GERALD CLARKE
Truman Capote
Biografia
2008
(...)
Truman Capote i bogacze
W świecie show-biznesu i elity towarzyskiej zdobył wielu nowych przyjaciół, których Jack nazywał pawiami. Wszędzie uchylały się przed nim zamknięte dotąd drzwi. Jedne po drugich otwierał teraz z zachłanną niecierpliwością. Jego życie znalazło się w stanie eksplozji, tak szybko wszystko się działo, a jednak nigdy nie panował nad nim z równie niezachwianą pewnością jak wtedy.
Większość jego nowych przyjaciół, podobnie jak dawniej, stanowiły kobiety. Kontakty z płcią przeciwną były teraz w fazie pełnego rozkwitu. Osiągnęły niemal idealną harmonię. W dzienniku jednego z dziewiętnastowiecznych romantyków odkrył cudownie trafny zapis i zacytował go w artykule opublikowanym w "Harper's Bazaar", by w ten sposób wyrazić entuzjastyczne uwielbienie dla pięknych kobiet: "Siedziałem na kamiennym murze i obserwowałem łabędzice, niespieszną flotyllę, która płynąc wokół krętych brzegów kanału stopiła się ze zmierzchem. Ich pióra odpływały ponad wodami niczym ciągnące się koronki śnieżnobiałych sukni balowych. Przywiodło mi to na myśl piękne kobiety. Pomyślałem o pannie de V. Przeniknął mnie chłodny, rozkoszny dreszcz, jakbym usłyszał słowa wiersza albo dźwięki wspaniałej muzyki. Piękna, wytwornie elegancka kobieta wywiera na nas ogromne wrażenie tak jak sztuka i zmienia aurę naszego ducha. Czyż to błaha rzecz? Nie sądzę".
Nie inaczej było z Trumanem. Żaden Casanova nie wielbił nigdy pięknych kobiet równie gorąco i sam nie był sam równie gorąco podziwiany. Schlebiał im, pocieszał i usiłował kierować ich życiem. Kiedy przychodziły do niego ze swoimi problemami, mogły na nim polegać. Wiedziały, że zada właściwe pytania i udzieli właściwych odpowiedzi. Mówił: "To jest dla ciebie dobre" albo "Och, nie, to nie jest dla ciebie dobre, kochanie. Nie powinnaś tego robić". Uwielbiał grać rolę Pigmaliona. Wszystkie kobiety zasięgające u niego porad, niezależnie od ich wieku i pozycji społecznej, traktował jak swoje protegowane, patrzył na nie jak na dzieło sztuki, które potrzebowało jedynie jego słowa lub ręki, by osiągnąć doskonałość. Kobiety uwielbiały jego towarzystwo, a on potrafił sprawiać im wszelkie możliwe przyjemności, poza jedną - aktem miłości fizycznej.
Niemniej umiejętność kształtowania i wywierania na nie wpływu dawała mu pewien rodzaj władzy erotycznej, wcale nie takiej małej. Nawet jeśli kobieta sypiała z innymi mężczyznami, słuchała opinii Trumana. "Mówił mi różne rzeczy, na przykład, w co się ubierać" - opowiadała Carol Marcus. "Bardzo dobrze orientował się w tych sprawach i to wcale nie w tym pretensjonalnym, snobistycznym czy homoseksualnym sensie. Naprawdę wiedział, co komu pasuje. Po namyśle tworzył sobie obraz danej osoby - jak ma się zachowywać albo jak ma wyglądać - i pomagał jej to osiągnąć. W ten sposób się do niej zbliżał. Był najlepszym kumplem, kimś kto, pocieszy i powie, że jesteś cudowna. Czym jest miłość? Był
lustrem, które mówi: «Jesteś doskonała».Kiedy wszystko inne zawiodło, sięgał po najbardziej nieodpartą broń ze swojego arsenału uwodziciela: poniżał się i błagał o miłość. "Byliśmy kiedyś w Kopenhadze" - wspominała Slim Keith, jedna z jego nowych przyjaciółek z wielkiego świata, która była wówczas żoną Lelanda Haywarda, broadwayowskiego producenta. "Pewnego wieczoru po powrocie do hotelu powiedział: «Pogadajmy chwilę». Powiedziałam, że jestem tak zmęczona, że zamierzam położyć się do łóżka, i tak zrobiłam.
- Okryję moją Supermamę, tak bardzo ją kocham - powiedział.
- Ja też cię kocham, Trumanie - odparłam.
- Nie, wcale mnie kochasz - stwierdził.
- Ależ tak - odpowiedziałam.
- Nie. Nikt mnie nie kocha. Czy ty w ogóle sobie wyobrażasz, co to znaczy być mną? «Jestem gnomem...». I zaczął wyliczać wszystko, co jego zdaniem było z nim nie w porządku. To był najbardziej rozdzierający serce mały monolog, jaki słyszałam. Sprawdzał mnie, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście mi na nim zależy".
Oczywiście, że zależało. Jej towarzystwo, podobnie jak towarzystwo innych atrakcyjnych kobiet, pomagało mu rozjaśniać nastrój ducha, a to z całą pewnością nie była błaha sprawa. Zabiegał o to, by stać się pełnym miłości lustrem dla całej grupy takich wspaniałych kobiet. Dopiął swego. Tańczył z Marilyn Monroe w "El Morocco", spiskował z Elizabeth Taylor, żeby uratować Montgomery'ego Clifta, spędzał wieczory na długich rozmowach z Jacqueline Kennedy i stał się zaufanym powiernikiem najwspanialszych spośród swojej flotylli łabędzic - wielkich dam z elity towarzyskiej. Na dźwięk ich nazwisk maitres d'hotel w najelegantszych lokalach po obu stronach Atlantyku gięli się w ukłonach.
