http://www.buw.uw.edu.pl/  - 2010 r.

 

Marek Michalski

Poczęty w Bibliotece

Wspomnienia "barmana" ze starego BUW

 

(...)

 

Toalety ("Łazienki" lub inaczej "Kible" albo "Sracze")

Otwierając ciężkie drzwi zewnętrzne czytelnik doznawał nie tylko przeciągu (pomimo kotary). Witał go również wstrętny, zawsze - mniej więcej - o tym samym natężeniu odór wydobywający się z dwóch toalet, usytuowanych między brązową kotarą a wielką drewnianą, oszkloną przegrodą, wysoką na jedno piętro, z potężnymi drzwiami wahadłowymi. Skrzydła drzwi  lekko zachodziły na siebie, bez przerwy otwierane powodowały nieustanne trzaskanie, drżenie przegrody i szyb w niej zamontowanych. Po lewej stronie od wejścia śmierdziało z  toalety męskiej, po prawej - znacznie mniej - z damskiej.

"...wrzuciły [trzy jędze] w gar cuchnące ziele -

i zapachniało PRL-em.

Jest to przedziwna woń nad wonie,

w której nasz kraj ojczysty tonie.

Trudno opisać ją w dwóch słowach,

bo ni komora to gazowa,

ni sracz podmiejski pełen łajna".    

[Szpotański Janusz: Sen tow. Szmaciaka, jadącego nocą z wieścią o victorii pcimskiej na straszny czerwony dwór. W: Szpotański J.: Gnom, Caryca, Szmaciak. Wyd. 2. rozsz., Łomianki ; Dziekanów Leśny : Wydawnictwo LTW, 2007, s. 240-241].

Do samej przeprowadzki bibliotekarz Czytelni Głównej pytany był o dwie sprawy: "dlaczego [czytelnik] nie dostał wszystkiego, co zamówił" oraz "dlaczego tam tak śmierdzi". Na pierwsze pytanie odpowiadał, że "może się znajdzie, na pewno się znajdzie, cierpliwości, jeżeli nie jutro to pojutrze, pan Jan szuka". Na drugie, patrząc osobie wrażliwej prosto w oczy, odpowiadał: "bo śmierdzi, mnie też śmierdzi".

Użytkownikami toalet byli nie tylko czytelnicy. Przychodził w końcu lat 90. stary mężczyzna - bezdomny. Czekał na otwarcie biblioteki. Mył się w łazience, prał, a na żywopłocie przed BUW rozwieszał swoją porwaną bieliznę. Siadał półnagi (tylko w porwanych kalesonach) na ławce, pilnował "prania" i czekał. Na interwencję uspakajałem co delikatniejszych czytelników: "spokojnie, jak mu wyschnie, to sobie pójdzie". I tak właśnie dokładnie było.

Poprawa infrastruktury przyciągała kloszardów. Ten starszy pan i inni dowiedzieli się, że w toaletach pojawiło się mydło w płynie i suszarki. Do rąk. Mydłem myli włosy, a suszarka służyła do ich suszenia. "Grube Maryśki", tj. panie szatniarki, narzekały: "znowu byli  i nachlapali, że tam wejść nie można." - I nakazywały mi interwencję: "idź, zobacz, co się tam dzieje". Umywalki wykorzystywali narkomani do rozpalania ognisk (z kart katalogu bibliotek zakładowych) i rozgrzewania "kompotu". W kościołach w wodzie święconej myli strzykawki.

Z takimi problemami spotykali się pracujący w instytucjach otwartych na Krakowskim Przedmieściu w latach 80.

Toalety w starym BUW to jednak był kawał historii PRL. Wchodziliśmy tam z przyjemnością - naprawdę - i z niecierpliwością. A to dlatego, że - przede wszystkim - w męskiej toalecie można było poczytać  i pooglądać. Na ścianie od strony Wydziału Prawa nad pisuarami oglądaliśmy rysunki. Był to rodzaj korytarza, na którym panował ruch i piszący czy rysujący miał uzasadnioną obawę spotkania ubeka. Na przeciwległej ścianie zamontowano kabiny (może z sześć?) - zamykane - i w nich odbywała się prawdziwa twórczość. Z napisów pamiętam jedynie te najpopularniejsze - szlagiery PRL,  których ubeki nie zamalowali, ani nie wydrapali:

"Tu (to) fabryka jest gotowa,

produkować dla Chruszczowa.

Produkuje się tu ser,

dla ZSRR".

albo

"S....Polaku s...,

u nas taki kraj (Polska taki kraj).

Tylko to ci pozostało,

żeby ci się dobrze s..."

Były też teksty filozoficzne, np.:

"Potulne istnienie, to pier...e marnowanie czasu"   [kto pamięta inne?]

Na ścianach były napisy, były rysunki, były też komentarze do rysunków. Pamiętam jedno dzieło artysty. Generał w spodenkach, z nich wystający organ męski, i podpis: "Generale ch..j ci wyszedł z reform".

Bywało, że czytelnicy przychodzili do Czytelni Głównej, żeby się przywitać z bibliotekarzami i poinformować:

- W zasadzie to przyszedłem do BUW, żeby zobaczyć, co nowego jest na ścianie.

 albo

- Przyszedłem, bo mówili, że na ścianie jest kapitalny numer, ale już go zamalowali, szkoda.

Trudno ustalić, czy napisy i rysunki umieszczali wyłącznie studenci albo pracownicy UW. "Łazienki" miały charakter szaletów miejskich, więc pisarze i rysownicy przychodzili na pewno również z miasta.

Od dwudziestu kilku lat zastanawiam się, jak wyglądała procedura zamalowywania napisów i rysunków w męskiej toalecie. Kto do kogo dzwonił? Kto komu wydawał polecenia? Kto podejmował decyzje? A były to decyzje podejmowane błyskawicznie. Wiele razy wracałem  sprzed drzwi łazienki  z żalem. Ktoś z bibliotekarzy albo czytelników pytał: "a widziałeś ten ostatni napis", zbiegałem radośnie, a na drzwiach dyndał napis: "Sprzątanie".

Ściany szaletów były w czasach PRL jedyną wolną trybuną przeciwników ustroju. Drugą platformą wymiany treści społecznych omijających główny nurt propagandy władz państwowych była płyta umieszczona, wydaje mi się rok - dwa przed Okrągłym Stołem, z prawej strony pomnika Mikołaja Kopernika. Tam też pojawiały się napisy i komentarze przekazywane sobie przez bibliotekarzy i czytelników. [Kto pamięta tę płytę?] Plansza ta była pierwszą wolną trybuną po 1981 r. w bezpośrednim sąsiedztwie UW. Postawienie jej zadziałało konkurencyjnie wobec "łazienek" BUW. Straciły na znaczeniu, spadło zainteresowanie - twórczość ustała i nastała wolność. 

Toalety BUW - szczególnie męska - służyły też do "wykładania" ulotek podziemnych informujących: o aresztowaniu znanych opozycjonistów, o powstaniu nowej grupy podziemnej, o nowym wydawnictwie niezależnym, o miejscu i godzinie "manify", o godzinie i miejscu demonstracji w ważne rocznice narodowe.

Drugim miejscem akcji ulotkowej na terenie BUW były oczywiście katalogi. Przed ważnymi rocznicami wkładaliśmy też ulotki w woluminy zamawiane z Magazynu. Zdarzało się, że podchodził czytelnik z pytaniem, co ma zrobić, bo w zamówionym tomie znalazł jakiś papier. Odpowiadałem: "nic pan nie robi, bo po co". Po latach czytelnik podchodził z informacją: "proszę zobaczyć co znalazłem, mogę to zabrać, czy to własność biblioteki?".

Akcje ulotkowe prowadzili w godzinach przedpołudniowych studenci historii i bibliotekarze BUW pracujący "na rano". Po południu, po godzinie 17.00, zaczynali przychodzić czytelnicy pracujący poza UW. Na nich szczególnie zależało ludziom Podziemia. Przed południem świeżo wyłożone ulotki od razu znikały. Pod wieczór leżały sobie spokojnie na stolikach, na parapetach, w łazienkach, a nawet czasami walały się po podłodze.

Studenci zostawiali w Czytelni Głównej nie tylko ulotki. Od kiedy mulat, chyba z Wołomina, student historii rozpoczął "handel" wydawnictwami drugiego obiegu przed Bramą Główną UW, on, i z czasem inni "handlarze" zostawiali w BUW część swego "kramu". Pod wieczór przynosili do Czytelni II, do Wypożyczalni i do szatni: paczki, torby, stoliki, a rano zaraz po otwarciu odbierali je.

* * * * *

Najprawdziwszą radość sprawia mi napotykanie śladów tradycji starego BUW w nowym. Oto przykład: Na wewnętrznych drzwiach łazienek na II poziomie, przed dziedziną Nauki społeczne, pojawiły się nieofoliowane  kartki z tekstem: "Prosimy nie trzaskać drzwiami" (dopiski: Dziękujemy, też). W czasie kampanii wyborczej do sejmu RP  w 2007 r. wróciła dobra tradycja starego BUW. Wokół wydrukowanego napisu od razu pojawiły się dopiski:

a ja proszę nie głosować na PIS - głosujemy na Platformę! - Tak - Na tych nieudaczników! I tak wygra PIS! - Polacy są głupim narodem, więc wygra PIS            

A Kwach się schlał!

Nie trzeba było budować tak niefunkcjonalnego i brzydkiego BUDYNKU !  - Budynek jest piękny tylko te drzwi są.... - A mi się podoba. - Mi też, jest bardzo funkcjonalny tylko ochrona jest trochę przygłupia !!! - Mi też, tylko mogłoby być cieplej. Precz z beznadziejnymi ręcznikami ! - Ręczniki śmierdzą - Na pewno stoi za tym jakiś układ! - Układ psujący krany - znów nie działa!

Głosuj na listę nr 3! - Jak tak zrobisz trzaskaj do woli  

Ja też proszę byle nie PIS obiecuję nie trzaskać            

Naprawdę proszę nie głosować na PIS            

Prosimy nie głosować na PIS             

Prośba proszę nie głosować na PIS            

Tylko Lid!

 

 

Kontrola

Wśród dziesięciu etatów przydzielonych Czytelni Głównej, dwa była wyznaczone dla "kontrolerek". Pani Wiesia i pani Zosia, na zmianę siedziały na wydzielonym stanowisku przy drzwiach wejściowych. Obserwowały wchodzących - co wnoszą i wychodzących - co wynoszą. Profilaktycznie, zapobiegawczo lub kiedy ktoś lub coś wzbudziło ich niepokój - przystępowały do kontroli. Procedura kontrolna przebiegała podobnie do wykonywanej przez agentów ochrony w gmachu na Powiślu. Sprawdzały, czy: została wypełniona deklaracja (wielkości A8), na której wypisano tytuły wnoszonych książek, oraz czy liczba wnoszonych książek zgadza się z liczbą wynoszonych. Nierzadko nakazywały rozpinać marynarki, podnosić swetry powyżej pasa, ponieważ najpopularniejszym miejscem chowania wynoszonych książek, było chowanie "za paskiem". Zabiorę do grobu nazwiska osób - kiedyś studentów UW - dziś publicznie znanych, które zostały  przyłapane przez nasze dzielne kontrolerki.

Prób wynoszenia nie można traktować wyłącznie w kategorii usiłowania zuchwałej kradzieży. Próby udane i nie, były spowodowane tym, że na terenie Czytelni Głównej nie było kserografu (korzystającym ze zbiorów na Powiślu pewnie się to w głowie nie może zmieścić). Na terenie kampusu uniwersyteckiego kserokopiarki zaczęły się pojawiać w administracji uczelnianej i wydziałowej pod koniec lat 80. Studenci, co bardziej zaradni - szczególnie ci, którzy pracowali "na eSHPie" (w Studenckich Hufcach Pracy) - "wchodzili w układ" z sekretarkami i uzyskiwali możliwość kserowania, nawet "od ręki".

Dziś bibliotekarz na Powiślu nie martwi się o sprawy bezpieczeństwa. Jest ochrona, jest system monitoringu, książki są elektronicznie zabezpieczone. Bibliotekarz może być tym, kim jest - zwykłym bibliotekarzem. W starym BUW był też ochroniarzem, kserografistą, ślusarzem, elektrykiem, sprzątaczem, ratownikiem medycznym. Teraz jest wreszcie normalnie.

 

 

Wietrzenie czyli klimatyzacja

W starym BUW były w pracy bibliotekarza blaski, cienie, wirusy, ciernie. Było też "wietrzenie". To odrębna kategoria poza kategorią.

Było kilka wietrzeń. Pierwsze  - najskuteczniejsze - przeprowadzaliśmy przed otwarciem.

Obowiązujący od nie wiadomo kiedy Regulamin wietrzeń - wiszący na ścianie w sali "humanistycznej" - ustalał, że ma się ono odbywać (chyba) co dwie godziny. Tyle teoria. Praktyka uczyła, że co wietrzenie to awantura murowana. Jak to w życiu - jednemu czytelnikowi było zimno, drugiemu duszno. W zakresie wietrzenia moim zadaniem było otwieranie balkonu i czterech lufcików: w Sali Prawniczej, Humanistycznej, w Czytelni Profesorskiej i w Czytelni II. Otwierałem, odchodziłem, czytelnik - siedzący najbliżej lufcika - wstawał i zamykał. Uzasadniał krótko: "bo wieje". Na tym wietrzenie się kończyło. Inny czytelnik - siedzący dalej od lufcika - wstawał i otwierał. No i awantura gotowa.

W sprawie otwierania balkonu prywatnie solidaryzowałem się z tym zamykającym. Drzwi balkonowe na ścianie frontowej wmontowane były na wprost drzwi do Czytelni II w ścianie magazynu. Kiedy (przy otwartym świetliku) następował  zbieg czynności: my otwieraliśmy balkon i lufcik w Czytelni II (od strony Wydziału Prawa), a magazynierzy swój lufcik na czwartym piętrze (od strony Instytutu Orientalistyki), temu, kto otwierał drzwi do Czytelni II "urywało głowę". A że do Czytelni II i do "chłopaków  w magazynie" chodziliśmy co  chwilę, silne przeciągi były mocno uciążliwe.

A na Powiślu - po prostu raj. Nie martwię się o temperaturę, o zamykanie czy otwieranie okien, nie wykłócam się z czytelnikami. Nie martwię się, czy lufciki pozamykane. Zmartwienia zostały w starym BUW, i Bogu dzięki.

 

 

"Bewuk"

Między blaskami i cieniami w pracy bibliotekarza Czytelni Głównej starego BUW był cierń, który nazywał się bewuk.

W czasie przeprowadzki wkładając książki do kontenerów mieliśmy nadzieję, że "teraz to się bewuki skończą". Znajdowaliśmy książki porozrzucane po piętrach, ale było ich mało, zaskakująco mało.

Bewuk w BUW jest wieczny. Wirusy są wszędzie, więc i ten przeniósł się z księgozbiorem na Powiśle.

W BUW bewuków był dostatek. Magazynierzy na rewersie niezrealizowanym pisali "BWK", co znaczyło chyba "brak wiadomości o książce". Pozostając przy porównaniu bewuka do wirusa, można ocenić, że infekcja wirusowa powodowała znaczne utrudnienia w udostępnianiu zbiorów. Bewuki-wirusy miały wiele mutacji. W środowisku buwowskim występował:

* bewuk wciskany - bibliotekarz podawał czytelnikowi rewers z informacją: "a to bewuk"  z nadzieją, że czytelnik powie: " no trudno",

* bewuk nieświadomy - czytelnik wypisywał na rewersie to, co mu było potrzebne i miał nadzieję, że nieobecność w katalogu wypisanych tomów i lat nie oznacza ich braku w magazynie,

* bewuk częściowy - czytelnik "coś" dostał, wypisywał więc drugi rewers na "to", czego nie dostał,

* bewuk ostateczny - nie odszukany przez pana Janka, który przy okazji składał samokrytykę: "szukałem, ale muszę się poddać",

* bewuk kłopotliwy - z powodu ciasnoty sygnatury były rozrzucone po wolnych miejscach; młodzieży magazynowej nie chciało się pytać starszych bibliotekarzy lub szukać miejsc, gdzie zamawiane sygnatury mogły być składowane,

* bewuk reklamowany - czytelnik (namolnie) co pewien czas dopominał się: "czy już moje zamówienie zostało odnalezione"?

* bewuk "przepadnięty" - czytelnik wypisywał rewers jeszcze raz z tego  powodu, że ani on, ani bibliotekarz nie pamiętali czy "bewuk został złożony",

* bewuk przeterminowany - nie był szukany i nikt się po niego nie zgłaszał,

* bewuk nieodebrany - czytelnik zapomniał odebrać odnalezione zamówienie lub przestało już mu na nim zależeć (a pan Janek "naszukał się sporo").

