Archiwum  

Życie z dnia 2001-05-17

 

Andrzej Chąciński

Życie Andrzeja Brychta

 

O człowieku, który nie umiał korzystać ani z peerelowskiego rezerwatu dla pisarzy, ani z emigracyjnej wolności


Sprawa, z którą chciałbym zapoznać czytelników, dotyczy wydarzeń toczących się w latach 1957–97 wśród osób należących do dwóch środowisk. Pierwsze, składające się z działaczy rządzącej w Polsce przez 40 lat partii, jest, jak może się wydawać, dobrze znane. Działanie jej członków zmieniało życiorysy i kształtowało zachowanie jednostek wchodzących w skład nawet najdalej od partii położonych środowisk. Drugim obszarem, w którym funkcjonował bohater tego tekstu, był krąg osób składający się z prozaików, krytyków i poetów prawie w stu procentach zrzeszonych w Związku Literatów Polskich. Pisząc o jednym z nich - pisarzu Andrzeju Brychcie, chciałbym opowiedzieć, jak to się stało, że ten jeden z najzdolniejszych polskich prozaików lat 1956–70 z doskonale zapowiadającego się autora opowiadań stał się kolejno - zamieszanym w działalność polityczną autorem, niechcianym w środowisku emigrantów emigrantem, a później - dobrowolnym pisarzem propagandowym PZPR-u. I w końcu - kimś wzbudzającym niechęć i obrzydzenie po obydwu stronach. O tym, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaczął zdawać sobie sprawę z rezultatów swojej działalności, świadczą słowa z listu do jednego z jego bliskich znajomych. Napisał w nim, co następuje: "I wcale mi się nie podoba to co mam i to co niby znam i to co ja z tym życiem zrobiłem".

Młody zdolny

W 1957 roku do grupy osób publikujących w wychodzącym jeszcze nieregularnie piśmie "Współczesność" dołączył Andrzej Brycht, wcześniej zamieszczający utwory prozą i wiersze w PAX-owskich "Kierunkach". Otrzymywał stamtąd również stałe, skromne wynagrodzenie, wypłacane w formie miesięcznego "ryczałtu". Póki publikował w "Kierunkach", był w środowisku literackim Warszawy osobą nieznaną. Koledzy, z którymi w ciągu kilku miesięcy zaprzyjaźnił się we "Współczesności", wiedzieli o Brychcie, że miał za sobą bliżej nieokreśloną sprawę kryminalną i służbę wojskową, którą odbył jako górnik w Wojskowym Korpusie Górniczym. O tym, jak przebiegała jego służba - nie wiedzieli, poza tym, że zakończył ją jako pacjent zakładu psychiatrycznego w Lublińcu, dokąd został skierowany przez władze wojskowe.
Do redakcji "Współczesności" przyniósł wiersze o pracy w kopalni. Zostały jednak zdjęte przez cenzurę i redakcja zdecydowała się zastąpić je innymi. Kiedy wiersze Brychta się ukazały, wywołały szereg komentarzy w innych pismach, wytykających autorowi używanie słów, których "w wierszach się nie używa". Większe zainteresowanie krytyków i czytelników wzbudziły jego wydrukowane w następnych numerach "Współczesności" opowiadania: "Balbina", "Cygan", "Dom bez klamek", "Suche trawy"... Utworami tymi zainteresowali się krytycy o znanych nazwiskach: Ryszard Matuszewski, Andrzej Kijowski i Artur Sandauer.
W połowie 1958 roku, kiedy patronat nad "Współczesnością" objęło wydawnictwo "Ruch", Brycht został jednym z redaktorów pisma. Pracował w nim od lipca do listopada 1958 roku. Stracił pracę w redakcji, kiedy trafił do więzienia, skazany za pobicie mężczyzny na swoim wieczorze autorskim. Na wieczorze tym pijany mężczyzna obraził znajomą Brychta. Z więzienia wyszedł po siedmiu tygodniach, w wyniku interwencji Jerzego Putramenta, opiekującego się w tym okresie młodymi pisarzami.
Oprócz opowiadań Brycht w tym okresie drukował we "Współczesności" również reportaże. Jednym z nich był, zamieszczony w lecie 1958 roku, reportaż ze środowiska "marginesu społecznego" Łodzi pt. "Piotrkowska". Wzbudził on duże zainteresowanie czytelników nie tylko swą autentycznością, ale również tym, że osoby i fakty, które Brycht przedstawił w tekście, w większym niż zwykle stosowanym stopniu mogły być tworami wyobraźni autora. Stosunek Brychta do spraw tego rodzaju cechowała beztroska. Umieszczanie zmyślonych osób w reportażach, a prawdziwych w opowiadaniach i przedstawianie w sposób wygodny dla siebie zaistniałych faktów z biegiem lat stało się "metodą pisarską" tego autora, narażającą go na poważne konsekwencje. Do sprawy tej jeszcze wrócimy.
Okres lat 1959–60 wypełniły Brychtowi intensywne kontakty z warszawskimi pismami i częste podróże z Łodzi do Warszawy. Jednak najwięcej czasu spędzał w mieszkaniu matki przy ul. Wólczańskiej w Łodzi. Było to w tym okresie jedyne miejsce, w którym mógł się zająć pisaniem. W 1960 roku miesięcznik "Twórczość" zamieścił jego dłuższe opowiadanie pt. "Noc w środku życia". Jakiś czas później Jerzy Andrzejewski opublikował w "Trybunie Ludu" pochlebną recenzję z tego opowiadania. Zarówno publikacja opowiadania w "Twórczości", jak i artykuł Andrzejewskiego sprawiły, że w środowisku warszawskich pisarzy Brycht został uznany za jeśli nie najzdolniejszego, to jednego z najzdolniejszych młodych twórców.
Na sytuację
materialną Brychta nie miało to jednak prawie żadnego wpływu. Podczas pobytów w Warszawie nocować musiał u kolegów. O przeniesieniu się z Łodzi do Warszawy nie mógł nawet marzyć. Do głównych przeszkód należały brak stałych dochodów oraz przepisy uniemożliwiające zameldowanie się na stałe w Warszawie.
Jedynym stałym dochodem, którym Brycht dysponował w tym okresie, był ryczałt w PAX-ie, który w całości, jako alimenty na wychowanie syna, trafiał do jego żony. Zresztą, związek swój traktowali już jako niebyły. W Łodzi Brycht spędzał czas z Barbarą N. - artystką plastyczką, też niedysponującą własnym mieszkaniem, wynajmującą pokój u znajomych. Zarówno jego, jak i jej kłopoty w tej dziedzinie sprawiły, że w 1960 roku zdecydowali się wyjechać do Jeleniej Góry.