John Huston poznał go z Marilyn Monroe na początku jej kariery. Na pewien czas zostali bliskimi przyjaciółmi. "Gdy ten list dotrze do Ciebie,
Marilyn M. będzie już żoną Arthura Millera" - pisał do Cecila w czerwcu 1956 roku. "Widziałem ich wczoraj wieczorem. Wyglądali jak skąpani w seksualnym blasku, ale trudno mi się oprzeć wrażeniu, że ten wielki epizod nosi tytuł: «Śmierć dramaturga»" *[Aluzja do sztuki Śmierć komiwojażera (wyst. 1949), której autorem jest Arthur Miller (1915-2005).]. Później postanowił, że Marilyn zagra rolę Holly Golightly w filmowej wersji Śniadania u Tiffany'ego. Jednak Hollywood miało inne plany i do tej roli wybrało Audrey Hepburn. "Marilyn byłaby absolutnie zachwycająca" - twierdził z uporem. "W dodatku do tego stopnia chciała to zagrać, że przygotowała dwie sceny i odegrała je przed mną. Była fantastycznie dobra, ale wytwórnia Paramount sprzeciwiała mi się na wszystkie możliwe sposoby i obsadziła Audrey. Audrey to moja stara przyjaciółka, ktoś, kogo bardzo lubię, ale po prostu była niewłaściwą osobą do tej roli".Po raz ostatni widział się z Marilyn kilka tygodni przed jej śmiercią w 1962 roku. "Nigdy nie wyglądała lepiej. Bardzo zeszczuplała do filmu [Something's Got to Give (Coś musi się stać)], który miała kręcić z George'em Cukorem, a w jej oczach pojawiła się jakaś nowa dojrzałość. Nie była już taką chichotką. Gdyby nie zmarła i zachowała figurę, myślę że do dziś wyglądałaby fantastycznie. Kennedy jej nie zabili, w tym sensie, w jakim interpretują to niektórzy ludzie. Popełniła samobójstwo. Jednak zapłacili jednej z jej najlepszych przyjaciółek, żeby zachowała milczenie na temat ich związków. Ta przyjaciółka wiedziała, gdzie są pochowane wszystkie trupy w szafie. Po śmierci Marilyn wysłali ją na roczną wycieczkę dookoła świata. Przez ten czas nikt nie wiedział, co się z nią dzieje".
Truman lubił towarzystwo Elizabeth Taylor ze względu na jej hałaśliwe poczucie humoru, jej, jak to nazywał, "gorączkowy urok" oraz żywą inteligencję, która go zaskoczyła. "To bardzo niezwykła dziewczyna, naprawdę bystra. Zawsze potrafiła znaleźć jakąś nieznaną powieść dobrze znanego pisarza. Podrzucała mi dość ciekawe, dziwne książki. Na przykład była pierwszą osobą, która dała mi do przeczytania książkę Pelhama Grenville'a Wodehouse'a. Widywałem się z nią w okresie jej trzech czy czterech małżeństw. Jedynym mężem, który naprawdę wiedział, jak sobie z nią radzić, był Mike Todd. Kochał ją, ale potrafił jej także powiedzieć: «Pieprz się!». Krótko po ich ślubie pojechałem do Connecticut, gdzie mieli dom. Był piękny letni dzień. Leżeli na trawie, a po nich łaziły małe golden retrievery. Chyba z dziesięć - Elizabeth kocha zwierzęta. Tak sobie wyobrażałem idealną miłość". "Z jakiegoś powodu Todd lubił tego nudnego, małego Eddiego Fishera, który przypominał jego syna albo młodszego brata. Kiedy Todd zginął w wypadku samolotowym, Fisher i Elizabeth w dość naturalny sposób zbliżyli się do siebie. Ona tak naprawdę nigdy go nie kochała. Zatrzymałem się akurat w hotelu «Dorchester» w Londynie, kiedy czekała na początek zdjęć do Kleopatry. Robiliśmy sobie na jego temat paskudne żarty. Nazywaliśmy go Bus Boy" *[Bus boy (ang.): pomocnik kelnera.]. Straszny nudziarz! Było mi go jednak żal. Tak bardzo był w niej zakochany, a ona odnosiła się do niego w wyjątkowo niegrzeczny sposób. Nigdy z czymś takim się nie zetknąłem".
"To było wtedy, kiedy bardzo ciężko zachorowała, mało nie umarła. Zrobili jej tracheotomię i włożyli korek do gardła, żeby zatkać dziurę w tchawicy. Przyniosłem do szpitala szampana, którego nie wolno jej było pić. Chowaliśmy go pod łóżkiem. Gdy pewnego wieczoru wyszliśmy z Fisherem z pokoju, powiedział do mnie: «Boję się, że możemy stracić naszą dziewczynę». Co on wiedział! Spytałem go, czy zje ze mną kolację. Następnego dnia ona powiedziała do mnie: «Nie uwierzysz, kochanie, ale Bus Boy myślał, że chcesz się do niego dobrać!». W tym momencie zrobiła mi kawał. Wyciągnęła korek z gardła i szampan trysnął na cały pokój". [«Myślałam, że Truman zemdleje!» - wspominała później radośnie. «Zrobił się zielony i tak jakoś skulił się w tym swoim kożuchu»]".
"Spędziłem kilka dni i kilka wieczorów razem z nią i z Richardem Burtonem. Mieli wtedy zwyczaj siedzieć całą noc i pić szampana. Ich związek opierał się wyłącznie na napięciach. Ciągle wdawali się w straszliwe, ale w pewnym sensie namiętne kłótnie. Naprawdę się na siebie wściekali, ale zawsze miałem wrażenie, że robią to specjalnie po to, żeby mogli się potem pogodzić w łóżku. Ona go nie zdradzała. On nigdy nie był jej wierny. Flirtował z każdą i umawiał się na randki z kelnerkami niemal na jej oczach. Była wobec niego szalenie tolerancyjna. On był szalenie niedyskretny. «Ach, po prostu robię się dla niego za stara» - mówiła. «Moglibyśmy być bardzo szczęśliwi, gdyby mi nie przeszkadzało, że lata za tymi wszystkimi dziewczynami. Nie mogę tego spokojnie znieść». On miał obsesję na punkcie pieniędzy. Nie przypominam sobie, żeby przynajmniej połowa jakiejś rozmowy nie dotyczyła pieniędzy. Tak rozumiał swoją karierę - pieniądze, pieniądze, pieniądze. Ożenił się z nią, ponieważ chciał zostać gwiazdą filmową. Ona go kochała, ale on jej nie kochał".
Jacqueline Kennedy *[Jacqueline Lee Bouvier Kennedy Onassis, 1929 - 1994, małżonka prezydenta USA Johna F. Kennedy’ego.] także poznał w połowie lat pięćdziesiątych, kiedy była żoną przystojnego, ale wciąż stosunkowo mało znanego senatora z Massachusetts. "Jadałem kolacje z nią i z Jackiem *[John Fitzgerald Kennedy, 1917 - 1963, 35. prezydent Stanów Zjednoczonych.], kiedy mieli jeszcze to okropne stare mieszkanie przy Park Avenue w okolicach Osiemdziesiątej Szóstej Wschodniej Ulicy. Jack najczęściej był gdzieś poza miastem, więc sami jedliśmy kolację albo szliśmy do teatru. Często siedzieliśmy i gadaliśmy do czwartej albo do piątej rano. Jackie była słodka, bardzo ciekawa wszystkiego, inteligentna, a także niezbyt pewna siebie i zraniona - czuła się skrzywdzona, ponieważ wiedziała, że Jack posuwa te wszystkie inne babki. Nigdy o tym nie mówiła, ale mniej więcej wyczuwałem, co się dzieje. Natomiast zupełnie nie rozumiem, dlaczego wszyscy mówili, że bracia Kennedy byli tacy seksowni. Dużo wiem na temat fiutów - widziałem ich całą masę - ale gdyby złożyć wszystkich Kennedych do kupy, to nadal nie miałbyś jednego przyzwoitego. Widywałem Jacka, kiedy zatrzymywałem się u Loela i Glorii Guinnessów w Palm Beach. Miałem tam mały gościnny domek z prywatną plażą. Jack przychodził, żeby popływać nago. Absolutnie nic nie miał! To samo było z Bobbym *[Robert Francis "Bobby" Kennedy, 1925 - 1968, 64. prokurator generalny Stanów Zjednoczonych (1961-1964).]. Nie mam pojęcia, w jaki sposób spłodził te wszystkie dzieci. Jeśli chodzi o Teddy'ego *[Edward Moore "Ted" Kennedy, 1932 - 2009, senator ze stanu Massachusetts.] - nie ma o czym gadać".