W jaki sposób następowało wszczęcie procedury poszukiwania bewuka? "Dzisiejsze bewuki" wydawaliśmy magazynierom razem z rewersami do szukania albo upominał się o nie pan Janek. Pod nieobecność pana Jana kładłem bewuki na jego biurku w Kuponotece. Następnego dnia lub po kilku dniach pan Janek informował mnie: "W sprawie tego bewuka, co go pan zostawił, czytelnik dopomina się? Jeszcze przeszukam tamte rejony". Były takie bewuki, które wymagały od pan Jana przypływu natchnienia, intuicji, doświadczenia, a czasami trochę szczęścia.

W jaki sposób bibliotekarze bronili się przed obfitością bewuków? - Środkiem zaradczym było "sortowanie". Procedura ta przebiegała - w gronie dwuosobowym - następująco: pan Janek przynosił "wielką kupę" rewersów ("chyba jest ich ze dwieście", słyszałem) i zwracał się do mnie z uprzejmą prośbą, żebym "może przejrzał, czy jest coś pilnego". Wybierałem rewersy profesorskie i tych czytelników, którzy informowali mnie, że są w trakcie pisania prac. Wręczałem panu Jankowi plik wybranych rewersów. Co się działo z resztą - pominę milczeniem. Zabieg "sortowania" umożliwiał w miarę bieżące kontrolowanie ruchu bewuków między czytelnikiem a magazynem. W przypadku "naglącej potrzeby" czytelnika mogłem śmiało iść do pana Janka z prośbą: mamy panie Janie pilną sprawę, co pan na to? Bewuk był szukany, czytelnik był uradowany, a ja nie byłem atakowany.

 

Ginące zamówienia

Drugim - poza bewukiem - cieniem na honorze bibliotekarza udostępniania w starym BUW były nie tyle niezrealizowane rewersy, co rewersy zaginione. Jak to się działo, że czytelnik składał rewers, czekał na jego realizację, a on ginął bez wieści?

Przyczyn było tak wiele, że wszystkich nie jestem w stanie wyliczyć. Pamiętam tylko niektóre:

* czytelnik kombinował - wmówił bibliotekarzowi, że zamówił np. wczoraj - żeby wymusić szybszą realizację,

* czytelnik został pokrzywdzony - rewers "zagubił się" w magazynie lub w Czytelni - zrealizowane zamówienie "ktoś włączył pod inne konto",

* nikt nie był winny - czytelnik nie był pewien, czy zamówił (składał rewers jeszcze raz),

* bibliotekarz nie pamiętał, czy "ostatnio" czytelnik coś zamawiał,

* rewers "się przeleżał" - został złożony, ale nie został zrealizowany i oczekiwał u pana Janka w kolejce "na odszukanie"; odszukany -  w "wielkiej kupie" rewersów bewukowych - otrzymał znamiona priorytetu pana Jana: "zaraz będę szukał", "postaram się znaleźć jeszcze dziś", "będę się starał szybko znaleźć", "uwzględnię go we poszukiwaniach"

* rewers został wyrzucony. Na ladzie w sali czasopism stały dwie skrzynki. Jedna z numerkami miejsc, druga do wkładania rewersów. Ta druga skrzynka miała trzy komory w potrójnych rzędach. W komorach - najbliżej czytelnika - stały rewersy niezrealizowane: "z dziś", "z wczoraj" i "z kilku poprzednich dni". W tej ostatniej komorze leżały nawet z miesiąc, jeżeli nie był to okres intensywnych odwiedzin czytelników. Po kilku dniach, czasem tygodniach, rewersy z ostatniej komory wędrowały do kosza. Oczywiście z wyjątkami - jeżeli zobaczyłem rewers "ze znanym kontem", do tego bez adnotacji pana Janka o powodach nieodszukania, zostawiałem go aż przyjdzie czytelnik.

Czasem zdarzały się wypadki przy pracy. Rewers wędrował do kosza, bo był złożony "dawno temu". Zawierał jednak informację od pana Jana na tyle ważną, że powinien był oczekiwać na właściciela. Wtedy bywało, że się wstydziłem.

 

Dewastacja zbiorów
 
Pewnego słonecznego poranka studentka historii i sekretarka dyrektora instytucji kultury, kobieta łagodna choć stanowcza, podeszła do lady bibliotecznej w sali czasopism i podenerwowana przekazała:

- Siedzę naprzeciwko pana, który wycina z państwa zbiorów kartki. Idę teraz do pracy, wrócę tu za kilka godzin  i zapytam, co państwo w tej sprawie zrobili.

Wiedziałem, że naprzeciwko studentki siedzi doktorant, który przychodzi do Biblioteki codziennie. Zaskoczony, sprawdzałem wiarygodność tego co usłyszałem od studentki:

- Czy Pani ma absolutną pewność, że to ten pan wycina kartki? - zapytałem

- Tak - odpowiedziała. - Coś mi przeszkadzało czytać i po pewnym czasie skojarzyłam, że to dźwięk ciętego papieru, a on bardzo przykro na mnie działa.

- W jaki sposób on to robi? - upewniałem się.

- Z zamówionych woluminów czasopism (podała jeden z tytułów, który rzeczywiście czytelnik zamówił) zrobił przed sobą trójstronny parawan. W środku tego parawanu leży biały skoroszyt. Kładzie na nim wolumin, z którego będzie wycinał. Rozgląda się bacznie, obserwuje państwa i trzymając - chyba żyletkę w dwóch palcach - coś wycina. Wycięty fragment chowa pod skoroszyt.

Wysłuchawszy doniesienia o domniemaniu popełnienia przestępstwa, dokonałem wizji lokalnej. Wszystko się zgadzało. Był parawan, skoroszyt, woluminy i rozglądający się  czytelnik. Poszedłem do pani dyrektor Kronman. Dyrekcję poraziło. Poleciła mi:

- Proszę pójść na wartownię po strażników. A ja będę stała w holu przy szatni i pilnowała, żeby czytelnik nie opuścił budynku.

Wróciłem z dwoma wartownikami. We czwórkę podeszliśmy do czytelnika. Drżały mi  nogi, ręce i głos, ale postarałem się zwięźle przedstawić sytuację:

- Pani Dyrektor, wszystko się zgadza - tak jak opisała czytelniczka, która siedziała naprzeciwko pana (tu wymieniłem jego nazwisko). Proszę spojrzeć: pod rozłożonym woluminem jest skoroszyt, pod nim powinny być wycięte kartki lub fragmenty kartek. 

Podniosłem skoroszyt i rzeczywiście oczom osób sprawdzających doniesienie ukazał się szokujący widok: na stole przed czytelnikiem leżało kilkanaście fragmentów wyciętych z rosyjskich wydawnictw dziewiętnastowiecznych. Wycinał ryciny.

Wartownik polecił czytelnikowi:

- Proszę oddać to, czym pan wyciął.

Czytelnik zaczął straszyć bibliotekarzy i wartowników (dziś nazywanych pracownikami ochrony) konsekwencjami niesłusznego podejrzenia. W czasie wyliczania sankcji, jakie spotkają tych, którzy usiłują podważać dobre imię pracownika naukowego w środowisku uniwersyteckim oraz oczerniać użytkownika instytucji publicznej przez jej pracowników - domniemany jeszcze sprawca dewastacji w pewnym momencie włożył rękę do prawej zewnętrznej kieszeni marynarki.

Wyciągnął ją po chwili całą zakrwawioną. Osoby sprawdzające doniesienie odetchnęły. Wartownik polecił:

- Proszę wyjąć wszystko z każdej kieszeni. 

Posypały się żyletki, jedno pudełko było tylko co rozpoczęte, drugie nierozpakowane.

Był to dzień, który rozpoczął wycieczki pani Dyrektor i moje na Waliców, na komendę Milicji Obywatelskiej. Trwały one przez  okrągły rok. Zapraszani byliśmy zawsze w poniedziałek na godzinę dziewiątą rano. Zrazu inspektor umawiał się z  bibliotekarzami telefonicznie, potem umówiliśmy się na stały dzień i godzinę. Przychodziliśmy na Waliców i na brudnym korytarzu komendy dzielnicowej czekaliśmy na przyjęcie. Z początku oboje, z czasem indywidualnie. Rzadko jednak mogliśmy być przyjmowani przez pana inspektora - tak się przedstawił. Pewnego poniedziałku - po dłuższym oczekiwaniu - inspektor wyszedł, zobaczył mnie i kolejny raz odwołał spotkanie. Przy kolejnym spotkaniu zapytałem:

- Dlaczego tak się dzieje?

 - No widzi pan, panie Marku - objaśnił inspektor - bo u nas to jest tak: jeżeli wyskoczy przestępstwo, to szef z samego rana wpada i odlicza wskazując palcem osobę: raz, dwa, trzy, cztery, pięć - wy do włamania, i ten na kogo wypadnie, ten bęc. Do każdego przestępstwa musi pojechać pięciu funkcjonariuszy - bo takie są przepisy, niestety. No i dlatego często muszę odwoływać nasze spotkania.

Spacery na Waliców nie były jakąś szczególnie wielką przyjemnością. Stresowałem się bardzo. Gdyby nie osobowość inspektora, który, oczywiście po przyjacielsku, proponował mi wstąpienie do milicji, wędrówki na komendę byłyby bardziej uciążliwe. Inspektor kiedyś stwierdził:

- Też skończyłem studia i nie miałem mieszkania. Proszę przyjść do nas, wiecznie nie będzie pan mieszkał w hotelu.

Nie była to propozycja z kategorii "tych", lecz życzliwa rada, jaką przekazuje się osobie, z którą  długo wykonuje się wspólne i nudne zajęcie.

 

 

Otwieranie i zamykanie starego BUW

Otwierania wielkich drzwi wejściowych dokonywały komisyjnie dwie szatniarki o godzinie szóstej rano. W tym akcie nie uczestniczyłem. Były jednak dwie okoliczności wyjątkowe. Pierwsza - dyżury niedzielne. W niedziele BUW - tak jak i na Powiślu - otwarty był od godziny piętnastej. Zdarzało się, że nie w każdą niedzielą pracowały szatniarki z budynku głównego. Kiedy wyznaczano mnie na dyżur - zaznajomiony z procedurami pozyskania kluczy oraz postępowania z zamkiem głównych drzwi  (klucz przekręcał się tylko jeden raz) - służyłem pomocą mniej doświadczonym koleżankom szatniarkom z innych budynków BUW.

Druga okoliczność to  przeprowadzka zbiorów na Powiśle. Pierwsza zmiana przeprowadzkowa przychodziła na godzinę siódmą. Bywało, że asystowałem "Maryśkom" przy otwarciu.

Procedurę otwierania starego BUW rozpoczynał uroczysty wpis do księgi na Portierni. Ten, kto szedł po klucze, pełnił funkcję "pobierającego". W rubrykach "Nazwa budynku", "Godzina pobrania", "Nazwisko pobierającego", wpisywał odpowiednie dane. Szedł do Gmachu, w celu dokonania czterech czynności:

- próby otwarcia zawsze zacinającej się kłódki od głównego wyłącznika,

- próby podniesienia dźwigni wyłącznika (zwanej "wajchą"), wmontowanej wysoko (na ścianie frontowej) i zacinającej  się,

- otwarcia drzwi głównych,

- otwarcia wielkiej kłódki i rozplątania ciężkiego łańcucha spinającego dwa skrzydła kraty.

Procedura zamykania starego BUW była - w porównaniu z otwieraniem - bardziej skomplikowana. Na zamykających spoczywał obowiązek "wyrzucenia" czytelników z budynku, najlepiej wszystkich od razu i sprawnie. Co bibliotekarz, to inna metoda wyrzucania. Praktykowane były - ogólnie rzecz ujmując - dwie metody. Jedna grupa bibliotekarzy - mniej wrażliwych - wolała przyjąć metodę szybką i skuteczną. Mniej więcej piętnaście minut przed zamknięciem, w gronie dyżurujących bibliotekarzy padało pytanie: "kto dziś będzie wykidajłą?" Wyznaczony przez kolegów bibliotekarz otrzymywał zadanie: "przejdź się" (albo "ogłoś"). Bibliotekarz przechodził się po trzech salach i w każdej głośno oznajmiał: "zaraz zamykam". Do Czytelni Profesorskiej i do Bibliologicznej  tylko zaglądał, czasami mówił: "przepraszam, zaraz zamykamy".

Druga grupa bibliotekarzy - do której należałem - wybierała czekanie i żywiła nadzieję, że tym razem wszyscy wyjdą punktualnie. Punktualne "wyjście" czytelników było loterią. Czasem górą były "wykidajły", czasem nagradzani byli ci, co pokładali ufność w czytelnikach.

 
Zamykanie czytelników i kolegów na noc

Mam na sumieniu - w ciągu dziewiętnastu lat pracy w Czytelni Głównej - cztery zamknięcia. Na całą noc zamknąłem kolegę z magazynu (z koleżanką zresztą), i po dwudziestej pierwszej - na trochę - zamknąłem koleżankę z Bibliologicznej oraz dwóch bardzo lubianych  profesorów.

Feralnego wieczoru - kiedy zamknąłem profesora lekarza-historyka - wykidajłą był pan Hrabia. Wykonywałem zadanie "sprzątania", czyli "zabierania z lady" i rozkładania na odpowiednie regały czasopism zamówionych i nieodebranych tego lub poprzedniego dnia.

Stawiałem na półki nieodebrane czasopisma z tego dnia, a pan Hrabia zaoferował się, że "wyrzuci" czytelników. Zamknęliśmy Czytelnię, zeszliśmy do holu, oddaliśmy szatniarkom klucze, asystowaliśmy przy zamykaniu budynku, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy obaj w stronę Bramy Głównej. Był ciepły wiosenny wieczór. Odprężeni, wyluzowani, z planami na jutro, szliśmy nieśpiesznie rozprawiając - jak zwykle - na temat "obalania ustroju". Doszliśmy do linii lip przy "ścianie płaczu", wydało się nam, że słyszymy krzyk. Zapytałem Hrabiego: "Sprawdziłeś Profesorską?" Hrabia na to: "Myślałem, że ty sprawdziłeś". Spojrzeliśmy za siebie. Na balkonie stał pan profesor z gestem, z jakim ówczesne władze partyjno-państwowe pozdrawiały "lud pracujący" z trybuny pierwszomajowej - z podniesioną prawą ręką - i krzyczał: "Panowie, zostałem zamknięty". Nie przeżyłem do tej pory w Czytelni Głównej takiego wstydu. Ale kłopoty dopiero się zaczęły. Podbiegłem do budynku, przepraszałem profesora, zaręczałem, że zaraz zostanie uwolniony. Hrabia zawrócił szatniarki udające się na wartownię w budynku orientalistyki, gdzie zdawały klucze. Wróciły, otworzyły drzwi wejściowe. Wziąłem z szafki w szatni klucze do Czytelni, biegłem po schodach krzycząc: "Panie profesorze, już otwieram, bardzo przepraszamy". Wszystko na nic. Wbiegłem na piętro. Zobaczyłem drzwi wejściowe ruszające się z futryną. Drzwi do Czytelni były dwuskrzydłowe,  skrzydło lewe było zablokowane. Drzwi były ciężkie i niemiłosiernie skrzypiały przy otwieraniu. Z powodu ich wagi co jakiś czas "opadały" lub psuł się zamek. Jednym z moich zadań było podnoszenie otwieranego skrzydła poprzez gięcie dwóch czterocalowych gwoździ w obręcz  - przy pomocy obcęgów i młotka - i nakładanie ich na zawiasy. Gwóźdź był skuteczniejszy od nakładek, jakie stosowali uniwersyteccy ślusarze. Nakładki szybko się wycierały i drzwi - w krótkim czasie - opadały na posadzkę. Wówczas nie można ich było po otwarciu zamknąć.

Te masywne drzwi latały razem z futryną tak, że nie mogłem włożyć klucza w zamek. Kolejnym próbom otwierania towarzyszył dialog:

- Proszę mnie uwolnić.

- Panie profesorze już za chwilę pana uwolnimy, proszę tylko nie walić drzwiami.

Jak to bywa w podobnej sytuacji - strony się nie słyszały. Wreszcie zamek puścił i pan profesor uwolnił się sam.

Po tym wydarzeniu - pracując na drugiej zmianie - sam sprawdzałem Profesorską. Jeden wstyd wystarczył, żeby splamić honor bibliotekarza aż do przeprowadzki. Teraz na Powiślu sprawy porządkowe przyjęła firma ochroniarska i mogę mieć tylko bibliotekarskie problemy. 

