucieszysz...

- Bardzo się cieszę - była wyraźnie zła - ale dopieprzanie się w ten sposób i przy takiej okazji do Haładaja jest barbarzyństwem. Te wrzaski na widowni. I ten komentarz niżej. Może nie zauważyłeś... Bo to nie ciebie bezpośrednio dotyczy!

- Jesteś coraz bardziej dokuczliwa. Stara, zrzędna żona... - żachnął się, obrażony. - Zauważyłem. I co z tego? Takich trzeba tępić na każdym kroku...

- Godzisz się, żeby w recenzji twojej "sprawiedliwej" sztuki nazywano złodziejem człowieka, który...

- Po pierwsze, ja nie użyłem tego słowa, a po drugie, gdyby nawet, to co?... Chcesz powiedzieć, że te swoje wille ci panowie budują z partyjnych pensji?

- Boże, ja byłam w tej willi. To jest nędzny, kempingowy domek.

- No, właśnie...

- Co właśnie?

- Byłaś! Bo jesteś córeczką! Czy ty sobie naprawdę nie zdajesz sprawy, że nawet gdy ci się wydawało, że jesteś niezależna, gdy, przyznaję, próbowałaś w swoich reportażach prać brudy, a nawet czasami prać ich po gębie, to zawsze robiłaś to pod parasolem tatusia? Twoja odwaga była po prostu dwuznacznym przywilejem. Nigdy nie musiałaś za nią płacić.

- A ty? Ty płaciłeś? Zesłaniem do Indii!

- Inni płacili serio.

- Ale nie dla tych innych chcesz drukować Biblię! Przecież ty kpisz z Boga! I gdy słucham tych twoich deklaracji, to chce mi się rzygać.

- Jeśli się chce coś zmienić, rozwalić tę skamieniałą kupę łajna, to wszystkie środki są dobre. Wolę to niż twoich tatusiów i Haładajów.

- No tak, szukasz parasola. Nie tatusia, tylko Boga Ojca, a tak naprawdę jego namiestników... I dlatego jesteś lepszy? Artek! Zdaje się, że już za długo jesteśmy razem.

Popatrzył w jej pociemniałe ze złości oczy, niemal fioletowe w cieniu gęstych, krótkich, czarnych rzęs, i nagle się przestraszył.

- Nie powinniśmy mieszać tych rzeczy...

- Jakich rzeczy?

- Spraw, jak to się pięknie mówi, publicznych i naszych...

- Taką wygodę to możesz mieć z panienką publiczną, ale nie ze mną... - teraz ona jakby się spłoszyła, zaczęła przypominać historię, którą mu opowiadała, jak to Haładaj sprzeciwiał się "cesarzowi", gdy ten żądał przerobienia mieszkań M-5 na mniejsze, aby wykonać plan dla pierwszego. - To nie było łatwe. Pamiętaj! Jesteś w końcu pisarzem. Musisz mieć czułą wyobraźnię, a nie gonić razem z tą swoją dziennikarską sforą...

"Dziennikarska sfora" to nie brzmiało pojednawczo, ale Wera wiedziała, jak ogromne ambicje rozpierają Artura.

Kłócili się jeszcze długo. On należał do "Solidarnościowej" czołówki. Wera, dla odmiany, choć była bardzo blisko tego ruchu, niewiele miała tam do powiedzenia.

- Po prostu za wrażliwe mam oko na wszelkie nieprawości, żebyście mnie chcieli - mówiła do kochanka, chcąc go obrazić owym "wy", które bez apelacji włączyło go do jakiejś niezupełnie przez nią akceptowanej grupy. - Wy wolicie Jeryckich. Czytałeś jego artykuł "Podzwonne dla wielkich dzwonów"? O propagandzie sukcesu. On, wynalazek i sługa twojego satrapy z północno-wschodniego województwa, jest teraz twoim sojusznikiem, żołnierzem wspólnej sprawy... Znów decyduje kołtun, tylko innego obrządku!- wykrzykiwała, gdy zaczął mówić o przygotowywanym marszu głodowym.

Była przeciwna. Dlatego że reżyserują spektakl oszukańczy! To już nie jest "Syn cesarza".

- Wcale się nie zdziwię, jak ciebie i twoich koleżków z nowej władzy obejrzę poprzebieranych w dziadowskie łachy, zajeżdżających swoimi ładami i fiatami na zbiórkę głodowego marszu...

Rozdział drugi

Na przedwiośniu kraj szamotał się w dreszczach politycznej gorączki. Wydarzenia w Bydgoszczy zdawały się być początkiem wielkiego przełomu. Cały kraj, mury wszystkich miast zakwitły plakatami. Najczęściej było to zdjęcie męczeńskiej głowy poturbowanego działacza, któremu wybito ząb. Ale przecież nie o ząb chodziło. Wyglądało na to, że starcie jest nieuniknione.

Profesor Pasiecki powoli przeszedł "na stronę syna". Daleki od prymitywnej egzaltacji Odnową przez wielkie "O", widział w ruchu ogarniającym społeczeństwo ogromną szansę na przyszłość. Powstała w nim nadzieja, że nowa generacja, do której należał Artek, stworzy lepsze warunki rozwoju społeczeństwa, wyrwie je nie tylko z ekonomicznego bezładu, ale i z politycznej apatii. Był za! Niebezpieczeństwa upatrywał nie w układach wewnętrznych kraju, lecz w jego geopolitycznym uwarunkowaniu i w zupełnym nieliczeniu się z tym przez ogarniętych amokiem młodych.

W tym czasie parokrotnie się spotykał z Artkiem. Uważał, że przede wszystkim wobec niego musi ujawnić wszystkie swoje motywacje.

- Pamiętasz, jak z początku byłem przeciwny nielegalnym formom oświecenia historycznego. I dlatego nie włączyłem się do waszej akcji. To, mój drogi, że dziś jestem sercem z wami, nie wynika z oportunizmu, przecież nie chodzi o mój interes, lecz o racje. Czy w tym, że dziś was popieram, gdy w końcu jesteście, albo tak się wam tylko wydaje, tacy mocni, nie ma samozaprzeczenia? Otóż właśnie, konsekwencja mojego przekonania o ideale państwa do was mnie sprowadza. Zawsze w imię niezmiennego celu. W imię którego kiedyś umieraliśmy. Potem ograniczyliśmy swoje chcenie, aby naród trwał w tych warunkach, które dała mu historia. Nie zaparłem się tego celu - własnego państwa.- gdy sprzymierzyłem się z ludźmi, którzy nas nie chcieli. Zostałem przy swoich celach, a nie przekonaniach wyniesionych z tajnej podchorążówki. Uważałem, że my, akowcy, musimy zachować twarz, ale przecież nie z wyrazem niezawinionej politycznej głupoty, w którą ubrała nas nasza wojskówka. Teraz możemy chcieć więcej. Więcej, ale nie wszystko! Jeśli zgubi was wasze chciejstwo, jeśli pogrzebiecie szansę, będę znowu przeciw wam. W imię konsekwencji, która zmusza człowieka do samozaprzeczeń...

Gdy z końcem marca wśród coraz głośniejszych pogłosek o możliwości ogłoszenia strajku powszechnego zapowiedziano spotkanie władz "Solidarności" na miejscu wydarzeń w Bydgoszczy, zabrał się tam z synem. Napisał nawet, wbrew swoim praktykom, już w Warszawie tekst własnego przemówienia. Przewidując tok obrad, opisał historyczną analogię do nie przygotowanego politycznie i militarnie warszawskiego powstania. Miał nadzieję, że może trochę ostudzi szalone głowy. Nawet Artek, z którym kłócili się o to parę godzin, w końcu przyznał mu jakąś część racji.

Niestety, z całej wyprawy mógł zapamiętać, i zapamiętał na zawsze, tylko jeden króciutki epizod. Przyjechali do hotelu i nagle Artek wpadł - na samego przywódcę.

Eustachy nigdy nie miał z tym człowiekiem do czynienia i choć sam z pozoru daleki był od naiwnych idealizacji, w tym wypadku uważał, że powstanie tak wielkiego autorytetu społecznego musi wiązać się ze wspaniałymi cechami osobistymi - jak się wyraził w sporze z synem. Bo ten, znający dobrze przywódcę, uśmiechał się i mruczał cynicznie, że ojciec ma skłonność do niedopuszczalnej w polityce egzaltacji. Inteligent zawsze będzie szukał idola-robola.

I oto wpadli na niego na hotelowym korytarzu. Przywódca nie tylko pozwolił sobie przedstawić ojca. ale zagarnął ich obu do swego pokoju. I tu nastąpiło coś w rodzaju próby generalnej. Bo Eustachy z miejsca rzucił się na podstawowy problem jutrzejszej konferencji. Przywódca słuchał, ale gdy raz i drugi skontrował mało artykułowanym bąknięciem wywody profesora, Artek nagle się ożywił i, jakby zapomniawszy o wcześniejszym kompromisie, ostro zaatakował ojca i tendencje do kapitulanckiej ugody... Doszło do tego, że starszy pan raz i drugi odruchowo dotknął ręką serca.

I wówczas przywódca, z intuicją i jakimś swoistym, dość niespodziewanym taktem, przerwał rodzinną dyskusję.

- Koniec, panowie! Z prawdą jest tak jak z dupą, każdy siedzi na swojej... - oznajmił i uścisnął rękę profesorowi.

Ciąg dalszy sporu przenieśli do własnego pokoju.

- Jesteście pokoleniem sparaliżowanym przez klęskę! - wykrzykiwał Artek. - Ładni Kolumbowie, którzy dziś nie mogą trafić do otwartych drzwi...

I co z tego, że Eustachy mu wygarnął, że w Polsce zawsze rodzą się dzieci klęski zbyt głupie, aby skorzystać z doświadczeń poprzednich pokoleń. Artek zawołał, jakby cytował jego własny artykuł sprzed lat:

- Straszni ojcowie! Nasi straszni, przestraszeni ojcowie. ,.

- A teraz decydują ludzie o umysłowym pokroju nastolatków...

- Jego też zaliczasz do nastolatków? - zapytał prowokacyjnie Artek.

- Nie mówię o osobach. Jeśli jednak słyszę, że ktoś mówi o likwidacji obrażających nas jakoby układów z Jałty i Poczdamu, to mam go za durnia. Może mi powiesz, czy wyobrażasz sobie nasze państwo pozbawione Ziem Zachodnich?

- Masz duszę niewolnika. Nie widzisz, że Stalin w ten sposób przywiązał nas do swej polityki jak psa do budy...

- Stalin też nie miał wyobraźni. Nie mógł sobie wyobrazić, że Polak odgryzie sobie nogę, która jest przykuta... Mogliście być ratunkiem tego kraju, a będziecie jego zgubą... - powiedział nagle rwącym się głosem i poczuł okrutne walnięcie w pierś.

Drugi zawał - zdążył pomyśleć... - Pewnie ostatni - mignęła resztką świadomości niosąca ulgę myśl.

 

Dużo w tym czasie karetek pogotowia krążyło po ulicach polskich miast. Chociaż nie było jeszcze starć ulicznych, ludzie padali pod nożem ciężkich stresów. Dużo sprawiedliwych, samobójczych wyroków wydawały ludzkie serca, ale padali też niewinni, niezdolni stawić czoło nowym, ciężkim opresjom.

Bardzo ostro dobrano się w tym czasie do Haładaja. Człowiek, który zawędrował tak wysoko w czasie, którym słusznie pogardzano, nie mógł być czysty. Odezwali się nawet "pokrzywdzeni" przez niego przed wieloma laty, gdy triumfalnie realizował rzeczy niemal niemożliwe...

Wera, jak zawsze skłonna płynąć pod prąd, napisała artykuł "Nasze patetyczne ludowe samosądy", rozgniewana karykaturą w jednym z powielaczowych pisemek. Był to czas, gdy stowarzyszenie dziennikarzy zmobilizowało sąd koleżeński, by ukarać reportera, który ośmielił się bronić któregoś z sekretarzy wojewódzkich, oskarżonego o nadużycia. Ich egzemplifikacją miała być gigantyczna rezydencja wybudowana ze społecznych funduszów nad jednym z mazurskich jezior. Dziennikarz ów ujął się za ściganym przez opinię, zademonstrował w telewizyjnym reportażu mizerną, amatorsko pobudowaną chatynę, która w rozhuśtanej wyobraźni urosła do rozmiarów luksusowej rezydencji. No cóż, skądinąd ta chatyna, choć autentyczna, była mniej wiarygodna. Ludzie widzieli rozbestwioną arogancję innych przedstawicieli władzy...

Sekretarza wylano, a środowisko zabrało się do dziennikarza, by porachować kości niefortunnemu obrońcy władzy. Wera uznała, że afera Haładaja jest kopią tej sprawy, świadczącą o tym, że inspiratorzy nie walczą o naruszane po stokroć przez notabli normy społeczne, lecz gonią wyznaczonych przez taktykę ludzi z urzędującej, oblężonej góry.

Nie zwykła się namyślać. Jej gorąco napisany artykuł był nie tylko obroną Haładaja, był również atakiem na niesprawiedliwe wyrównywanie autentycznych krzywd.

O redaktorze Jeryckim wiedziała, że odnalazł się w nowym czasie, ale niezbyt była pewna, jak przyjmie jej wysłany do "Tygodnika" tekst. Ucieszyła się. gdy już w dwa dni potem zadzwonił do niej do domu. Cieszył się, że sobie "o nas przypomniałaś". (O nas, czyli o redakcji, bez żadnych aluzji do ich osobistej znajomości. Takt mężczyzny czy ostrożność redaktora? Jest przecież córką Mecha, ale też i związana z Pasieckim). "Tekst ciekawy, jak zawsze u ciebie, ale też. jak zawsze u ciebie, mocno kontrowersyjny. Musimy porozmawiać".

Już od pierwszych słów zorientowała się, że jest na straconej pozycji. Jerycki zademonstrował wiadomości o wylaniu ze stowarzyszenia dziennikarza telewizyjnego, który zaangażował się w identyczną sprawę na Mazurach.

Usłyszała, że powinna sama wiedzieć, iż druk jej tekstu mógłby Haładajowi tylko zaszkodzić.

- Przecież tamtą sprawę uznaliby za precedensową... - tu się lekko zająknął i okrągłym gestem nalał jej kawy.

Cały składał się z okrągłości. Był owalny - jak sama kiedyś go określiła. Teraz cała ta, nieźle zresztą zbudowana krągłość potoczyła się w jej stronę... Opuścił swoje redaktorskie krzesło, przywędrował na drugą stronę biurka, ujął przepraszająco jej rękę...

- A co byś powiedział - wypaliła niespodziewanie - gdybym zdradziła, że to pisał Artek? Oczywiście jemu wprost nie wypada, choć i on sądzi, że w tym wypadku przebraliście miarę...

Sama nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy. Chciała swego eks-przyjaciela uderzyć, upokorzyć, pogardzić nim.

Jerycki zamrugał powiekami.

- Robisz mnie w konia? - stwierdził prosząco.

Bał się. Co za radość! Bał się jej! No tak, między młotem opozycyjnego przywódcy-kochanka a kowadłem reżimowego ministra-tatusia poczuł się zagrożony.

- Wiesz, musiałbym z nim sam porozmawiać - znalazł wyjście. - Wiem, jak bardzo jest zajęty... - już piekł swoją pieczeń. Co za honor, gdyby odwiedził redakcję sam Artek Pasiecki.

- Miałbyś satysfakcję jak wtenczas, kiedy odwiedzał cię towarzysz Ryniewicz - palnęła zjadliwie.

Nie było wyjścia. Dawny krąg zamykał się znowu, tyle że w nowej obsadzie, odgradzając po dawnemu od prawdy i sprawiedliwości.