"Lubiłem Jacka. Za różne rzeczy lubiłem Bobby'ego, ale na pewno nie chciałem, żeby został prezydentem. Był za bardzo mściwy. Teddy to wariat. Prawdziwe nieszczęście. To dziki, irlandzki pijak, który dostaje szału. Wolałbym, żeby prezydentem został najpierw ktoś inny".
Truman kilka razy odwiedził Kennedych w Białym Domu. Spotkał się właśnie z Andrew Lyndonem, kiedy dostał pierwsze zaproszenie od Jackie, która w telefonicznej rozmowie prosiła go, żeby przyszedł na, jak to ujęła, najlepsze przyjęcie, jakie wydała od czasu inauguracji prezydentury Jacka. "Madame Królowa Kennedy opowiadała mu o wieczorze i o tym, jakiej muzyki będą słuchali" - wspominał Andrew. "Nagle Truman jej przerwał: «Ależ Jackie! Chyba to nie jest opera, prawda?». Po prostu jęczał! Powiedziała mu, że będzie fragment z Czarodziejskiego fletu, ale szybko zapewniła, że nie potrwa długo i że później, kiedy już wszyscy sobie pójdą, będą mogli przenieść się na górę, do prywatnego apartamentu".
Jack Kennedy doceniał towarzyskie zalety Trumana prawie tak samo jak jego żona i czasami sam do niego dzwonił. Lubił popisywać się detektywistycznymi umiejętnościami telefonistów Białego Domu, którzy słynęli z tego, że potrafili każdego odnaleźć. Nie dał im zastrzeżonego numeru telefonu Trumana. Wystawiał ich na próbę, prosząc, żeby go z nim połączyli. Niemal zawsze udawało im się zlokalizować Trumana. Pewnego razu wytropili go w Palm Springs, gdzie zatrzymał się u przyjaciela, który także miał zastrzeżony numer.
Po śmierci świeżo narodzonego synka Kennedych, Patricka, Truman wysłał zrozpaczonym rodzicom kwiaty oraz siedmiozdaniowy list kondolencyjny. "Rozmyślam ciągle o tym, jak wielką moc ma wielki pisarz" - pisała Jackie w odpowiedzi. "Wszystko, co piszesz, porusza ludzkie serca. To może samolubna myśl, lecz jeśli wszystko, co napisałeś w życiu, stanowiło jedynie przygotowanie do napisania tych siedmiu zdań, które tylko ja i Jack mogliśmy przeczytać, cieszę się, że zostałeś pisarzem". W pierwszą rocznicę zamachu na Johna podarował jej porcelanową różę. Z wyraźnym poruszeniem pisała do niego: "Drogi Trumanie, dziękuję Ci, że zawsze o mnie pamiętasz, a w trudnych dla mnie chwilach pamiętasz także o tak pięknych rzeczach". Na inny list, który napisał do niej po zabójstwie Roberta Kennedy'ego w czerwcu 1968 roku, odpowiedziała: "Te czasy niefrasobliwości, tak dawno temu, gdy wszyscy spotkaliśmy się po raz pierwszy, a teraz piszemy te odrętwiałe listy".
Pozostali przyjaciółmi jeszcze rok albo dwa, do chwili gdy nieopatrznie zaczął przechwalać się na temat łączącej ich zażyłości. Są tak bliskimi przyjaciółmi - twierdził - że zaprosiła go do swojej sypialni, kiedy ubierała się przed wyjściem na przyjęcie. Wiadomość o tej niedyskrecji dotarła do niej i to wystarczyło, żeby zerwała z nim kontakty, podobnie jak to się stało z wieloma innymi ludźmi w jej życiu. Kiedy widywali się później przy różnych okazjach, rozmawiali ze sobą, jak gdyby nic złego się nie stało, ale nie byli już przyjaciółmi.
"Każdy mężczyzna ma jakiś Mit" - powiedział Yeats. Jeśli ten mit poznamy, potrafimy zrozumieć wszystko, co uczynił i o czym myślał". Mit Trumana można opisać za pomocą obrazu, a nie za pomocą słów. Jest nim młoda Nina, która nagle pojawia się w zatęchłym domu przy Alabama Avenue. Olśniewa go swoimi eleganckimi, jedwabnymi sukienkami, przyprawia o zawrót głowy wonią perfum, ale dzień albo dwa dni później odjeżdża, zostawiając za sobą chmurę czerwonego pyłu, którym się dusił. Czuje się bardziej samotny i opuszczony niż przed jej przyjazdem. W jego dziecięcych oczach była ucieleśnieniem wyrafinowania. Nie miało żadnego znaczenia to, że według standardów Park Avenue czy Lake Shore Drive *[Lake Shore Drive: arteria chicagowska biegnąca wzdłuż brzegu jeziora Michigan.] była wciąż dziewczyną z prowincji, że jej stroje nie były wcale takie eleganckie, a jej perfumy były tanie i pospolite. Stała się dla niego symbolem stylu, a wspomnienia jej wizyt przyczyniły się do ukształtowania jego całego życia.
"Styl określa to, kim jesteś" - pisał później. Nie chodzi tylko o to, co migocze i lśni z wierzchu - to platońska idea, sposób patrzenia na świat i sposób życia. Wszystkie niezwykłe kobiety, które tak podziwiał, do pewnego stopnia miały styl, także większość mężczyzn, których podziwiał, do pewnego stopnia miała styl. Nie można go kupić za pieniądze, jednak prawdziwego, wielkiego stylu, jaki cenił najbardziej, nie sposób było osiągnąć, nie podlewając go codziennie wodami z głębokiej studni w jednym z największych banków. "Kiedy byłem młody - przyznał - chciałem być bogaty, straszliwie, straszliwie bogaty. Moja matka po rozwodzie z ojcem wyszła za bogatego mężczyznę, ale należeli najwyżej do wyższej klasy średniej, a to jest gorsze niż bycie biednym. Bogaci ludzie z klasy średniej są pozbawieni dobrego smaku. Trzeba być albo bardzo bogatym, albo bardzo biednym. W wypadku tych, którzy są pośrodku, absolutnie nie ma mowy o dobrym smaku. Posyłano mnie do kilku dobrych szkół. Nie znosiłem bogatych chłopców. Nie mieli gustu. Zawsze znałem bogatych ludzi, ale byłem w pełni świadom tego, że nie jestem bogaty".