 

 

Kto przychodził

Ze względu na pamięć o niezliczonej rzeszy przyjaciół BUW, a wśród nich: luminarzy nauki, pasjonatów wiedzy, idealistów, dziwaków, którym Biblioteka przy Krakowskim Przedmieściu była domem, schronieniem, punktem konspiracyjnym, blokiem startowym do biegu po prostej - może powinienem wspomnieć chociażby trzech.

Postać I

Był sobie malarz, abstrakcjonista, zawsze w stroju rytualnym. Utrzymywał się z handlu swoimi obrazami, sporządzaniem na zamówienie genealogii rodzin żydowskich z polskimi korzeniami, ratowaniem dóbr kultury Żydów polskich z Kresów. Nie zawsze miał pieniądze na życie, tym bardziej na kserokopie. Często kserował "na krechę". Jednak po udanych wycenach aukcyjnych, czy zyskownej sprzedaży przychodził do Czytelni "zrobić bilans". Można go było spotkać na Foksal,  gdzie mieszkał, na ASP,  gdzie miał schronienie w ostatnich latach, na Trakcie Królewskim. Pan Norbert urodził się na Śląsku, Polak, zakochany w kulturze żydowskiej, pragnął zostać członkiem Gminy w Warszawie. Przeczytałem w gazecie, że grupa osób została przyjęta do gminy wyznaniowej. Przyszedł - była przedpołudniowa sobota - podzielić się radością, że marzenia się spełniają. Po trzydziestu latach starań, został członkiem gminy żydowskiej i będzie świadkiem na ślubie córki przyjaciela z ASP. Wizyta i rozmowa była pretekstem do eleganckiego zwrotu kolejnych płatności za kredyt pod hasłem: "zróbmy bilans".

Czytelnik w żydowskie i katolickie święta wręczał wszystkim bibliotekarzom z Czytelni pięknie zredagowane życzenia. Był przyjacielem bibliotekarzy i BUW. Do pani kierowniczki Jadwigi zwracał się "księżno", do pozostałych pań "baronowo" lub "hrabino" (nie znam powodów tych rozróżnień), do pana Jana Stanisławskiego "monsieur professeur", do mnie "monsieur docteur". Kiedy przyszedł zapytać pana Jana, czy odszukał jego "bewuka" zwracał się - w obecności czytelników stojących przy ladzie - do mnie z prośbą: "Monsieur docteur, czy może pan poprosić monsieur professeur". Przecież nie wszyscy zawsze muszą wiedzieć, o co chodzi.

Zawsze pachniał lawendą i pozwalał mi przeżywać satysfakcję z obcowania z oryginałem o przebogatej wiedzy i niespotykanej na co dzień kulturze osobistej.

Pewnego lata w upalny dzień przechodziłem - z kilkuletnim bratankiem - na pasach przez ulicę Okopową na skrzyżowaniu z Wolską. Autobus pięćset ileś skręcał z Al. Solidarności w Okopową. W połowie Okopowej stanęliśmy między jezdniami i wtedy trąceni przeczuciem spojrzeliśmy na skręcający autobus. W bardzo ciasnym autobusie, w drugim oknie od pierwszych drzwi, kłaniała się bardzo nisko  w naszą stronę potężna postać mężczyzny ubrana w znany strój. Na chwilę oszołomiło nas. Bratanek - uczeń szkoły podstawowej - zapytał: "Ktoś ci się kłania, czy znasz tego pana"?

Szedłem i myślałem, jak można zinterpretować słowa "pan" dziecku, które widzi osobę z innej rzeczywistości: kulturowej, historycznej i codziennej. Po przejściu skrzyżowania powiedziałem: "To jest mój przyjaciel. Takich mam przyjaciół. Pamiętaj, wybieraj sobie na przyjaciół ludzi wyjątkowych, bo dzięki nim wiesz, kim jesteś".

W słoneczny dzień w BUW na Powiślu staję przed fotelem papieskim, na skraju wielkich schodów i wpatruję się w szklany sufit holu. Czasami widzę potężną sylwetkę brodatego mężczyzny, lekko przekrzywioną w prawo, a z jego uśmiechniętej twarzy odczytuję prośbę: "Monsieur docteur proszę zrobić bilans".

Postać II

Doktor geologii. Z wyglądu kloszard, z zainteresowań: wyznawca UFO i zaginionych cywilizacji. Choleryk z anielskim sercem. Jako dziecko został wywieziony na Syberię, dlatego w  kieszeniach marynarki nosił chleb z obawy, że może mu go kiedyś zabraknąć. W BUW najchętniej czytał nowości, a z nich Serię Ceramowską i inne pozycje z gabloty nowości Oddziału Informacji Naukowej na półpiętrze, albo rozprawy doktorskie przed obroną, zdeponowane w "sali drugiej". Przesiadywał często w Czytelni Czasopism Bieżących. Do końca 1999 r. - do momentu przenosin zbiorów na Dobrą - trzymałem nad czytelnikiem pełny monitoring, który przejawiał się w:

* mniej więcej cotygodniowym wypisywaniu mu nowej karty, bo starą "gdzieś zgubił",

* tłumaczeniu magazynierom pisma na jego rewersach, w szczególności odczytywaniu sygnatur,

* pozostawianiu przez całe tygodnie zamówionych z magazynu czasopism, ponieważ bywało, że pytał o zamówienia ze znacznym opóźnieniem (przed zapytaniem zaczynał się denerwować).

W starym gmachu spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu, na Dobrej sporadycznie. Jednakże dwa spotkania zapamiętałem, nie tylko dlatego, że wydarzyły się tego samego wieczora. Około godziny siedemnastej trzydzieści postanowiłem zejść "po picie", na poziom 0, do kiosku. Idąc holem dało się słyszeć - ze stanowiska ochrony przy wejściu głównym - podniesione głosy, jakby kłótnię. Stanąłem na schodach, zobaczyłem czytelnika trzymającego w powietrzu za klapy marynarki służbowej młodego agenta ochrony. Czytelnik - mężczyzna wychudzony, wysoki, o nieustalonym wieku, w desperacji - podniósł wysportowanego, dwudziestokilkuletniego ochroniarza i uderzając nim o ścianę perswadował:

- Ja, gówniarzu, siedem lat orałem ziemię w Kazachstanie, a ty mnie nie wpuszczasz do biblioteki. Do pługa!

Drugi ochroniarz trzymał słuchawkę i gdzieś dzwonił. Czytelnik uznał, że jestem mimowolnym świadkiem krzywdy, jaka dzieje mu się na moich oczach.

- Dobry wieczór panie Witoldzie - zareagowałem -  Co tak pana zdenerwowało?

- Ten szczeniak nie chce mnie wpuścić do biblioteki, do której ja zawsze wchodziłem, bo nie mam karty bibliotecznej!

- Na pewno pan ją zgubił - podpowiedziało mi doświadczenie.

- No, oczywiście, ale kiedyś to było jakoś załatwiane.

Włączył się ochroniarz, z nadzieją,  że można opanować sytuację:

- Pan znowu nie ma karty, ale może wejść na "gościa", pana gościa?

Pojąłem, że to genialny plan, do zastosowania w każdej podobnej sytuacji. Ochroniarz wpisał do księgi wejść nazwisko czytelnika (podane przeze mnie), wręczył mu plakietkę "Gość Biblioteki" i po tych formalnościach czytelnik zanurzył się w lekturze zbiorów.

Po zamknięciu Biblioteki stanąłem na przystanku autobusowym. Podszedł czytelnik i powiedział:

- Pan wie, że ja zgubiłem legitymację kombatancką i nie mam lekarstw, bo nie mam zniżki.

- Panie Witoldzie, czy nie można wyrobić duplikatu? - zapytałem.

- Powiedzieli mi w Związku Kombatantów, że już mi nowej nie wydadzą, że legitymacja jest wystawiana raz, w jednym egzemplarzu.

Rozmowie przysłuchiwał się równie zasłużony czytelnik. Nosi nazwisko pisane przez "y" i jest aktywnym członkiem Polskiego Towarzystwa Heraldycznego. Pani Renia Chomać-Klimek - koleżanka z Czytelni w starym gmachu - nadała mu ksywkę "Hrabia", ze względu na treść zbiorów, które przeglądał oraz jego wielkopańskie maniery i wytworny sposób noszenia się.

Dyskretnie podsłuchiwał rozmowę między mną a panem Witoldem. Wykonał gest, który zasugerował mi, że powinniśmy porozmawiać. "Hrabia" zakonkludował:

- Usłyszałem rozmowę panów. Mam kolegę ze studiów, który pracuje u "kombatantów". Zadzwonię do niego i porozmawiam, tylko proszę o dane.

Odeszli kilka kroków, żeby spokojnie porozmawiać. Pomyślałem sobie: niby nowy gmach, nowe miejsce, nowi ludzie, a duch starego gmachu nie ginie. Bezinteresowne wsparcie anonimowych  wobec siebie czytelników - za pośrednictwem bibliotekarzy - przeniosło się  razem ze zbiorami na Dobrą. Pomimo zmiany miejsca i zmiany formuły udostępniania zbiorów czytelnicy przyzwyczajeni do BUW podążają za nim. Gdziekolwiek by kontynuował działalność, przenoszą swoje przyzwyczajenia, ale również pozostają wierni tradycji, jaką tu zastali.

W starym BUW przy wystawianiu kolejnego duplikatu karty, pan Witold okazywał - jeszcze niezgubiony lub dopiero co wystawiony - dowód osobisty. Zapisywane były tam - na przemian - dwa adresy warszawskie. Czasem zameldowany był pod adresem z ulicy Madalińskiego, a innym razem miał meldunek na Ursynowie. Kiedyś wypełniając duplikat  zapytałem:

- Pan ma dwa adresy zameldowania - czy dobrze pamiętam - który wpisać?

- A wie pan, w zasadzie to nie ma znaczenia. Raz w urzędzie podaję ten, raz ten. Jak zgubię dowód, to podaję ten, co go pamiętam. Ale czy  to ważne? Niech pan pisze, który pan chce. Mnie jest wszystko jedno.

Wpisywałem ten z Madalińskiego, bo go pamiętałem. Mogłem wystawiać kolejny duplikat karty panu Witoldowi, ponieważ żyliśmy w czasach kart papierowych, jeszcze nie plastykowych. W trakcie wypisywania kolejnego duplikatu pomyślałem, że to nie ma żadnego sensu. Tym bardziej, że z czasem nowiutkie karty przestały się panu Witoldowi podobać. Życie wypracowało następujący moduł postępowania: Czytelnik wchodził, ja  rytualnie pytałem:

- Czy ma pan kartę biblioteczną?

- Nie mam.

- A dlaczego pan nie ma?

- Bo nie mam.

I na tym dialog powitalny się urywał. Zrezygnowałem z wypisywania kolejnego duplikatu, czytelnik pamiętał swój numer karty bibliotecznej, a zamiast karty podawał "w zastaw" bardzo zniszczone zaświadczenie z Milicji Obywatelskiej potwierdzające zgłoszenie zagubienia dowodu osobistego. Z czasem pismo z komendy zatarło się i na dokumencie urzędowym został tylko drukowany nagłówek z jednym słowem: Zaświadczenie, a dalej były tylko tłuste plamy.

Czytelnicy czasem pytają: "czy nie wie pan, co się stało z tym panem, co tu przychodził"? Odpowiadam: "nie wiem, dawno go nie widziałem".

Przekonałem się wielokrotnie - pracując w usługach - że czytelnik, o którym pomyślałem w czasie przeszłym, pojawiał się znienacka w świetnej formie i witał bibliotekarza z uśmiechem na ustach. Nigdy nie tracę nadziei. Wierzę, że przyjdzie taki dzień ...

Postać III

W rozdziale o procedurze otwierania i zamykania starego BUW opowiedziałem o przykrości, jaką wyrządziłem kiedyś profesorowi medycyny i  autorowi książek historycznych.

Ginie bezpowrotnie wyjątkowy gatunek czytelnika - pasjonata wiedzy. Koło jest zamknięte:  głód wiedzy napędza gorączkę badań naukowych. Aktualne ustalenia z dociekań naukowych rozpalają głód wiedzy. Czytelnicy tego gatunku przypominają organizmy dotknięte uzależnieniem. Ich styl życia można porównać do reakcji narkomana na głodzie - ciągle w drodze, ciągle w nerwowym poszukiwaniu prawdy objawionej tylko nielicznym.

Zapał profesora dodawał mi kalorii, bibliotecznego natchnienia. Popołudnia z profesorem nabierały charakteru świątecznego, gdzie duch leniwie unosi się nad materią. Raczej empirią, czy prościej prozą udostępniania.

Bibliotekarz obsługujący profesora pamiętać musiał o pierwszeństwie ducha nad materią. Profesor był czytelnikiem roztargnionym. Uprawiał zawód lekarza (leczyłem się u Niego), pisał więc jak zmęczony lekarz. Z pomocą pana Janka czasami potrafiłem odczytać nazwisko autora lub początek tytułu. Fundamentalnym kłopotem, właściwie barierą na linii Czytelnia Profesorska - Magazyn był zapis sygnatury. Wypełnione rewersy profesora nie były tylko zagadką, stanowiły ciemną, nieodgadnioną tajemnicę. Biedny pan Janek, co jakiś czas wyjmował z kieszeni swego służbowego fartucha rewersy profesora z adnotacją "bwk". Rozpytywał życzliwszych mu kolegów - jak czytają ten lub tamten rząd znaków w rubryce "Sygnatura". Najpoważniejsze problemy przysparzała cyfra "7". Pan Janek wiedział, że rewersy profesora otoczone są moją sentymentalną opieką. Próbował rezygnować, sprawozdawał z bezowocnych wysiłków. Opowieść poszukiwawczą snuł monotonnie, nie patrząc mi w oczy. Wiedział, że odprawia ceremoniał, na końcu którego nie otrzyma błogosławieństwa, ani sam się nie rozgrzeszy. Kończył zawsze tak samo - nie tylko zresztą z powodu profesora - "no to jeszcze spróbuję, może się uda".

Czytanie rewersów profesora to nie największy kłopot we współpracy profesor - bibliotekarz. O wiele poważniejszą sprawą była kontrola, właściwie żarliwe monitorowanie pobytu profesora w BUW. Na ten monitoring składało się kilka pytań, nie zawsze z odpowiedzią:

- ile złożył rewersów,

- kiedy był ostatnio i co zamawiał,

- co mógł zamówić,

- czego nie dostał,

- czy "na to" złożył rewers,

- co dostał i oddał, ale chce znowu,

- czy "to" kiedykolwiek miał,

- które książki są na koncie profesora w Wypożyczalni, a które w Czytelni?

Krótko - wojna i pokój, tak na pozór. Z każdą wizytą profesora w BUW, po wstępnym zamieszaniu, powracał nieodmiennie "pokój". Pasjonat zawsze dąży do zgody. W jego naturze jest satysfakcja z obsesji i przymus dzielenia się nią - na początek z bibliotekarzami. Profesor składał rewersy do Czytelni Profesorskiej, część zamówień wracała do Magazynu z rewersami do Wypożyczalni. W procedurze: co zostało zamówione do Czytelni, a co z tego "poszło" do Wypożyczalni, nie było wielu specjalistów. Próbowałem panować nad sytuacją, ale nie zawsze od razu potrafiłem odpowiedzieć koleżankom z Wypożyczalni na pytanie: "Czy to powinno do nas przyjść, bo profesor się domaga"?

Zakłócone relacje: Czytelnia Profesorska - Wypożyczalnia nie dotyczyły tylko profesora. Była to bolączka może nie strukturalna, ale codzienna.

Nietypowi

Biblioteka bez dziwaków i "wariatów" byłaby zbiorem niepełnym i niekolorowym. Z niewiadomych dla mnie powodów upadek komunizmu zbiegł się z końcem epoki przebywania w bibliotece czytelników "niepowtarzalnych". Jaki był tego powód, nie wiem. Odnotowuję tylko okoliczność, że w latach 90. do biblioteki wkroczyła fala głodnej sukcesu młodzieży, a smakosze "bywania" w bibliotece gdzieś zaginęli bez wieści. Szkoda, bo życie bibliotekarza stało się jednowymiarowe. Przychodzi do biblioteki, i mniej więcej wie, co go może spotkać. Żadnych niespodzianek, żadnych awantur, aż szkoda!

Zdałem relację z lat 80. Wpisałem ku pamięci kolegów fakty, okoliczności, emocje społeczności, która starała się, jak umiała "wybić na niepodległość".

Biblioteka - instytucja użytku publicznego - to miejsce  spotkań ludzi i spraw. A gdzie ludzie i ich sprawy, tam historie indywidualne, wyjątkowe i niepowtarzalne.