Uroki prowincji

Wyjechali z Łodzi tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami. Na dalekim przedmieściu Jeleniej Góry wynajęli składające się z dwóch pokoików mieszkanie. W Jeleniej Górze mieszkali rok, albo nieco dłużej. Brycht drukował reportaże w piśmie "Nowiny Jeleniogórskie", przysyłał też artykuły do łódzkich "Odgłosów". Barbara pracowała. Jednak po dłuższym okresie zdecydowali, że lepiej będzie wrócić do centralnej Polski.
Jak później zwierzali się bliższym znajomym, podczas pobytu w Jeleniej Górze zrozumieli, iż urządzić się mogliby tylko w dużym mieście. W mniejszym staliby się z czasem członkami miejscowej elity, bez możliwości zmiany miejsca zamieszkania. Zresztą, nawet w okresie, kiedy mieszkali w Jeleniej Górze, Brycht musiał od czasu do czasu jeździć do Warszawy, choćby po to, aby pokazywać się w redakcji PAX-owskich "Kierunków".
Obojgu, jak się wydaje, pobyt w Jeleniej Górze bardzo dobrze zrobił. Nabrali dystansu do warunków i środowiska, w którym się wychowali. Brycht większość wolnego czasu spędził tam, pisząc opowiadanie pt. "Miasto z dymu". Było to jego rozliczenie się z okresem wczesnej młodości. W Jeleniej Górze napisał też parę krótszych opowiadań, z których jako najciekawsze można wymienić: "Paryż z zającem w herbie", "Gwarancja na los", "Paryż 1900"...
W 1961 roku na rynku ukazały się dwie pierwsze książki Brychta. Wydawnictwo PAX wydało zbiór reportaży pt. "Czerwony węgiel", a "Wydawnictwo Łódzkie" - zbiór opowiadań pt. "Suche trawy". Krytycy obie książki ocenili wysoko.
Parę miesięcy później jako dobrze zapowiadający się prozaik został przyjęty do Związku Literatów Polskich. W tym samym czasie emigracyjna fundacja imienia Kościelskich przyznała mu nagrodę - stypendium.
Wszystko to jednak nie zmieniło jego sytuacji. Warunki materialne, w jakich się w tym czasie znajdował, były bardzo skromne. Z Barbarą z biegiem czasu przestał się widywać. Aby załatwić jakąkolwiek sprawę w redakcji, musiał podróżować z Łodzi do Warszawy. W jednym z pochodzących z tego okresu opowiadań tak napisał o młodym, przypominającym jego samego pisarzu: "młody literat - w świadomości społecznej stwór to nieokreślony, a groźny. Gość na wariackich papierach, który sam sobie, a muzom zapisuje... W naszym precyzyjnym życiu nie posiada zwykle pieniędzy...".
Tak napisał w opowiadaniu, które w niedługim czasie miało zmienić jego sytuację. Na razie jednak, tzn. w lecie 1962 roku, z braku pieniędzy na wyjazd wakacje spędzał w Warszawie. W sierpniu skorzystał z zaproszenia dwóch również piszących kolegów i pojechał z nimi na parę dni do Oświęcimia. Reżyser Wanda Jakubowska kręciła tam film wg scenariusza Tadeusza Hołuja pt. "Koniec naszego wieku". Towarzysz podróży Brychta poeta Stanisław Grochowiak miał uzgodnić jakieś szczegóły z drugim reżyserem filmu, dla którego przygotowywał scenariusz. Jazda samochodem przez Kraków, później noclegi w znajdującym się w pobliżu obozu budynku szkoły i przede wszystkim czas spędzony w samym obozie zrobiły na Brychcie duże wrażenie. Możliwe, że gdyby to była tylko wycieczka do muzeum, bez możliwości osobistego zapoznania się z terenem obozu i gdyby nie był świadkiem zderzenia filmowej rzeczywistości ze wspomnieniami tragedii, która tam miała miejsce, nie poczułby, że wycieczka jest tematem zasługującym na opisanie. Po paru dniach spędzonych w Oświęcimiu, wrócili do Warszawy.
W tym samym sezonie pojechał ze znajomymi nad jeziora augustowskie i wracając z nimi przez Gdańsk do Warszawy, parę dni spędził na Mazurach. W jednym przypadku jako miejsce noclegu wybrali hotel mieszczący się w poniemieckich zabudowaniach wojskowych. Budynek stał na skraju niedużego lasu, wypełnionego zrujnowanymi betonowymi bunkrami. Z tablicy stojącej przy wjeździe na teren hotelu dowiedzieli się, że znajdują się na terenie byłej kwatery Hitlera. Po spędzeniu nocy w hotelu i dokładnym obejrzeniu bunkrów pojechali dalej. Bunkry nie zrobiły na nich dużego wrażenia. Były to tylko niewiele im mówiące zwały popękanego na skutek wybuchów betonu. Brychta te sprawy wtedy jeszcze nie interesowały. Nie interesował się wojną i okupacją. Czytanie i pisanie na takie tematy uważał, jak powiedział jednemu z kolegów, za "grzebanie się w przeszłości".
Po wakacjach spędzonych z warszawskimi znajomymi wrócił do Łodzi. W Warszawie przez dłuższy czas przestał się pokazywać. Na wiosnę poznał studiującą na Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi studentkę z Warszawy - Małgosię M. Jej mieszkający w Warszawie rodzice byli rozwiedzeni. Oboje pracowali w stolicy na wysokich stanowiskach. Ich córka była przeciwieństwem spokojnej Barbary. Szczupła, pijąca alkohol i nieprzywiązująca większej wagi do ubiorów, nazywana była przez kolegów "Indianką".