Truman był zafascynowany nie tyle pieniędzmi, ile wieloma spośród tych, którzy je mieli. Nie interesowali go, poza rzadkimi wyjątkami, posiadacze "starych pieniędzy", pełni uwielbienia dla swoich przodków patrycjusze z Bostonu i Filadelfii. Oczywiście brzydzili go wulgarni nowobogaccy właściciele centrów handlowych z Ohio czy naftowi baronowie z Teksasu i Oklahomy. Fascynowali go inni bogacze, głównie z Nowego Jorku, ale także z Europy, ludzie, którzy mieli władzę i odnieśli sukces, lecz podobnie jak on dostrzegali różnicę miedzy tym, co stylowe, a tym, co po prostu bardzo drogie.
Na tę garstkę wybrańców, bogaczy obdarzonych poczuciem stylu, patrzył tak jak Grecy patrzyli na swoich bogów - z mieszaniną nabożnego podziwu i zazdrości. Uważał, że pieniądze nie tylko dają im większe możliwości, ale także uwalniają od władzy zwykłych reguł postępowania, prawdę mówiąc od wszelkich reguł. "Wyjaśniał mi, że wyjście za mąż bardzo, bardzo bogatej dziewczyny jest czymś innym niż wyjście za mąż zwykłej dziewczyny" - opowiadała Carol Marcus. "Wyjście za mąż przypomina wyjazd zwykłych ludzi za granicę. Można się tam zatrzymać dopóty, dopóki to się nie znudzi, a potem jedzie się dalej".
Truman, podobnie jak Arch, uważał ludzi bogatych za wybrańców niebios, jedynych prawdziwie wolnych ludzi na ziemi. "Możliwość kultywowania estetycznych wartości w życiu stanowi dodatkowy wymiar [egzystencji] - wyjaśniał - niczym umiejętność latania wtedy, gdy inni mogą tylko chodzić. To cudowne umieć oceniać wartość obrazów, ale dlaczego ich nie mieć? Dlaczego nie stworzyć sobie całego estetycznego ambiente *[Ambiente (wł.): środowisko, otoczenie.]? Stać się własnym żyjącym dziełem sztuki?". Ponieważ nigdy nie miał dość gotówki, by kupić sobie skrzydła - albo dużo drogich obrazów - uznał, że przynajmniej może zostać stałym gościem niebiańskiej społeczności złożonej z tych, którzy ją mieli.
Jeden z przyjaciół Trumana, Oliver Smith, porównał go, całkiem trafnie, do kota, który kiedyś mieszkał w ogrodzie Smitha na Brooklyn Hights. "To był zwykły dachowiec, który kręcił się w sąsiedztwie. Jadł wszystko, co wpadło mu w łapy. Był bardzo, bardzo chudy. Stawał na ganku i żałośnie zerkał w stronę kuchni. Marzył, żeby wejść do domu, a ja nie chciałem go wpuścić. Miałem już cztery koty, które tworzyły wystarczająco pokaźną kocią gromadkę. W końcu zaczęliśmy karmić go na werandzie, ale nadal nie wpuszczaliśmy do środka. Wreszcie wcisnął się do kuchni i oczywiście teraz to on rządzi całym domem. Jest ogromny! Nigdy nie może się najeść do syta. Tęsknota Trumana za światem luksusu przypominała trochę pragnienia tego kota".
Nie było na świecie bardziej olśniewającego zbioru wspaniałych kobiet niż te, które Truman nazywał obecnie po imieniu. Do tych eleganckich łabędzic przyciągało go nie tylko ich bogactwo, styl czy uroda. Wielu kobiet, którym nie brakowało żadnej z tych rzeczy, nie lubił. Tym, co tak pobudzało jego wyobraźnię i sprawiało, że jego faworytki jaśniały w jego oczach z taką intensywnością, była pewna cecha natury literackiej: każda z nich miała do opowiedzenia jakąś historię. Niewiele z nich mogło od urodzenia cieszyć się przywilejami bogactwa i pozycji społecznej. Nie zawsze szybowały po spokojnych i srebrzystych wodach. Musiały zmagać się z przeciwnościami losu, intrygować i walczyć, by znaleźć się tam, gdzie się obecnie znalazły. Każda z nich stworzyła samą siebie (tak jak on). Każda jak mówił, była artystką, "której jedynym dziełem było jej własne, ulotne Ja".
W swoim panteonie klasy i piękna umieścił kilkanaście z nich - nie więcej. Znajdowała się wśród nich na przykład Gloria Guinness, z pochodzenia Meksykanka, która po latach ubóstwa i niedostatku tryumfalnie objawiła się światu jako żona Loela Guinnessa, członka jednego z największych brytyjskich rodów bankierskich. Należała do nich także Barbara Paley, w oczach Trumana najdoskonalsza i niezrównana. Podobnie jak jej dwie siostry, chciała osiągnąć w życiu jeden cel: poślubić bogatego mężczyznę. Ten cel osiągnęła - została żoną założyciela koncernu CBS *[CBS: główna stacja radiowa i telewizyjna w Stanach Zjednoczonych. Została założona w 1927 roku pod nazwą United Independent Broadcasters, sieć szesnastu niezależnych stacji radiowych. W 1928 roku kupił ją William S. Paley (1901-1990), który zmienił jej nazwę na Columbia Broadcasting System.]. Była wśród nich również C. Z. Guest, która z racji urodzenia należała do świata bostońskiej śmietanki towarzyskiej, ale zbuntowała się przeciw niemu i pracowała w przemyśle rozrywkowym jako tancerka rewiowa. Pozowała też nago Diegu Riverze. Namalowany przez niego portret wisiał przez pewien czas w meksykańskim hotelu "Reforma". Gdy okres buntu minął, poślubiła Winstona Guesta, beneficjanta dawno utworzonych funduszów powierniczych i zaczęła wieść życie, które skupiało się na koniach i na przyjęciach.