Wspominając codzienność próbowałem zaprezentować bibliotekę jako miejsce szczególne. Zapisałem prawdę czasu. Spełnieniem życiowym bibliotekarza jest biblioteka. Tu spotyka codziennie - po równo - w ludziach i woluminach nadzieję, tajemnicę i prawdę. Pozwalają  bibliotekarzowi być marzycielem, ale też zmuszają do aktywności. Bywają przecież takie dni, kiedy koledzy i czytelnicy wymuszają na nim, żeby coś załatwił, czegoś poszukał, coś sprawdził, gdzieś zadzwonił. Miotany po skrajnych dziedzinach wiedzy pragnie pobyć w stanie absolutnego spokoju.

W latach 80. ze zbiorów BUW korzystali czytelnicy, którzy po latach stawali się ludźmi wybitnymi w dziedzinach, które studiowali lub w tych sferach życia publicznego, które kreują w szybkim tempie ludzi wybitnych. Skupiałem się na tych, którzy dzięki studiowaniu zbiorów bibliotecznych uzyskiwali należny im prestiż i wypracowany szacunek we własnym środowisku. Odnotowuję w pamięci nie tylko mieszkańców Stolicy, ale - ze szczególnym szacunkiem i dobrymi wspomnieniami - pracowników nauki z ośrodków pozawarszawskich. Niektórzy z nich wręczali mi egzemplarze swoich dzieł z dedykacjami. W szczególnej pamięci mam badaczy historii krajów Europy Wschodniej z seminarium prof. Romana Wapińskiego z Uniwersytetu Gdańskiego.

W latach 80. pracowały w BUW osoby wybitne i te, które po latach stały się wybitne. Pracowały też, może lepiej - zostały zatrudnione na krótki okres (przy obopólnej zgodzie) osoby tak niepowtarzalne, że mógł je zrodzić wyłącznie ustrój realnego socjalizmu. Ów realny socjalizm istniał tylko dlatego, że w ocenie ludzi normalnie myślących i stąpających obunóż po twardej ziemi - socjalizm można było jakość przeżyć dlatego, że był właśnie "realny". "Realność" ta przyciągała do BUW - na dość uciążliwą skalę - osoby, które z niewytłumaczalnych powodów zapragnęły pracować w BUW. Istoty te - niestety - żyły w pobliżu praktycznego styku życia codziennego i realnego socjalizmu. Żyły w błogim przekonaniu, że PRL - jakby nie było ustrój represyjny - nie istnieje realnie, bo nie jest odnotowany w ich poważniej refleksji. Ku memu poważnemu utrapieniu te odrealnione osoby zatrudniano w Oddziale Udostępniania. Z drugiej jednak strony w siermiężnych czasach PRL  byłem codziennie całowany przez aniołów.

W BUW otrzymałem dar obsługiwania emerytowanego bibliotekarza pana Mścisława.

Winienem mu wydzielony rozdział opowieści o "niepowtarzalnych" czytelnikach (krótko rzecz ujmując - dziwakach). Był żeglarzem ("załogantem" Zawiszy Czarnego) i emerytowanym magazynierem Biblioteki Narodowej. Zasłużył na wdzięczną pamięć ogromem swych zalet - może raczej upodobań. Pan Mścisław wraz z wczesnym początkiem wiosny do później jesieni, czyli gdzieś od przełomu marca i kwietnia zakładał krótkie harcerskie spodnie, podkolanówki i sandały, i nie rozstawał się z tym strojem do końca października. W okresie zimy prezentował się równie skąpo odziany. Nazywany był w środowisku buwowskim "morsem". Komuny nienawidził nienawiścią obywatela dotkniętego bezwzględnością i bezmyślnością ustroju robotników i chłopów. W czasie strajków w latach 80. widząc na moim ramieniu biało-czerwoną opaskę pytał:

- A  może można jakoś pomóc, to ja chętnie.

- Panie Mścisławie, wystarczy, że pan przyszedł i jest - odpowiadałem.

- Coś wczoraj słyszałem, no to nie mogłem nie przyjść - zapewniał.

Budynek starego gmachu szybko przemarzał i powoli ocieplał się. Wiosną długo było zimno, jesienią szybko robiło się zimno. Pan Mścisław nic sobie nie robił z niskich temperatur. Czasem, kiedy podawałem czasopismo w fufajce i rękawicach, pan Mścisław patrzał na mnie z ciekawością. Z przemarzniętych warg, pośród szelestu zacieranych szorstkich dłoni słyszałem: "No tak, trochę chłodno".

Czy można czytelnikom "niepowtarzalnym" wyznaczać granice i narażać się, że będą przez nich swobodnie przekraczane? Dziwaki nie przekraczali "granic" ustalonych przez "ustrój", władze Biblioteki czy normy społeczne. Oni ustanawiali granice, które przekraczała bariera śmierci. Żyją w pamięci zawsze, by tak rzec "pozaustrojowo". Oryginalna osobowość wpisuje ich historie w pamięć biblioteki i żyje życiem wiecznym. Pozostaje wizerunkiem ludzi wyjątkowych. Wizerunek ten zapadał w pamięć zgodnie z rytmem dnia. Rytm ten wyznaczało ich tempo gonitwy do mety, tylko że z innego punktu wyobraźni.

Z grona dziwaków nie można pominął "wariatów". W szczególności "wariata" Tarkę, który był najprawdziwszym brzuchomówcą oraz jego kolegi, którego Tarka serdecznie nie tolerował. Nie mam pewności,  czy Tarka to było  nazwisko, czy tak był nazywany.

Razu pewnego czytelnik Tarka  przyszedł wczesną porą popołudniową. Przechadzał się po sali czasopism, ciągnąc palcem po grzbietach encyklopedii i słowników. Zrobił kilka okrążeń, stanął za czytelniczką siedzącą za stołem z numerem "120". Stół "120" stał w odległości około 3 metrów od stanowiska dyżurnego bibliotekarza. Usłyszałem odgłosy dysputy filozoficznej wydobywającej się z żołądka czytelnika Tarki. Stał nieruchomo ze wzrokiem zatopionym w przeciwległy róg sali (obok drzwi wejściowych do Czytelni Profesorskiej). Spór trwał dwie - trzy minuty, nie pamiętam, ale coraz dotkliwiej zaczął przeszkadzać czytelniczce spod numeru "120". Nie wytrzymała, odsunęła energicznie krzesło, rzuciła z hukiem na blat stołu przeglądany wolumin czasopisma i krzyknęła na całą salę w stronę czytelnika Tarki:

- Czy może mi pan nie przeszkadzać?

- A jak ja pani przeszkadzam - zapytał Tarka?

- No, mówi pan, i to głośno!

- Ależ ja nic nie mówię - zdziwił się Tarka.

Czytelniczka spojrzała na mnie z gniewem. Ścisnąłem zębami palec, żeby opanować wybuch śmiechu. Tarka poszedł sobie do sali humanistycznej. Usiadł na innych miejscu, niezgodnym  z otrzymanym numerkiem, ale tam gdzie postanowił (zresztą, jak zawsze). Sąsiedzi wstali i zajęli miejsca jak najdalej od czytelnika Tarki. Rozpoczął się ruch z wymianą numerków na aktualne. Tak mniej więcej był załatwiany problem czytelników "śmierdzących". Kto miał pecha i obok niego usiadł "śmierdziel", wstawał i zmieniał miejsce pracy. Ktoś niedoświadczony wstawał i otwierał drzwi balkonowe. To nic nie dawało, bo albo sam czytelnik Tarka od razu wstawał i zamykał, albo czytelnik siedzący w pobliżu drzwi zamykał za Tarkę. Powód zamykania podawali ten sam: "bo zimno".

W latach 80. w siarczysty mróz podszedł do szatni kolega czytelnika Tarki (nie pamiętam, jak był nazywany). Trzymał palto z modnym wówczas "kołnierzem szalowym" z nutrii. Z palta spływała woda. Na pytanie szatniarki:

- Dlaczego to palto takie mokre? - padła odpowiedź:

- To palto jest przeciwpożarowe. Zostało specjalnie zmoczone pod kranem  w łazience, żeby się nie zapaliło.

W gronie "niepowtarzalnych" wybuchały czasem nieporozumienia, skutkujące złośliwościami. W nieznany nikomu sposób zamieniali się numerkami z szatni. Sprawca zamiany wychodził w miasto z okryciem drugiego.

Razu pewnego złośliwość trzeba było czym prędzej próbować naprawić. Tego wieczoru czytelnik Tarka założył okrycie kolegi. Zawrócił z miasta, podszedł do mnie szybkim krokiem i głosem nieznoszącym sprzeciwu zadysponował:

- Proszę pana, niech pan dzwoni - tylko szybko - na Spartańską do pana doktora.

Podał nazwisko psychiatry, numer pokoju przyjęć lekarza i telefon do tego specjalisty (wszystkie dane podawał z  pamięci). Dodał, jeszcze bardziej podenerwowany:

- Bo tu są jego lekarstwa, tego wariata, a temu wariatowi zrobiło się gorzej. Jego znowu trzeba zamknąć.

Wyciągnął rękę pełną tabletek z kieszeni nie swego okrycia, stanął przy ladzie i zamierzał czekać na wyegzekwowanie swego polecenia. Z pomocą pośpieszył mi właściciel okrycia. Siedział w sali humanistycznej przy drzwiach. Z tych miejsc widać było, co dzieje się przy ladzie w sali czasopism. Zobaczył czytelnika Tarkę w jego palcie. Wielkimi krokami zmierzał w kierunku lady. Obecni w sali czasopism usłyszeli zdecydowane oświadczenie powtarzane krok za krokiem: "Ty wariacie, zaraz cię dopadnę". Tabletki, palto i sprawca ich porwania znikli za drzwiami.

W gronie dziwaków poczesne miejsce zajmował "krytyk muzyczny". Drukował recenzje w "Ruchu Muzycznym". Czytałem je i nadziwić się nie mogłem, że tak przepiękne frazy pisał czytelnik wyglądający jak kloszard. Biała koszula była biała z nazwy. Garnitur nie przypominał garnituru. Właściciel stroju do wizerunku z upodobaniem dodawał agresywny antyfeminizm. Krytyk ów niechęć do obecności kobiet w jego życiu praktykował w prosty sposób: nie życzył sobie, żeby zamówione przez niego materiały wydawały mu bibliotekarki. W szczególności czasopisma "Kłosy" nie mógł wziąć z ręki kobiety. Stał i spokojnie czekał przy ladzie na bibliotekarza.

Pewnego ciepłego, wiosennego popołudnia było tak: w sali czasopism przy stole z numerem "126" pracowała studentka z Italii, kobieta gdzieś około 190 cm wzrostu, o pięknej budowie i ślicznej urodzie. "Krytyk" przyszedł podenerwowany (jak zawsze zresztą), krążył po salach (pustych tego popołudnia), żeby znaleźć dogodne miejsce do wertowania "Kłosów". Modliłem się w skupieniu, żeby przypadkiem "krytykowi" nie przyszło do głowy zająć miejsce "127". W starym BUW czytelników obowiązywało respektowanie otrzymanych numerów miejsc, jednak ta zasada regulaminowa nie była przestrzegana przez wszystkich. "Krytyk" był "ponad to". Prosił o "jakieś" miejsce, jednak siadał tam, gdzie chciał. Spoczął - niestety - na  miejscu vis a vis Włoszki. Miał w  zwyczaju, że dla właściwej koncentracji w pracy badawczej, na "dobry początek" atakował kobietę siedząca obok lub naprzeciw. Spontaniczna wymiana zdań z zaskoczoną kobietą pomagała mu uzyskiwać pożądaną koncentrację.

Tego popołudnia złowroga procedura powtórzyła się. "Krytyk" usiadł, położył przed sobą kilka woluminów "Kłosów", przyczaił się i czekał. Po kilku minutach piękna Włoszka ogrzana promieniami słońca podniosła ręce z zamiarem zdjęcia z siebie swetra. Na taką właśnie okazję "krytyk" czekał, usłyszałem:

- Nie prowokuj mnie, ty dziwko. Do burdelu, a nie do biblioteki.

Zaskoczona Włoszka układając sweter na blacie stołu "126", zapytała:

- Co proszę?

Usłyszała to samo. Dodał jeszcze, że nie przyszedł do biblioteki po to, żeby się denerwować. Podszedłem do "krytyka", wziąłem jego notatki i oświadczyłem, że wyrzucę je z balkonu na dziedziniec, jeżeli nie przeprosi gościa z Włoch. Zobaczyłem w oczach "krytyka" bezprzykładną pogardę, ale i przerażenie - może stracić notatki. "Krytyk" nie przeprosił, jednak w mojej obecności przestał kobiety atakować.

Poza czytelnikami spontanicznymi w życiu i w korzystaniu ze zbiorów obsługiwałem różnych "naciągaczy". Jednym z nich był emerytowany mecenas, autor piszący o historii adwokatury polskiej. Mecenas oficjalnie był głuchy jak pień. Jednakże, kiedy słyszał: jest pańskie zamówienie, radował się. A kiedy mówiłem: pański "bewuk" nie odnalazł się, krzyczał na całą salę: "co proszę, bo ja nie słyszę, proszę głośniej, to znaczy jest, tak"?

Z grona czytelników "niepowtarzalnych" przychodził do BUW czytelnik słowników. Pracował na miejscu, które sam sobie wybrał albo w sali czasopism, albo w "zakątku" przy zbiorach polonistycznych (miejsca z numerami od 99 do 110). Wchodził do Czytelni i krążył po salach. W trakcie spaceru zwymyślał czytelniczkę, która miała tego dnia pecha, zbierał co grubsze woluminy słowników, układał je w trójbok, kładł na ten stos ramiona, na ramiona głowę i zasypiał. Po godzinie budził się i wertował słowniki.

Razu jednego nie wytrzymałem i zapytałem, patrząc na Biblię:

- To co pan tłumaczy, Biblię?

- Tak.

- A na jaki język i z jakiego?

- Z angielskiego na hebrajski - usłyszałem stanowczą odpowiedź. - Przecież nie zaprzeczy pan, że takiego tłumaczenia jeszcze nie ma. Jest tłumaczenie z hebrajskiego na angielski, ale odwrotnie jeszcze nikt nie próbował - zakończył z wyraźną irytacją.

Pomyślałem sobie: na głupie pytanie otrzymujesz głupią odpowiedź. Pewnie zakpił sobie ze mnie albo mówił prawdę? W pracy z czytelnikami niepowtarzalnymi nic nie było naprawdę.

Z oryginałów pracujących w Czytelni Głównej w latach 80. wspomnę (chyba) ostatniego. Na gołe (prawie dwumetrowe) ciało zakładał zimą i latem półgolf, czasem, ale bardzo rzadko marynarkę. Pod tym przykryciem spacerował biało-brązowy szczur. Kiedy rozlegał się pisk przestraszonej studentki, wiadomo było, że szczurowi znudziło się siedzenie pod półgolfem.

Właściciel szczura nie miał za wiele czasu na pracę w Czytelni. Jako aktywny członek organizacji Wolność i Pokój, prawie codziennie coś oprotestowywał, gdzieś pikietował. W obronie Tybetu przeleżał kilka tygodni w zimie i deszczu pod ambasadą chińską, ale nie zachorował. Ludzie idei nie chorują, bo nie mają czasu, idea też im na to nie pozwala.

Takie były czasy, bo tacy byli ludzie, a może tacy byli szaleni ludzi, bo takie były szalone czasy. Pewnie jedno i drugie.

 

 

Przeprowadzka starego BUW

(niektóre wydarzenia od sierpnia do listopada 1999 r.)

Zapisałem niektóre sprawy, które zachowały się we wspomnieniach po starym BUW. Bibliotekarz nie powinien wskazywać, jakie wartości przeniosły się wraz z przeprowadzką do nowego BUW. Ocenę zostawia użytkownikom.

BUW na Dobrej niby jest tym samym dobrym starym BUW - świadkiem historii ostatnich dwóch stuleci. W nowym gmachu są te same zbiory, tej samej instytucji, o tej samej nazwie. Ale jest nowa procedura udostępniania - nieporównywalna z BUW z Krakowskiego Przedmieścia. I być może ona powoduje, że w codzienności bibliotecznej - na Powiślu - czas tak nas goni, że nie pozwala oglądać się za siebie.

Lata lecą, pamięć nie ta. Warto jednak zapisać i zapamiętać choćby niektóre z wydarzeń z ostatnich ważnych miesięcy istnienia starego BUW, w szczególności  wędrówkę woluminów do nowego gmachu i  tych, co je w pocie czoła przenosili - bibliotekarzy i najemników.