 

Wera zgarnęła do torebki maszynopis i już na schodach wiedziała, co zrobi. Odwiedzi Haładaja i da mu tekst do przeczytania. Nie pomoże, ale pocieszy... Wiedziała, że Haładaj na zwolnieniu siedzi w swoim domu nad Zalewem.

Wkładając kluczyk do stacyjki spostrzegła, że niewiele ma benzyny, ale szansy na zatankowanie nie było. Przed stacjami CPN ciągnęły się kilometrowe kolejki samochodów. Może jednak wystarczy...

Nie układała sobie żadnego planu. Wiedziała, że to, co uczyni spontanicznie, będzie najlepsze. Dopiero na szosie, rozjeżdżając rozlewiste kałuże, oglądając brzózki szarpane wiatrem, ledwo przydymione obietnicą przedwiosennej zieleni, zastanowiła się, że może jedzie bez sensu. Trochę jeszcze za wcześnie na letni dom i wypoczynek. Może informacja, że tu go znajdzie, jest fałszywa? Ale nie miała zwyczaju zawracać. Przyspieszyła. Minęła Zalew i skręciła w polną drogę, zgodnie z narysowanym planikiem... Zobaczyła gołe jeszcze konary dużego dębu, niskie, ciemne świerki początkujące żywopłot. To tutaj. Zatrzymała samochód. Brama była zamknięta. Ale przed drzwiami garażu zobaczyła wóz Haładaja. Jest. Głośno trzasnęła drzwiczkami i przekroczyła furtkę. Serce jej biło. Po diabła sama się pakuje w głupią kabałę? Wcale się nie zdziwi, jeśli sekretarz...

Usłyszała dzwonek. Ale w środku odpowiedziała cisza. Zapukała. Poruszyła klamką... Drzwi ustąpiły.

- Halo! - krzyknęła głośno i usłyszała, że ma chrypkę. Jak zawsze przy wielkich emocjach.

- Dzień dobry! - zawołała.

Ale w mieszkaniu panowała cisza. Gospodarz musi jednak być niedaleko. Wszystko jest otwarte... Wycofała się przed próg i zobaczyła, że drzwi garażu są nie domknięte. Przeszła chrzęszcząc po żwirowym podejściu i ostrożnie uchyliła drzwi. Przez sekundę stała zaskoczona ciemnością, nim zobaczyła w rogu wysoką sylwetkę.

- Dzień dobry. Przyjechałam... Wera... - nazwisko utkwiło jej w gardle. Postać się nie poruszyła.

Uczuła uderzenie własnego serca. Położyła dłoń na ustach, żeby stłumić krzyk, i podeszła bliżej.

Odwróciła się i wypadła biegiem na powietrze. Z otwartymi oczami patrzyła na przedwiosenny świat. Na drzewa. Na wodę. Na świerki. Na byle co, żeby tylko stracić z oczu widok tego człowieka...

Cicho, oglądając się na boki, jak ktoś, kto popełnił zbrodnię, cofała się w stronę swego samochodu. Na szosie gnała z nogą wciśniętą w pedał gazu. Na szczęście ruch był niewielki. Powtarzała jakieś słowa, coś ją dławiło... Zatrzymała samochód i długą chwilę stała w rowie, miotana wymiotami. Ze wstrętnym smakiem w ustach siadła za kierownicą. Gnała jak nieprzytomna w stronę Warszawy. Minęła już autobusową pętlę, gdy silnik jął przerywać. Raz i drugi się zakrztusił... Podprowadziła wóz na pobocze drogi. Prędzej! Czemu w końcu stamtąd ucieka zamiast zawiadomić najbliższy posterunek MO? - jak podają komunikaty. Przytomnie zamknęła samochód i podeszła do autobusowego przystanku. Tkwiła tam nieruchomo, obejmując ramieniem słup jak pijana. W pewnej chwili zatrzymał się jakiś samochód.

Starszy kierowca służbowej wołgi odkręcił szybkę.

- Na co pani czeka?

- Na autobus - powiedziała z wysiłkiem.

- Strajk. Nie jeżdżą.

- Niech mnie pan zabierze... - wyjęczała i wybuchnęła płaczem.

 

Siedziała za kierownicą obok Artura rozpartego na przednim siedzeniu samochodu. Kolejka po benzynę ciągnęła się chyba z kilometr. Trwali tu już od godziny. Gazety donosiły o samobójczej śmierci Haładaja.

- Aż tak cię to przejęło? - dziwił się Pasiecki.

- Miasto umiera. To kondukt - puknęła w szybę, wskazując nie kończący się sznur samochodów czekających na tankowanie.

- Jesteś histeryczka.

- Oczywiście, jestem... - zgodziła się łagodnie, bo umiała być i łagodna.

Czy człowiek kochając musi niszczyć siebie dla tego drugiego? - myślała chaotycznie, zmrożona od wczorajszego dnia, otępiała, bezwolna. Uciekła od trupa, tak jak kiedyś od Janasa zamkniętego przez nią w więzieniu. - A teraz jestem taka sama i wobec niego - pomyślała o sobie z pogardą i spojrzała koso na mężczyznę drzemiącego na siedzeniu obok. Chciałabym mu położyć głowę na ramieniu i zasnąć... Ale o tym, że tam byłam, nie powiedziałam. Dlaczego? Spojrzała na siebie w samochodowe lusterko. Kogo ty. Wera, udajesz?

- Słuchaj, na dobrą sprawę nie ma sensu, żebyśmy tu we dwoje tracili czas - doszły ją słowa Artka.

- Tak. Na pewno nie ma sensu - odpowiedziała.

- Mam przecież do diabła roboty...

- Więc idź - zgodziła się.

- Popracuję i przyrządzę coś na kolację.

- Zgoda - kiwnęła głową.

Po godzinie okazało się, że benzyna się skończyła. Nie było rady, nie wolno było tracić kolejki. Zamknęła samochód i upewniwszy się, że przed dziesiątą na pewno stacja tankować nie zacznie, ruszyła na piechotę.

 

Wieluń był tak zamyślony, że nieomal wlazł na płot, który od niedawna odgradzał plac Zwycięstwa od ulicznego ruchu. Według powszechnego mniemania władze przerwały w ten sposób ciche manifestacje kwiatowe, polegające na ustawicznym składaniu wieńców, bukietów, pojedynczych kwiatów na miejscu, gdzie ongiś stał krzyż z okazji mszy odprawianej przez papieża.

- Idiotyzm! - wściekał się, choć nie wiedział na kogo: na tych od kwiatów czy na tych od płotu.

Wracał z pogrzebu Haładaja. Niby wszystko w porządku. Aleja Zasłużonych. Ale ludzi niewiele. Trochę kuso wyglądały nawet oficjalne delegacje. Spiętrzono jednak kopczyk z kwiatów. Ktoś przemawiał...

Samobójstwo ukryto w komunikacie pod słowami "zmarł nagle". Wieluń sam nie wiedział, dlaczego poszedł na cmentarz. Jego znajomość z sekretarzem nie była tego rodzaju, by się czuł zobowiązany do towarzyszenia mu w ostatniej drodze. Ale poszedł, jakby gnany niejasnym poczuciem wspólnictwa... Uniknięcie tego obrządku uważałby wobec siebie samego za jakąś zdradę. Albo za ujawnienie przed sobą samym dwuznaczności tego, co ich wiązało w czasie, gdy potępiono wszystko, w imię czego żyli.

Miał więc rację, że poszedł na cmentarz. I w końcu to normalne, że jest teraz roztrzęsiony. Nikt stamtąd nie wraca w podskokach.

Znalazł się na Krakowskim Przedmieściu. Naprzeciwko, pod kościołem, kłębił się spory tłumek. W to właśnie miejsce przeniesiono kwiatową demonstrację. Przypadkowo znalazł się tak blisko, że postanowił spojrzeć, jak to wszystko wygląda. Przeszedł na drugą stronę ulicy. Przepchnął się na tyle blisko, że dojrzał nawet i skrzyżowanie wyłożonych kwiatami linii. Ktoś klęczał, ktoś mruczał modlitwy. Dużo starszych kobiet i jeszcze więcej młodzieży. Już na zewnątrz ścisłego koliska usłyszał jakiś głupawy śpiew o komunistach, o wieszaniu, o latarni...

Żachnął się. Nie był wierzący, ale zawsze miejsca kultu budziły w nim instynktowny szacunek... Pamiętał ze wsi zachwyconą ciszę, z jaką świat słuchał śpiewów majowego nabożeństwa, a z powstania kapliczki i podwórka wypełnione nabożnym szeptem...

Odwrócił się. Zobaczył pryszczatą gębę młodego człowieka, drugi obok był inteligentniejszy, jak grzeczny maturzysta.

- Chłopcy! - zwrócił się do nich półgłośno. - Zwracam wam uwagę, że wzywanie do wieszania pod przybytkiem wiary jest... no, jest czymś w rodzaju grzechu...

Wydał to zdanie i poczuł, że czerwienieje, nie wiedział - z gniewu czy wstydu. Machnął ręką i się odwrócił. Szedł wolno, potem coraz szybciej. Minęła chyba minuta, gdy spostrzegł, że idzie w złym kierunku. Był już na rogu Karowej.

Zejdę do Wybrzeża i stamtąd wrócę autobusem, popatrzę sobie na Wisłę.

Schodząc w dół serpentyną dobudowanej uliczki, usłyszał za sobą kroki. Obejrzał się. Za nim szło trzech, nie. czterech młodych ludzi. Ostatni jakby ubezpieczał - z czarnych głębin okupacyjnej pamięci dotarło to spostrzeżenie. Przyspieszył kroku. Dopadli go na zakręcie, tam gdzie łuk wiaduktu stanowi dobrą osłonę.

 

Do całego klimatu napięcia, niepokoju, gorzkich przeczuć domieszała się jeszcze prywatna wpadka. Janas został okradziony. W porze gdy grał "Syna cesarza", włamano się do jego mieszkania. Co z tego, że nigdy nie bawił się w posiadacza? Tym gorzej nie tylko dla włamywacza, ale i dla niego. Nie znalazłszy niczego godniejszego, skradli mu wszystkie ubrania, swetry i kożuch... Nie pogardzili nawet co lepszymi koszulami. "Wiadomo, kryzys" - skomentował jego sprawozdanie któryś z kolegów. Milicja nie dawała optymistycznych prognoz co do odszukania skradzionych rzeczy.

- Ale przecież będzie zima - praktyczna Humprejka skarciła go za bezmyślną rezygnację. - Trzeba coś zrobić.

- Co takiego?

- No, zacząć kupować...

- Ty wiesz, ile kosztuje kożuch?

- Nie wiem, ale się dowiem.

- To brzmi niemal jak obietnica... Skoro mam już kożuch, pójdźmy dziś do knajpy na kolację.

- Zwariowałeś! Nie dadzą ci nawet jajecznicy...

Humprejka narzekała na migrenę, nie dała się namówić na nocleg bez drzwi. Bo w istocie złodzieje włamali się w sposób bardzo niewyszukany, wyrąbując cały zamek. Gdy go zwymyślała, że są granice lekkomyślności, zapytał, co jeszcze można by wynieść z jego mieszkania, i dała mu spokój.

 

Janas po odprowadzeniu dziewczyny wrócił do domu i wszedł do mieszkania pchnąwszy wejściowe drzwi. Zapalił światło i nagle drgnął, zaskoczony. W głębi pokoju, gdzie padała smuga światła z korytarzyka, ktoś siedział na bujanym fotelu.

- Sie masz, Kacper, to ja - usłyszał uspokajające pozdrowienie.

Zrobił krok do przodu.

- Ford?! - wykrzyknął zdumiony. Nic nie wiedział, że jego znajomy z tamtej strony muru, jak w rozmowach określał więzienie, jest na wolności. To o niego walczył wnosząc przed laty do prokuratury zażalenie o okrutne pobicie więźnia przez strażników.

- Od miesiąca - Ford zafundował mu prawice.

Mój Boże, z tamtej strony muru "kopśnięcie wity" przez Forda dawało gwarancje u współwięźniów. Ford to był ktoś. Nieformalny autorytet społeczny - jak mawiają socjologowie.

- Kolega bardzo przeprasza za omyłkę - powiedział nie puszczając jego ręki i prowadząc w stronę tapczanu. Po drodze, niczym właściciel mieszkania, zapalił górne światło. Na tapczanie leżały starannie poukładane dwa garnitury, kożuch, koszule... - Swetry musisz sobie kupić. Już je spuścili. A gdzie ty się podziewasz? Czekam tu na ciebie od wpół do jedenastej. O dziesiątej kończy się teatr... - gderał jak opuszczona żona.

- A ty, Ford, co z tym masz wspólnego?

Wiedział, że Ford swój więzienny pseudonim wywiódł z czasów młodocianych kradzieży samochodów, ale potem siedział z solidniejszego paragrafu... Był to mężczyzna trzydziestoletni, z zabawnym jeżykiem - to chyba jeszcze więzienny fryzjer - i niewielkim, starannie przystrzyżonym wąsem. Ubrany porządnie, jak solidny praski rzemieślnik. Tyle że spod rękawów marynarki wyglądał wytatuowany na przegubie łeb węża. Ford słynął z tego, że jest najlepiej dziergany w całym kryminale. Na ramionach generalskie pagony, na podbrzuszu stosowny aforyzm, piersi... Co on ma na piersiach? - mignęło Kacprowi niejasne przypomnienie jakiegoś serca, kotwicy...

- Ja nic. Tyle że na twoje szczęście ten głupi pacan mi się pochwalił. "Obrobiłem gwiazdora" - powiedział. Więc ja pytam, którego. O ty, kurwo głupia... No i wyjaśniłem mu, kto ty jesteś. Bardzo cię przeprasza. Sam to przyniósł, chciał cię przeprosić osobiście, ale miał taką cykorię, że go wypuściłem. Swetry kupuj na jego rachunek...

Kacper uścisnął swego kamrata spod celi. Ucieszyło go to spotkanie bardziej niż fakt odzyskania ubogiego majątku. Humprejka nie uwierzy. Powie, że wymyślił całą tę kradzież. Na szczęście są drzwi.

- O cholera! - zaklął, gdy pomyślał, że rano będzie musiał zostawić odzyskany dobytek w nie zamkniętym mieszkaniu.

- Co? Czegoś brakuje? - zaniepokoił się Ford.

- Nic nie brakuje. Jesteś wielki, wodzu! - uścisnął go serdecznie. - Pomyślałem tylko, że cały ten majdan zostawię nie zamknięty, bo o dziesiątej próba, nikt mi rano zamka nie naprawi. Chyba pójdę w kożuchu...

- Teraz w kożuchu? Kacper! Nikt cię nie ruszy. Jesteś pod moją opieką. Ale dobrze. O której wychodzisz?

- Wpół do dziesiątej.

- O dziewiątej przyjdzie majster z zamkiem i z człowiekiem.

- Z jakim człowiekiem?

- Z moim. Ty sobie pójdziesz na próbę, człowiek przyniesie ci klucz do teatru. Git?

- Git - Kacper rozejrzał się po pokoju. - Nawet oblać nie ma czym naszego spotkania. Miałem pół, ale to oni - wskazał na tapczan, jakby w garniturach leżała ekipa włamywaczy - obciągnęli do dna...

- Nie szkodzi. Sam pomyślałem.

Ford odwrócił się, z parapetu podniósł półlitrową butelkę.

 

Eustachy Pasiecki nie mógł dać rady z samym sobą. Tak określił w rozmowie z młodszym synem swój stan notorycznego pacjenta. Bo oto leżał w szpitalu po operacji tarczycy. Medyczni mędrcy wymyślili, że tu szukać należy źródła ostatnich sercowych niepokojów profesora.