Jedną z tych kobiet była także Slim Hayward (później Slim Keith), która była świadkiem poruszającego monologu Trumana w Kopenhadze. Slim urodziła się w Salinas, w stanie Kalifornia, jako Nancy Gross. Jej smukła sylwetka - stąd przezwisko *[Slim (ang.): smukły, szczupły] - i typowo amerykańska uroda zrobiły tak ogromne wrażenie na Carmel Snow, że w połowie lat czterdziestych Slim pojawiała się niemal w każdym numerze "Harper's Bazaar". Dla Howarda Hawksa, pierwszego męża, stała się pierwowzorem jego ekranowych bohaterek, które grała między innymi Lauren Bacall, a Leland Hayward do tego stopnia poczuł się zauroczony jej poczuciem humoru i radosnym usposobieniem, że rozwiódł się dla niej z Margaret Sullavan i został jej drugim mężem. Wśród owych kobiet była również Pamela Churchill, była synowa Winstona, której magnetyczny urok sprawił, że Hayward porzucił Slim, a także Marella Angelli, żona Gianniego, jednego z właścicieli koncernu Fiat, i jak to ujął Truman, "europejska łabędzica numero uno".
Supermama, jak Truman nazywał Slim Hayward (później Slim Keith), w 1958 roku towarzyszyła mu podczas drugiej podróży do Związku Radzieckiego. Uważała go za najlepszego kompana na świecie.
Nie tylko opowieści o ich życiu miały powieściowy charakter. To samo można powiedzieć o jego życiu. Rolę, jaką odgrywał, dobrze znają czytelnicy klasycznej powieści francuskiej - to rola młodego człowieka z prowincji, który podbija najbardziej elitarne kręgi towarzyskie wielkiej metropolii wyłącznie swoim urokiem i siłą osobowości, tak jak Julian Sorel w powieści Stendhala Czerwone i czarne, Lucjan Chardon w Straconych złudzeniach Balzaka i Marcel, narrator powieści Prousta W poszukiwaniu straconego czasu. Z punktu widzenia Trumana trudno było o lepsze połączenie - uczucia, jego niemal bałwochwalczej adoracji pięknych łabędzic należących do niespiesznej flotylli, z którą obecnie żeglował, i profesji, doskonale bowiem wiedział, że każda z nich mogłaby stać się niezapomnianą postacią wielkiej powieści.
To właśnie wtedy, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, w okresie ekscytujących podbojów towarzyskich, zaczął sobie wyobrażać, że mógłby zostać amerykańskim Proustem, pisarzem, który pewnego dnia uczyni dla współczesnej amerykańskiej elity pieniądza to, co dla francuskiej arystokracji belle epoque uczynił Proust, pracujący nocami w wykładanym korkiem gabinecie. W pewnym sensie uważał Prousta za swojego mentora. Proust nie wywarł żadnego wpływu na jego styl literacki - w tej mierze jego mistrzem pozostawał zawsze Flaubert - ale ustanowił pewien osobisty wzorzec. "Zawsze miałem wrażenie - wyznał Truman - że był dla mnie kimś w rodzaju sekretnego przyjaciela".
Szczęśliwie się składało, że jego ubóstwiane łabędzice lubiły jego towarzystwo, a on lubił przebywać wśród nich. Tak jak Trumana, pochłaniało je namiętne upodobanie do plotek i dopóki wierzyły, że same nie mogą stać się ich przedmiotem, jak naiwnie sądziły, zaśmiewały się, gdy wbijał szpilę którejś z postaci z ich kręgu i chętnie słuchały jego słów, gdy wykorzystywał swój znaczny talent do siania animozji - druga strona kompleksu Pigmaliona.
Nudził go spokój i nudziła cisza. Uwielbiał zamęt. Kiedy go brakło, chętnie go prowokował, a potem usuwał się na bok i obserwował rezultaty. "Zupełnie jakby układał jakiegoś intelektualnego pasjansa" -opowiadała Slim. "Wymyślał coś i mówił: «Czy wiesz, że X ma romans z Y?». Mówiłam wtedy: «Trumanie, na Boga! To niedorzeczne!». A potem zaczynałam się nad tym zastanawiać i w końcu myślałam sobie, czy to aby na pewno niedorzeczne. Zwykle coś wychodziło z tych jego wymysłów. Czy samą siłą woli prowokował te zdarzenia? Nie wiem, ale na pewno potrafił wywołać mnóstwo zamieszania".
Jego opowieści, i te prawdziwe, i te nieprawdziwe, przyczyniły się do rozpadu niejednej przyjaźni i niejednego małżeństwa, w tym, jak się potem okazało, jej własnego małżeństwa. "Jeśli zechcę, potrafię poróżnić każdą nowojorską parę" - przechwalał się Slim. Dawni przyjaciele Trumana, ci, którzy poprzednio uważali, że naśladowanie Puka to urocze igraszki, teraz odkrywali złośliwość jego plotkarskich rewelacji. Jednym z nich był Newton, który wiosną 1954 roku, po dwóch latach przerwy, umówił się z nim na lunch w hotelu "Plaza". Okazało się, że Truman nie jest już tak radosny jak dawniej. Przygnębiony tym spotkaniem Newton postanowił jak najszybciej uciec w bezpieczne zacisze Northampton i zrezygnował z innych zaplanowanych atrakcji Manhattanu. Tego wieczoru jeszcze raz powierzył swojemu dziennikowi przemyślenia na temat Trumana: "Przykre spotkanie - pisał - do reszty wypełnione plotkami, złośliwościami i ogromnym brakiem życzliwości".
Jeśli Truman nie był pochłonięty opowiadaniem historii o innych ludziach, nowym przyjaciołom opowiadał o sobie - o dzieciństwie, o niezwykłej Sook i ekscentrycznych kuzynach Faulkach, a nawet o swoim życiu seksualnym. "Jeden z moich przyjaciół był na kolacji u pewnej pary, która spędziła właśnie weekend z Trumanem" - wspominał Glenway Wescott. "To ludzie obyci, ale gdy o tym opowiadali, nadal ich to szokowało. Nigdy czegoś takiego nie przeżyli. Zadali mu pytanie dotyczącego tego, jak został homoseksualistą, a on rozsiadł się wygodnie i opowiedział im o pierwszym orgazmie, o pierwszym dziecięcym doświadczeniu erotycznym, o pierwszym starszym przyjacielu itd. Przypuszczam, że to było szalenie zabawne. Odkrył już, że damy z towarzystwa są ciekawe wszystkiego".
Truman odkrył także, iż przyjemności, które damy z towarzystwa (a także dżentelmeni) mogą mieć za pieniądze, to nie wszystko - rozpaczliwie chcą, żeby je ktoś zabawił. A kto potrafił ich lepiej zabawić, kto miał w tej dziedzinie większą praktykę niż Truman? "Był w tych czasach źródłem nieustannej radości" - wspominała Eleanor Lambert, bliska przyjaciółka Glorii Guinness. "Potrafił wszystko zmienić w zabawę. Był niczym przedwcześnie dojrzałe dziecko, taki słodki i zabawny. Potrafił sprawić, że ludziom przypominało się ich dzieciństwo. On i Gloria cały czas się zaśmiewali. We trójkę odwiedziliśmy kiedyś hotel «Fontainebleau» w Miami Beach, który miał być szczytem dobrego smaku. Za barem znajdowała się ogromna szklana ściana. To była ściana basenu. Siedząc za barem, można było obserwować, co korzystający z basenu robią pod wodą. Przepływali obok. Nie zdawali sobie sprawy z tego, iż widzimy, że siusiają do wody! To było okropne. Chciałam wyjść, ale Truman i Gloria uważali, że jest to zabawne. Nie mogłam ich stamtąd wyciągnąć".