Zostałem wybrany do przeprowadzki i czuję się wybrańcem. Tylko dlaczego ja? Pewnie tak być musiało. Nie będę dociekał - spotkała mnie przygoda zawodowa. Nie będę się chwalił - wziąłem udział w wyjątkowej akcji.

W tych historycznych dniach każdy wyjęty z półki wolumin dawał nam możliwość dzielenia się przyjemnością tworzenia  historii. Możliwość ta jednak nieuchronnie przybliżała nas do nowej bibliotecznej nieznanej rzeczywistości.

Odkurzane woluminy roznosiły w powietrzu zmienne nastroje: ciekawości, niecierpliwości i lęku przed tym, co będzie "po", i nostalgii za tym, co już było. "Odkurzacz" czy "ładowacz" przeprowadzkowy - wykonując mechanicznie powtarzalne czynności - nie był wolny od przeżywania tych wyższych uczuć.

Rutynę człowieka przeprowadzki tworzyło: wystawianie, odkurzanie, układanie, pakowanie, naklejanie żółtej taśmy z zapisem zawartości na kontenery i wywożenie woluminów. To były ramy naszej działalności wywózkowej. W tych ramach przewijały się obrazy, które z czasem są coraz mniej uchwytne.

Byłem bardzo przejęty przeprowadzką. W jej trakcie myślałem, że wszystko, czego doświadczyłem, zachowam w żywej pamięci. Chociaż czas jednak zaciera ślady, po kilku latach zostało jednak co nieco zasługujące na zapisanie.

Na przełomie roku 1998 i 1999 hasło "przeprowadzka" stało się synonimem niepewności jutra bibliotekarzy Udostępniania. Co jakiś czas do Czytelni Głównej docierały wiadomości, że "właśnie zebrała się" lub "właśnie obraduje" Komisja Przeprowadzkowa. Szary bibliotekarz wiedział, że przeniosą go na Dobrą, i że ma tam być jakiś "wolny dostęp" - i to wszystko. Może w kwietniu, może w maju przyszła wiadomość, że "przeprowadzka rozpocznie się na pewno w lipcu". Plotkarze zgodnie potwierdzali ten termin. Przy okazji doprecyzowywali pozytywne i negatywne oceny skutków wprowadzenia - w polskich realiach - wolnego dostępu do zbiorów.

Późną wiosną każdy dzień przybliżał nas do przeprowadzki. Bibliotekarze Czytelni Głównej pracowali pod napierającym ciśnieniem czegoś nieznanego. Staraliśmy się jednak pracować tak, jakby przeprowadzka całej Biblioteki nie była przesądzona i lipiec 1999 r. nie był zapisanym w kalendarzu jako definitywny koniec pracy w starym gmachu. Podnosząca się jednak skala wyczuwalnej nerwowości, zwiększająca się z dnia na dzień liczba zamówień do Magazynu i "na ksero", i wkradający się wraz z tymi zleceniami  stan pośpiechu, wciągał skutecznie szarego bibliotekarza Udostępniania w atmosferę zjawiska zwanego przeprowadzką.

Nieuchronnie zbliżający się koniec działalności BUW przy Krakowskim Przedmieściu stawał się bardziej problemem czytelników niż bibliotekarzy. Czytelnicy spoza Warszawy gremialnie zjeżdżali do BUW. Otwarcie przyznawali, że zmotywowała ich przeprowadzka. Czytelnicy z Warszawy zasłaniali się faktem zbliżających się urlopów. Jedni i drudzy hurtowo składali zlecenia na kserokopie - albo do wykonania jednocześnie w Czytelni Głównej i w Pracowni Reprograficznej lub w jednym z tych dwóch miejsc. Zamówienia zostawiane w Czytelni oczekiwały w jakiejś mniej lub bardziej uporządkowanej kolejce. Przed pracownikiem reprografii, który zjawiał się codziennie po godzinie 8.00 z plikiem zamówień, bibliotekarze Czytelni Głównej uciekali zespołowo, bo odszukanie przeznaczonych do kserowania woluminów zabierało całe godziny.

W połowie 1999 r. byłem jednym z tych pracowników, którzy mocno osadzeni w starym gmachu nie rozumieli "istoty przemian". Przeniesienie siedziby BUW, a tym bardziej zmiana organizacji udostępniania zbiorów wydawały się nierzeczywistymi koncepcyjnymi fantasmagoriami. W mojej głowie jak jakieś natręctwo siedziało zdanie: "w kraju złodziei wszystko rozkradną, i po co ten eksperyment".  Po latach przyznaję się do tchórzostwa - nigdy nie przedstawiłem tego poglądu publicznie.

Niespecjalnie wyróżniający się czymkolwiek bibliotekarz Czytelni Głównej otrzymał nominację na "kierownika drugiej zmiany ". Otrzymałem jedno jasno przekazane zadanie - przenieść zbiory z Krakowskiego Przedmieścia "na dół" - na ulicę Dobrą - w jak najkrótszym czasie. Zadaniu temu podporządkowałem taktykę kierowania zespołem. Przyjąłem wypróbowane założenia: "cel uświęca środki", "wszystkie drogi prowadzą do celu", "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". W ustalaniu taktyki kierowałem się zasadą:  członkowie zespołu pracujący w ustalonej już, nieformalnej strukturze - jaką zastałem - muszą dobrowolnie zaakceptować strukturę formalną, czyli moje - z nadania - zwierzchnictwo. A wtedy zapanuje ład i harmonia.

Przeprowadzka, w rozumieniu wywożenia zbiorów, a nie przygotowań do wywózki, rozpoczęła się dwudziestego któregoś lipca.  W lipcu byłem na urlopie wypoczynkowym. Do pracy przyszedłem w poniedziałek - 4 sierpnia. Co roku w sierpniu BUW "zamykał się" dla czytelników, żeby przeprowadzić prace porządkowe. Sierpień roku 1999  przyniósł ze sobą oddech spraw ostatecznych. W Bibliotece wyczuwało się grobowy nastrój .

Poniedziałek przełaziłem, trochę pogadałem. Patrzyłem na woluminy, meble, ściany, stałem na balkonie, spoglądałem na dziedziniec i nie mogłem przegnać myśli, że ktoś zaprosił mnie na uroczystość pogrzebową bliskiej mi osoby. Nie mogłem jednak odpowiedzieć sobie na pytanie - kto mnie zaprosił? Przyszedłem, bo  przychodzi się z ostatnią posługą na pogrzeb znajomych. Coś mi mówiło, że przyjście na ten pogrzeb, to nie był dobry pomysł. Umiera bliska mi osoba, a ja sobie żyję. I po co? A gdyby tak - chodziło mi po głowie - tę przeprowadzkę przerwać, jak gdyby puścić film od końca?

Zastałem BUW w dwóch strefach organizacyjnych:

- pierwsza - pozaprzeprowadzkowa - obejmowała biura, gdzie życie toczyło się takim jak zawsze, niezakłóconym rytmem;

- i druga - gdzie panowała nerwowa krzątanina, nabierająca z każdym dniem tempa.

Wnętrze magazynu oddychało ciszą prosektorium. Wolumin, który przed moim urlopem dialogował z bibliotekarzem na temat,  który czytelnik ostatnio go zamawiał, czy wszczynał awantury i z jakiego powodu,  stał teraz nieruchomo oczekując  przeznaczenia. Siedem pięter magazynu jak otwarta trumna czekało na zamknięcie wieka.

Wtorek przełaziłem. Obserwowałem,  co działo się w środku wywózki - oglądałem spektakl w nieznanym mi języku.

W środę po dziesiątej osobiście odwiedziła mnie w Czytelni Głównej organizatorka i koordynatorka procedury wywózki ze starego gmachu - Ela Szpryngwald, spiritus movens całej przeprowadzki.

Co znaczy "spiritus movens" przeprowadzki? Wpadła mi do ucha opinia dyrekcji - zadowolonej z  tempa i organizacji  wywózki: "Pani Ela wcześniejsze ustalenia wprowadziła w czyn".

Ela Szpryngwald czekała na tak poważnie zadanie całe zawodowe życie. Jest wyjątkową kobieta, bo nie każdy śmiertelnik ma szanse pokazać przy otwartej kurtynie na co go stać. Rozbebeszony BUW skierował jupitery na Eli ręce. Pewnie i do niej dochodziły słowa zatroskanych kibiców: "Wywozicie, wywozicie, ale co z tego dalej wyjdzie?" Był moment na początku sierpnia, kiedy wszystkie oczy - i te z przeprowadzki i te obserwujące ją z boku - skupiły się tylko na niej. Na Eli szczupłe ramiona pospołu - "działacze" i "kibice", położyli ciężar odpowiedzialności za tempo wywózki. Nie tylko na początku każdy wyjazd samochodu  wydawał się czujnym obserwatorom zwyczajnym barbarzyństwem. Reakcja wobec nas - przewożących - momentami przypominała atmosferę wokół "afery na szczytach władzy": wszyscy, bezsilni, wiedzą że "coś jest na rzeczy", wskazują winnego i są przekonani, że uniknie kary.

Ela wprowadziła żelazne reguły, reżim w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy. Była twarda, ale pragmatyczna. Kiedy okazało się, że identyfikatory przyczepione do fartuchów przeszkadzają (pracownik zamiast odkurzać woluminy patrzy, czy identyfikator mu się nie odczepił, a jeśli się odczepił, to gdzie jest?),  Ela machnęła ręką na identyfikatory. Kiedy okazało się, że "maski" - ochraniacze na usta i nos - które musieliśmy obowiązkowo zakładać w czasie odkurzania i wkładania woluminów do kontenerów, utrudniają oddychanie - Ela machnęła ręką na maski. Kiedy okazało się, że odzież ochronna w postaci fartuchów podnosi niepotrzebnie temperaturę ciała, czyli w lecie między regałami, gdzie nie ma wentylacji,  praca w szczelnie zapiętym fartuchu i w masce zwyczajnie "zatyka" pracownika - Ela machnęła na fartuchy ręką, tzn. nie widziała, że nie noszę identyfikatora, maski i fartucha.

Ela otrzymała możliwość decydowania. Miała refleks, słuchała ludzi. Nie bała się zmieniać wcześniejszych ustaleń, jeżeli tylko mogło to poprawić warunki pracy i jej efektywność.

Osobowość Eli tak podziałała na uczestników wywózki, że odbieraliśmy na tych samych falach. Nie potrzebowaliśmy się poganiać, dyskutować i ustalać zasad. Pod jej wpływem zapanowało w zespole ogólne przekonanie, że szybka wywózka zbiorów zależy od "atmosfery międzyludzkiej". Atmosferę kształtowały nie tylko niewielkie odstępstwa od ustaleń  w zakresie higieny pracy, ale również to, że mobilizowała zespół. Szybki  refleks w działaniu naszej szefowej.

Każdej soboty o godzinie jedenastej Ela nakazywała święto. Rozpoczynało się śniadanie. Był to czas konsumpcji napojów i jadła, ale i wyrzucania z siebie tego,  co było i "kto co miał do kogo". Nade wszystko jednak wspólne śniadanie tych, co pracowali "na dole" z tymi, co pracowali "na górze"  miało na celu zmotywowanie zespołu do tego,  "co nas czeka w przyszłym tygodniu".

Na sobotnie śniadania Ela przygotowywała własne ciasta i dania. Codziennie pracowała od szóstej rano do - czasem nawet - dwudziestej trzeciej. Kiedy znajdowała czas, żeby jeszcze coś ugotować i upiec - nie wiem, nie pytałem. Oferta kulinarna Eli zachęciła pozostałe panie. Z każdą sobotą pojawiało się na stole w byłej Czytelni Głównej coraz więcej "specjalności pań domu".

Na czas śniadań przeprowadzka zamierała. Był to jednak bezruch pozorny. Siedząc we wspólnocie osób zmęczonych, zakurzonych, w strojach roboczych indywidualnie zaprojektowanych, każdy z nas myślał, co będzie robił, kiedy wstanie od stołu. Nikt nikogo nie poganiał. Było jak na wigilii. Każdy próbował każdej potrawy, żeby "broń Boże nie urazić". Ela - bladym świtem - jadąc na przeprowadzkę kupowała świeży chleb: drobno- i gruboziarnisty. Kiedy znajdowała na to wszystko czas?  - A któż to wie?

Ela ciężko pracowała dla swojej chwały i podziwu, ale - i taki był jej cel najważniejszy - dla pożytku instytucji, która ją zatrudniała. Zapracowała solidnie na miano "Pierwszej Damy Przeprowadzki". Tytuł ten wymyśliłem po latach. Szkoda. Powinniśmy byli na jednym ze śniadań zorganizować wielką uroczystość ku czci "Pierwszej Damy".

Któregoś wieczoru padało, było zimno, ciemno, a budynek pustoszał na naszych oczach. W czasie podwieczorku o siedemnastej, "coś nas napadło". Koleżanki przywdziały strój roboczy - rękawice, maski, fartuchy - i zorganizowały w holu "Wybory Miss Przeprowadzki". W szatni leżał czerwony chodnik, chyba z Czytelni Bibliologicznej. Panowie rozwinęli "wybieg", a panie pląsały po nim jak pantery. Było jury i kartki z punktacją - jak na normalnym konkursie piękności. Po takich wygłupach chciało się iść pracować - "w ciemno, zimno i pusto".

Baliśmy się, że pustka, jaką czynimy w kulturze, zbliża nas na niebezpieczną odległość do rzeczywistości barbarzyńców. Dlatego organizacja "performansów" miała potwierdzić naszą chęć przynależenia do świata ludzi kulturalnych.

Przeprowadzkowicze śniadając powoli "zakolegowywali się". Po sobotnim śniadaniu pracujący "na dole" nie byli anonimowi dla  pracujących "na górze". Słyszałem: "Spuścimy im na dół te kontenery teraz, tym transportem, to będzie im łatwiej". Albo - "Dół prosił o ..." .  Był telefon z Dobrej. Ktoś go odebrał, potwierdził - za wszystkich - wykonanie zlecenia, nie wykręcał się hierarchią. Ten, kto dzwonił, nie żądał oficjalnego potwierdzenia przyjęcia prośby.

Ela przemieniła przypadkową zbieraninę osób - czujących się nieswojo w nie swojej roli, i w nie swoim otoczeniu - w zespół, któremu nakreśliła cel. Celu nie narzuciła. Wyznaczyła go swoim przykładem  - pracowitością, tym, że wykonywała każdą pracę z zapałem, a przede wszystkim z widocznym blaskiem wiary, że to, co robimy, musi się udać.

Któregoś dnia powiedziałem Eli:

- Wiesz, idzie nam jak na razie świetnie.

- A wiesz, że pierwszego dnia w poniedziałek, kiedy mieliśmy zacząć, poszłam na mszę św. i do spowiedzi. Bardzo się denerwowałam - odpowiedziała.

Ela - poza pogodą i ludźmi - była trzecim cudem przeprowadzki. W połowie września przeszła "na dół".

Jako wywózkowy uczeń Eli i jej następca starałem się być wierny jej naukom. Jeżeli kiedyś nie byłem czegoś pewien, dzwoniłem na Dobrą, żeby usłyszeć - "Dobra, zaraz tam będę" (albo - "Zaraz przyjdę do was").

6 sierpnia Ela przyszła do mnie z pytaniem: - "Czy możesz mi pomóc na siódmym piętrze, trzeba wywieźć komody". Komody to były szafy  z drzewa - chyba - świerkowego, pomalowane na stalowy kolor, z szufladami otwartymi (jak regały w piekarni). W szufladach rozkładano zbiory w formacie A3 i większe, z sygnaturami topograficznymi. Były tam mapy, albumy, tabele statystyczne i różne inne wydawnictwa, przeważnie z XIX w.

Poszedłem z Elą na siódme piętro. Czekał na nas Darek Gąsiewski. Otrzymałem wtedy od Eli pierwszą parę rękawic roboczych w barwach narodowych. Poczułem dotknięcie przeprowadzki. Zapytałem, czy nie ma więcej ludzi?  Usłyszałem:  "Inni są przy załadunku. My - wyjaśniła Ela - opróżniamy korytarze, żeby można było później wejść z kontenerami". - A inni pracownicy BUW? - "Możemy zatrudnić tylko tych, którzy się zgłosili". Zrozumiałem strukturę. Ela zwróciła się do mnie "po przyjaźni". Przeprowadzka podzieliła bibliotekarzy BUW na kilka grup - na tych, którzy "już wcześniej zapisali się na przeprowadzkę", na tych "co mieli zamiar później się zapisać", na tych "co nie mogli się już załapać", i na tych, co starali się znaleźć sobie jakieś  zajęcie biblioteczne. Odetchnąłem z ulgą - zajęcie samo mnie znalazło.