Chuligan

W lecie 1963 roku Brycht zgodził się wziąć udział w spotkaniu ze studentami na terenie Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Po spotkaniu na sali wybuchła awantura. Jeden ze studentów stwierdził, że prozie Brychta brakuje autentyczności. Doszło do rękoczynów. Pobity przez Brychta student trafił do szpitala, a Brycht został aresztowany. Sprawa trafiła do prokuratora. Sytuację pisarza pogorszył fakt, że pobity student parę dni wcześniej został członkiem partii i nazajutrz po spotkaniu miał razem z innymi otrzymać legitymację z rąk wiceministra spraw wewnętrznych Moczara. W czasie procesu prokurator zażądał skazania Brychta na osiem lat więzienia. W pierwszej instancji dostał dwa lata. Jako okoliczność łagodzącą uznano orzeczenie lekarza ze szpitala w Lublińcu mówiące o częściowej niepoczytalności oskarżonego.
W więzieniu, w pierwszym okresie w Łodzi, a później w Sieradzu, Brycht otrzymał zezwolenie na pisanie. W liście do matki stwierdził, że pisze "zachłannie". W ciągu paru miesięcy napisał 200 stron maszynopisu, w tym opowiadanie na 70 stron pt. "Wycieczka Auschwitz-Birkenau". Był to literacko wzbogacony opis odbytej z dwoma kolegami wycieczki do Oświęcimia. Z dłuższych opowiadań napisał tam również nowelę pt. "Żywi".
W więzieniu Brycht napisał 25 opowiadań. Wyszedł po kilku miesiącach, uniewinniony w II instancji w maju 1964 roku.
Złożone w miesięczniku "Twórczość" dwa opowiadania Brychta - "Wycieczka Auschwitz-Birkenau" i "Żywi" zrobiły na redaktorach pisma duże wrażenie. Kierownik działu prozy w miesięczniku zatelefonował do autora z gratulacjami. Opowiadanie "Wycieczka Auschwitz-Birkenau" ukazało się w "Twórczości" w grudniu 1964 roku. Opowiadanie "Żywi" zatrzymała cenzura.
Zachęcony dobrym przyjęciem tekstów młody prozaik w lecie 1965 roku napisał następne dłuższe opowiadanie - "Dancing w kwaterze Hitlera". Opowiadanie to tym różniło się od wcześniejszej "Wycieczki", że wydarzenie, które autor przedstawił czytelnikom, było w całości literacką fikcją. Jedynie miejsce akcji można było znaleźć na mapie. Był to hotel w pobliżu bunkrów pod Kętrzynem. Treścią opowiadania była historia miłości przebywającego na wakacjach chłopca do należącej do innego środowiska dziewczyny. W Kętrzynie spotykają bawiącego na wakacjach Niemca, odbywającego mercedesem podróż po Mazurach. Do czego doszło między Niemcem a dziewczyną czytelnicy utworu mogą się domyślać.
Opowiadanie to parę miesięcy później ukazało się w "Twórczości". Mimo iż podobnie jak poprzednie wzbudziło duże zainteresowanie krytyki, nie zabrakło również głosów pełnych wątpliwości. Autorowi wytykano przeładowanie utworu publicystyką, w mniejszym stopniu w stosunku do sprawy nawiązania znajomości młodych ludzi z Niemcem, ile w opisach zachowania tzw. "bananowej młodzieży" w kawiarniach i restauracjach na Mazurach. Brycht, wkładając w usta swego bohatera krytykę środowiska synów i córek ministrów i dyrektorów, dawał upust swojej osobistej nienawiści. Bowiem warunki, w których się wychowywał, były zupełnie inne niż te, w których oni się wychowywali.
Krytycy partyjni uznali jednak zamieszczoną w opowiadaniu krytykę "bananowej młodzieży" za właściwą. Zaś podczas dyskusji w redakcji "Twórczości" kierownik działu prozy miesięcznika odpowiadając na zastrzeżenia odnośnie zbyt dużej ilości publicystyki w opowiadaniu, podobno powiedział, że "proza żywi się publicystyką".
Zastanawiające też było to, że oba opowiadania Brychta znalazły wielu zwolenników nie tylko w kraju, ale i wśród osób zamieszkałych na emigracji. Paryska "Kultura" w numerze z marca 1967 roku zamieściła życzliwy artykuł pt. "O pisarstwie Andrzeja Brychta", a jury "Wolnej Europy" w tym samym okresie uznało "Dancing" za trzecią na liście najwartościowszych publikacji krajowych roku.
Wydanie książkowe obu opowiadań ukazało się nakładem PAX-u na początku 1966 roku. W ślad za licznymi pochlebnymi recenzjami MKiS przyznało pisarzowi stypendium w wys. 15 tys. zł, a Związek Literatów Polskich - 5 tys. Podpisał również Brycht kilka umów z wydawnictwami, a także za niezrealizowane jeszcze filmy, oparte na opowiadaniach, dostał zaliczkę w wys. 30 tys. złotych.
Z Małgosią, z którą ożenił się po wyjściu z więzienia, rozszedł się. Fakt, że z miesiąca na miesiąc zaczął dobrze zarabiać, znalazł odbicie w jego sposobie ubierania się, zainteresowaniu dobrymi tytoniami do fajek, płaszczami Burberry i kapeluszami marki Eden. Od redaktora Lisowskiego z "Twórczości" kupił samochód marki Citroen, na którym, jak się chwalił, pokonanie odległości między Warszawą a Łodzią zabierało mu niecałe dwie godziny. Z mieszkania, w którym po ślubie zamieszkał z Małgosią, wyprowadził się.