Gloria Guinness, rywalizująca z Babe Paley o tytuł Królowej Szyku, opiekowała się Trumanem jak matka.
Za żonami podążali mężowie. Nawet ci, którzy nie czytali jego książek, zdawali sobie sprawę, że za uważnymi, niebieskimi oczami Trumana kryje się ktoś więcej niż błazen. "Był taką żywą, barwną, wszechstronną osobowością, niczym ogromna kula wykładana lusterkami, która odbija światło pod różnym kątem" - opowiadała Slim. "Wewnątrz tej kuli krył się naprawdę niezwykły umysł. Był jednym z trzech czy czterech najinteligentniejszych ludzi, z jakimi się zetknęłam. Jego umysł szalenie mnie ekscytował! Pójście z nim na lunch do dobrej restauracji było najzabawniejszą rzeczą na świecie! Jednak najlepiej było usiąść z nim sam na sam po kolacji i po prostu pozwolić mu mówić. Uwielbialiśmy go
jako przyjaciela".W tych czasach krąg wyrafinowanych bogaczy stanowił mały światek. Na przykład ślub Slim z Lelandem Haywardem odbył się w ogrodzie należącym do posiadłości Paleya na Long Island. Paleyowie i Guinnessowie byli najlepszymi przyjaciółmi. Niemal wszyscy korzystali z jachtu Guinnessa albo Agnellego, by móc zwiedzić starożytne ruiny. Znajomość z Trumanem i goszczenie go stało się modne. "Odkąd znalazł się w tym kręgu towarzyskim, był w ciągłym ruchu" - opowiadał Oliver Smith. "Bogaci sięgają po rzeczy, które ich bawią: to jest historia".
Truman był częstym gościem w ich domach, miał prywatną kajutę na ich jachtach, był uprzywilejowanym pasażerem ich prywatnych samolotów. Miał zarezerwowane miejsce przy kominku. Siedział tam i przysłuchiwał się rozmowom, gdy po kolacji podawano brandy, gdy ucichły głosy, gdy otwierały się serca i odsłaniały sekrety. Przed jego oczami zawiązywały się intrygi, które wystarczyłyby na sto powieści: przypadki chórzystek, które zostały wielkimi damami, utrzymanków, którzy odziedziczyli książęce posiadłości w cieniu Notre Dame, zatuszowanych morderstw w kręgach elity towarzyskiej i różnego rodzaju romansów rozgrywających się pod wspaniale gładkimi prześcieradłami firmy Porthault. Truman widział, słyszał i zapisywał wszystko w swoim umyśle. Nic nie uszło jego uwagi.
Jednak ze wszystkich niezwykłych opowieści, jakie szeptano mu do ucha, żadna nie była bardziej niezwykła niż ta o absurdalnie niskim, obdarzonym dziecięcym głosem pisarzu z Monroeville w Alabamie, który bez niczyjej pomocy sam wspiął się na sam szczyt złotego Olimpu.
Truman podziwiał wszystkie swoje łabędzice, ale ta, która zdobyła jego serce i zawładnęła jego wyobraźnią, w pewnym sensie była tą najwspanialszą. Urodziła się w Bostonie. Kiedy była dzieckiem, ojciec mówił o niej "piękne maleństwo!". Zawsze tak myślano o Barbarze Paley.
Zwykle nazywano ją Babe, Dzidzia. "Jest tak piękna, że ilekroć ją widzę, zawsze mam wrażenie, że widzę ja po raz pierwszy" - zdumiewał się Billy Baldwin, ulubiony dekorator wnętrz modnego towarzystwa.
Jej ojcem był Harvey Cushing, jeden z najwybitniejszych amerykańskich lekarzy XX wieku, cz
łowiek o ogromnych ambicjach i wielkiej energii, który przekształcił neurochirurgię z mrocznej i niepewnej sztuki w naukę ścisłą. W wolnych chwilach napisał wyróżnioną Nagrodą Pulitzera dwutomową biografię innego znanego lekarza, sir Williama Oslera. Jej matka, osoba równie ambitna, poświęciła wszystkie swoje talenty i siły, by wszystkie córki wychować na kobiety, które mogą zwrócić na siebie uwagę najbogatszych i najwybitniejszych mężczyzn w Ameryce."Trzy wspaniałe siostry Cushing" - jak nazywali je autorzy kronik towarzyskich - ów cel osiągnęły. Każda z nich dwukrotnie. Minnie poślubiła Vincenta Astora, członka rodziny, do której należała większość Nowego Jorku. Rozwiodła się z nim dla Jamesa Fosburgha, artysty i członka innego rodu zasiedziałego na Manhattanie. Betsey wyszła za Jamesa Roosevelta, syna Franklina Delano. Porzuciła go dla Johna Haya Whitneya, który był równie przystojny i szykowny jak bogaty. Pierwszym mężem Babe był Stanley Grafton Mortimer, Jr., z którym miała dwójkę dzieci. Należał do modelowych przedstawicieli amerykańskiej arystokracji. Ukończył St. Mark's School i Uniwersytet Harvarda. Był wnukiem jednego z założycieli koncernu naftowego Standard Oil i potomkiem Johna Jaya, pierwszego w historii prezesa Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Według tych standardów jej drugie małżeństwo, z Williamem Paleyem, z którym także miała dwoje dzieci, uznano za swego rodzaju obniżenie aspiracji. Był bogaty, ale jako syn żydowskich imigrantów z Ukrainy, którzy dorobili się pieniędzy na produkcji cygar, nie należał do amerykańskiej arystokracji.
Babe to nie przeszkadzało. Dzięki swoim "nieskazitelnym przymiotom i niezmierzonemu spokojowi" - to znowu cytat z Billy'ego Baldwina - potrafiła wznieść się ponad obiegowe opinie. Wszyscy uważali, że jej charakter jest równie nieskazitelny jak uroda. Miała wyraziste rysy, ciemne włosy i idealne w kształcie brązowe oczy. Była smukła i wysoka, co sprawiało, że każda sukienka wyglądała na niej elegancko. Permanentnie wymieniano ją na liście najlepiej ubranych kobiet świata. Ilekroć wychodziła z domu, dziennikarze zajmujący się modą mieli o czym pisać. Cokolwiek nosiła lub robiła, natychmiast aprobowano. Kiedy zaczęła nosić spodniumy, natychmiast stały się szacowne. Kiedy w wieku średnim przestała farbować siwiejące włosy, wszystkie Amerykanki porzuciły butelki z farbą.