Wywoziliśmy komody windą zewnętrzną. Robota była trudna. Ciężkie konstrukcje nie bardzo mieściły się w oknie, którym wpychaliśmy je do windy. I tak rozpoczął się mój udział w opróżnianiu Starego Gmachu. I tak jakoś upłynął mi pierwszy tydzień przeprowadzki.

Z początkiem drugiego tygodnia nadal wywoziliśmy komody i różne inne meble stojące wzdłuż korytarzy na piętrach. Korytarz na piętrze był drogą prowadzącą do - chyba - trzynastu rzędów podwójnych regałów ze zbiorami. Logistycznie rzecz ujmując korytarz posiadał znaczenie strategiczne.

We czwartek dyrektor Hanna Kolendo złożyła mi następującą propozycję: "Może pan włączy się do przeprowadzki. Widzę pana jako kierownika zmiany. Za jakieś dwa tygodnie, jak już trochę przewieziemy, Ela będzie musiała przejść do Nowego Gmachu, żeby tam kierować akcją, a pan zastąpiłby ją tu".

Moje doświadczenie dotychczas nabyte ograniczało się do wywożenia mebli z budynku na trawnik przed budynkiem - naprzeciw orientalistyki. Nie bardzo wiedziałem, czego dyrekcja ode mnie oczekuje. Powiedziałem sobie:  sprawa jest poważna. Zapytałem uprzejmie, co robi kierownik zmiany przeprowadzkowej? - Usłyszałem:  "Niech pan obserwuje Elę i się uczy". Zaproponowałem następujące rozwiązanie: z  powodu, że przeprowadzka trwa już dwa tygodnie, oraz, że przy przeprowadzce pracują ludzie również spoza BUW, muszę:

* dać sobie  czas na rozpoznanie sytuacji - kto jest kto i kto jest kim dla kogo,

* poznać zakres prac, które mam nadzorować i możliwości techniczne zaangażowane w przeprowadzkę, procedurę wywózki - jej dobre i inne strony,

* opracować własną metodę postępowania z kolegami, w szczególności sposób wyznaczania tempa pracy zespołu,

* opracować strategię narzucania własnej woli kolegom, którzy wykonują monotonną pracę w kurzu i spiekocie, dźwigają ciężary, do tego martwią się w tym czasie o dom i dzieci,

* mieć czas do nastrojenia się psychicznego do kierowania grupą.

Przy przeprowadzce była duża rotacja pracowników na co dzień pracujących w BUW. Z każdym tygodniem zwiększała się liczba chętnych, którzy deklarowali, że chcą "trochę popracować". Koleżeństwo zgłaszało ofertę do swego kierownika oddziału, ten ustalał terminarz i porządek "zatrudniania się". Przyjęła się zasada, że ten kto zgłosił się pracuje tydzień, po nim następny z kolejki, a ustępujący, jeżeli podtrzymuje chęć spada na koniec kolejki i przesuwa się z każdym tygodniem do przodu.

Ustaliłem z dyrekcją, że przez mniej więcej te dwa tygodnie - nim Ela opuści Stary Gmach - dyrekcja mianuje mnie "konwojentem", żebym miał dogodną sposobność obserwacji toku prac i reakcji kolegów. "Konwojentem" była osoba spisująca w protokole zdawczo-odbiorczym sygnatury przewożone w każdym transporcie, asystująca przy załadunku, w czasie transportu i przy rozładunku na Dobrej. Jeździłem zatem jako konwojent i pozyskiwałem "wiedzę operacyjną". Taktyka przygotowująca mnie do roli kierownika drugiej zmiany - po ogłoszeniu mojej nominacji - nie spotkała się z pochlebnymi opiniami kolegów.

Po upływie niecałych dwóch tygodni któregoś pogodnego popołudnia  o godzinie czternastej koledzy z drugiej zmiany  dowiedzieli się o mojej nominacji. Domyślili się łatwo, że decyzja zapadła wcześniej, i że podlegali inwigilacji. Przez pierwszy tydzień mego kierowniczenia w kulturalny sposób okazywali mi wzgardę. Zaliczyłem falstart. Powtarzałem sobie - dla otuchy - przecież "cel uświęca środki".

W drugim tygodniu mego przewodzenia drugiej zmianie załoga postanowiła dać mi szansę, bo jak usłyszałem "jesteś fajny chłop". Opinię tę akceptowali nie tylko moi koledzy z BUW, ale też  osoby przyjęte z ogłoszenia. Ku mojej radości jako kierownik zostałem wprawdzie mianowany, jednak ostatecznie zaakceptowany.

Czego zostałem kierownikiem, czym i kim rządziłem? Jak przeprowadzka została zorganizowana, i jak ta organizacja funkcjonowała - w ocenie osoby, która została przyjęta do grona przeprowadzkowiczów w trakcie jej trwania? Otóż to! - Byłem w środku, ale też trochę z zewnątrz. Ustalenia, jakie zostały podjęte przed lipcem, poznawałem w trakcie wywózki. W zespole byli bibliotekarze i niebibliotekarze z UW, warszawiacy i niewarszawiacy, studenci i robotnicy, kobiety samotnie wychowujące dzieci i licealiści, osoby związane z BUW emocjonalnie i osoby, które o BUW dowiedziały się z ogłoszenia w ofertach pracy na wakacje. Społeczność w różnym wieku, ze zróżnicowaną kulturą osobistą i mentalnością. W przerwach na posiłek patrzyłem na moją załogę i przychodziły mi do głowy sceny z filmu "Jak zdobywano Dziki Zachód".

Organizację zespołu kształtował entuzjazm jego indywidualności. Moim zadaniem było entuzjazmu tego nie gasić, a raczej go pielęgnować. Entuzjazm zastałem, podpatrywałem jego źródła.  Początkowo myślałem, że bierze się on z niepowtarzalności operacji logistycznej, przed jaką stoją pracownicy. Z czasem zrozumiałem, że brał się on z podziwu dla tego, co na każdym kroku odkrywał samodzielnie każdy pracownik. Fascynowała ich architektura wnętrz - korytarze i schody w piwnicach, świetlik na stropie.   Ale nie tylko. Potężnym źródłem entuzjazmu w pracy były "smakołyki" w zbiorach. Smakołyki objawiały się w spontanicznym dzieleniu się z innymi kolegami zawartością napotkanej książki albo rocznika czasopisma. Kolegów spoza BUW ciekawiło, np.: "Co jest w tych cymeliach, czy je też będziemy wywozić i kiedy?"  "Czy możnaby tam teraz wejść, zobaczyć?" Brali do ręki przedwojenny  dziennik i nie mogli wyjść z podziwu, że są właśnie obserwatorami "przewrotu majowego". Pokazałem im zdjęcia z Katynia w "Nowym Kurierze Warszawskim". Z każdym następnym "smakołykiem" wynajęci "tragarze" nabierali respektu dla tego, co wywożą. Woluminy nie były już bezimiennym towarem ze swą wagą i rozmiarem, ale dobrem kultury. Dzięki temu przekonaniu kontrola nad dyscypliną pracy nie była potrzebna, podobnie jak w pracy w szczególnych warunkach lub w szczególnym charakterze, gdzie pracownik motywuje się nie tylko zyskiem.

"Smakołyki" rodziły jednak roztargnienie. Ktoś z ulicy zgłasza się do przeprowadzki. Są wakacje. Dobrze by coś zarobić - jest okazja. W bibliotece praca może być "nawet ciekawa" - tak tłumaczyli mi koledzy swoje motywacje. A tu - zaskoczenie - tyle atrakcji. Trzeba by robić to, za co płacą, ale też żal "nie zajrzeć". Szczególnie kiedy kolega z boku woła:  "A to widziałeś?". Obowiązek, rutyna i entuzjazm, harmonogram "załadunku", przyjemności odkładane na później - podtrzymywały zapał do pracy, ale tworzyły też poczucie wspólnoty osób przypadkowo zebranych. Tajemnica zawarta w woluminach bibliotecznych, odkrywana przypadkiem, łamała bariery społeczne i wyrównywała poziomy. Dowartościowywała komercyjny wybór i nagradzała decyzję, żeby pomęczyć się dla dobra kultury.

Zbiory robiły swoje, ale kierownik drugiej zmiany też musiał robić swoje.

W monotonnej pracy, tzn. w wykonywaniu codziennie tego samego i w ten sam sposób, najważniejsze jest stworzenie wspólnoty. Pamiętam zdanie trenera Kazimierza Górskiego, który po przegranym meczu reprezentacji Polski powiedział: "Przegraliśmy, bo grał zespół, a wygrywa kolektyw".

Któregoś dnia około 16.00 zadzwonił telefon "w Bibliologicznej" (na czwartym piętrze na klatce schodowej koleżanki zrobiły sobie zaplecze do pracy i wypoczynku). W słuchawce usłyszałem głos chłopca - "Poproszę moją mamę". Zawołałem od telefonu w głąb czwartego piętra - która z pań jest "moją mamą", bo dzwoni chłopczyk i prosi mamę do telefonu. Podeszła koleżanka - nie wiedziałem że jest z BUW. Porozmawiała chwilę.

"Czy ktoś z nas potrafi rozwiązać zadanie z matematyki ze szkoły podstawowej" - zapytała mnie. Zapadła cisza. Z głębin piętra usłyszeliśmy głos:

- A z której klasy?

- Jeżeli dobrze pamiętam, "z czwartej" - odpowiedziała.

Znów zaległa głucha cisza.

- Czy ktoś potrafi rozwiązać zadanie z matematyki z klasy czwartej? - powtórzyłem prośbę.

Cisza. Student SGGW, magistrant piszący pracę z konserwacji drewna wyszedł niezbyt chętnie z korytarza, leniwie zdejmował rękawice:

- Na pewno z czwartej klasy - zapytał?

 - Z czwartej - odpowiedziałem.

- Ale ze szkoły podstawowej - upewnił się?

- Podstawowej - potwierdziła koleżanka odbierająca telefon.

 - No to chyba mogę spróbować - odważył się.

W brygadzie przeprowadzkowej otrzymał ksywę "Dziadek". Zgłosił się do BUW, chciał "trochę zarobić", pomóc matce nauczycielce - rencistce, która sama go wychowywała.  Był to mężczyzna średniego wzrostu, nosił "kozią bródkę", wyglądał bardzo poważnie jak na swój wiek. Podszedł do słuchawki, słuchał przez chwilę, a następnie zaczął z pamięci dyktować rozwiązanie zadania tego i następnych. "Dziadek" został etatowym konsultantem "prac domowych". Skończył konserwację drewna, ale dysponował wiedzą encyklopedyczną również z nauk humanistycznych. Z powodu wrodzonej nieśmiałości, oryginalności wyglądu i przekonań, czasem nietrafionych zabiegów dla akceptacji w grupie, był przedmiotem notorycznych drwin ze strony rówieśników. Ten przypadkowy telefon dziecka był początkiem spontanicznego budowania więzi w grupie. Pomógł w prowadzeniu szybkiego tempa przeprowadzki. Rozpoczął proces zaangażowania jednostek w powodzenie grupy i solidarność w grupie. Dzięki temu jednemu telefonowi dziecka zostałem zauważony - na poważnie - jako kierownik grupy. Telefon - być może - ochronił grupę od wewnętrznych podziałów powodowanych  przypadkowymi spięciami.

Telefon dziecka obudził w grupie talenty. Każdy z uczestników przeprowadzki zgłosił się do pracy fizycznej - wiedział o tym i wykonywał przydzieloną mu pracę. "Dziadek" często ośmieszany okazał się wszechstronnie uzdolnionym (kapitalnie rysował) i uczynnym młodzieńcem. Inni też - może żeby przełamać monotonię dnia - odkrywali własne talenty i swoją atrakcyjność towarzyską, w nie swoim środowisku, innym od tego, w którym żyli i pracowali. Każdy członek grupy dokładał coś od siebie, żeby "panowała przyjemna atmosfera" i żeby przełamać szarą codzienność. Dzielenie się  pogodnymi opowieściami z własnego życia, czy wydarzeniami, które warte są przypomnienia,  uatrakcyjniało nam czas posiłków i wspólne biesiadowanie po pracy na skwerze Hoovera.

Głównym performens wśród przeprowadzkowiczów okazał się student ostatniego roku grafiki, który wykorzystując dostępne mu materiały, tzn. pudło tekturowe, szary papier pakowy, czarny mazak, taśmę klejącą oraz chodnik przed BUW dekorował postaci z frontonu Biblioteki. Z Demostenesa zrobił raz pirata z Karaibów z przepaską na oku i protezą u nogi, innym razem prawdziwego przeprowadzkowicza, z maską, fartuchem i rękawicami roboczymi.

Spacerowicze fotografowali jego improwizacje, nam też się bardzo podobały. Za dekoracje brał się w sobotę, kiedy pod koniec tygodnia byliśmy już bardzo zmęczeni. W akcie tworzenia popadał w głębokie skupienie i nie udzielał informacji na pytania natrętów, co to  ma być tym razem? Podziwialiśmy jego talent i niewiarygodną wyobraźnię. Szczególnie byliśmy mu wdzięczni za jego społeczny gest. Nie musiał przecież robić przedstawień, wymyślać sposobów odciągnięcia nas od rutyny. Chciał, żebyśmy jego pomysłami ładowali w siebie energię. Bo na przeprowadzce było tak, jak miało być - pracowicie i przyjemnie. Przyszły grafik zamierzał zostać fotografem prasowym. Przez ostatnie lata z przyjemnością oglądam jak realizują się jego marzenia.

Byłem sobie kierownikiem. Każdy uczestnik przeprowadzki robił to, co miał robić. Pracowaliśmy od poniedziałku do soboty. Na pierwszej zmianie od 7.00 do 14.00 z przerwą na posiłek o 11.00. Na drugiej zmianie od 14.00 do 21.00 z posiłkiem o 17.00. Grupa pracująca przez tydzień na rannej zmianie w następnym tygodniu przychodziła na południe. Pracowałem z tą samą grupą co dwa tygodnie. Stało się z czasem tak, że w mojej popołudniowej grupie wykrystalizował się stały skład. Być może dlatego, że jednym nie przeszkadza ranne wstawanie, a inni tego nie lubią.

W jaki sposób starałem się sumienie wypełniać moją funkcje? Generalnie raz lepiej, raz gorzej, a w szczegółach był mniej więcej tak: o 14.02 rozlegał się dzwonek telefonu. Dzwonił "z dołu" - z Nowego Gmachu - kolega kierownik Magazynu. Słyszałem apel - "Daj szybko kontenery, bo muszę dać zajęcie pracownikom, bo siedzą i czekają".  System pracy "na górze" i "na dole" był taki sam.  Grupa drugiej zmiany dopiero się schodziła. Jedni czekali na gorącą wodę, żeby zrobić sobie kawę, inni dzwonili, inni przebierali się w robocze ciuchy. Stawałem przed tym zgromadzeniem, w holu przy szatni i najpokorniej wygłaszałem orędzie. Mniej więcej takiej treści:  Dzwonił Wojciech, na dole nie mają co robić. Na razie nie można im nic przesłać, bo pierwsza zmiana wywiozła wszystkie swoje kontenery. Postąpili nie po koleżeńsku, ale my wyślemy im jeden duży transport i później zajmiemy się sobą.

Apel przyjmowany był niechętnie, ale życzliwie. Grupa ruszała nawet spontanicznie. Wypracowywała - w ostrym tempie - ponad 200% normy, tzn. załadowywała  żuka i transita, przygotowywała "front robót na zaś" i wracała do przerwanych czynności "okołoprzeprowadzkowych".  A ja biegałem do stolarni, gdzie odszukiwałem blacharza Bogdana, który w przeprowadzce pełnił odpowiedzialną funkcję windowego. Odrywałem go od posiłku - bo windowi pracowali cały dzień - człapał za mną z kanapką, spuszczał windą kontenery i wracał z "dżojstikiem" kończyć przerwany posiłek. Ekipa ładowaczy napełniała dwudziestoma czterema kontenerami żuka i osiemnastoma transita. Tak pracowicie rozpoczynaliśmy nasz dyżur.

Jeden jedyny raz załadowaliśmy na stara - tak zeznał kierowca, bo był przy rozładunku - tysiąc pięćset oprawionych woluminów gazet i tygodników z kilku lat sprzed 1999 r. Spoczywały w piwnicy ułożone w sterty, ponieważ w ciągu magazynowym w ich sygnaturach nie było miejsca. Zrobiliśmy ludzki łańcuch z wszystkich pracowników zmiany. Sięgał od piwnicy do wejścia od Wydziału Prawa. Stanąłem na pace stara. Od kabiny kierowcy do połowy ułożyłem woluminy równo z burtą. Od połowy paki do klapy zamykającej - układałem wysoko, aż do samej plandeki. Po powrocie kierowca pan Zdziś powiedział do mnie:

 - Tak załadowaliście stara, że nie mogłem wykręcić przed rampą. Był niesterowny. Po Karowej na skrętach jakoś było, ale tam w środku nie mogłem cofnąć.