Cena paszportu

Opowiadaniami Brychta zainteresowali się przedstawiciele firmy Carl Hanser Verlag. Za radą tłumacza Janusza von Pileckiego zaprosili autora na dwa tygodnie do Monachium. Wyjechał w grudniu 1966 roku. Czy miał jakieś trudności z otrzymaniem paszportu, nie wiemy. Dwa lata wcześniej, kiedy chciał osobiście odebrać w Szwajcarii Nagrodę Kościelskich, na podanie o paszport odpowiedziano mu odmownie. Możliwe, że obecnie starano się w jakiś sposób go "zmobilizować" przeciwko mieszczącej się w Monachium rozgłośni Wolna Europa i "zagrażającym polskiej racji stanu Ziomkostwom". W Polsce, w okresie kiedy starał się o paszport, atmosfera była napięta. W prasie ciągle jeszcze trwała kampania przeciwko polskim biskupom za wysłanie listu do biskupów niemieckich w sprawie pojednania między obu narodami. Gomułka, ciągle mocno trzymający ster władzy, uważał, że sprawy stosunków z Niemcami leżą wyłącznie w gestii partii. W tej sytuacji każdy autor artykułu krytykującego "rewanżystów niemieckich" czy "Wolną Europę" był przez władze popierany i nagradzany.
Parę tygodni po powrocie z zagranicy Brycht zgłosił się do redakcji warszawskiego tygodnika "Kultura" z pierwszą częścią reportażu, zatytułowanego "Raport z Monachium". Redaktorom pisma nie wszystkie wypowiedzi osób przedstawionych w reportażu wydawały się prawdziwe. Pomimo tego tekst, w paru miejscach skrócony, opublikowano. Jakiś czas później, po zamieszczeniu pełnego tekstu "Raportu", do redakcji przyszedł list Mikołaja Dutscha - tłumacza, który na terenie Monachium opiekował się Brychtem. Dutsch stwierdził, że Brycht włożył mu w usta wypowiedzi niezgodne z jego przekonaniami, a oglądaną przez nich obu demonstrację antyfaszystowską opisał jako marsz odwetowców.
Zaś parę miesięcy później w paryskiej "Kulturze" pisarz Tadeusz Nowakowski zaprotestował przeciwko opublikowaniu opinii i zwrotów, które jako jego słowa Brycht zamieścił w "Raporcie z Monachium".
Brychtowi to nie zaszkodziło. Niezależnie od tego, że wcześniej nie narzekał na brak powodzenia, po wydaniu "Raportu z Monachium" stał się jednym z najbardziej popieranych przez władze pisarzy. Umożliwiono mu zakup nowego mieszkania, wyróżniono Nagrodą Stowarzyszenia Księgarzy Polskich i nagrodą Prezesa RSW Prasa i przydzielono talon na samochód marki Alfa Romeo, który za 20 proc. ceny mogli kupić tylko wyróżnieni pisarze, reżyserzy filmowi i członkowie partyjnej nomenklatury. Zaczął też często jeździć zagranicę. Ciekawe jest jednak, że tylko do krajów socjalistycznych. Jednym z ważniejszych wyjazdów była podróż do Chin i Wietnamu Północnego. Był to rok 1967 i wojna w Wietnamie toczyła się na całego. W Wietnamie Południowym przez parę tygodni przebywał pisarz amerykański John Steinbeck. Po powrocie do Stanów pisarz opublikował kilka reportaży na temat sytuacji w Wietnamie. W KC PZPR uradzono, że do Wietnamu Północnego należy posłać Brychta, aby swoimi reportażami "dał odpór" Steinbeckowi. Awansowano więc pisarza do stopnia sierżanta i jako członka Polskiej Misji Wojskowej wysłano go do Hanoi.
Opowiadał później znajomym, że przeżywał straszne chwile, kiedy podczas jednego z wyjazdów w teren znalazł się na wielkim moście bombardowanym w nocy przez samoloty Amerykańskie. Reportaże, które po powrocie przyniósł do redakcji warszawskiej "Kultury", okazały się żenująco słabe.
Wysłano go później do NRD, skąd miał napisać reportaż o "dobrych Niemcach". Odwiedził również Związek Sowiecki i spędził trzy miesiące w Bułgarii. W podróżach towarzyszyła mu trzecia żona - Aleksandra G., też plastyczka. Poza krótkimi reportażami niczego wartościowego nie pisał. Na życie zarabiał "wieczorami autorskimi", organizowanymi specjalnie dla niego przez zakłady pracy i organizacje, tzn. odziały terenowe PAX-u, "Kluby Prasy i Książki" i "Domy Kultury"...