- No i poszukali z nożem w ręku... - stary był szczęśliwy, że ogląda Rudolfa, choć wciąż nie mógł się oswoić z myślą, że jego syn nie przyjechał do kraju na stałe. - Ale za tydzień mnie wypisują...

- Nie wolno ci się denerwować - zawsze wracał ten refren przy codziennych odwiedzinach.

- To dobre wskazanie na dzisiaj - profesor machnął "Paris Matchem" rozłożonym na stronie, gdzie widniała mapka Polski otoczona sylwetkami żołnierzy w hełmach i czołgami z każdej strony, celującymi w ten kawałek zakreskowanego papieru. Przy każdym czołgu strzałka przełamująca granicę, cyferki oznaczające liczbę godzin, których potrzeba, by dotrzeć do Warszawy.

- Tato, ja już to widziałem w telewizji - mruknął Rudolf wyjmując pismo z ręki ojca. - To jest teraz temat towarzyskich zakładów: wjadą - nie wjadą.

- No i jakie są notowania?

- Chyba dziesięć do jednego.

- Że co?

- Że wjadą, oczywiście.

- A ja mam się nie denerwować? - jęknął stary.

- Artek się nie denerwuje. Rozmawiałem z nim wczoraj.

- Bo oni po prostu niczego nie rozumieją... Parę dni temu przywieźli na chirurgię redaktora Wielunia.

- Tego z "Tygodnika"? Z którym Artek miał przeprawę o Ryniewicza? - przypomniał sobie Rudolf.

- Tak, tego. Tylko już od paru lat nie z "Tygodnika". Wylał go właśnie Ryniewicz, a jego mianowaniec Jerycki teraz reprezentuje skrajne skrzydło odnowy - roześmiał się gorzko. - Ale ja chcę ci opowiedzieć o tym Wieluniu. Ledwo udało się odratować, tak go pobili i skopali. Złamane trzy żebra, ręka, pęknięta szczęka. Powiedział dopiero po paru dniach, co się stało...

Streścił synowi epizod spod kościoła. Ale mimo że unikał patosu i z czarnym humorem opisywał swoje daremne próby porozumienia się z pacjentem oddziału chirurgicznego, Rudek słuchał całej historii w milczeniu i z dezaprobatą.

- Rozmawiałem z Arturem. Oni są skazani... - powiedział nagle.

Ojciec już wiedział, że sprawa z Humprejką umarła naturalną śmiercią, jak mu powiedział trzeciego dnia swojego pobytu.

- Słuchałeś wczoraj radia? - spytał po chwili.

- Przecież wiesz, że mnie prześladują w tej separatce... Mam mieć spokój. Jakby teraz w Polsce było coś bardziej bez sensu niż spokój...

- Więc o tym nie słyszałeś? - Rudek wyciągnął z kieszeni złożoną gazetę. Rozprostował i podsunął ojcu przed oczy. - "Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej" - odczytał tytuł.

- Podciągnij m poduszkę - poprosił i poprawił się do czytania.

Przebiegł oczami rządki tekstu. "Solidarność" uchwaliła apel wzywający "ludzi pracy Europy Wschodniej", by wzorem Polski podjęli walkę ze zniewoleniem...

W pokoju było cicho. Rudolf stał nieruchomo. Ojciec podniósł wzrok. Gdzie się podziała młodzieńcza radość życia, która biła od tego chłopaka? Zawsze. Nawet w okresie, gdy tułał się bez pracy. A teraz?

- To już koniec - sapnął.

- Tato, myślę, że powinienem się pożegnać.

- Zostań jeszcze. Jeszcze cię nie wyganiają.

- Tak. Teraz zostanę jeszcze. Ale ja wyjeżdżam. Wracam do Francji - powiedział cicho. - Przecież ci mówiłem, że przyjechałem tylko do ciebie...

Ojciec ściągnął z nocnego stolika rozłożony kontur mapki Polski otoczonej przez miniaturowych żołnierzyków i czołgi wyglądające jak elektroniczne zabawki, zgromadzone wokół cieniutkiej, przerywanej, niemal perforowanej linii granicznej...

- No tak - powiedział - chyba już pora. Skoro musisz tam wracać...

- Ja chcę tam wrócić, tato - powiedział Rudek i odwrócił wzrok.

- A ja do domu. Jutro mają mnie wypisać... - zażartował ojciec, żeby się nie rozpłakać.

Rozdział trzeci

Z głębokiego snu wyrwał Eustachego dzwonek do drzwi. Ktoś go nacisnął i nie zdejmował palca. Może nastąpiło spięcie?... - zastanowił się zaspany, szukając stopami w ciemnościach rannych pantofli. Żarówka przy nocnej lampce była przepalona i żadne starania o nową nie pomagały - nie było. Nareszcie natrafił nogą... Ten ktoś - może jakiś pijak? - dzwonił bez przerwy...

Profesor Pasiecki zapalił górne światło i wyszedł na korytarz. W momencie gdy się zbliżał, dzwonek ucichł. Trzymając klamkę w ręku doznał jakiegoś lękowego skurczu: któż to czeka na niego za drzwiami?

Do mieszkania wkroczyło trzech mężczyzn. Jeden cywilny, dwóch w wojskowych mundurach.

- Obywatel Pasiecki? - zamiast powitania.

- Tak. To ja.

- Proszę się ubrać.

- Co to znaczy?

- Jest pan internowany.

- Co to znaczy? - pytał oszołomiony.

Słowo przypominało karty dalekiej historii. Internowany był jego ojciec, legionista, w 1916 roku.

- Wyjaśniać będziemy sobie później...

Profesor powoli rozpinał guziki od piżamy.

- Niech panowie tu zaczekają. Pójdę się ubrać.

- Proszę się nie krępować i ubierać przy nas.

- O co chodzi?

- Na razie nie robimy przeszukania... Oto nakaz internowania obywatela...

- Artur... - odczytał Eustachy i w błyskawicznym olśnieniu postanowił nie prostować omyłki. Artur będzie miał trochę czasu.

Ojciec wziął we mnie górę nad obywatelem - myślał wiążąc sznurowadła w półbutach. - Jeszcze tydzień temu mówiłem mu, do czego to prowadzi i czym się skończy...

- Jestem gotów - powiedział.

 

Ogłoszenie stanu wojennego Wera Mech przyjęła z rodzajem przerażonej ulgi. Po pierwszych minutach prawdziwego szoku, bicia serca, niczym w obliczu apokalipsy, już bez paniki stwierdziła, że nie ma połączeń telefonicznych, a za oknem obejrzała opancerzone transportery... Wiadomość o internowaniu ludzi "stanowiących zagrożenie dla porządku publicznego" przyjęła też spokojnie.

W ciągu ostatnich dni daremnie usiłowała skontaktować się z ojcem. Gdzieś wyjeżdżał, całymi godzinami uczestniczył w jakichś konferencjach, po których znowu znikał. Sekretarka odpowiadała nieodmiennie: "Teraz nie mogę pani połączyć"...

I wówczas skojarzyła ową aktywność generała z zapowiedzianymi na 17 grudnia wielkimi manifestacjami - spłoszyła się wyraźnie. Po prostu bała się o Artura. Poradziła mu, żeby się wyniósł ze swego mieszkania.

- Będzie to rozsądne, zapewne zostaniesz ministrem propagandy w nowym rządzie "Solidarności", ale zanim to się stanie, mogą cię spotkać jakieś szykany ze strony upadającego reżimu...

Kpiła, ale nawet ona nie była pewna, czy nie mówi rzeczy bliskich prawdy. Od paru miesięcy ich "drogi ideowe" zaczęły się rozchodzić...

- Aż dziwne, że wciąż trafiamy do tego samego łóżka - żartowała po swojemu, chowając fiołkowe spojrzenie pod zasłoną gęstych rzęs, żeby nie wyczytał" w jej oczach za dużo czułości.

Awantury zaczęły się od sierpniowego zjazdu "Solidarności".

- Nie wiem, kto wam to podyktował! - krzyczała po ogłoszeniu w Gdańsku "Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej". - Jaki agent kazał się wam wygłupić i w czyim interesie? To jawny dowód, że kierują wami debile albo prowokatorzy...

- Zestaw inwektyw godny twego tatusia i jego podopiecznych ...

- Triumf bebechów nad wszystkim innym - powiedziała potem w ciemności; niemal od bójki przeszli do wściekłego miłosnego zwarcia.

- Nie wrócisz do nich tak łatwo. Jesteś również autorką "Zapisu" - dokuczał znowu, gdy już ubrani siedzieli przy kolacji.

- Ale nie będę sterczała jak tępy urzędnik w miejscu, które zaczyna cuchnąć...

- Licz się ze słowami!

- Dobrze! Ale teraz się tak łatwo nie pogodzimy. Takiej potencji znów nie masz - zaatakowała go perfidnie, wiedząc, jak wściekłe zawsze miotają nim zazdrości o jej przeszłość... Ale już położyła mu rękę na ustach, by przestał, by nie mówił, w taki sposób, że odczuł ponowny przypływ podniecenia.

Myślała o nim siedząc przy oknie, oglądając wyludnioną ulicę, rozpalony koksownik, grupkę grzejących się przy nim żołnierzy.

 

Profesor Pasiecki wrócił do domu na trzeci dzień od omyłkowego internowania. Odwieziono go z honorami. Jakiś pułkownik w kurtuazyjnej rozmowie, prowadzonej na zimnym więziennym korytarzu, poinformował z całą otwartością, "na jaką zasługiwał rozmówca, którego raz jeszcze w imieniu własnym i przełożonych przeprosił", o sytuacji w kraju. Zdaniem pułkownika w dwa dni po ogłoszeniu stanu wojennego jeden tylko punkt desperackiego oporu budził pewne obawy. Kopalnia "Wujek". Górnicy zjechali na dół, dynamit...

Po powrocie do domu profesor, oswoiwszy się z luksusem samotności, ogolił się, włączył telewizor i usiadł w fotelu, czekając na sygnał dziennika.

Wpół do ósmej - i cisza. Z ekranu ani słowa. Nerwowo spojrzał na zegarek - trzy minuty opóźnienia. Coś się niewątpliwie stało. A może to jego zegarek źle chodzi? Wstał, aby zadzwonić do zegarynki, i dopiero głuchy telefon przywrócił go czasowi. Nie miał przecież do tej pory okazji, aby się przekonać, że miasto jest pozbawione łączności telefonicznej. Wrócił na fotel i z bijącym sercem siedział nieporuszony. O ileż to było gorsze niż ta chwila, gdy przed paroma dniami wyprowadzono go z mieszkania. Kopalnia "Wujek"? Tak. Czy ci szaleńcy nie urządzili tam nowej Reduty Ordona? Dawno już czegoś takiego w naszej historii nie było. Może już pora.

Jest. Na ekranie sygnał wywoławczy dziennika. Pojawia się umundurowany spiker. Pierwsza wiadomość... No, nic się nie stało... Zapewne jakaś usterka techniczna...

Z tego dziennika, pierwszego oglądanego po 13 grudnia, zapamiętał warszawskiego aktora Kacpra Janasa. Profesor nie był wielbicielem teatru, nie obchodził żadnych premier i scenicznych wydarzeń, ale bywał widzem tych spektakli, od których czegoś oczekiwał. Znał tego aktora i cenił jego sceniczny temperament. Obił mu się też o uszy jakiś samochodowy wypadek. A teraz ten człowiek mówi do niego z ekranu jako mądry obywatel. Po prostu jako mądry obywatel. O ciągłości kultury i historii, której nie przecięła przecież gwałtowna interwencja, jak się wyraził, z trzynastego grudnia. I w imię tej właśnie ciągłości apeluje o obecność polskiej inteligencji twórczej w życiu publicznym, mówi o tym, że kultura nie znosi próżni, że bronić jej praw mogą tylko obecni. Powiedział coś przejmującego, że nie można na trochę umrzeć, a potem wrócić do normalnego życia.

Pasiecki pomyślał, że ten młody człowiek zasługuje na 'gratulacje, ale uświadomił sobie, że z powodu telefonów nawet zamanifestowanie poparcia natrafia na nieprzezwyciężalne przeszkody.

Z ulgą wyciągnął się na swojej pościeli i niespodziewanie szybko zasnął.

Wystąpienie Janasa w telewizji podziałało w teatrze jak celny grom z burzliwego nieba. Niby nigdy nie był "człowiekiem pewnym", ale czyż można było przypuścić, że zrobi coś równie haniebnego? Powie, że powołaniem aktora jest grać, jak rolnika siać i zbierać? Albo o racji stanu?...

Rozmiar reakcji był niespodziewany nawet dla niego samego. Oto na pierwszym wieczornym spektaklu został wytupany. Tak to chyba należało określić, choć i gwizdy podrywały się z niektórych miejsc widowni... Z początku, oszołomiony zdumieniem, nie mógł się połapać, o co chodzi, ale w sekundę później zrozumiał. Wbrew reżyserskim ustaleniom był na scenie nieomal sam. Partnerujący mu koledzy stali pod ścianą dekoracji jak widzowie... Wrzask z widowni: "Kolaborant" - uświadomił mu do końca sytuację. W błysku olśnienia ujrzał twarz swego dyrektora mówiącego z pogardliwym grymasem: "Ja bym sobie nie poradził z publicznością?"

Powoli, stojąc nieruchomo wśród tumultu, oswajał wzrok z ciemnością. W pierwszych rzędach zobaczył kilka ust otwartych wrzaskiem... Poznał paru studentów, paru adeptów kierowanego przez dyrektora wydziału reżyserii... I to mu pomogło.

Nie otwierając ust ruszył ku swym partnerom i tylko gestem zaznaczył kwestię, której nie wypowiedział. Ci z widowni umilkli, zdumieni rozgrywaną pantomimą. I w tę nagłą ciszę, jak w studnię, rzucił pierwszą kwestię. Jak nauczone echo, jego partner odpowiedział... I potoczył się spektakl, przerywany jeszcze tu i ówdzie gwizdem, ale coraz to gasnącym i zamierającym.

W parę dni później profesor Pasiecki przeżył zabawną powtórkę sceny jego internowania. Dzwonek do drzwi. Któż to może być?

Drepcze w domowych pantoflach, otwiera... Przed drzwiami dwóch mundurowych. Mundury polowe, dystynkcji nie widać.

To już było - profesor chce zażartować, ale w porę zdążył ugryźć się w język.

- Pan profesor pozwoli, jestem pułkownik... - usłyszał nie znane mu nazwisko.

- Proszę bardzo - usunął się z progu.

Przybysz był wyraźnie stremowany.

Jakby stał co najmniej przed marszałkiem - pomyślał Pasiecki. Okazało się, że przybywa z zaproszeniem na naradę...

- Chcemy utworzyć grupę ludzi dobrej woli ze środowisk twórczych i naukowych... Sądzę, że nie muszę szerzej wyjaśniać naszych intencji...

Pasiecki poprosił gości, by usiedli. Pułkownik spoczął na krześle przy stole. Młodszy stał wyprostowany.

- Chciałbym jednak - zaczął profesor - choćby z grubsza, żeby mi pan wyjaśnił cel powołania tej grupy...

Pułkownik lekko się speszył.

- Poczekajcie na mnie w samochodzie - zwrócił się do towarzyszącego mu żołnierza.

Może i trudno byłoby nakłonić Eustachego, by raz jeszcze poszedł na zbiórkę. "Zacząłem, jak miałem lal siedemnaście" - niby żartował, ale w rzeczywistości miał poważne obawy. W końcu nic nie wiedział nie tylko o bieżącej sytuacji, ale i o zamiarach, prognozach, na dobrą sprawę nie wiedział o niczym.