- To znaczy, że powinienem kłaść wysoko od przodu do środka, a nie od środka do tyłu - zapytałem.

- Nie, akurat dobrze pan ułożył - odpowiedział. - Gdyby pan zaczął od kabiny Star jechałby tylko na wprost.

Przy okazji przeprowadzki bibliotekarze uczyli się techniki przewozowej czasem na własnych błędach, a czasem - na szczęście - intuicyjnie trafiali na właściwy sposób.

Z tym załadunkiem był jeszcze jeden kłopot. Decyzja o wywozie dużych formatów z piwnicy  wejściem bocznym od strony Wydziału Prawa zapadła w dniu, w którym na Wydziale odbywały się egzaminy, czy może ważne zebranie? Przed budynkiem stało mnóstwo samochodów i gromady studentów. Na chodniku prowadzącym od uliczki do wejścia ustawiłem pudła, jak mi  polecił kierowca: "Żeby nikt nas nie przyblokował". Gdzieś około 11.00 pewien przemiły profesor i czytelnik BUW odsunął moje pudła i zaparkował swego żółtego volkswagena golfa  na chodniku na wprost naszych drzwi, w miejscu, na którym miał stanąć star pana Zdzisia. Star wyłaniał się powolutku od strony Pałacu Kazimierzowskiego, a pan profesor w tym czasie zamykał za sobą drzwi Wydziału Prawa. Pan Zdzicho podjechał, stanął na ulicy, wyszedł z kabiny i przemówił:

- A mówiłem, żeby pan pilnował.

- To co w tej sytuacji robić - zapytałem?

- Trzeba będzie go przenieść - rzekł pan Zdzisław, żywy nerw transportu przeprowadzkowego.

-  Co przenieść - zapytałem

 - No, tego volkswagena - zadecydował. Niech pan woła tych studentów, co stoją przy drzwiach. Jakby się zgodzili, to byłoby w sam raz.

- Ale czy damy radę - wyraziłem obawę.

- Ten volkswagen nie waży więcej niż jakieś 800 kilo - ocenił zawodowiec. Jak będzie nas ze dwudziestu, to na każdego wypadnie po jakieś 40 kilo. Podniesie pan 40 kilo - zakończył pan Zdzicho?

 - No, chyba tak - zadeklarowałem. To nie jest - okazuje się po przeliczeniu - znowu taki duży ciężar - poprawiłem się.

- No, widzi pan - skończył pan Zdzisio. - Niech pan woła tych studentów.

Wydawało mi się, że studenci słyszeli naszą rozmowę zagłuszaną włączonym silnikiem stara, albo zrozumieli sytuację w jakiej znaleźli się bibliotekarze. Nie byli zaskoczeni prośbę o pomoc w sprawie podniesienia i przeniesienia samochodu osobowego jednego z wykładowców. Podszedłem do środkowych drzwi budynku Prawa i zapytałem:

 - Pomożecie panowie przenieść ten samochód.

 - A gdzie - zapytali?

Spojrzałem na pana Zdzisia, a ten szerokim gestem wskazał trawnik bliżej Pałacu Kazimierzowskiego.

- O tu - zadecydował.

Studenci byli elegancko ubrani, wszyscy w marynarkach,  część w garniturach. Jak na komendę ruszyli ławą. Przeszli ulicę. Otoczyliśmy samochód. Każdy zajął stanowisko. Pan Zdzisław chwytając przedni zderzak rzucił:

- No to "na cztery".

Rozpoczął odliczanie. Zająłem wyznaczoną pozycję odwrócony plecami do Prawa. Studenci naprężyli muskuły. Unieśliśmy volkswagena na wysokość wyprostowanych rąk. Pan Zdziś rzucił :

- No to teraz, pomału.

Zaskrzypiały drzwi budynku. Usłyszeliśmy pośpieszny apel:

- Panowie, chwileczkę.

- To pan profesor - ktoś stojący na wprost mnie przekazał wiadomość.

Postawiliśmy auto na ziemi. Na moje podziękowania studenci gremialnie odpowiedzieli:

-  Nic nie szkodzi, mogliśmy go przenieść.

Kierowca pan Zdzisław był objawieniem przeprowadzki. Wszedł do naszego zespołu jako tygodniowy zmiennik kolegi  z transportu uniwersyteckiego. Ów zmiennik miał bardzo trudny charakter i nader indywidualne nastawienie do powinności transportowców zatrudnionych przy przeprowadzce zbiorów. Na każdą prośbę, żeby uruchomił samochód, podjechał bliżej albo inaczej stanął, odpowiadał: "Nie, bo będę miał przepał". Psuł atmosferę przez tydzień. Na szczęście w piątek dyrektor Maciuszko "uratowała" przeprowadzkowy transport. Przez pewien czas pan Zdzisław był zmiennikiem z opcją stałego kierowcy przeprowadzki.

Kierowca pan Zdzisław to najprawdziwszy wirtuoz kierownicy. Wprost artysta, koncertujący dla przyjemności. Wjeżdżał starem w weekendy w zatłoczoną ulicę przy Harendzie, gdzie nie stał choćby jeden prawidłowo zaparkowany samochód osobowy. Omijał z gracją - ziejąc spalinami - weselne auta na placu przed kościołem ss. Wizytek.

Jednej soboty było tak. Była połowa, a może bardziej druga połowa września. Wywoziliśmy jednocześnie Gmach Główny - z kilku pięter na raz  - i "strop Wydziału Prawa". Bez przerwy obracał  żuk i transit. Zapadła decyzja, żeby rozpocząć wywózkę zbiorów z piwnic Pałacu Potockich. Star oczekiwał na dziedzińcu. Zabrakło konwojentów.

Na początku mojej kariery przeprowadzkowej myślałem sobie - patrząc na park samochodowy - żuka, transita i stara, że jak by tak załadować Stara raz i drugi, to od razu wywiezie się z pół biblioteki. Nie za bardzo dowierzałem kierowcom, którzy przekonywali mnie, że "obracanie żukiem i transitem jest lepsze". Niespecjalnie słowo "lepsze" trafiało do mego przekonania. Aż jednego razu - w czasie wywożenia  piwnic Pałacu Potockich - przeszliśmy tam z Gmachu Głównego całą ekipą "odkurzaczy" i "ładowaczy". Załadowaliśmy na stara czterdzieści dwa kontenery - więcej nie weszło. Ładowanie trwało długo. Długo oczekiwali na transport koledzy "na dole". Długo ten transport rozładowywali. Długo czekaliśmy na puste kontenery. Krótko mówiąc - od rana do śniadania jedni czekali na drugich. Tego dnia tak musiało być. Od tego kursu, Gmach Główny i strop Prawa wywoziła jedna grupa "odkurzaczy" i "ładowaczy", a Pałac Potockich  - druga, bo tylko w ten sposób transport zachowywał płynność.

Jeden jedyny raz zorganizowaliśmy inną akcję. Punktualnie o godzinie jedenastej zajechały na dół wszystkie trzy samochody. "Demonstracja siły" odbyła się na wyraźnie życzenie, żeby zrobić wrażenie na członkach ważnej wizyty kontrolującej przeprowadzkę. Zadanie zostało wykonane w imponującym stylu, kosztem pory śniadaniowej. 

Warunki pracy w piwnicach Pałacu Potockich były trudne, praca mordercza. Mistrz kierownicy, żeby nam ulżyć podjeżdżał swym starem pod same drzwi klatki "A" (środkowej). Jego wysokie umiejętności objawiały się w tym, że odległość między ścianą budynku a burtą gazonu równała się mniej więcej długości stara. Obecność przed samymi drzwiami samochodu ciężarowego uniemożliwiała oddychanie ładowaczom. Star blokował dostęp powietrza do budynku, a szczególnie do piwnicy. Nie można było wpływać na decyzję pana Zdzisia, ponieważ w transporcie przeprowadzkowym przyjęliśmy trzy kryteria: czas, pomysłowość i eliminacja niepotrzebnego wysiłku. Te trzy wartości stanowiły jedno. Niepotrzebny wysiłek wydłużał czas transportu, zabijał pomysłowość, rozluźniał współdziałanie w grupie, obniżał tempo załadunku. Tolerowaliśmy obecność stara w drzwiach, ponieważ tolerancja była naszym ukłonem w stronę pana Zdzisia. Czwartą wartością w przeprowadzce było pielęgnowanie indywidualnych talentów. Bo jak przekonywała nas codzienność - suma talentów może zdecydować o końcowym sukcesie, tj. nadzwyczaj szybkim przewiezieniu zbiorów. Ładowaliśmy na stara około trzydziestu - czterdziestu kontenerów. Dumny ze swych mistrzowskich umiejętności pan Zdzich wyjeżdżał sprzed Pałacu Potockich bramą od strony kościoła ss. Wizytek. Po wyminięciu gazonu wjeżdżał w bramę. Tu obowiązywała zasada szybkiego przymykania luster bocznych, ponieważ w bramie mieści się Star, ale bez luster bocznych.

Gazon i brama nie były poważnymi utrudnieniami dla zawodowego kierowcy. Najpoważniejszym zadaniem był wyjazd - w soboty po południu - na Krakowskie Przedmieście z placu przed kościołem ss. Wizytek. Każdej soboty, gdzieś od 16.00 odbywały się śluby. W samym środku placu stawała długa weselna limuzyna, koloru czarnego. Kierowca udekorowanego auta stawał akurat w miejscu, w którym pan Zdzisław mógłby łatwo skręcić w lewo i wyjechać na ulicę.

- Panie Zdzichu - proponowałem - może pójdę do tych beztroskich weselników, odszukam kierowcę, poproszę, żeby się nie wygłupiał. Bo może nie robi tego w  kolejną sobotę - specjalnie?

- Nie opłaca się - odpowiadał Zdzich. - Najwyżej go przytrę.

I żonglując między "wypasionymi" samochodami puszczał kłęby spalin na śnieżnobiałe suknie pań młodych i wytworne kreacje druhen ze swego świeżo co wyremontowanego stara.

Było pogodne ciepłe sobotnie popołudnie. Skończyła się ceremonia ślubna. Rozpoczęły się pamiątkowe zdjęcia i formowała się kolejka "do życzeń". Jak co sobotę przystrojona czarna limuzyna stała na środku placu. Tej soboty Zdzich nie wytrzymał. Wyjechaliśmy z bramy. Jak na komendę - bez słowa - wyprostowaliśmy lusterka.

- Znowu on - rzucił.

Spojrzałem na pana Zdzicha, jego oczy zapłonęły. Ja swoje:

- Może pójdę, ponegocjuję, co?

- To nic nie da, za późno. Niech pan uważa, co się będzie działo.

Zawodowiec Zdzich przegazował ostro Stara i ruszył na czarną  limuzynę. Zatrzymał wyładowanego kolosa z pół metra przed autem. Pogazował troszeczkę. Poprzyczepiane do klamek wstążki fruwały na wietrze. Zdenerwowany pan Zdzisław cofnął stara i schował go w bramie. Pomyślałem - czas na negocjacje:

- Może pójdę, pogadam. - Zaproponowałem

- Nie warto - odpowiedział.

Pogazował w bramie. Huk straszny. Powiało grozą. Ruszył ostro. Całe weselne zgromadzenie zamarło. Obserwowało w milczeniu zbliżającego się centymetr po centymetrze Stara. Z grona weselników wyskoczył mężczyzna. Biegł, wymijał auta, wymachiwał rękami. Między kolejnymi strasznymi pociągnięciami pedału gazu usłyszeliśmy prośbę: "Panowie, panowie zaczekacie, proszę!". Zdzich nie reagował. Pruł na dwójce. Star rzęził, trząsł się, kopcił, ryczał. Spojrzałem na parę młodych - żal mi się ich zrobiło.

- Panie Zdzichu, basta - rzuciłem - ma nauczkę.

- Więcej nie stanie - usłyszałem.

Limuzyna cofnęła naprawdę w ostatniej chwili. Zdzich pomrugał światłami, przyjaźnie potrąbił parze młodych. Można było w spokoju "obracać" z kontenerami.

Drugim trudnym momentem była uliczka przy Harendzie  w piątki i w soboty. Tu sprawa była prosta. Eleganckie auta wystające na ulicę miały bardzo wrażliwe alarmy. Zawodowy kierowca wiedział, że silnik stara pracujący na odpowiednich obrotach emituje częstotliwość, która włączy każdy alarm. Zatrzymywał się przed wejściem do Harendy, pogazował strasznie przez małą chwilę, aż wszystkie alarmy zostaną uruchomione i przy akompaniamencie niemiłosiernego jazgotu powolutku skręcał w Krakowskie Przedmieście. W drodze powrotnej podziwialiśmy prawidłowo zaparkowane wysokiej klasy samochody na stosunkowo małej przestrzeni. Wymuszanie przejezdności uliczki przy Harendzie powtarzało się regularnie każdego piątku i każdej soboty. Razu jednego nerwowy osobnik przeskoczył jednym susem wszystkie schodki przed wejściem i z pretensją w głosie zapytał:

- Jakim prawem?

Zawodowiec Zdzich spokojnie zdefiniował sytuację:

- My tu przewozimy bibliotekę. Mniej więcej za godzinę będę wracał. Jeżeli jakiś samochód będzie przeszkadzał, to go przytrę. To jest ostrzeżenie.

- Aha, nie wiedziałem - odpowiedział skonfundowany gość.

Transport to nerw gospodarki, no i - rzecz jasna - przeprowadzki zbiorów BUW też. Niby transport uniwersytecki: żuk, transit i star wraz z pięcioma kierowcami został oddelegowany - na wyłączność - do przeprowadzki, jednak życie codzienne niespodzianie korygowało tę decyzję.

Na zewnątrz BUW działalność przeprowadzkowa w pierwszych tygodniach koncentrowała się przed głównym wejściem do Gmachu Głównego. Wynosiliśmy kontenery z książkami z piwnicy nazywanej pierwszym piętrem i z drugiego piętra, który był w rzeczywistości wysokim parterem. Na trzecim piętrze kończyły się książki z sygnaturą numerus currens i zaczynały się czasopisma. Dopiero, kiedy przystąpiliśmy do wywożenia trzeciego piętra, mogliśmy użyć windy zewnętrznej, zainstalowanej od strony Instytutu Orientalistyki. Na trawniku - przed windą - stawał samochód załadowywany, a w uliczce między BUW a Orientalistyką stawały samochody oczekujące w kolejce na załadunek. Uliczka była zamknięta dla ruchu. Świetny widok na nią miały osoby pracujące w Rektoracie. No i co pewien czas z okien na pierwszym piętrze dolatywał kobiecy głos:

- "Panie Zdzisiu - panie Januszku - panie Rysiu kochany, trzeba zawieźć krzesła na Żwirki, stamtąd coś trzeba przewieźć na Mokotowską, a z powrotem zajedzie pan na Karową, po pocztę." Plany - planami, a życie - życiem. Przeprowadzkowy żuk czy transit - co było akurat wolne, ruszało na Warszawę.

Adresaci słuchali tych poleceń i nie byli zdziwieni. Kiedy polecenia zostały wykonane i przywracaliśmy - po kilku godzinach - zwykły rytm transportowy, dobiegał do mnie podsumowujący komentarz:

- Bo te baby z rektoratu mają inne zegarki i własny kalendarz.

- To może sprawę oddelegowania trzeba by jeszcze raz postawić na jakimś gremium - pytałem.

Razu pewnego usłyszałem:

- Cóż, przeprowadzka trwa, ale i życie Uniwersytetu też musi się toczyć. Za parę dni jest inauguracja. Jest dużo roboty, no to nas ganiają. Ale później będzie spokój - uspakajał mnie pan Janusz, osoba znająca zwyczaje środowiska i bardzo taktowna.

Nie tylko kierowcy  oddelegowani do przeprowadzki wykonywali swoje zwykłe zawodowe obowiązki. Wspomniany blacharz dysponujący dżojstikiem do windy też wykonywał sumiennie swoje obowiązki zawodowe.

Był deszczowy październikowy sobotni wieczór. Prawdę powiedziawszy, to lało cały dzień. Gdzieś około 19.00 do szatni zadzwonił "ktoś z Rektoratu", z poleceniem, że z powodu skargi prodziekana Wydziału Polonistyki blacharz musi natychmiast pójść do budynku Polonistyki. Przekazane przeze mnie polecenie najwyższych przełożonych blacharz skwitował:

- Nie idę.