Z kolegami piszącymi wiersze i opowiadania zerwał kontakty. Po wyjeździe do Chin i do Wietnamu poznał paru dziennikarzy zajmujących się publicystyką międzynarodową i z nimi spędzał wieczory w lokalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i w restauracji SPATiF-u w Alejach Ujazdowskich.
W kawiarniach szeptano, że ma bliskie kontakty z Moczarem i w ogóle wszedł w skład pisarsko-dziennikarskiej ekipy ugrupowania tzw. Partyzantów. Podstawą do tych pogłosek było to, że w lokalu Związku Literatów często widywano go z pisarzami wchodzącymi w skład tego ugrupowania.
O tym, że był dobrze widziany przez władze, świadczyła złożona mu w 1968 roku propozycja wstąpienia do partii. Czując się wyróżniony tą propozycją, podjął właściwe kroki w tym kierunku. Po jakimś czasie jako "kandydat" zaczął brać udział w zebraniach.
Jednak prawda o sytuacji, w jakiej w tym czasie się znalazł, zaczęła do niego docierać dopiero po pewnym czasie. Pierwsza była tego rodzaju, że biorąc udział w zebraniach partii, znalazł się w gronie najgorszych pisarzy, wchodzących w skład Związku Literatów. Pisarze partyjni, którzy zbudowali już sobie pozycję i cokolwiek sobą reprezentowali, wystąpili z partii w latach 1956–68. Wyjątki można było policzyć na palcach.
Zaczął też wtedy rozumieć, że dotąd był partnerem władzy, a teraz staje się jej funkcjonariuszem, jak np. korespondent "Trybuny Ludu" w Pekinie lub konsul w Sofii. Pomimo że nie przychodził na zebrania, a z tych, na które przychodził, po pół godzinie uciekał, postanowiono go przyjąć do partii. I wtedy zrobił rzecz najgorszą, jaką w swej sytuacji mógł zrobić: napisał list, w którym poprosił, żeby go skreślono z listy członków.
Mniej więcej w tym samym okresie musiał zająć się innym problemem. Chodziło o sprawę w sądzie. Kobieta, którą opisał w napisanym w więzieniu opowiadaniu pt. "Relacja", wystąpiła przeciwko Brychtowi z pozwem o zniesławienie. Tworzywem, z którego zbudował opowiadanie, była opowieść kolegi z celi. Opowieść okazała się relacją o prawdziwym zdarzeniu i jej bohaterka uznała, że została przez autora opisana w sposób krzywdzący. Mimo że Brycht przeprosił ją w opublikowanym w prasie oświadczeniu, sąd skazał go na zapłacenie grzywny i 10 miesięcy aresztu w zawieszeniu na 2 lata.
Być może większym zmartwieniem, niż wyrok sądu, było dla niego to, że mimo interwencji u znajomych, zajmujących wysokie stanowiska w partii sprawy nie udało się zatuszować. Świadczyło to, że po jakimś innym potknięciu, pomimo kontaktów z działaczami w Warszawie, mógł mieć różnego rodzaju nieprzyjemności, włączając w to nawet pobyt w więzieniu.
Gdybyśmy próbowali scharakteryzować nastrój, w jakim się wówczas znajdował, byłoby to, z jednej strony, zadowolenie, że może korzystać z życia, z drugiej zaś lęk i niepewność. Wiedział, że w środowisku, w którym znalazł się po publikacji "Raportu z Monachium" może się długo nie utrzymać. Zamówień na reportaże polityczne ze Związku Radzieckiego, NRD i Wietnamu dobrze nie wykonał. W partii kariery zrobić nie potrafił.
Sposobem na pozbywanie się narastającego w nim z miesiąca na miesiąc uczucia niepokoju były częste podróże samochodem po kraju i odwiedziny Domów Pracy Twórczej. Pieniądze na te podróże pożyczał od znajomych, prowadzących zakłady rzemieślnicze i handlowe. Osoby wchodzące w skład tego środowiska starały się utrzymywać bliskie kontakty z reżyserami filmowymi i literatami, z uwagi na bliskie kontakty tych ostatnich z osobami sprawującymi władzę.
Z wieczorów autorskich Brycht żył do chwili, kiedy po mającym charakter zebrania politycznego spotkaniu w Klubie PAX-u w Koszalinie otrzymał "zakaz druku i wystąpień publicznych na czas nieokreślony". Był to początek roku 1970. Od tego czasu żył zapewne za pieniądze pożyczone mu przez znajomych lub uzyskane np. ze sprzedaży samochodu, czy nawet korzystając z pomocy matki.