- Oto z czym nas zostawiacie: z tą skrzynką! - wskazał palcem na milczący telewizor. - Już nie mówię, co stamtąd do nas płynie, ale, mówiąc po żołniersku, panuje tam taki burdel, że kiedy wróciłem po omyłkowym aresztowaniu - cisnął raz jeszcze kamień do wojskowego ogródka - to pierwszy dziennik był opóźniony o dziesięć minut, i to diabli wiedzą czemu. O mało na serce nie umarłem, bo myślałem, że parę tysięcy ludzi wysadziło się w kopalni w powietrze...

- Nie. To tylko golono baki redaktorowi Tumanowiczowi - oznajmił nagle pułkownik. - Ktoś spostrzegł, że ubrany w mundur redaktor ma baki nieprzepisowej długości. No i zaczęło się poszukiwanie żyletki.

- A ja omal nie umarłem na serce...

- A więc teraz powinien pan nam pomóc...

- Na zasadzie: widzi pan, z kim ja muszę pracować, tak? - zażartował profesor. - A czy jest pan pewien, że ja mam baczki przepisowe?...

Roześmiali się obaj. Eustachy przyjął zaproszenie.

 

Najpierw była kamera. To ją, królującą na środku sali, spostrzegł od razu Pasiecki. Dopiero po chwili rozejrzał się wśród ludzi. Niewielu było znajomych. Jeden historyk, znany mu rektor uczelni, jeden pisarz... Był też Kacper Janas i ze dwie inne, znajome twarze, zapewne aktorzy. Przywitał się ze znajomymi i upewnił, że jego kolega-historyk też niechętnie patrzy na ewentualność prezentowania w telewizji narady, o której programie ani zamierzeniach nic przecież jeszcze nie wiedzieli...

- Potrzebne im są nasze skalpy, ale ja swojego tak łatwo nie dam - mruknął Pasiecki.

Zobaczywszy swego pułkownika, podszedł do niego i po przywitaniu zameldował, że udział telewizji uważa za nietakt wobec przybyłych...

- Zresztą czym tu się chwalić? Że zjawiło się kilku ludzi z tysięcy, jakie liczą te środowiska?... Mówię to również w imieniu kolegów...

- Ponieważ podobną uwagę miał pan Janas, który przecież nie przeląkł się, jak pan wie, szklanego ekranu, obiecuję, że kamera nie będzie użyta.

- To lepiej ją sprzątnąć - upierał się Pasiecki.

- Daję słowo... - z naciskiem powiedział rozmówca, jakby nieco urażony.

- No dobrze - zgodził się Pasiecki. Wrócił na swoje miejsce obok kolegi-historyka. W momencie, gdy odsuwał krzesło, stojący na wprost aparat przechylił się na trójnogu, przez sekundę trwał, jakby się namyślał, jaką przybrać pozycję, wreszcie runął z trzaskiem na podłogę.

- Telekineza - wyjaśnił szeptem Pasiecki.

Był to zresztą najprzyjemniejszy moment narady. Nie doszła jeszcze do głosu tak naturalna w momentach wszelkich politycznych przełomów chęć rewanżu na powalonym przeciwniku, owa deprawująca a nieuchronna próba zajmowania miejsca, które historia zwolniła dla ambitnych, a do tej pory nie docenionych, którzy nie dorośli do swoich własnych o sobie wyobrażeń. Na dobrą sprawę nim wszystko to dało znać o sobie, profesor Eustachy Pasiecki raz jeszcze zagrał po swojemu - ambitnie, z nonszalanckim lekceważeniem ryzyka. Zrobił to, choć czuł wokół siebie pewną próżnię - najwyraźniej niektórzy uczestnicy narady wiedzieli o jego "omyłkowym" internowaniu. Wyczuwał, że wobec ludzi wrogich mu ów cudzysłów jest nieunikniony. Do tego dochodziła sytuacja Artura. Bądź co bądź, jego syn był jednym - jak to się mówi w języku sportowym - z pierwszej dziesiątki wrogów.

Epizod, który Eustachy zapamiętał równie dobrze jak wszyscy uczestnicy, wydarzył się na samym początku spotkania. Mówiono o tym, że internowania nie objęły wszystkich wybitnych przedstawicieli zorganizowanej opozycji. Wystąpił ktoś reprezentujący właściwe organy i odczytał listę współpracowników grupy "odnowicielskiej" (tu znów tak częsty w tym okresie cudzysłów), zwanej "Doświadczenie i Przyszłość". Pasiecki bez zdziwienia odnalazł tam paru swoich przyjaciół i w momencie gdy owa lista została wyczerpana, poprosił o głos w sprawie formalnej.

Z kamiennym spokojem poprosił, aby i jego nazwisko wpisać na ową gorącą listę.

- Ich zaproszenia do współpracy nie przyjąłem tylko przez przypadek, na skutek zdarzeń losowych, za jakie trzeba uznać stan zdrowia. Uważam bowiem, że wszelkie inicjatywy naprawy powinno nasze zagrożone państwo popierać, a nie wciągać ludzi zaangażowanych w takie działania na czarną listę. I dlatego domagam się wpisania mego nazwiska.

Przewodniczący zebrania taktownie zauważył, że rozumie intencje wypowiedzi profesora, sam bowiem daleki jest od jednoznacznych ocen.

Pasieeki postanowił wyjść mu naprzeciw, wyjaśniając dodatkowo, że jego manifestacja nie oznacza poparcia dla późniejszych działań tej grupy, kiedy to jej inspiratorzy stracili głowę i poszli w kierunku ryzykownych i - jak się okazało - ekstremalnych rozwiązań...

- Nie chcę zajmować uwagi państwa zbyt długo, ale jeszcze muszę coś powiedzieć! Otóż uważam, że my, cała inteligencja, stoimy wobec poważnego wyboru. Usłyszałem przed paru dniami zdanie, że nie warto się angażować dla ratowania resztek. Resztek odnowy, resztek nadziei... Otóż twierdzę, że jest przeciwnie. Są sytuacje krańcowe, w których taka resztka to wszystko. I dla niej musimy poświęcić wiele naszych sympatii, naszych złudzeń i naszego moralnego wygodnictwa, które zachęca do nieobecności. Historia często wzywa nas na trudne apele. Nawet przy licznych oporach wewnętrznych musimy się stawić... Aby ratować naszą państwowość.

Dalsza część narady upłynęła we względnie rzeczowej atmosferze. Domagano się zwiększenia zakresu informacji, przygotowania wstępnych poczynań dla ułatwienia działalności zawodowej tym, którzy chcą ją podjąć. Sam profesor Pasieeki zgłosił inicjatywę ułatwienia pracy historykom - umożliwienie im dostępu do źródeł historii najnowszej w szerszym niż dotychczas zakresie.

 

Tej nocy Eustachy Pasiecki długo nie mógł zasnąć. Jak to właściwie ze mną jest? Znowu profesor Pasiecki jest dobry? Znowu siedzi na kolanach władzy? Wiedział, że nikt nie jest w stanie ocenić samego siebie. Ale czuł potrzebę takiej samooceny. Co powiedziałby w tej chwili Arturowi, gdyby ten, ścigany przez milicję, zapukał do jego drzwi? Przechować, ratować? To za mało. Trzeba też pokazać - jak żyć. Przecież towarzyszyłem im w tym buncie. Od nadziei - po zapowiedź klęski. Ależ to właśnie jest oportunizm! Nieprawda! To, że towarzyszyłem narodowi w jego nadziei, nie oznacza, że muszę towarzyszyć przywódcom w ich braku rozsądku. Więc może błędem było owo towarzyszenie? Nie. Tyle tylko, że trzeba było zrobić wszystko, aby móc wpływać na ich decyzje. Tego zrobić nie umiałem. Może to starość? Kim jestem? Jaki jestem? Ale charakter człowieka nie rysuje się przecież w powietrzu, rysuje się na tle historii. I skoro zmienia się rzeczywistość, człowiek powinien mieć jakiś na nią wpływ. A wiec w jaki sposób zmieniać swoje zachowania? Nie siebie. Bo nie o mnie tu chodzi. Mnie już nic nie czeka. Piach. Chciałbym tylko jeszcze powiedzieć słowo, po którym Artur byłby mądrzejszy. Nie dla siebie, bo on o siebie też nie dba. Mądrzejszy dla narodu, o który dbać musimy, i dla państwa, którego sensu on jeszcze nie rozumie. Chyba generacja moich ojców była mądrzejsza. O doświadczenie niewoli. Radość z odzyskanego śmietnika? I świadomość, ile w państwie i władzy musi być owego śmietnika. A oni tego nie zrozumieli. Choć w miarę stawania się władzą, sami śmietniczeli. Ta pełna sztandarów fasada, a za nią żłób władzy... No dobrze, ale co ze mną? Dbać o siebie można w różny sposób - o materię albo o swoją twarz. Ale nie kosztem interesów ogółu. Trzeba przede wszystkim sobie samemu nie pozwolić na puste a kosztowne gesty.

No tak. Ale faktem jest, że profesor Pasiecki dobry jest na każdą pogodę! Nie, nie dam się przestraszyć pozorom. Będę działał. Odrobię teraz to, co zaprzepaściłem przy narodzinach nadziei. Filozofia resztek - tak właśnie ktoś określił moje wysiłki, by pogodzić moją generację z rzeczywistością po warszawskim powstaniu. Jakie to podobne! Żadnej myśli, żadnej wiedzy, żadnej wyobraźni historycznej - tylko paluszek na cynglu zardzewiałego, żałosnego polskiego samopału.

Każdy naród formy działania uzależnia od okoliczności historycznych, tylko my żądamy, aby to rzeczywistość się do nich dostosowała. Ale okoliczności nie znają imponderabiliów. Tak rzeczywistość można uformować, ale ona się nie da przekonać naszą postawą. Muszę się z sobą pogodzić. Powiem Arturowi, że chcę towarzyszyć nadziei narodu, ale nie będę towarzyszył głupocie. Bo nadzieja nie była głupia, lecz głupcami byli ci, co tę nadzieję zawiedli. Zawsze to samo. Naród, gdy czegoś chce, nie znajduje kogoś, kto by odważył mu się powiedzieć, co może dostać, a z czego musi zrezygnować. Kraj, w którym przywódcy tak często idą z tyłu za nastrojami mas. Nie kształtują ich, tylko im ulegają. Ta cała brednia przywódców, którzy wydali tragiczny rozkaz rozpoczęcia powstania, a bronili się przed sądem historii tym, że społeczeństwo nie usłuchałoby innej decyzji, a wojsko - innego rozkazu. Imponderabilia. Polacy - naród pozbawiony rozumu politycznego i, co gorsza, bardzo z tego dumny. Sprawić choć tyle, by oduczyć dumy z własnej głupoty. Może takie powinno być motto mojej książki?

Ale co z tego, że te racje mnie upewniają w tym, co robię, skoro nie mam siły przekonać nawet własnego syna. Nasze pokolenie tyle razy było upokarzane przez historię, że przyzwyczailiśmy się żyć w pewnym ograniczeniu. W ograniczeniu prawdy także. I to nie tylko chodzi o pozory, których młodzi nie tolerują. Oni są po prostu pozbawieni prawdziwej świadomości historycznej. Czczą Piłsudskiego, marzą o parlamentaryzmie w stylu lat dwudziestych, który tenże Piłsudski ośmieszył i zlikwidował, ale nic nie wiedzą, bo natrafiają na kolejną ograniczoną prawdę. Na naszą ograniczoną prawdę historii. "Belwederczycy" zamiast "piłsudczyków". Taki Artur musi mieć ograniczoną recepcję moich argumentów, bo wynikają one z mojej wiedzy-doświadczenia. której on nie ma. Mogli nie mieć racji w tysiącu spraw podstawowych, ale przecież mieli wystarczające motywacje, by działać, jak działali. W końcu to oni poruszyli uśpiony naród... Cóż to za przypisana naszym dziejom klęska każdej odnowy, że ginie w głupocie praktycznych poczynań?... Czy starczy im sił, aby zawsze i w każdym miejscu prezentować swoje racje wbrew prostym motywacjom serca?

Myślał coraz wolniej. Coraz częściej zamęt nieskoordynowanych obrazów zapowiadał zbliżający się sen... Znów znalazł się w najstraszniejszej chwili swego życia. Otrząsnął się z tynków, podnosił z rumowiska, pełznął w stronę, skąd dochodził go jęk przywalonego gruzami brata. Już był blisko. Ściskał spazmatycznie parabellum, z którego za chwilę zabije najbliższego sobie człowieka... Odwalał górę gruzów, słysząc głuche uderzenia swego przerażonego serca. Już czuł rękami tę głowę. I nagle, gdy odsunął kolejną bryłę, ujrzał przed sobą otwarte oczy syna. To Artek czekał na strzał łaski...

- Nie! - krzyknął profesor siadając na łóżku.

Jeszcze dostrzegł ostatnim odruchem, że gest jego wyciągniętej w przestrzeń ręki był odrzuceniem bratobójczej broni...

Ciężko opadł na poduszkę.

 

Społeczeństwo uczyło się nie tylko, jak żyć w nowych warunkach, lecz także jak protestować. Powstawały ośrodki inspirujące opór, organizujące jego formy. Niepogodzonych było wielu. Można nawet powiedzieć. że niepogodzone było społeczeństwo. Rozhuśtane nadzieje, niezgoda na wszystko, co było dotychczas, cechowały nie tylko drobne grupy czy środowiska przywódcze. Oto zbliżająca się data trzynastego następnego miesiąca, pierwszego w roku stanu wojennego, uczczona ma być manifestacją żałoby. W ogromnej liczbie mieszkań ludzie ustawiają zapalone świece na znak zaduszny żałoby po utraconych nadziejach, które szaleńcy sami przerobili na stracone złudzenia. Dziwnie wygląda tego dnia warszawska ulica, którą Kacper Janas wędruje do teatru na wieczorny spektakl, zaczynający się o porze wcześniejszej, niż nakazywał obyczaj, z uwagi na godzinę policyjną... Grobowy nastrój wionie od tych zaciemnionych okien z pełgającymi niczym cmentarne znicze płomieniami świec... Ale skoro im chodzi o nastrój grobowy, to on. Janas, udowodni, że życie toczy się nadal. Nie tylko na zewnątrz, na ulicach, ale i to drugie - wewnętrzne.

Wychodził na scenę jak żołnierz wyskakujący z okopu do natarcia na bagnety. Choć nie przeczuwał, że taki jest nastrój na widowni. Tym razem manifestacja wrogości wobec "kolaboranta" była lepiej zorganizowana. Oto w chwilach, gdy Janas wypowiadał swoją kwestię, ktoś na widowni wybuchał śmiechem. Śmiech i gwizdy podchwytywali rozsadzeni w rzędach klakierzy od chichotu. W przerwie dyrektor z obłudną troską odwiedził garderobę Janasa pytając, czy nie należy przerwać przedstawienia: "Powiedzmy, ze względu na nagłe zachorowanie aktora".

- To znaczy: mnie?! Ależ ja czuję się doskonale. Dawno się tak dobrze nie bawiłem.

I zmęczył swoich przeciwników. A może dyrektor posłał jakieś wici na widownię? Przedstawienie bez przeszkód dobiegło końca.