Jej jedyną skazą było chyba to, że była zbyt idealna, by mogła być prawdziwa. Przypominała boginię, a nie ziemską istotę. Truman w jednym ze swoich notatników napisał: "Pani P miała tylko jedną wadę: była idealna. Poza tym była idealna". Mimo że się starała, nie mogła zapobiec temu, że większość ludzi (także jej dzieci), odnosiła się do niej z pewnym dyskretnym dystansem. "Była ciepła, ale niedotykalna" - powiedziała jedna z jej najbliższych przyjaciółek. "Nie lubiła dotykania. Nigdy na przykład nie brała na ręce i nie przytulała swoich dzieci, które z tego powodu cierpiały". W rzeczywistości wcale nie była tak pewna siebie ani taka święta. Twierdziła, że jest zakłopotana tym, że uchodzi za osobę ustalającą i dyktującą trendy w dziedzinie stylu, i obracała tę opinię w żart, ale tak naprawdę znaczyło to dla niej więcej, niż była gotowa przyznać. W skrytości ducha zazdrościła Glorii Guinness, swojej dobrej przyjaciółce i głównej rywalce, tytułu Królowej Szyku. Niejeden raz podkreślała w rozmowie z Trumanem, że Gloria zaczynała swoją karierę jako hostessa w meksykańskim nocnym klubie.
Truman odkrył, że piękna Babe była jednak człowiekiem, do tego bardzo samotnym na piedestale, na którym umieściły ją uroda i pochodzenie. Być może bardziej niż pozostałe łabędzice potrzebowała takiego przyjaciela jak on, kogoś, przy kim mogłaby się zrelaksować i kto powtarzałby jej raz po raz, że jest ideałem. "Na zewnątrz była lodowata - opowiadał - ale jeśli komuś udało się przeniknąć przez tę piękną, emaliowaną powłokę, przekonywał się, że jest bardzo ciepła i bardzo młoda".
Truman poznał Babe i Billa Paleyów w styczniu 1955 roku, tuż po premierze House of Flowers (Domu w kwiatach), gdy David i Jennifer Selznickowie dostali zaproszenie na długi weekend w letnim domu Paleyów w Round Hill na Jamajce. "Czy masz coś przeciwko temu, że weźmiemy ze sobą Trumana?" - spytał David Billa Paleya. "Nie, oczywiście, że nie" - odparł Paley. "Będziemy zaszczyceni". Wczesnym rankiem pewnego chłodnego dnia Truman znalazł się na pokładzie prywatnego samolotu Paleyów i został przedstawiony tej złotej parze. Bill wydawał się zaskoczony, gdy zobaczył, że wsiada do jego samolotu, a za nim ciągnie się nieodzowny długi szal. Dopóki samolot nie wystartował, nie powiedział ani słowa. Gdy już byli w powietrzu, zwrócił się do Davida:
- Wiesz, kiedy powiedziałeś: "Truman", sądziłem, że masz na myśli Harry'ego Trumana *[Harry S. Truman (1884-1972): prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1945-1953.]. Kto to jest?
- To jest Truman Capote, nasz wielki pisarz - odparł David. Takie pomyłki zmieniają czasem ludzkie losy. Truman i Babe byli już pogrążeni w rozmowie. Nawiązali przyjaźń, która przetrwała ponad dwa dziesięciolecia, uczuciowy związek pełen namiętności, ale pozbawiony komplikacji związanych z pociągiem seksualnym. "Babe spojrzała na niego, Truman spojrzał na nią i natychmiast się w sobie zakochali" - opowiadała Jennifer. "Poczułam ukłucie zazdrości, ponieważ do tej chwili to ja byłam jego najlepszą przyjaciółką - naprawdę się uwielbialiśmy. Kiedy dotarliśmy na Jamajkę, zarówno Babe, jak i Bill byli nim całkowicie oczarowani. Niemal go adoptowali. Cała trójka stała się nierozłączna".
Od tego czasu, jeśli Paleyowie gdzieś wyjeżdżali, często jechał z nimi Truman. Stał się częstym gościem w domu na Jamajce, a także w ich innym letnim domu, w Lyford Cay na Bahamach. Spędzał weekendy w Kiluna Farm, ich liczącej ponad trzydzieści cztery hektary posiadłości w pobliżu zatoki Long Island. Pływał na jachtach ich znajomych i spędzał z nimi wakacje w Europie. Cała trójka wspólnie podróżowała po świecie. Jak ujął to Truman, "robiliśmy wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Kochałem ich, ponieważ byli inteligentni, atrakcyjni i byli na bieżąco pod każdym możliwym względem. Stanowiliśmy wielkie małe trio. Byłem naprawdę ich najlepszym przyjacielem, najlepszym, jakiego kiedykolwiek mieli".
Na pewno tak było w przypadku Babe, która zachowywała się wobec niego bardziej opiekuńczo niż wobec własnych dzieci. "W jego twarzy kryje się wielkie piękno - mówiła - zwłaszcza w jego oczach, wtedy gdy zdejmuje okulary. Wydają się takie bezbronne". Bill był może mniej wylewny, ale bez wątpienia bardzo lubił jego towarzystwo. W odniesieniu do jego osoby spostrzeżenie Trumana, że bogaci ludzie są skąpi, nie było prawdziwe. Paley był bardzo szczodry. Często pokrywał wydatki Trumana w czasie ich podróży. Kiedyś zaproponował, że kupi mu dom. Truman był mu wdzięczny, ale propozycję roztropnie odrzucił. Wspaniałomyślność Billa przejawiała się głównie w tym, że podzielił się z Trumanem swoją żoną. Zgodził się na to, by towarzyszył im w podróżach i przebywał w ich domach. "Wręczył ją Trumanowi na srebrnej tacy" - mówił Jack Dunphy, który znał i lubił Paleyów. "To nie rodzina Cushingów z Bostonu ją ukształtowała, ale Bill. Byłaby nikim, gdyby za niego nie wyszła, a dla Trumana nie byłaby tak interesująca. Czy przyznawał się do tego, czy nie, pociągały go pieniądze i władza".