Próba ucieczki

W czerwcu 1971 roku w towarzystwie żony, Brycht wyruszył w podróż statkiem "Dolny Śląsk" do krajów Afryki Zachodniej. We włoskim porcie La Spezia zeszli na ląd i we Włoszech lub następnym miejscu pobytu - Brukseli - poprosili o azyl. Pomocy w pierwszym okresie udzielił im redaktor paryskiej "Kultury" Jerzy Giedroyc. We wrześniu 1971 roku na łamach "Kultury" Brycht opublikował artykuł pt. "Słowa z chaosu", w którym próbował wyjaśnić motywy wyjazdu z kraju i kroków, które podejmował w Polsce w latach 1966–71. Artykuł, który można by scharakteryzować jako "wykrętny", przez środowisko emigracyjne został przyjęty z dość zrozumiałym dystansem.
Do pierwszych miesięcy 1972 roku Brychtowie mieszkali w Brukseli. Prawo stałego pobytu na Zachodzie uzyskali dopiero po 8 miesiącach, na podstawie wizy zezwalającej im na stałe osiedlenie się w Kanadzie. W kwietniu 1972 roku wyjechali z Belgii do Toronto. Stamtąd po kilku tygodniach odbyli podróż na Haiti, gdzie uzyskali rozwód na mocy wyroku miejscowego sądu. Po rozwodzie Aleksandra, na którą ktoś czekał w Brukseli, wróciła do Belgii, a Brycht na stałe zamieszkał w Toronto.
W pierwszych miesiącach pobytu, nie znając języka, na życie zarabiał jako portier w nocnym lokalu, później jako ogrodnik, a następnie jako pracownik fabryki wyrobów plastikowych. Znalazł się w wyjątkowo trudnej sytuacji. Jednak już parę tygodni po rozpoczęciu pobytu spotkał młodszych od siebie polskich emigrantów, którzy kilka lat wcześniej czytali jego utwory. Poznał też młodego pracownika Wydziału Slawistyki Uniwersytetu w Montrealu, który zabrał się do tłumaczenia jego opowiadań. Dzięki jego pomocy już parę miesięcy później pisma kanadyjskie opublikowały kilka wczesnych opowiadań Brychta. Następnie, korzystając z pomocy miejscowego sponsora zabrał się do pisania sensacyjnej powieści o przygodach przemytnika narkotyków na trasie z Afryki Północnej do paru krajów Zachodniej Europy. Również za pieniądze sponsora odbył zapoznawczą podróż do kilku krajów. Przetłumaczona przez Kevina Windle’a powieść "Stopa Ikara" nie stała się jednak sukcesem wydawniczym. Kolejni wydawcy odrzucili maszynopis.
Po wyczerpaniu się funduszy uzyskanych za druk opowiadań Brycht postanowił zarabiać na życie jako kierowca. Zdał egzamin na zawodowe prawo jazdy i zaczął pracować jako kierowca autobusu na linii łączącej port lotniczy w Toronto z małym miastem Hamilton. W 1974 roku ożenił się z przyjezdną z Polski, Krystyną Ż., pracującą w Kanadzie jako bibliotekarka. W 1975 roku spędzili razem parę miesięcy w Europie. Po powrocie, od znanego mu z Warszawy reżysera filmowego Tadeusza Jaworskiego otrzymał propozycję napisania scenariusza do religijnego serialu telewizyjnego.
Po kilku miesiącach współpracy Brychta z Jaworskim powstał scenariusz do serialu pt. "Proces Jezusa". Film został przez wytwórnię telewizyjną zrealizowany. Jednak jego treść wzbudziła zastrzeżenia nie tylko krytyków, ale również katolickich i protestanckich duchownych. Swoje weto w stosunku do treści serialu zgłosił również główny rabin Toronto. Po licznych zmianach film wszedł na ekrany, jednak bez nazwiska Brychta jako współautora. Spór z reżyserem na temat udziału w tworzeniu filmu i, być może, wynikających z tego korzyści finansowych został rozstrzygnięty na niekorzyść autora scenariusza.
Mimo przykrości, jakie spotkały Brychta przy pracy nad filmem, czas poświęcony na pisanie scenariusza, nie okazał się zupełnie zmarnowany. Polakiem zainteresowało się wydawnictwo Simon and Pierre, proponując mu opublikowanie jednego z ostatnio napisanych opowiadań. Przetłumaczony przez Kevina Windle’a utwór pt. "Zoom" ("Zmienna ogniskowa") ukazał się w 1980 roku. Jednak książka zawiodła nadzieje wydawców. W ciągu kilku miesięcy sprzedano zaledwie 1000 egzemplarzy.
W 1979 roku w sytuacji rodzinnej Brychta nastąpiła zmiana. Urodził mu się drugi syn - Bernard. Jednocześnie jednak na parę miesięcy wyprowadził się z domu. W 1980 roku został ojcem córki z trwającego kilka miesięcy pozamałżeńskiego związku. Henryk Dasko, który parę lat później zapoznał się z pochodzącą z tego okresu korespondencją Andrzeja Brychta z matką, stwierdził, że listy pisarza zawierały wiele akcentów antysemickich. Jeśli do tego dodać wypowiedzi Brychta z lat 1979–80 o tym, że jest "otoczony wrogami", możemy określić jego samopoczucie jako niewiele różniące się od "manii prześladowczej".