Janas mawiał do Humprejki, że dopiero stan wojenny zadbał o jego kondycję. Nie mógł jeździć samochodem, nie znosił tłoczenia się w tramwajach czy autobusach, więc nauczył się pieszego wędrowania. Wprawdzie wieczorem po spektaklu zbyt mało miał czasu, by całą drogę pokonać piechotą, ale wysiadał o dwa przystanki wcześniej i ruszał energicznie w stronę domu. Gdy jednego wieczoru skręcił w swoją kiepsko oświetloną ulicę, wyczuł za plecami czyjąś obecność. Po przeciwległej stronie ulicy szło dwóch ludzi, ale miał wrażenie, że ktoś skrada się tuż za jego plecami, obejrzał się, ale teraz gdzieś się zapadł. Przyspieszył kroku. Przypomniał sobie o pobiciu byłego redaktora "Tygodnika".

Gdyby złamali mi szczękę, koniec ze sceną - starał się kpiną odegnać strach.

Obejrzał się raz jeszcze i teraz spostrzegł człowieka umykającego do bramy. Tamci z przeciwległego chodnika jakby się nieco zbliżyli.

A jednak postanowili mnie załatwić - pomyślał. Nie precyzował, co to za jedni. Ale na pewno to ci sami, którzy co wieczór "witają" go na scenie...

Nie chciał się dać zaskoczyć. Przyspieszył kroku i gdy skręcił w boczną uliczkę, nagle przystanął przytulając się do muru.

- No, co? - zdążył piersią przyblokować do ściany mężczyznę, który spiesznie zakręcił tuż za nim.

- Kacper, rany! Uważaj, bo pęknę... - mężczyzna podniósł ręce do góry.

- Ford? - zdziwił się Janas.

- Żeby na własną niańkę rękę podnosić! Odprowadzam cię do domu, żeby kto nie przewalił po drodze...

Kacper zaciągnął do siebie więziennego kolegę. Wprawdzie Ford się bronił, że policyjna godzina to dla niego nie strach, usprawiedliwiał się, że gdyby wiedział, wziąłby chociaż flaszkę, ale i tak przy naparzonej na czarną - określenie Forda - herbacie przegadali parę godzin.

Ford z początku nieco się krępował, ale w końcu ujawnił, w jaki to sposób podjął decyzję o ochronie Janasa. Zaznaczał, że sam nie ma żadnych przekonań ani przesądów ("Pan Bóg i partia jednakowo mi wiszą") i że robi to, co da przeżyć i nie posiedzieć. Rzecz w tym, że w tych dniach dowiedział się od kolesiów, iż ktoś ich pytał, czyby nie można - tak dla przykładu - obić odpłatnie mordy Janasowi...

- Ostrzegłem chłopaków, ktoś ty i coś zrobił dla ludzi pod celą, ale na wszelki wypadek, bo wiedziałem, że takie rzeczy toby najlepiej poszły na trzynastego, postanowiłem cię odprowadzić...

Niby śmieszne tu, na zewnątrz, to jakieś braterstwo (by nie powiedzieć, jak trzeba: kumpelstwo), ale Kacper był po swojemu wzruszony. Potem w nocy nie mógł zasnąć, wsłuchując się w znane z więzienia potężne chrapanie Forda.

Rozdział czwarty

Nie było to proste - przestawić się z dnia na dzień na żywot konspiratora. Artek, przyzwyczajony przez ostatni rok do przebywania na świeczniku, poznawany wszędzie, nawet na ulicy, teraz musiał unikać wychodzenia z kwatery. Nim wyrosła mu broda, siatka konspiracyjna wyrosła na tyle, że mógł dostać nowe papiery na lewe nazwisko. Od tej pory jął prowadzić życie bardziej ruchliwe.

Któregoś dnia został zaproszony na spotkanie koordynacyjne, na którym zamierzano omówić podział zadań w sferze podziemnej propagandy. Zebranie wyznaczone było na godzinę dziesiątą, adres znał łącznik, który miał przyjść po Pasieckiego. Gdy nie było go jeszcze o wpół do dziesiątej, Artek zaczął się obawiać najgorszego. Ale w chwili, gdy niemal był przekonany, że stało się coś niedobrego, rozległ się dzwonek.

Młody człowiek uspokoił go z uśmiechem, że tak się złożyło, iż punkt zborny jest niemal po drugiej stronie ulicy.

- Będziemy tam pieszo za pięć, sześć minut, nie ma pośpiechu...

Chłopak stanął przed drzwiami eleganckiego mieszkania na pierwszym piętrze i zadzwonił.

Trzy krótkie - zapamiętał.

Rozległy się kroki i Artek Pasiecki osłupiał. Stał naprzeciwko redaktora Jeryckiego. Ten usunął się z progu, by go przepuścić.

- Proszę. Cieszymy się z nawiązania kontaktu. Bardzo nam pana brakowało.

Któż to są ci "my"? Czy także reżimowi dziennikarze?

Wszedł do pierwszego pokoju, którego ściany, niczym w gabinecie entomologa, obwieszone były gablotami pełnymi kolorowych motyli. Zjeżony, wszedł dalej za gospodarzem. Przeszli korytarz i znaleźli się w wielkim pokoju. Było tu z ośmiu ludzi zupełnie Artkowi nie znanych. No nie, po dłuższej chwili przypomniał mu się ktoś z "Mazowsza", a ktoś inny okazał się współredaktorem tekstu komunikatu, który układali wspólnie z okazji jednego ze strajków.

- Cieszymy się z nawiązania kontaktu. Doświadczenie i autorytet kolegi Pasieckiego bardzo nam się przydadzą... - zagaił Jerycki.

A więc to tak. Owi "my" już mają struktury, do których go łaskawie przyjmowali. No, zobaczymy.

 

Humprejka wróciła z biura śmiertelnie zmęczona. Najwyraźniej źle znosiła wojnę, jak ulica potocznie nazywała stan wojenny. Żołnierze grzejący ręce przy koksownikach, opancerzona kolumna, która minęła ją, gdy znużona wędrowała do domu, słyszalne przez ściany we wszystkich mieszkaniach radio Wolna Europa. Wczoraj o byle co posprzeczała się z Kacprem i teraz nie wie, jak dać mu znać, że to było bez sensu, że czeka... Telefon wciąż milczał głucho, a niewielką miała szansę, że bez uprzedzenia zastanie go w domu, nie miała też siły snuć się przez ciemne miasto w porze bliskiej godziny policyjnej.

Siedziała właśnie w fotelu naprzeciw telewizora, czekając na dziennik. Dochodziły do Warszawy słuchy, że gdzieś tam ludność w porze nadawania wiadomości ustawia telewizory w oknach, ekranem w. stronę ulicy.

"Nie można wyraźniej wypiąć się na oficjalną informację" - skomentował w biurze któryś z kolegów.

I w tym momencie dzwonek do drzwi. Aż jęknęła w poczuciu radosnej ulgi. Kacper okazał się mądrzejszy...

Spiesznie, nie włożywszy pantofli, pognała do drzwi. Plątała się w trzech zamknięciach, jakie zainstalował Kacper w jej mieszkaniu... w obawie przed rabunkiem i włamaniem. Wreszcie drzwi ustąpiły.

Patrzyła oszołomiona na twarz nie znanego jej młodego człowieka.

- Przysyła mnie pani Gropius - oznajmił uchylając kapelusza.

Stała w progu niepewna.

- Jaka pani Gropius? Kto to jest?

- Pani Franciszka... - uzupełnił. - Frania-Holenderka... - odstąpił w końcu od uroczystej tytulatury. Wręczył jej kopertę... Rozerwała ją w milczeniu. Piękny, drukowany welurowy płatek zapraszał ją - zaproszenie ważne na dwie osoby - na "spotkanie charytatywno-towarzyskie".

Wahała się krótko. Była to świetna okazja, żeby nie wracając do wcześniejszych nieporozumień zaprosić Janasa. Pamiętała swoje oszołomienie, gdy po raz pierwszy zetknęła się z Franią-Holenderką na przyjęciu w "Forum". Przez krótki moment spłoszyła ją nawet myśl, że Janas jest taki zasadniczy, ale zaraz uświadomiła sobie, że nie takie rzeczy oglądał w więzieniu.

Urwała się z biura i dopadła go przed próbą. Był jakiś mizerny, jakby te dwa dni przepił... Ale ucieszył się i wcale tego nie ukrywał.

- Co to znaczy: przyjęcie towarzysko-charytatywne? - roześmiał się. - I co to za pani Gropius?

- To tajemnica. Ale idziemy...

O Boże, w co ja się ubiorę? - pomyślała po babsku, gdy mijał ją sześcioosobowy uzbrojony patrol w zielonych, polowych mundurach.

 

- Gdzie my jesteśmy? - Janas rozglądał się po ogromnej powierzchni urządzonego strychu w śródmiejskim domu. Na środku ustawiono długi stół z zastawą, jak na te czasy, niebywałą. Królował bezwstydną różowością łosoś, obok czerniały wzgórza kawioru, szczupaki i sandacze tkwiły w galarecie jak w zamarzniętym złotym przeręblu zaczarowanego jeziora, stosy mięsiw, wina...

Nie był obżartuchem ani nawet wybrednym smakoszem, ale ta zastawa przyćmiła inne, nie mniej dziwne i egzotyczne elementy "spotkania towarzysko-charytatywnego". Przede wszystkim gospodyni. Frania-Holenderka w czarnych niderlandzkich koronkach, z czarnym krzyżykiem z hebanowego drzewa między piersiami, umiejętnie spiętrzonymi przez czarny stanik... Czerń była tonacją obowiązującą: rychło oboje spostrzegli, że są nie na miejscu w swoich szarych ubraniach. Humprejka bąknęła nawet przepraszające słowo na ten temat.

- Pora wczesna, nie myślałam, że...

- To nie o porę dnia chodzi, dziecko - pouczyła ją łagodnie Frania - lecz o porę historyczną, w której Polakom przystoi żałoba... - Gdy pani Gropius wymawiała te słowa, emanował z niej jakiś majestat.

- Gdzieś ty mnie sprowadziła? - wydziwiał Kacper, szeptem przedstawiony sławnej aktorce, którą znał od lat dziesięciu, to znów "wybitnemu pisarzowi", którego żadnej książki nie uznał za stosowne przeczytać. Obowiązki współgospodarza pełnił znany ongiś z telewizji prezenter. Całe towarzystwo cechowała skupiona swoboda. W ten sposób ludzie o wielkim wyrobieniu potrafią świętować "chwile szczególnie uroczyste. Pani Gropius usprawiedliwiła się, że nie prosi do stołu, ale "państwo rozumieją, musimy poczekać, nasz dzisiejszy gość jest szczególnie zmęczony, choć z pewnością przybędzie..."

Potem przeprosiła Janasa i oddaliła się z Humprejka. Obserwował, jak z ogromnym ożywieniem coś jej tłumaczy, raz po raz popatrując w jego stronę.

- Widocznie się pan opamiętał, skoro tu pana widzę - usłyszał niespodziewanie, to jego sceniczna koleżanka gratulowała mu przybycia. - Bo już w pana zwątpiliśmy...

Uśmiechnął się grzecznie, dostosowując się do swoistej, skupionej swobody towarzystwa.

Nagle zrobił się jakiś ruch. Z korytarza od strony drzwi dobiegł podniesiony głos pani Gropius. Hałaśliwie i wylewnie witała kogoś płynną niemczyzną.

- Graf Hohenlohe - przedstawiła wysokiego, chudego mężczyznę o aparycji przypominającej Giscarda d'Estaing. - Nasz bohater... "Unser Held" - przetłumaczyła natychmiast własne słowa.

Gość podawał kolejno rękę stojącym niemal w szeregu gościom zamiast obyczajowo powitać zgromadzonych słowem "halo!" czy czymś w tym rodzaju. Właśnie podszedł do Janasa. Kacper trzymał w dłoni jego szczupłą rękę i widział, jak graf wytrzeszczonymi oczami patrzy poprzez jego ramię na stół uginający się pod ciężarem potraw...

- Nasz gość jest pierwszym kierowcą, który w ramach pomocy żywnościowej z RFN i Francji przyjechał do Warszawy samochodem TIR, wyładowanym paczkami dla głodującej Warszawy... - gdy słowa pani Gropius doleciały do Janasa, musiał się opanować, by uprzejmy uśmiech nie przerodził się w głośne parsknięcie...

Gospodyni przyjęcia poprowadziła przybysza do stołu... Zaczęło się wielkie żarcie. Rozbawiony Kacper zaproponował Humprejce, by zgarnęła do torebki całą salaterkę kawioru, potem dorwał się do koniaku i zabrał ze stołu całą butelkę... Siedzieli we dwójkę przed rozpalonym kominkiem, z dala od tłoczącego się za stołem tłumu, gdy w pewnej chwili pani Gropius podeszła do nich z dostojnym gościem. Graf ucieszył się, że oboje mówią po niemiecku...

- To rodzeństwo... - oznajmiła nagle Frania-Holenderka tonem konfidencjonalnym i poufale kłamliwym.

Graf obejrzał się na nie odstępującego go młodego Niemca o krótkiej rudawej czuprynie, który zbliżył się z otwartą opasłą teką. Wyjął z niej elegancko opakowane puzderko z wypisanym na nim imieniem i nazwiskiem Humprejki...

- To już prywatnie, poza paczką. Utrzymujemy kontakty z Paryżem, nasza akcja ma charakter międzynarodowy. Pan Rudolf Pasiecki ("Herr Pasiecki" zabrzmiało w uszach Humprejki jak zgrzyt) reprezentuje ośrodki francuskie...

Widziała, jak Kacper bez słowa nalał sobie kieliszek. Czerwona, bąknęła jakieś podziękowanie.

Graf, jako człowiek światowy, oświadczył, że wszystko w jego podróży jest pasmem oszołomienia... Roześmiał się nawet i z całą swobodą, poprosiwszy swego rudego asystenta p kieliszek, nalał koniaku i uzupełnił kieliszki Kacpra i Humprejki.

- Jak państwo zapewne wiedzą, nie jestem zawodowym kierowcą. Nasza firma (nie wspomniał, o jaką firmę chodzi), w której radzie nadzorczej zasiadam, zaangażowała się bardzo w pomoc charytatywną dla Polski... Pomoc ta wymaga oczywiście doraźnego i szybkiego transportu... Może za sprawą żyłki sportowej, byłem rajdowcem - wtrącił - uczestniczyłem nawet w rajdzie Safari, a może jakiegoś snobizmu... Dość, że zgodziłem się zastąpić kierowcę. Jak państwo wiedzą, nie było żadnego innego sposobu dotarcia do Polski... No i stało się. Dostałem papiery. Samochód... Żona żegnała mnie, jakbym wyruszał na prawdziwą wojnę...

- Szkoda, że nie widzi pola bitwy... - Kacper dłonią z pustym kieliszkiem wskazał na kłębiące się przy stole towarzystwo. Humprejka nie spuszczała z niego oka.

Hohenlohe uśmiechnął się grzecznie.

- Opowiem jej, opowiem, ale zanim tutaj dotarłem, nie było lekko.

I potoczyła się opowieść o tym, jak nosiciel wielkiego rodowego nazwiska, wyposażony w dokumenty TIR, podróżuje do kraju stanu wojennego. Snuł swoją dziwaczną historię z dowcipnym dystansem do siebie samego. Oto bohaterski szofer (sam się tak nazwał) dociera do punktu granicznego w NRD.

- Nie wiem, czy strażnik znał moje arystokratyczne nazwisko, dość, że powtórzył je raz i drugi, obrzucił mnie spojrzeniem i powiedział: "Wyładować!" "Co mam wyładować?" - spytałem. "Samochód. Sprawdzimy zawartość na zewnątrz". Sześć ton! Wyładowałem. Razem z moim asystentem. Tak, to trwało najdłużej. A potem trzeba było załadować. Na drugi dzień przespaliśmy się w szoferce, nareszcie polska granica. No, tutaj już chyba tylko owacje i dziękczynienia. Żołnierz w polskim mundurze powiedział po niemiecku jedno słowo: "Wyładować". Wyładowałem. Teraz Warszawa. Tu już nie ma srogich władz. Tu są siostry zakonne. I cóż słyszę podjechawszy do magazynów? "Wyładować". Tyle że jeszcze: prosimy. "Prosimy wyładować". Sześć ton! Przyzna pan, że taki samochód i te perfumy Chanel dla pana siostry to jest pewien paradoks...