- Panie Bogdanie, sprawa jest poważna. Możemy wszyscy mieć kłopoty - molestowałem blacharza.

Pan Bogdan miękł, wreszcie podsumował:

- Wiem, co się tam dzieje. Jest dziura w dachu i woda się leje po ścianie sali wykładowej - z tamtej strony. Byłem tam z kolegą parę godzin temu.

- Podobno leje się od czterech godzin - zauważyłem.

- No, mniej więcej - zakonkludował, spoglądając okiem specjalisty na dach Polonistyki.

- A dlaczego pan nie zatkał tej dziury od razu?

- Bo poszedłem po blachę. Mówiłem panu, że wyciąłem kawałek - wyjaśnił.

 - A dlaczego pan nie wrócił z wyciętym kawałkiem do tej dziury?

 - Bo zatkałem prowizorycznie, no i trzeba było spuścić windę, no i tak zostało - usprawiedliwił się spokojnie. Jak na zwyczaje pana Bogdana, usprawiedliwienie to było obszerne.

 - Nie pójdę tam, nim nie odprawię tego żuka - dalej miękł pan Bogdan.

Kiedy załadowany żuk odjechał, blacharz Bogdan stwierdził:

- Idę tam, będę za jakieś 20 minut.

- Proszę pana, panie Bogdanie, niech pan zrobi tak, żeby było wreszcie dobrze, żebyśmy nie mieli kłopotu. Każdy ma swoją władzę. Nie chcę, żeby moja władza miała przeze mnie kłopoty - prosiłem pokornie.

- Niech się pan nie martwi. Tam trzeba podsadzić blachę, wystarczy jakieś 40x50, mam już taki kawałek wycięty.

Był taki dzień - jak co dzień. Po 14.00 poszedłem do stolarni poszukać dźwigowego Bodzia. Jadł gorący posiłek. Zaproponowałem:

-  Pracuje pan od rana, może wezmę pański dżojstik i obsłuży go jeden z kierowców.

Bodzio się zezłościł. Nie użył "wyrazów", bo w pokoju był przypadkowo znajomy innego pracownika technicznego. Spojrzał tylko na mnie gniewnym wzrokiem i kategorycznie oświadczył:

- Ja zgłosiłem się do przeprowadzki, ja mam dżojstik i zaraz idę.

Razu pewnego powiedział: "zaraz idę" i szedł - jak na moją cierpliwość - zbyt długo. Kierownik Wojtek "z dołu" alarmował. Kierowcy się niepokoili. "Odkurzacze" pytali:  "No to co teraz robić?" Popadłem w stres. Był piątek przed godziną 15.00. Poszedłem do szatni, do telefonu, bo stamtąd wszędzie się dzwoniło. Złapałem za słuchawkę i zapytałem kierowców:  Jaki jest numer do waszego szefa? Wykręciłem podany numer. Sekretarka przekazała mi, że  "pan kierownik będzie w poniedziałek". Zapytała w jakiej sprawie dzwonię. Powiedziałem, że chcę panu kierownikowi przedstawić prośbę o odwołanie pana Bogdana z przeprowadzki i wyznaczenie na to miejsce innej osoby, ponieważ z panem Bogdanem dłużej nie da się pracować. Usłyszałem, że pani sekretarka przyjęła zgłoszenie i "sprawę przekaże".

Na szczęście w piątek około 15.00 biura są raczej puste. Kierowcy donieśli Bodziowi, że "zdenerwował pana Marka". Nie wracaliśmy do tego incydentu, ale w dalszej współpracy z panem Bogdanem nastąpiła zmiana. Kiedy wchodziłem do stolarni, a Bogdan rozwijał myśl w zajmującej dyskusji, przerywał, podnosił się, chwytał pod pachę dżojstik i ruszał bez słowa.

A jednego popołudnia o godz. 14.00 poinformował mnie - "Już jadę, wie pan". I tak już zostało.

Niespotykanym zapałem, ofiarnością, poświęceniem wykazały się moje koleżanki bibliotekarki w czasie przeprowadzki.

Zrządzeniem losu przeprowadzce towarzyszyło kilka cudów. Jednym z nich - jak można się było zorientować - byli ludzie. Drugim cudem była pogoda. Nad przeprowadzką - podobnie jak nad Kalifornią - zawsze świeciło słońce. Lipiec i sierpień były upalne. Złota polska jesień była tego roku naprawdę złota. Wraz z odejściem słońca pustoszał magazyn. Na przełomie października i listopada wywoziliśmy Czytelnię Główną i Czytelnię Bibliologiczno-Bibliograficzną.

Z każdym miesiącem posuwaliśmy się piętro wyżej. Latem na dolnych kondygnacjach pracowaliśmy w upale. Nieuchronnie zbliżała się zima, my zbliżaliśmy się do Stropu. Im było zimniej, tym wyżej sięgała nasza winda zewnętrzna. Tak być musiało.

Na Stropie - poza miesiącami letnimi - zawsze wiało i było strasznie zimno. Któregoś listopadowego dnia o 14.02 otrzymałem od Eli  polecenie - "Zaczynaj Strop". - Kiedy? - "Dziś, od razu". Dzielna załoga przebierała się. Gwar, śmiechy, zapach kawy, jak każdego dnia. Wsiadłem do windy, pojechałem na Strop. Było zimniej niż na dworze. Nie było zimno, było przenikliwie zimno i przeciągi.  Z dnia na dzień nastąpił gwałtowny spadek temperatury, jak to późną jesienią. Pomyślałem sobie - kto tu zechce pracować? Wywoziliśmy wtedy równocześnie szóste i siódme piętro. Pokleiliśmy okna i było znośnie. Wiało wprawdzie strasznie, ale tylko podczas ładowania windy. Załadunek trwał krótko, bo kontenery układane były tak, żeby "ładowacze" nie przeszkadzali sobie. Ale na Stropie trzeba wysiedzieć od 14.00 do 21.00. Kiedy wywoziliśmy piwnice Pałacu Potockich, było ciężko, ale Strop wymagał od nas szczególnego poświęcenia. Wróciłem do holu. Stanąłem przed moją kochaną załogą, poprosiłem o uwagę. Przedstawiłem dzielnym bohaterom otrzymane polecenie dnia. Zapanowała grobowa cisza, dla mnie bardzo krępująca. Stałem tak sobie wśród załogi, która przez te ostatnie miesiące niejedno przeszła - patrzyłem na nich, a oni na mnie. Lenin w 1905 r. napisał broszurkę "Co robić". Próbowałem przypomnieć sobie, co tam było. Miny moich dotychczasowych dzielnych wojowników zdradzały, że chcą mi powiedzieć:  "Nie ma głupich. Jak chcesz, to idź sobie sam. Nikt tam nie pójdzie, za żadne pieniądze". I w tej ciszy usłyszałem głos Jadzi Antoniak z Reprografii:  "No to ja mogę iść. Mnie wszystko jedno. Może nie jest aż tak strasznie". Żeby podtrzymać wymianę zdań rzuciłem: "No to idę z Tobą". Zgłosiła się Beatka Sałańska i ktoś jeszcze. Składanie ofert przerwała Genia Dzierżanowska konkludując: "I tak przecież będziemy się wymieniać". Przeprowadzce towarzyszyły przez cały czas cuda.

Wdzięczne uczucia żywię i żywić będę - póki mego żywota - dla Ani Wejs z Reprografii. Był koszmarnie upalny początek września. Zapadła decyzja, żeby opróżnić strop Prawa. Tam trzeba było pracować pod dachem z blachy, w kurzu i upale. Zespół o tym wiedział, bo ktoś "życzliwy" doniósł o panujących tam ekstremalnych warunkach. Procedura podejmowania decyzji w zespole była zawsze taka sama. Najpierw telefon "z dołu" wysyłał polecenie. W jego następstwie przystępowałem do konsultacji społecznych. Stawałem przed załogą i słuchając ciszy - liczyłem na zrozumienie. Staliśmy przed Gmachem Głównym w pełnym słońcu. Wokół nas leniwie spacerowali warszawiacy i turyści. Przyglądali się nam i naszej pracy. Robili zdjęcia, pytali, co się dzieje. Przekazywali innym, że "to przeprowadzka biblioteki". Staliśmy tak sobie w kole, nasze spracowane organizmy zażywały słonecznej kąpieli. Odezwała się Ania: "Jeżeli tam jest tak strasznie, jak mówią, to ja mogę spróbować, co tam". Kiedy dziś Ania przebiega hol na Dobrej, podziwiam nie tylko jej codziennie inną kreację, ale też pamiętam jej heroiczny gest.

Przeprowadzka odkrywała w kolegach nieznane talenty. Kryła też - przed osobami, które odważyły się na naruszenie dwustuletnich zbiorów,  kłopotliwe niespodzianki. W czasie, gdy wywoziliśmy jednocześnie Gmach Główny, Pałac Potockich i strop Wydziału Prawa, otrzymałem polecenie "zaczynaj wywozić oficynę". Okazało się, że czasopisma z sygnaturą zaczynającą się od "09", zostały ulokowane w oficynie Pałacu Potockich przy klasztorze ss. Wizytek, na pierwszym piętrze, w świeżo wyremontowanych pomieszczeniach przeznaczonych dla Oddziału Konserwacji i Zabezpieczania Zbiorów. Front prac wywózkowych wydłużył się do czterech stacji. Moje zadanie polegało na tym, żeby pamiętać, które sygnatury z tych czterech miejsc mają wyjechać najbliższym transportem w drugiej fazie przeprowadzki, kiedy magazyn "na dole" zaczął się napełniać. Otrzymywałem - na bieżąco - polecenie:  Masz dziś wywozić sygnatury takie, a nie inne. Czy znajdowały się w Pałacu Potockich, czy w oficynie - to był mój problem. "Dół" oczekiwał przywiezienia konkretnych sygnatur. Było trochę kłopotu z rozlokowaniem około dwustu kontenerów w czterech miejscach. Do nich ładowaliśmy sygnatury o różnej długości, jednocześnie pilnując, żeby "wysyłki" nie wstrzymywały prac na "dole".

Czy można było zacząć przeprowadzkę od góry, a nie od dołu budynku? Nie można było. Na pierwszym, drugim, trzecim i szóstym poziomie ułożone były książki z sygnaturą numerus currens. Wśród nich ulokowane były książki przygotowane do wolnego dostępu.

W "currensach" były też książki odkładane do nowo tworzonego oddziału - Gabinetu Zbiorów XIX w. Musieliśmy rozpocząć wywózkę od dołu, by umożliwić sobie zapełnianie nowego gmachu w całości i równocześnie. Dlatego np. w ostatnich tygodniach pracowaliśmy na trzech poziomach: z szóstego piętra zabieraliśmy książki na bieżąco klasyfikowane do WD, z siódmego piętra i ze stropu zabieraliśmy książki o tych samych sygnaturach.

Przed zbliżającym się finałem przeprowadzki gnębił nas nie tylko dojmujący chłód. Trapiły nas awarie techniczne urządzeń. Natomiast z każdym dniem uwydatniały się efekty naszej pracy.

Szczególnie boleśnie dawały się we znaki awarie windy zewnętrznej. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przestoje. Ktoś wpadł na pomysł, że w czasie naprawy można kontenery zwozić windą wewnętrzną na czwarte piętro. Przenosić je na główną klatkę schodową i od drzwi byłej Czytelni Głównej spuszczać schodami po deskach, drzwiach, dyktach, do holu głównego. Awarie windy zdarzały się coraz częściej. Pewnego deszczowego październikowego wieczoru nie mogliśmy liczyć na serwis naprawczy. Musieliśmy sami poszukać przyczyny awarii. Padał śnieg z deszczem. Świeciłem latarką domorosłym specjalistom. Dźwigowy Bogdan i Marek Grochalski  przyglądali się mechanizmowi windy. Byłem bliski rezygnacji. Na końcu języka miałem propozycję, żeby może zaprzestać po ciemku majsterkowania pod napięciem. Po zewnętrznych oględzinach Marek stwierdził:

- Ta wajcha leży, a jak winda chodzi, to ona jest prosto.

Dźwigowy Bogdan potwierdził:

- No, rzeczywiście. Niech pan poświeci. Wezmę i podniosę - zwrócił się do mnie. 

Podniósł i winda drgnęła. Puścił "wajchę", winda stanęła. Przesunął beret na tył głowy i dokończył myśl:

- Nie da rady, trzeba wejść na pakę, trzymać cały czas tę wajchę i jeździć.

Złożyłem oświadczenie:

- Ja biorę odpowiedzialność i ja będę jeździł.

Pan Bogdan postanowił:

- Ja jestem dźwigowy i ja jeżdżę.

- A jak urwie pan rękę - zauważyłem przytomnie?

- No to urwie -  zakończył dyskusję.

Wsiadł na "pakę" i ruszył po kontenery na szóste piętro. Następnego dnia zapytałem serwisanta od windy:

- Dlaczego winda nam ruszyła?

Pochwalił nasz sposób i podsumował fachowo:

- Zamknęliście panowie obwód i winda ruszyła. Tak trzeba było zrobić.

- A mógł nas walnąć prąd?

- Nie, no skąd - uspokoił mnie fachowiec.

Po heroicznej naprawie windy pan Bogdan opuszczał nas godzinę wcześniej. Wieczorem z Dworca Wileńskiego do miejscowości, gdzie mieszkał pan Bogdan, odchodziły dwa pociągi:  " O dwudziestej pierwszej i dopiero o jedenastej". Zwierzał się:  "Tym wieczornym boję się wracać". Uznałem, że swym oddaniem sprawie przeprowadzki zasłużył pan Bodzio na szczególne traktowanie. Nie wadziło to specjalnie wywózce, ponieważ ostatni transport wyruszał o 20.00. Przez ostatnią godzinę ładowaliśmy kontenery po to, by zmianom pracujących "na rano" - "na górze" i "na dole" dać "coś na rozruch".

Zbliżała się nieubłagana zima. Zmrok zapadał coraz bliżej godziny 14.00. Dźwigowy pan Boguś, żeby widzieć przyciski na swoim dżojstiku,  który nosił pod pachą albo trzymał na kolanach i nikomu nie dawał nawet go potrzymać,  podłączył "po swojemu" lampkę biurową. Puścił kabel przez okno i przyczepił oświetlenie na rusztowaniu windy. Któregoś wieczora wracał z pracy dyrektor administracyjny UW, zobaczył prowizorkę pana Bodzia i zadrżał. Po trzech dniach winda i całe rusztowanie otrzymało jarzeniową iluminację.

Nie wszystko można było przewidzieć i nie zawsze na czas można było zareagować. Poza zwykłymi kłopotami technicznymi najtrudniej było się jednak oswoić z nieprzewidzianymi skutkami naszej kilkumiesięcznej działalności w Magazynie. Zapadający wcześnie zmierzch odsłaniał bibliotekę bez książek.  Byłoby mi trudno jeszcze kiedyś przeżywać podobną sytuację:  Pusty magazyn. Siedmiopiętrowe rusztowanie oświetlone od dołu kilkoma żarówkami, które ktoś zapomniał zgasić. Stałem na siódmym piętrze. Pamiętałem, że niebo nocą miałem do tej pory nad głową, a nie pod stopami. Odwrócenie świata. Przychodziło pytanie: "Co dalej"?

Przeprowadzka na początku wymagała od nas pracy fizycznej i pomysłowości. Przy końcu - wyrzeczenia. Każdy uczestnik przeprowadzki motywował się szlachetnymi pobudkami - żeby wziąć udział w dziele historycznym, w wydarzeniu, które się nie powtórzy. Nasze zamiary karmiły się również - niestety - niską pobudką. A była nią chęć dorobienia paru złotych. Każdy z nas miał świadomość, że im więcej i gorliwiej pracuje, tym szybciej skończy mu się dodatkowa "kasa". Przeprowadzka stawiała przed nami wybór moralny. Wymagała nie tylko wysiłku fizycznego. Pomysłowość i współdziałanie nagradzała pokusą: dobrze byłby tak jeszcze jeden miesiąc dłużej. Miewaliśmy chwilę słabości. Na pewno jednak nikt nie stawiał publicznie swoich rozterek duchowych. Utrzymywaliśmy wysokie tempo.  Przeprowadzka miała szczęście - do pogody i do ludzi.

Z dniem 1 grudnia zostałem odwołany z przeprowadzki. Otrzymałem polecenie:  "Proszę zapoznać się z nową biblioteką". Poszedłem na Dobrą. Cały dzień chodziłem po Wolnym Dostępie. Oswajałem się powolutku, co to takiego jest? - Przeprowadzka powoli oddalała się ode mnie.

Czasem, po latach patrzę na fragment rusztowania przed nowym BUW. Przychodzi wspomnienie nieba pod stopami.