Powrót do domu

Wiadomości o zmianach, które dokonywały się w Polsce nie wydawały się mu specjalnie istotne. Jednak w 1983 roku wysłał do redakcji warszawskiej "Twórczości" opowiadanie pt. "Hubris". Po jego publikacji, wysłał drugie pt. "Zmienna ogniskowa". Także to opowiadanie "Twórczość" opublikowała...
W grudniu 1986 roku nakładem "Wydawnictwa Łódzkiego" ukazał się zbiór jego opowiadań pt. "Opowieści z tranzytu". Książka, na którą złożyły się dwa opowiadania wydrukowane wcześniej w "Twórczości" i nowela pt. "Sprawy rodzinne", została negatywnie oceniona przez krytykę. Recenzenci największych tygodników społecznych i literackich stwierdzili, że opowiadania uważają za źle napisane, sztuczne i "wydumane". W "Życiu Literackim" ukazał się artykuł pt. "Trzy razy nie". Warszawska "Polityka" zaś zamieściła w dwóch kolejnych numerach esej pt. "Czy Andrzej Brycht umie pisać?".
Do Polski przyjechał Brycht rok później. Wyjechał po trzech tygodniach pobytu w kraju, wydaje się przez cały czas nie będąc pewnym, czy władze mu nie odbiorą paszportu. Po raz drugi przyjechał w styczniu 1988, w związku z chorobą matki. Tym razem postanowił zostać na dłużej, a może nawet na stałe. Zamieszkał w domu Pracy Twórczej Związku Literatów Polskich w Oborach i zabrał się do pisania powieści. Tytuł "Instynkt mordercy" miał wzbudzić zainteresowanie czytelników. Podpisał również z Zespołem Filmowym "Profil" umowę na scenariusz do filmu pod tym samym tytułem. Miała to być historia boksera, który po długim okresie spędzonym zagranicą wraca do kraju, aby tam stoczyć walki z poprzednimi swoimi przeciwnikami. Nowo założonemu wydawnictwu "Ex Libris" sprzedał maszynopis powieści "Stopy Ikara" i rękopis powieści pt. "Sandra". Ta ostatnia, reklamowana przez wydawnictwo jako sensacyjna, w rzeczywistości była powieścią pornograficzną. Za obie książki od stawiającego pierwsze kroki wydawcy dostał honorarium, które w owym czasie stanowiło równowartość sumy 75 dolarów USA.
Nie można jednak powiedzieć, że w Polsce był źle przyjmowany. Został zaproszony na obchody Dni Literatury w Rybniku, na spotkanie w Opolu, a także na wieczory autorskie do Poznania, Wrocławia i Jeleniej Góry. W warszawskiej telewizji wywiad z nim przeprowadziła Irena Dziedzic, a stenogram dłuższej z rozmowy z pisarzem opublikował tygodnik "Kultura". Na ten ostatni materiał, wydaje się, warto zwrócić uwagę, ponieważ zawierał szereg obelżywych wypowiedzi pod adresem m.in. Zbigniewa Herberta, Jerzego Giedroycia i Antoniego Słonimskiego. W tym samym czasie Brycht rozpoczął publikację serii reportaży na łamach łódzkiego tygodnika "Odgłosy". Tym razem znalazł się w swoim właściwym żywiole. Zabrał się do pisania nie prozy, a cyklu paszkwili na wszystkich, z którymi miał do czynienia po wyjeździe z kraju. W "Azylu politycznym", bo taki był tytuł cyklu, ukazał w krzywym zwierciadle ludzi z kręgu paryskiej "Kultury", Belgów i Amerykanów, Stefana Kisielewskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i Jerzego Giedroycia. I przeliczył się. W odpowiedzi na wydaną parę miesięcy później przez "Krajową Agencję Wydawniczą" książkę posypały się ostre i negatywne recenzje. "Dawno nie czytałem książki tak plugawej" - napisał dziennikarz z Gdańska. "Odmówić azylu!" - wzywała "Polityka". I nawet Kazimierz Koźniewski określił książkę jako "ordynarną, trywialną i niemądrą".
Czy Brychtowi ktoś powiedział, że w taki sposób powinien przedstawić czytelnikom sylwetki Giedroycia, Herlinga-Grudzińskiego i Kisielewskiego? Trudno znaleźć odpowiedź na to pytanie. Jednak wydaje się, że bliższe prawdy może być stwierdzenie, iż reportaże nie były pisane pod dyktando. Ich autor chciał działaczom partii pokazać, do czego jest gotowy. Do działań podobnych do tych, które wykonał dwanaście lat wcześniej, kiedy po dwutygodniowym pobycie w Monachium powiedział: "pojechałem, zobaczyłem i przy...doliłem".
Teraz też był gotowy "przy...dolić" każdemu, na kogo partia chciałaby go napuścić.
Czego w zamian za te usługi się spodziewał? Przede wszystkim uzyskania przydziału na nowe mieszkanie. Poprzednie, usytuowane na warszawskim Żoliborzu, po osiedleniu się w Kanadzie podarował matce.
W tym miejscu można by załamać ręce nad brakiem skrupułów Brychta. Ja jednak wolałbym przypomnieć czytelnikowi o sprawach, które poruszyłem na początku tego artykułu. W pierwszym rzędzie, że wykształcenie, które przed rozpoczęciem pisania Brycht odebrał w szkołach, było niezbyt imponujące. Poza kilkumiesięcznym okresem mieszkania pod Jelenią Górą stale przenosił się z miejsca na miejsce. Ten stan nie pozwalał mu na podnoszenie poziomu własnego wykształcenia. Drugą i chyba również ważną sprawą, było to, że uznanie dla swoich zdolności pisarskich udało mu się zdobyć stosunkowo łatwo.
Składanych mu przez krytykę hołdów poważnie nie traktował, a wagę przywiązywał do korzyści materialnych, to znaczy po prostu - do pieniędzy. Wynikało to ze specyficznej sytuacji, w jakiej znalazł się już jako dwudziestolatek. Bez stałej pracy i zawodu, a przy tym z obowiązkiem utrzymywania żony oraz syna. Ten okres trwał od chwili zakończenia służby wojskowej w górniczych batalionych do rozpoczęcia pracy na etacie we "Współczesności".
Trzecią sprawą i być może w jego sytuacji najważniejszą było to, że polityką w ogóle się nie interesował. I traktował ją, jako dziedzinę, w której prawie każde zachowanie jest dopuszczalne. Przynajmniej jeśli chodzi o polityczne uwikłania i zależności w dziedzinie literatury. Na zachowanie osób wchodzących w skład środowiska literackiego patrzył oczami człowieka, którego całe życie powinno było minąć w robotniczej Łodzi. Kiedy jeden z kolegów zrobił mu uwagę, że napisał głupi felieton, zaśmiał się i machnął ręką. "Za te pieniądze, które dostałem, robotnik musi dwa dni pracować przy warsztacie" - powiedział. Żył na zasadzie - "raz urwać tu, raz tam" i cieszył się, że się "posuwa do przodu". Nie rozumiał, że wszystkie środowiska, z którymi miał do czynienia, wystawią mu za to rachunek.