 

- Wyładować! - Kacper tknął wskazującym palcem małą torebeczkę.

Humprejka nie kupiła żartu, schowała torebkę za siebie.

- Nie wtrącaj się - powiedziała.

- Do czego mam się nie wtrącać?

- Do tego właśnie...

- Będę się wtrącał!

Objął ją. chcąc wydrzeć ten skrywany za plecami zdradziecki skarb, posłanie od eks-narzeczonego. Jedną ręką przyciskał do siebie, drugą gmerał za plecami, chcąc dosięgnąć torebki. Odsunęła ją. Przykrył dłonią jej mały pośladek i tak już został. Przez chwilę chciał coś powiedzieć, ale poczuł na wargach jej ruchliwy język. Wydobywał ją z sukni. Pieścił elastyczną pierś, gładził pod jedwabiem bardziej jeszcze jedwabistą skórę wypukłego, ustępliwego tyłeczka... Cofnęli się w takim zespoleniu parę kroków, aż podciął jej nogi materac tapczana...

 

Poruszyła się. Leżąc w ciemności szukała czegoś ręką na podłodze...

- Co robisz? - spytał sennie.

Nagle poczuł wilgotne dotknięcie.

- Nie ruszaj się... - mruknęła z cichutkim śmieszkiem, jakim często obdarzała erotyczną satysfakcję. Mokra ręka sunęła po' jego piersiach, brzuchu... Intensywny zapach podrażnił nozdrza.

- Tak to już w życiu jest - szepnęła żartem, ale westchnęła jakby jednak serio...

Uniósł się na łokciu i zapalił światło. Zobaczył w jej dłoni buteleczkę francuskich perfum.

- Pomoc charytatywna Humprejki dla ciebie... - objęła go pachnącymi ramionami.

 

Jeszcze parę tygodni. Jeszcze raz oglądanie płonących świec, jeszcze jeden trzynasty i nagle... odezwał się telefon. Jak szybko można zapomnieć o czymś, co było nieodzownym atrybutem codzienności! W pierwszym odruchu, gdy zadzwonił aparat, ruszyła w stronę drzwi. Zdziwienie i szczęście. Bo w dodatku to Kacper, dowiedziawszy się, że przywrócono im "wolność" porozumiewania się na odległość, zadzwonił pierwszy. A potem zdziwienie, gdy przekonała się, jak bardzo jest uzależniona od tej przeklęcie milczącej przez całe tygodnie skrzynki. Oto okazało się. że ma z kim mówić, z kim się spotykać. Że brak możliwości umówienia się, uprzedzenia stanowił tak istotną przeszkodę w kontaktach. Nareszcie będzie mogła umówić się z Werą. Tyle razy odkładała to spotkanie. Dwa razy bez uprzedzenia chciała ją odwiedzić - nie zastała nikogo w mieszkaniu.

Humprejka wiedziała, co kiedyś łączyło Werę z Kacprem, pamiętała, że to ona ich ze sobą zetknęła... Przyszła punktualnie, "jak lekarz do pacjenta", powiedziała na wstępie, że oboje z Kacprem potrzebują jej pomocy. Wera znała sytuację Janasa. Robił dobrą minę do złej gry, ale radził sobie z coraz większym trudem. Zbyt szczelny był mur środowiskowej izolacji. Humprejka nawet się nieco zdziwiła widząc, że Wera nie tylko rozumie, ale i jakby popiera. Zapytała ją o to wprost. Usłyszała, że Wera nie jest z nikim i niczym związana w taki sposób, który by zabraniał jej myśleć. Że widzi kołtuńskie zacietrzewienie, że jej ludzie również okazali się nieuczciwi i w dodatku zamordyści, jak ongiś rząd, który zwalczali... W końcu okazało się, że być może sprawa Janasa pozwoli jej wrócić do prasy. Bo jeśli oni wykażą tyle rozumu, by z nią współpracować bez żądania publicznej skruchy, to mogłaby nawet zrobić z nim wywiad czy pokazać w jakimś reportażu z teatru...

Humprejka była w siódmym niebie. Taka publikacja podpisana przez kogoś "z nich" mogłaby być dla Janasa błogosławieństwem, a w każdym razie wyzwoleniem z izolacji...

- Jak to czy on się zgodzi? Przecież to wspaniały pomysł! - uszczęśliwiona, pocałowała Werę w policzek i aby ukryć łzy, pobiegła do kuchni nastawić wodę na herbatę.

 

"Papkin nie kolaboruje" - artykuł-wywiad, wydrukowany przez Werę w "Tygodniku", stał się sensacją. Już samo opublikowanie przez publicystkę związaną z "obiegiem nielegalnym" tekstu w oficjalnym periodyku było wydarzeniem. A w dodatku taki tekst! O błazeństwie i pozerstwie środowiska aktorskiego. To już nie była awanturniczość typowa dla tej szalonej reporterki, jak nazywano ją czasem wśród dziennikarzy, to była prowokacja! Janasowi przestano podawać rękę. Na próbach czytanych aktorzy ostentacyjnie oznaczali długą pauzą odpowiedź na każdy wypowiadany przez niego tekst. Dyrektor był ostrożny, nie zdjął Janasa z obsady. Zdaje się, że zaczął ostatnio z pewnym zatroskaniem myśleć o własnej skórze. Głośno opowiadano, że Janas od dawna współpracuje z wiadomymi służbami. Ktoś dogrzebał się starej plotki o okolicznościach wypadku samochodowego. O Werze Mech zaczęto mówić jako o bohaterce dwuznacznego skandalu. Po latach, osłaniana przez kochanka "zbrodnicza sprawczyni wypadku", próbuje mu się zrewanżować "kalumniatorskim tekstem wymierzonym przeciw patriotycznemu środowisku".

A osobiste sprawy Wery też poważnie się rozchwiały. Jej Artek był teraz kimś w podziemnych strukturach "Solidarności", jak zwykło się określać niezłomnych. Spotykali się doraźnie w różnych miejscach, coraz mniej mieli czasu dla siebie, coraz więcej zajmował im nieustający spór o racje. Po opublikowaniu artykułu "Papkin nie kolaboruje" nagle kontakt się urwał. Minęło dziesięć dni i ani razu nie zapukał do drzwi znajomy łącznik, gimnazista czerwieniejący na jej widok, ani nie zadzwoniła znajoma z głosu pani podająca adres i termin miary kostiumu, jak jej kochanek z intencjonalną złośliwością szyfrował miejsce spotkania. Nareszcie któregoś wieczoru stanął w progu zarumieniony postillon d'amour. Donosił, że wiadomy ktoś będzie czekał na nią następnego dnia o szesnastej w motelu nad Zalewem. Wera, uradowana tak, że sama czuła, iż się czerwieni, w rozterce szepnęła mechanicznie do siebie raczej niż do chłopca:

- A jakże ja tam dojadę?... Nie mam kropli benzyny.

Zdawało się, że z uszu chłopaka tryśnie krew, gdy bąknął nieśmiało, że może mógłby jej pomóc...

- Mamy pewne zapasy - wyjąkał.

 

I po co gnała na to spotkanie?! Nie można wstąpić dwa razy do tej samej rzeki. Dlaczego w takim razie ciągną po przed wiosennym niebie klucze dzikich gęsi? Wera została jeszcze przy swoim samochodzie, gdy Artek już odjechał czekającą na zapleczu motelu taksówką. Gapiła się w niebo, czując spływającą po policzku łzę. Do diabła z nim! Nie ma i nie było żadnego Artka.

Zaczęli się kłócić, nim się zdążyli pocałować. Wystarczył jej żart, że uszczupliła ich prywatne benzynowe "arsenały"...

Usłyszała, że jako generalska córeczka nie powinna mieć kłopotów benzynowych, zwłaszcza teraz, "gdy tak wspaniale im służy..."

- Ach, mój "Papkin" tak cię zdenerwował?! No, patrzcie! Nie wiedziałam, że jeszcze jesteś zazdrosny o Janasa. Może i słusznie, bo obecnie bardziej mi się podoba jego postawa, nie twoja...

No i zaczęło się na dobre. Ona o błazeńskich nawróceniach. O Jeryckim jako apostole opozycji... On z krzykiem o defiladzie jej kochanków.

Któż mu o Jeryckim naplotkował? Boże, czy to nie jego taksówka czeka na zapleczu? Słyszała, że Jerycki ostentacyjnie zmienił zawód, reklamując się uprzednio płatnym ogłoszeniem: "Bezrobotny dziennikarz przyjmie każdą godziwą pracę".

- To może pomówimy o twojej rodzinie? O twoim rodzonym ojcu, który w artykule o polskiej inteligencji rozprawił się i z tobą. Bo dla mnie to oczywiste, że ciebie miał na myśli, gdy pisał o szalonych i ogłupiałych, którzy w miejsce staroszlacheckiego liberum veto wprowadzili równie zgubne młodzieńcze liberum conspiro.

- Jeśli się nie boisz konspiracyjnych publikacji, to ci dam mój artykuł o ojcu, zatytułowany "Kontrrewolucja starców". Jeśli nie mają siły ci wypaleni i starzy, niech idą do diabła! My zrobimy porządek !

- Ruszycie z posad bryłę świata. Umiecie na pamięć te romantyczne wierszyki.

- Ruszymy!

- Niefortunne miejsce ta Polska, wszędzie stąd za daleko.

- Dla nas blisko.

- No pewnie. Z Zegrzynka sięgasz myślą po Nowy Jork i Syberię. Zmienisz Jałtańskie prowizorium" - zacytowała fragment z jego niedawnego artykułu. - Tym się różnimy. Skoro siedzisz w jakimś Grójcu, to rób porządek na swojej ulicy, a ty robisz politykę mocarstwową za oba mocarstwa. A w istocie to jesteście... - zatrzymała się z trudem.

- Agentami. No, powiedz śmiało swoją prawdę: agentami!

- Tego nie powiedziałam. Ale gdybym powiedziała, że jesteście tej polityki inspiratorami, wyglądałoby to prawdopodobnie.

- To kłamstwo musi się liczyć z prawdopodobieństwem. Prawda o nie dbać nie musi! - wykrzyknął triumfalnie.

Już w myślach widziała, jak pożegnawszy ją, na kolanie zapisze ten bezcenny aforyzm. Nie było już jej Artka. Naprzeciwko siedział zajadły, napuszony swoją urojoną wielkością pospolity dureń.

Odwróciła się i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.

 

Patrzyła teraz w niebo, w stronę, skąd niosło krzyk ciągnących na północ dzikich gęsi. Zapadał już zmrok. Kończył się dzień. I gasł daleko na ciemnym horyzoncie ten krzyk bolesny.

Rozdział piąty

Stawili się wszyscy. Młodzi. Żywi. Tacy jak dawniej. Brat Eustachego z rozczochraną jak zawsze czupryną, którą przegarniał dłonią, gdy tylko nie wiedział, co z rękami zrobić. Teraz w jednej ma zrzutowego stena. Jagiełło. Dlaczego sam? Gdzie jest jego brat? Brat poległ. Czyj brat poległ, skoro Jurek dłonią przegarnia włosy?... Zygmunt? Jest Zygmunt. A ktoś mówił, że i on poległ. Nie, jest Zygmunt. I miejsce jest to samo. Szkolna klasa i ławka, w którą nie może się wcisnąć Malutki. Tylko ta ściana... Nie ma ściany. Jest ogromne, wypełnione obłokami niebo. A przecież jeszcze nie było godziny "W"? Są wszyscy. Eustachy patrzy na obłoki... I nagle cisza. Wszyscy podrywają się i stają w dwuszeregu. Za nimi ogromne obłoki. Niebo. Eustachy podchodzi do brata. Ale nie ma dla niego miejsca. Tam stoi Zygmunt.

- Ty zostajesz! Ty ubezpieczasz! - woła Jurek, przegarnia ręką włosy i pochylony biegnie nie kończącą się perspektywą szkolnej sali w stronę płynących niebem obłoków. Za nim inni. Ktoś odwraca się, jeszcze widać pożegnalny gest. I znów cisza. Tylko gdzieś łomocze głucho artyleria. Nie, to nie artyleria. To dzwon!

Eustachy budzi się. Leży w bezmiernej ciszy i nadsłuchuje głuchych uderzeń własnego serca.

Patrzy w jaśniejszy prostokąt okna, widzi nieruchome czuby wysokich sosen. Gwiazdy. Gdzie ja jestem? - myśli z wysiłkiem, jeszcze zanurzony w przejmującym śnie. Opuszcza nogi z posłania, chcąc trafić na swoje domowe pantofle, i wyczuwa stopami szorstką dziczą skórę. Wraca do rzeczywistości. Jest w swoim wybranym świecie. Skoro los go oszczędził, to dał mu prawo wyboru: Pasiecki, profesor, historyk, aktywny uczestnik życia umysłowego, wybrał dla siebie ciszę lasu, tajemnice nie wyjaśnionych a oczywistych decyzji zwierzyny, wszystko to, co laik nazywa polowaniem. To drugie życie absorbowało go zawsze w sposób niezwykle konsekwentny. To nie były tylko godziny, dni, czasem tygodnie spędzane w leśniczówce. To były misteria trudnego zasypiania, gdy przywoływał przed oczy leśne pejzaże, tajemniczy głos chrapiącej słonki na ciągu, misteryjny szept głuszcowego śpiewania. I tym razem Eustachy się uparł. Gdy jego lekarz wyraził wątpliwości, czy stan jego zdrowia jest już na tyle dobry, aby wolno mu było stracić z nim kontakt, profesor uśmiechnął się po swojemu i skontrował, że stan jego zdrowia jest jeszcze na tyle dobry, żeby nie odmówić sobie jesiennej puszczy i rykowiska jelenia.

Więc był tu, gdzie tyle razy wracał myślami, gdy chciał się uspokoić, zapomnieć o dręczącym świecie i kraju podzielonym przez ludzi gorzej niż w czasach zaborów, podzielonym tak, że od pół roku nie widział starszego syna, a z młodszym wymieniał tylko korespondencję. Więc jest tu, gdzie chciał być, i nie wiadomo czemu fala nocy zabiera go w tragiczne sierpniowe lata okupacyjnej młodości.

Leżał na wznak, patrząc w okno. Gwiazdy. Gałęzie sosen. Zawsze w zabobonny sposób czcił naturę za jej wspaniałą niezależność od ludzkich rozterek. Nie od człowieka, bo w końcu człowiek ją okrutnie morduje... Tym razem cisza go uspokoiła. Ale przecież to jest czas godów jelenia i nie cisza porusza myśliwego. Wyszedł z łóżka i podszedł do okna. W izbie było ciepło, leśniczy Matulka, odwieczny sojusznik w leśnych wyprawach, napalił po raz pierwszy tej jesieni w piecu. Pasiecki otworzył okno. Słuchał. Ale w pobliżu nie ryczał żaden jeleń. Nie ma co, zrobi, jak ustalili wieczorem, i pojedzie aż nad przepaściste wąwozy na północy leśnego obwodu. Teraz spać. Ale czy uda mu się zasnąć? Wrócił na posłanie.

Jak to często bywa, wrócił też w ten sam sen; jakby nie dośniony, pragnął się do końca ziścić. Tym razem zbiórka plutonu była w mieszkaniu Eustachego. Kłócili się o broń. Któryś twierdził, że kolega ukradł mu prywatną parabelkę. Raptem rozkaz. Przypadli do okien wyłożonych worami z piaskiem, wśród których stał wspaniały kaktus, duma gospodyni Eustachego. Gosposia, odsuwając się od strzelnicy, jęła podlewać roślinę. Gdy zniecierpliwiony odsunął ją i dopadł erkaemu, ujrzał, że cały plac Nowego Miasta jest w ogniu walki. Eustachy szczęknął zamkiem broni i raptem usłyszał straszny krzyk dowódcy:

- Nie strzelać! To nasi!

Eustachy wychylił się z okna i ujrzał szeregi ludzi z plastykowymi tarczami w rękach, w hełmach z plastykową osłoną, kłębiących się w walce z szeregami cywilnych przeciwników.

- To nasi! - krzyknął w stronę dowódcy.

- To Polacy! Nie strzelać! raz jeszcze doszedł go rozkaz i wtedy otworzył oczy.

Znów spokój zaokiennego świata. Uczuł, że za ostro bije mu serce. Zapalił światło, aby wziąć lekarstwo. Spojrzał na zegarek. Do wstawania było już tylko dwadzieścia minut.

- Nie będę zasypiał - postanowił z ulgą, pomyślawszy, że majaki już nie powrócą. - Nie strzelać! To Polacy! - powtórzył komendę dowódcy ze snu i roześmiał się gorzko.

 

Eustachy rychło zrozumiał, że nie podoła codziennym trudom podchodów i przestawił się na polowanie z ambony. Było w tym przykre poczucie degradacji... Od lat, od narodzin swej łowieckiej pasji wydrwiwał kolegów uprawiających ten rodzaj polowania. Siedzieć poza zasięgiem wzroku, węchu zwierzyny i czekać, aż przypadek przyniesie ją pod lufę, to była hańba. Ale los, własne słabnące serce skazały go na takie polowanie. Wegetacja na drabinie, jak drwiąco ongiś określał takie łowy, otwarła jednak przed nim pewne niespodziewane satysfakcje. Stał się obserwatorem dzikiego życia, koło którego przechodził przedtem nieuważnie, tropiąc zwierzynę. Teraz niemal się zaprzyjaźnił z lisią rodziną, co wieczór urządzającą pod jego amboną łowy na myszy. Ze zdziwieniem witał opóźnienie młodego rogacza, punktualnie jak austriacki urzędnik wychodzącego na zrąb. Darował życie samotnej łani, która nie brała udziału w rykowisku i zwykła co wieczór przychodzić do wodopoju przy śródleśnym bagienku. Przyzwyczaił się do swego leśnego bytowania i zauważył, że traktuje wszystko z większą może nawet niż dawniej ciekawością życia, ale z niewielką już myśliwską zajadłością. Polubił to w sobie, ale traktował też z pewną rezygnacją - jako sygnał końca. W człowieku przecież najpierw umierają jego pasje, później on sam...

Częściej też niż w latach ubiegłych gadał ze starym Matulką, który więcej w życiu widział jeleni niż pan profesor studentów. Co wieczór słuchał opowieści o burzach, które przez ubiegłe lata przetoczyły się przez tutejszy świat - mały, ale niosący wszystkie choroby i pasje wielkiego, o którym co wieczór było w telewizji. Dowiedział się, że zwiało sekretarza, który tak lubił polować, że za dobrego dzika dałby i maturę... Oczywiście rzecz się wyjaśniła w długiej opowieści, jak to gajowy Ziobro w drodze do awansu na leśniczego zaliczył zaocznie maturę dopiero za trzecim razem. Odyniec, strzelony przez sekretarza na tydzień przed kolejnym egzaminem, liczył sobie sto trzydzieści kilo i dyrektor gimnazjum, co się tak uparł, że Ziobrę czegoś nauczy, w dniu egzaminu wezwany został do komitetu, gdzie przez cztery godziny czekał na sekretarza. Przez ten czas jego protegowany zdał maturę. Ale tak w ogóle to zdaniem Matulki sekretarz był w porządku. O gospodarkę dbał, las rozumiał, wiedział, że trzeba tu ludzi, umiał ich ściągnąć... "Za niego mieliśmy wyniki". Ale zaczęło się to wszystko. Strajk poszedł, jeden i drugi próbował na ostro, to i zdjęli... A człowiek był uczciwy, że nawet ci, co go gonili, nic nie mogli znaleźć, nawet "Solidarność"...

- A jak Mamoń? Chyba go już nie ma, co?

- Komendant? Co go nie ma być? Jest. A jakże.

- I pensjonat? I knajpa? - zdziwił się profesor. Znał tutejsze stosunki i od lat podziwiał zaradność miejscowego komendanta, którego żona zdążyła już pobudować na terenie turystycznego miasta hotelik i knajpę z wyszynkiem...

- Ano, jest. I komendant. I knajpa. I wszystko, jak było... - Matulka uśmiechnął się melancholijnie.

 

Tego dnia odwiedził go nadleśniczy. Znali się od lat i Eustachy bardzo lubił tego człowieka. Tym razem gospodarz lasu był w świetnym humorze, ale spieszył się niezmiernie. Wyłuszczył, w czym rzecz. Przyśle po profesora samochód i sam go potem odwiezie, ale koniecznie go prosi, aby zechciał uczestniczyć w pożegnalnej kolacji dla niemieckich dewizowców - tak zwą potocznie zagranicznych myśliwych wykupujących w Polsce polowania. Eustachy najpierw się zdziwił, że już ta stonka wróciła, ale w gruncie rzeczy był temu rad, jak każdemu zjawisku, w którym mógł upatrywać objawów stabilizacji.

- Chociaż jeden człowiek z niemieckim. To przecież wstyd, żebyśmy jak dzikusy, psiakrew, ani słowa... A przecież i ja, i żona jesteśmy kompletne niemowy. Zegnamy ich. Bardzo mili ludzie. Polowanie im poszło. Profesorze - sądząc, że Pasiecki się waha, dorzucił półgłosem: - słyszałem, że pan w tym sezonie usiadł na ambonie. No więc przywabię panu byka, w porządku? Przyjedzie pan?

Nadleśniczy miał sławę najlepszego w Polsce wabiarza. Ryczał tak, że na jego zawołanie szły najcwańsze stare byki...

- No, propozycja nie do odrzucenia - roześmiał się Eustachy. - O której?

 

Nie żałował tego spotkania. Jeden z Niemców okazał się pracownikiem wielkiego wydawnictwa, znanego z historycznych albumów. Ale rarytasem owej biesiady okazała się ich opowieść o szoku, jaki przeżyli na początku swojego pobytu.

Oto wybierają się do Polski. Rodziny żegnają ich jak szaleńców pchających głowę w paszczę lwa. Stan wojenny, a oni, Niemcy, z bronią w ręku do polskiej puszczy. Choć byli pewni siebie, to jednak towarzyszyła im nutka niepokoju.

- I proszę sobie wyobrazić pierwsze chwile tutaj... Jeszcze nie znamy pana nadleśniczego, nikogo. Przedstawiciel "Orbisu" wita nas grzecznie. Zapewnia, że kwatery są przygotowane. "Zadzwonię po samochód" - powiada wykręcając numer. Stoimy przy oknie, a tu na podwórze zajeżdża okratowana milicyjna karetka. Przecież wiem, że to nie o nas chodzi, ale jednak... Wyskakuje milicjant. Z bronią. Nasz przewodnik podchodzi do okna i powiada: "Proszę, już przyjechali po panów!"

- Hotel Mamonia! - krzyknął po polsku Pasiecki.

Nadleśniczy się roześmiał. Znał już tę historię od orbisowca. No bo skoro obiecał Niemcom najlepszą kwaterę, to tylko pensjonat pani Mamoniowej...

- To nie do pojęcia! - pomstował w drodze powrotnej Pasiecki. - Sekretarza diabli wzięli, a taki Mamoń jest nie do pokonania. Co za kraj...

- Cicho! - syknął nadleśniczy. - Przyjechałeś tu zbawiać Polskę czy strzelać jelenia? Ryczy na nowym zrębie. Jutro go przywabię...

 

Pierwszy listopadowy śnieżek pobielił ulice. Czy taki mrozek mógł wykończyć akumulator? Rozrusznik przestał kręcić. Wera z pasją zatrzasnęła drzwiczki samochodu. Miała nie więcej niż piętnaście minut, aby znaleźć się na Pradze. Na szczęście nadjeżdżała taksówka. Stanęła.

- Dokąd? - pyta szofer.

Wera podaje adres i nagle czuje na sobie spojrzenie kierowcy.

- Jezus! Co ty tu robisz? - wita Jeryckiego.

- Zdradziłaś nas - mówi, nadęty, półgłośno, jakby ktoś ich podsłuchiwał.

- Nas? Jeśli tak, to wasza opluskwiająca poczta działa błyskawicznie.

- Po prostu czytałem "Papkin nie kolaboruje". Cieszę się, że mnie czytujesz...

- Zdradziłaś nas. Nie ma się co obrażać. Nadszedł czas wyboru.

- I ty wybrałeś? Taksówkę?... Uważaj, żółte światło... - ostrzegła kierowcę, ale już gwizdek milicjanta sprowadził taksówkę pod krawężnik chodnika. Dziennikarz najpierw bluznął fachowo, ale wobec milicjanta przyjął ton żebraczo-nachalny.

- Pasażerka mnie pogania... - usprawiedliwiał się prosząco.

Skończyło się na pouczeniu.

- Widzisz, jaka władza jest łagodna - zakpiła, gdy samochód włączył się do ruchu.

- Będę miał kazanie - oznajmił nagle z godnością.

- Jak to kazanie? Nie rozumiem.

- My też stosujemy pouczenia. W kościele w Leśnej Podkowie. W zeszłym tygodniu wygłaszał Artek. A już niedługo moja kolej...

Zaczęła się śmiać. Zahamował i wysadził ją w połowie trasy.

 

- Drogi ojcze, zechciej zrozumieć, że jest ogromna różnica w robieniu konspiracji przez was w czasie okupacji i przez nas dzisiaj. Powiem tak: teraz jest może technicznie trudniej. Was popierał cały naród, nas część. Znaczna, ale tylko część, bądźmy realistami. No, powiedzmy nawet, że większość. Ale za to jaka bezkarność! Was rozstrzeliwano. My mamy te wyroki trzy, pięć lat, i to wiadomo, że do najbliższej amnestii. Albo do naszego zwycięstwa. Co za opłacalność! To nie cynizm. Ale dziś walka polityczna jest po prostu także sposobem na przeżycie kryzysu...

Artur Pasiecki umówił się z Eustachym w mieszkaniu jego kolegi profesora, najwyraźniej wprowadzonego w sfery podziemia. Siedzieli naprzeciwko siebie - syn i ojciec - pogrążeni w klubowych fotelach w profesorskiej bibliotece, jak przedstawiciele prowadzących rozmowy sił politycznych.

- Śmieszne, że tak rozmawiamy - zauważył syn. - Zresztą wszystko, co tragiczne, musi mieć i wymiar śmieszności - błysnął aforyzmem. - Choćby to twoje internowanie. Poszedłeś siedzieć za mnie..

- Trzy dni, do wyjaśnienia - mruknął niechętnie starszy pan.

- Ale te trzy dni ocaliły mnie od aresztowania. Teraz pewnie powiesz, że to już wbrew tobie. Że powinienem siedzieć w imię wyższych racji... No tak, skoro mówisz, że należy z nami walczyć jako ze szkodnikami sprawy narodowej. Tak powiedziałeś. Cytuję twój artykuł...

- Program kontrrewolucji starców, pozwól, że teraz ja zacytuję, rzeczywiście czyni was szkodnikami narodowej sprawy...

- To cię zabolało?

- Jak zawsze, boli głupota, zwłaszcza własnych dzieci. Piszę teraz dłuższy esej o powstaniu warszawskim. Ty nie wiesz, że robicie to samo i tak samo. Wszystkie wasze frazesy są takie same. I oczywiście takie same byłyby skutki waszych działań, waszego szaleństwa, gdyby was nie rozbrojono. "Polska z woli Stwórcy ponownie ukrzyżowana" - dobre, co? Podobno przemawiałeś niedawno z ambony? A to jest cytat z naczelnego wodza z Londynu. Generała Sosnkowskiego. Który nie chciał powstania. Wolał konspirację ciągnącą się poza czas wyzwolenia. Bóg, opatrzność, imponderabilia... A naprawdę tylko samozatracenie i w końcu tragedia. Ty się dziwisz, że pochwalam tych, co rozbroili wasze szaleństwo w sposób taki, jak to się stało - bezkrwawy właśnie. A czy ty wiesz, że ja dzisiaj, gdyby historia mogła zawrócić, uważałbym za swój obowiązek strzelać do moich powstańczych wodzów?...

- Tato! Przestań. Może chcesz wody?

Artur wstał przestraszony i bezradny. Ojciec leżał w fotelu, oddychając spazmatycznie. Ręką odmówił pomocy...

- Zaraz - powiedział szeptem. - Tylko dokończę...

Zabrzmiało to okrutnie, jakby w przeczuciu końca dyktował swój testament.

- Tato! Przecież nic się nie dzieje. Rozumiem twoje stanowisko - bełkotał Artur bez przekonania, byle tylko go uspokoić.

- To wszystko, co was tak gnębi, z czym chcecie walczyć, cała wasza niesamodzielność, wszystkie uwarunkowania to jest właśnie rezultat tego, z czego jesteście tacy dumni - samobójczych powstań, świętych narodowych zrywów... Nie można dopuścić, aby każdy odcinek dziejów naszej głupoty miał ten napis: ciąg dalszy nastąpi.

- Tak, tato, w zasadzie masz rację - bąknął Artur, myśląc tylko o jednym, żeby ojciec nie umarł w tym obcym mieszkaniu.

- Masz rację! - Eustachy powoli przychodził do siebie, złapał oddech. - Masz rację... W tym kraju wystarczy mieć rację, aby nie mieć żadnej szansy.

Rozdział szósty

Któregoś dnia zadzwonił ojciec Wery. Oznajmił, że chce zasięgnąć u niej rady. Było to coś tak niezwykłego, że aż się roześmiała.

- Może zmieniłeś pracę? Zostajesz dziennikarzem?

- Jesteś bliska prawdy. Pamiętasz, jak mnie męczyłaś, żeby się bawić w szukanie?... Kiedy byłaś daleko od schowanej lalki czy piłki, było "zimno", potem "cieplej", aż wreszcie "gorąco", gdy byłaś niemal u celu. Więc jest ciepło... Wiem, że nie lubisz oglądać mego urzędowania, więc wpadnij wieczorem, zrobimy sobie kolację... Pani Antonina jest chora.

- A, stary cwaniaku, tu cię mam... - zażartowała, dobrze wiedząc, że ojciec na pewno ma jakąś poważniejszą sprawę.

 

Mech zaczął od kolacji, zażądał, aby mu zrobiła ni mniej, ni więcej, tylko włoską pizzę. Okazało się. że zgromadził przecier pomidorowy, sardynki, grzybki, suchą kiełbasę...

- Coś z tego na pewno się przyda... - oznajmił, bezradnie demonstrując stół kuchenny.

Rozbawiona tak mało dramatycznym preludium do poważnej sprawy, której się spodziewała, przystąpiła do pracy. Wałkowała ciasto, gdy stary wkroczył do kuchni z małym magnetofonem.

- Co za młodzieżowy styl? - powitała z uznaniem, pewna, że ojciec uraczy ją jakimś nagraniem. Nieraz przecież w zabawny sposób ulegał zupełnie mu obcym modom i zamiłowaniom.