Martwa perspektywa

W sierpniu 1989 roku zdecydował się wrócić na stałe do Kanady. To, co się w tym okresie działo w Polsce, dziwiło go i niepokoiło. Zaskoczyły go kontakty partii z przywódcami opozycji i rozmowy przy Okrągłym Stole. Jednak ze stosunku do niego osób, z którymi miał do czynienia, wyciągnął tylko jeden wniosek - że nie zachował się tak, jak się powinien zachować...
Jakiś czas po powrocie w jego sytuacji rodzinnej znowu nastąpiły zmiany. Wyprowadził się z domu i zamieszkał z pracującą w szkole w Hamilton jako psycholog, kilka lat młodszą od niego, Lucy McGlynn. Po paru miesiącach pracy jako sprzedawca w salonie samochodowym firmy Honda został kierowcą autobusu dla niepełnosprawnych. W 1992 roku przyjechał do Polski na pogrzeb matki. W tym samym roku w Toronto wziął ślub z Lucy McGlynn.
O swojej książce pt. "Azyl polityczny" w 1996 roku napisał do pozostającego z nim w luźnym kontakcie Henryka Dasko: "napisałem obrzydlistwo, nie ma dwóch zdań. I najgorsze, że to nie jestem ja, że w istocie wcale tak nie czuję, ani tak nie myślę... Jest wiele rzeczy, które należałoby powiedzieć, naprawić, a przynajmniej sprostować - i to są rzeczy o podstawowym znaczeniu". W innym liście stwierdził: "nienawiść zajęła całą moją przestrzeń wewnętrzną, a wtedy człowiek kurczy się do poziomu wszy. (...) Nie można niczego dobrego zrobić jeśli najpierw nie zrobi się porządku z samym sobą...".
W maju 1996 r. zachorował. Badania wykazały cukrzycę i guz w żołądku. Po operacji na jakiś czas wrócił do zdrowia. Guz okazał się niezłośliwy. Następny raz zachorował w grudniu. Schorzenie kręgosłupa okazało się nowotworem szpiku kostnego, określanym jako szpiczak mnogi. Zastosowano intensywne leczenie farmakologiczne i przetaczanie krwi. Już jako człowiek chory pisał do Henryka Dasko: "słowa dodawane do świata powinny czynić świat lepszym. Takie jest zadanie pisania i nie jest ważne to, że nic się i tak nie zmieni...".
Szkoda, że nie podjął próby publicznego naprawienia błędów, które nie tylko w latach 1988–89, ale i wcześniej popełnił. Możliwe, że byłoby to jego najbardziej twórcze i najciekawsze przedsięwzięcie, po okresie wczesnych, dobrych opowiadań. Rozumiał zresztą i to. W jednym z ostatnich listów pisał do kolegi: "Czy ty wiesz, że ja w ogóle nie miałem wieku średniego w pisaniu? Sporo młodzieńczych opowiadań - i potem prawie nic, aż do początku starości...".
Zmarł ósmego marca 1998 r. Pochowany został w Hamilton. W pogrzebie wzięło udział zaledwie parę osób: Lucy McGlynn, poprzednia żona Krystyna z synem, kolega - Henryk Dasko. W Kanadzie przeżył 26 lat.

 

Andrzej Chąciński był w 1956 roku jednym z założycieli "Współczesności", a w latach 1958–60 pełnił w tym piśmie funkcję sekretarza redakcji. Wydał dwa tomy opowiadań, od roku 1979 przebywał na emigracji w Australii.