Ludzie by się wyśmieli i nikt by nie uwierzył, że Mech może być taki - pomyślała, zanim usłyszała pierwsze słowa nagrania. Bo nie było to uderzenie elektrycznej gitary...

"Z kim mamy do czynienia? Jeśli się nie umie odpowiedzieć na to pytanie, mnóstwo pary idzie po prostu w gwizdek. Skoro zimna wojna domowa trwa, skoro nadal traktuje się nas jak Zulusów pozbawionych praw w jednym z bantustanów Afryki Południowej, nie możemy ograniczać się do mówienia źle o matkach ludzi z aparatu władzy, którzy zrobili z naszego kraju Dahomej czy Paragwaj, i którym tylko odwagi brakuje, by w praktyce wprowadzić u nas rządy Pol Pota..."

To był głos Artura Pasieckiego. Zatrzymała taśmę.

- Co to jest?

- Nie znasz jego gazetki dźwiękowej? Z Wolnej Europy... - uzupełnił, widząc jej dezorientację. - Nadają to już drugi tydzień w odcinkach. A ten fragment pojawi się zapewne jutro lub pojutrze. Co się tak gapisz? Od tego jesteśmy.

- To pójdzie jutro czy pojutrze? Tato, słusznie pytałam, czy nie zmieniasz zawodu. Jesteś redaktorem. Jeżeli to puszczacie... Wy to puszczacie.

- No właśnie - wzruszył ramionami. - Ściślej mówiąc, szef. Chcesz posłuchać do końca?...

Pizza się udała. Kłócili się i godzili na przemian. Mech stał przy gazowym piecu jak szyldwach, tłumacząc jej, że decyzje polityczne mówią, żeby takich jak Artek nie ruszać... Więc siłą rzeczy robią to, co robią.

- On, jak wiesz, co drugi tydzień wygłasza przemówienie z ambony w Leśnej Podkowie...

Ukrywa się. Konspirator. To niewiarygodne! - znała przecież sytuację, domyślała się niejednego, ale co innego domyślać się, a co innego po prostu wiedzieć...

Dopiero gdy wyszła od ojca, uświadomiła sobie, że właściwie wcale jej o nic nie pytał. Dlaczego więc mówił, że potrzebuje jej rady?

 

Trudno było zaparkować w pobliżu kościoła. Tyle samochodów. Większość z warszawską rejestracją - zauważyła reporterskim okiem, wmanewrowując swój wóz na wypatrzone ciasne miejsce przy chodniku. Idąc w stronę kościoła przyłapała na sobie trochę ciekawych spojrzeń, ale gdy weszła do środka, nie myślała o otoczeniu. Niespodziewanie dla siebie samej, coś ją cofnęło za jakiś niedokładnie rozpoznany próg dzieciństwa... Wędruje z babcią do kościoła. Kiedy to mogło być? Tylko na wakacjach na Podhalu, u babci, a babcia umarła, gdy miała lat sześć czy osiem. Potem już ojciec nie tolerował kumania się z Panem Bogiem. Dziwiła się sobie, że wchodząc do wnętrza przestała być czujnym reporterem. A kim się stała? Przecież nie wierzącą, dążącą do Boga? Nie, ale kimś, kto wraca w klimat tego, co w dzieciństwie było dobre i święte. Dziwaczność tego wzruszenia - przyszła przecież odbierać zupełnie inne emocje - bardzo ją samą zdziwiła. Nie chcąc tracić tych chwil dobrego zdziwienia, pokornie przycupnęła w ławie i w toku nabożeństwa przestała nawet śledzić poczynania sąsiadów, poddała się tłumnym reakcjom i z rozczuleniem myślała o tym opuszczonym przez siebie świecie dzieciństwa, uczestnicząc teraz w dorosłej powadze obrzędu...

Ale rzeczywistość i tutaj realizowała swój groteskowy scenariusz. Rzeczywiście zobaczyła stojącego na ambonie Artura Pasieckiego. Mówił sztucznie natężonym głosem, ostentacyjnie zwalniał frazy. 0n naprawdę wygłaszał kazanie.

Usłyszała, że w kraju głęboko katolickim walczyć z kościołem i religią, niwelować nachalną kontrpropagandą wpływ charyzmatycznego przywódcy współczesnego chrześcijańskiego świata mogą tylko ludzie, których szatan oślepił. Ci ślepcy odrzucili od siebie wszystkich, którzy mają wpływ na społeczeństwo, którzy są dla niego wzorami i autorytetami... - tutaj głos załamał się autentycznym wzruszeniem; mówiąc to myślał przecież o sobie - i próbują daremnie wpływać na innych za pomocą "policyjnych represji". Wszystkie te poczynania wskazują, że reżim cechuje mentalność już nie Stalina, ale Pol Pota...

Uratował ją ten Pol Pot jak podarunek losu. W olśnieniu pojęła, co mu po tej mszy powie. Bo koniecznie musi powiedzieć. Z gardłem zaschniętym od emocji słuchała dalszych patetycznych słów mowy politycznej, przybierającej kształt kazania.

Że ich stąd Chrystus nie wypędzi,.. - myślała, gdy tłum zaintonował "Boże, coś Polskę".

Wysunął się z zakrystii w otoczeniu dwóch mężczyzn. Dopadła go od razu. Na jej widok cofnął się jak bohater bulwarowego melodramatu przed kochanką czyhającą z butelką witriolu u progu kościoła po zaślubinach niewiernego.

- Nie uciekaj, tylko parę słów - przytrzymała go.

- Proszę - zatrzymał się posłusznie.

Nie wyciągnęła ręki.

- Tym razem to nie będzie kazanie dla publiczności - gniewnym gestem głowy wskazała na jego towarzyszy.

- Ach, dobrze, zostawcie nas na chwilę.

- Mam tylko jedno pytanie. Dlaczego mówiłeś o tym Pol Pocie? Dziś Pol Pot w kościele, a jutro lub pojutrze w Wolnej Europie...

- O czym ty mówisz?

- O twoim czytanym dzienniku. Udostępniono mi nagranie, które przygotowałeś do emisji.

- Kto? Kto ci udostępnił? Co to za bzdury!

- Przecież jutro powiesz, że "władzy tylko odwagi brakuje, aby zaprowadzić rządy Pol Pota". Powiesz, pewny bezkarności, ty konspiratorze, którego adres znają nawet sierżanci milicji. Artek, uważaj! Jesteś wściekły. Toczysz ślinę. Po prostu toczysz ślinę... - odwróciła się i czując dławienie w gardle, pobiegła w stronę samochodu.

 

Dopiero śmierć ojca uzmysłowiła Arturowi, jak bliski i potrzebny mu był ten człowiek. Wiadomość w dzienniku telewizyjnym przyjął z osłupieniem, jakby się dowiedział, że świat jest już po katastrofie atomowej, a on żyje, popija herbatę... Zerwał się od stołu: zanim pomyślał, jął się pospiesznie ubierać. W pewnej chwili włączył się jakiś sygnał alarmowy, że chce iść tam, gdzie oni mogą na niego czekać. Ale zaraz, jakby go ta wiadomość otwarła na całą prawdę, uzmysłowił sobie, że przecież sam wie o tym doskonale, iż od dawna jest zdekonspirowany... Ale gdyby mnie zamknęli nad jego trumną, zobaczyłby, że to ja przecież mam rację... Dziwaczność tego skojarzenia dotarła do niego natychmiast i wtedy zdał sobie sprawę, że ojca nie ma i już nigdy go o niczym nie przekona. Ani on mnie - dodał w myślach i zastygł z szalikiem w ręku. Czemu nie zadzwonił do niego przed paru dniami? Przecież chciał. Czego się obawiał? A teraz nie ma na świecie człowieka, wobec którego racji mógłby ustąpić bez obawy...

Ogarnęło go obezwładniające poczucie opuszczenia. Cóż z tego, że jeszcze go słuchają? Słuchają, gdyż udaje kogoś innego. Czegóż to on, inteligent o zajadle laickiej umysłowości, szuka w kościele? Audytorium? "Szukasz pomocy u mułłów. Fundamentalista - drwił z niego ojciec w czasie ostatniej kłótni. - Władze episkopatu mają poczucie historycznej odpowiedzialności. A ty szukasz pomocy u małych, ciemnych fanatyków, chowasz się za ich sutanny. Mój syn!"

Jechał tramwajem, potem szedł wolno ojcową uliczką i chociaż nie płakał, to co chwila musiał wycierać nos. Humorystyczny smarczący żałobnik - pomyślał o sobie. Ale szedł jakby obok siebie, z nie znanym dotychczas poczuciem dystansu wobec siebie samego. Nie wiedział przecież nawet, gdzie ojciec umarł - w domu czy w szpitalu?... Nie, nie w szpitalu, przecież by mnie zawiadomił. Czemu mnie nie zawiadomił? -- rozżalił się nagle. Ale jak, skoro nie znal mojego adresu? A milicjanci znają. Wizyta Wery w kościele i to jej gadanie na temat gazetki. Tak, wysłuchał jej następnego dnia w Wolnej Europie... Na pewno ojciec jest w domu... To znaczy: nie ma ojca... Ale skoro umarł w domu, to nie cierpiał.

 

Ojciec, ubrany w ciemny garnitur, leżał na nie pościelonym tapczanie, sztywny jak własny pomnik, a Artur siedział przy jego biurku wertując maszynopis artykułu o powstaniu, o którym mówił mu w ostatniej rozmowie. "Jedno z wielu" - brzmiał tytuł. Znał poglądy ojca, ale teraz, w formie już uporządkowanej, olśniły go klarownością myśli, młodzieńczą żarliwością tonu i tym, co było poza słowami, a co on, z łaski ojca, wiedział i miał przemyśleć... Okrucieństwo absurdalnych założeń taktycznych powstania, które musiało przynieść "cmentarny plon"...

Spostrzegł, że maszynopis został podzielony na równe rozdziały, z których każdy kończył się ręcznym dopiskiem: cdn. Ojciec miał to drukować w odcinkach? Trzeba się dowiedzieć, w jakim piśmie. Doczytał ostatnią stronicę. I zamykające tekst zdanie: "Skończyłem opowieść o narodowej tragedii - jednej z wielu zawinionych przez wiarę w obcą pomoc, przecenianie sił własnych, zaufanie do bogoojczyźnianego frazesu miast do programu politycznego. Skończyłem, ale gwoli twej refleksji, czytelniku, zostawiam znak cdn jako sygnał, że nasza historia nigdy się nie kończy, póki my żyjemy, i że trzeba, byśmy jej ciąg dalszy dyktowali świadomi błędów przeszłości i zdolni, dzięki tej świadomości, sprawić, by się nie powtarzały. A więc ja, stary profesor historii, u schyłku swej drogi stawiam te litery jak posłanie do następnych pokoleń - cdn".

Artur siedział z dłońmi położonymi na tej ostatniej kartce, jakby chciał złożyć na niej ślubowanie.

Na pogrzeb zawiózł go taksówką Jerycki. Był poważny, pełen współczucia, służył przez cały czas załatwiania kłopotliwych formalności rzeczową pomocą... Przyjaciel.

Podczas pierwszego zawału ojciec powiedział synom, że chce być pochowany tradycyjnie. "To nie wiara, to szacunek historyka dla obyczaju" - wydawał wówczas testamentne zalecenia, wykpiwany przez Artka i Rudka. Nie było Rudka na cmentarzu. Przyszła depesza z jego firmy, że nie są w stanie przekazać mu wiadomości, gdyż przebywa w Afryce.

Ludzi niewiele, a prawie nikogo, kogo by znał bliżej... Tylko Wieluń i dwóch uniwersyteckich kolegów z katedry...

A nad grobem przemawiał nie rektor, nie profesor, lecz zgodnie z wolą Eustachego jego powstańczy kapelan. Siwiuteńki staruszek, który zwracał się do zmarłego jak do kolegi...

- Kiedy rzucę tę grudę na twoją trumnę, to zabrzmi ona echem jak dzwon dla Kolumbów, dla tych, którzy nigdy nie żałowali siebie...

 

Następnego dnia była niedziela. Odwołał tradycyjne przemówienie z kościelnej ambony w Leśnej Podkowie, ale przez to nie wiedział, co ze sobą począć. Gnał go jakiś nerwowy niepokój.

Gdybym był starszy, tobym pewnie uznał, że mam stan przedzawałowy - pomyślał w pewnej chwili i poczuł, że dziwne podniecenie zaczyna przeradzać się w strach. Strach, że jest sam. Od dawna wiedział, że jest sam, ale uważał to za heroiczny wybór. Teraz był sam i wiedział, że nie ma w tym żadnego aktu woli, żadnego wyboru. A może zadzwonić do Wery? Mogła przyjść na cmentarz! A zresztą do diabła z tym małym chłopczykiem potrzebującym pociechy!

Włożył kożuch i czapkę, nie wiedząc jeszcze, dokąd pójdzie. Było słonecznie. Za miesiąc wiosna. Czuło się już ciepło. Może pójść do Jeryckiego? Nagle uzmysłowił sobie, że Jerycki stoi w obliczu próby. Dzisiaj też ma przemawiać w kościele. Która to godzina? Oczywiście, zdąży. Jeśli tylko złapie taksówkę... Tak, wejść między ludzi. Zobaczyć towarzysza walki. Jak na zamówienie, nadjechał wolno rozglądający się po chodnikach taksówkarz.

- Leśna Podkowa... - rzucił siadając.

- Dobra, zdążymy... - mrugnął do niego cwaniak zza kierownicy. Widocznie zdarzało mu się wozić ludzi na nabożeństwa z jego udziałem. Artek, wciśnięty w kąt siedzenia, przypomniał sobie słowa kapelana nad grobem ojca. Na pewno był w nich profesjonalny patos, zwłaszcza to nawiązanie do Sienkiewicza: "Już nie wstaniesz, Eustachy, choćby larum grali, że ojczyzna w niebezpieczeństwie..." A potem słowa jakby z ostatniej ojca książki "Jedno z wielu": "Mądrość takich jak ty, doświadczonych przez ogień historii, była nam tak potrzebna..."

Taksówka zahamowała. Artek zapłacił i wysiadł. Był przed kościołem. Tłok, ale ludzie na jego widok rozstępowali się z szacunkiem. Stanął pośrodku tłumu. Jerycki właśnie wchodził na ambonę. Zaczął mówić.

Artek stał i słuchał. To były jego słowa. Jerycki powtarzał te same argumenty i chwyty polemiczne. Boże, byle nie Pol Pot - pomyślał z nagłym wstydem, jakby odczuł, że obok niego stoi szydercza Wera... Mówił o prawie do konspiracji i obowiązku konspiracji... W pewnej chwili, gdy powiedział: "Wierni - sursum corda! - chciałbym was zawiadomić, że w Polsce ukazuje się czterdzieści tysięcy tajnych gazetek, że są one we wszystkich większych zakładach pracy...", Artek - jakby w nagłym olśnieniu, natchnieniu prawdą - odwrócił się i zaczął w tym gęstym tłumie słuchających nabożnie ludzi przepychać się ku wyjściu.

Jeżeli to prawda - myślał - jeżeli to prawda, to w ilu miejscach trzeba głosić to hasło mojego ojca: cdn? Ciąg dalszy nastąpi. Ciąg dalszy naszej historii. I oby nie był dalszym ciągiem ulegania furiom, które do tej pory tak tragicznie kształtowały nasz los. Co ja mam robić? Co zrobić ze sobą, co zrobić dla kraju, w którym żył mój ojciec, święty bratobójca z wyroków historii.

Był już na zewnątrz. Popatrzył w czyste przedwiosenne niebo. Odwrócił się i miał teraz w oczach zwrócony do niego plecami zwarty tłum...