Newton był Harvardem Trumana, a Babe była jego Yale. Razem z siostrą, Minnie Fosburgh, która także była z nim zaprzyjaźniona, dbała o wykształcenie Trumana w zakresie manier i obyczajów obowiązujących w świecie ludzi bogatych. "[Truman] namiętnie pragnął utożsamiać się z wyższymi sferami" - opowiadał Oliver Smith. "Bardzo chciał wiedzieć, jak zachowywać się w towarzystwie, więc pani Paley i pani Fosburgh udzielały mu stosownych lekcji. Uczyły go zasad dekoracji wnętrz, malowania i wszystkich innych rzeczy, które stanowią inteligentny rezultat wielkiego bogactwa". Truman chętnie potwierdzał te opinie. "Babe nauczyła mnie mnóstwa rzeczy" - wspominał. "Na przykład, w jaki sposób patrzeć na pokój. Pokazała mi, jak ozdobić wnętrze, zestawiając ze sobą rzeczy drogie z tanimi, kupionymi na pchlim targu. Pokazała mi, że pokój może być zabawny i można mu nadać indywidualny charakter. Od tamtej pory w taki sposób dekorowałem swoje wnętrza. Ja także ją wiele nauczyłem, na przykład tego, jak czytać i jak myśleć".
Babe, podobnie jak wiele kobiet z jej klasy i z jej pokolenia, zakończyła formalną edukację na szkole średniej, tak jak on. Świat książek był dla niej zasadniczo terra incognita. Truman nauczył ją wielu różnych rzeczy, których niegdyś nauczył się od Newtona. Znalazł w niej równie pilną, ciekawą wiedzy uczennicę. Babe z ogromnym podnieceniem poznawała dzieła Flauberta, Henry'ego Jamesa, Willi Cather, Edith Wharton i oczywiście Marcela Prousta. "Otworzył przede mną cały wszechświat" - mówiła. "Sprawił, że przeczytałam całego Prousta".
W oczach Trumana Babe reprezentowała wszystko, co najlepsze w dziedzinie stylu. Była artykułem najlepszej jakości, ucieleśnieniem tego, co w jego dziecięcych marzeniach reprezentowała sobą matka. "Byłem w niej dziko zakochany" - opowiadał. "Uważałem, że jest absolutnie fantastyczna! Była jedną z dwóch, może trzech największych obsesji mojego życia, jedyną osobą, w której wszystko mi się podobało. Uważam ją za jedną z trzech największych piękności na świecie - pozostałe to Gloria Guinness i Greta Garbo. Sądzę jednak, że była tą najpiękniejszą. Faktycznie była najpiękniejszą i najszykowniejszą kobietą XX wieku, nie licząc Glorii, która dorównywała jej pod względem elegancji. Kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy, pomyślałem, że nigdy nie widziałem kogoś bardziej idealnego - ta jej postawa, ten sposób trzymania głowy, ten sposób poruszania się".
"Była najważniejszą osobą w moim życiu, a ja byłem najważniejszą osobą w jej życiu. Byłem jej jedynym prawdziwym przyjacielem. Nasza przyjaźń była jej jedynym prawdziwym związkiem tego rodzaju. Byliśmy niczym para kochanków. Ona kochała mnie, a ja kochałem ją. Tylko w niej byłem naprawdę zakochany. Kiedyś w żartach powiedziała, że zdaniem jej psychoanalityka kocha mnie bardziej niż innych, bardziej niż Billa czy dzieci i że powinna mieć ze mną romans. To był jeden z tych żartów, które faktycznie nie są żartem. Psychoanalityk miał rację: to był doskonały związek. Świetnie się rozumieliśmy. Jeśli wydawało mi się, że coś ją martwi, niezależnie od pory roku wysyłałem jej lilie, bez żadnego listu. Ona robiła to samo. Powiedziała mi kiedyś, że kupiła sobie miejsce na grób na Long Island i że jest też tam miejsce dla mnie. Chciała, żeby pochowano mnie obok niej".
"Byłem dla niej kimś, na kim mogła wypróbowywać swoje myśli, a także jedyną osobą, która ją naprawdę znała. Stanowiła prawdziwą tajemnicę wewnątrz tajemnicy. Była cudowną kobietą, ale miała w sobie także chłodny rys okrucieństwa, o którym chyba nikt poza mną nie wiedział. Kiedy Slim rozwiodła się z Lelandem Haywardem i poślubiła lorda Keitha, który był bogaty - ale nie bardzo, bardzo bogaty - Babe powiedziała: «Slim tak naprawdę nigdy do niczego nie doszła, prawda?». Nawet ja, chociaż sądziłem, że znam wszystkie sekrety jej umysłu, byłem zaskoczony, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, zdziwiło mnie to, że Babe mówi o kimś, że do niczego nie doszedł. Po drugie, Slim była jedną z jej najlepszych, najbardziej oddanych przyjaciółek. Miała jednak stuprocentową rację i ujęła to całkowicie trafnie. Slim tak naprawdę nigdy do niczego nie doszła w tym małym kręgu, do którego należały".
W kwestiach stylu Bill Paley także był artykułem najlepszej jakości. Legitymował się równie niezawodnym smakiem jak jego żona i był jeszcze większym perfekcjonistą. Kiedy na Szóstej Alei budowano nową siedzibę CBS, nadzorował wszystkie elementy projektu budynku, łącznie z kształtem klamek. Gdy tworzył niewielki park mieszczący się na Pięćdziesiątej Trzeciej Wschodniej Ulicy, który dziś nosi jego imię, interesowało go wszystko, nawet najmniejsze detale, także hot dogi, które miano tam sprzedawać. Ponieważ był niezadowolony ze smaku dziesiątków rozmaitych rodzajów parówek, polecił, by zostały przygotowane według jego receptury, a następnie określił, w jaki sposób należy je gotować.
Od lat wczesnej młodości był przyzwyczajony do tego, że ludzie wykonują jego polecenia i że dostaje dokładnie to, czego chce. Z jednakową szybkością wyłączał i włączał swój urok. Współpracownicy, którym wydawało się, że są jego przyjaciółmi, nieuchronnie przekonywali się, że się mylą. "Nie sądzę, żebym był człowiekiem łatwo dającym się poznać" - pisał we wspomnieniach. "Chociaż miałem w życiu mnóstwo znajomych, z których wielu nazywa mnie przyjacielem i których ja nazywam przyjaciółmi, mam bardzo niewielu bliskich przyjaciół. Pomijając to szczupłe grono, nie lubię myśli, że miałbym polegać na innych. Nie czuję się z tym bezpiecznie".
W towarzystwie Trumana czuł się bezpiecznie. Czasami siedział na jego łóżku i prowadził długie rozmowy, takie, jakie kochający ojciec prowadzi z rozpieszczonym synem. "Dawał mi cudowne rady" - opowiadał Truman. Jeśli sytuacja tego wymagała, Bill potrafił wcielać się w rolę surowego ojca. Christopher Isherwood wspominał, że przypadkiem on i jego kochanek, Don Bachardy, mieli lecieć z Los Angeles do Nowego Jorku razem z Trumanem i Billem. Wieczorem w dniu odlotu lotnisko spowiła gęsta mgła. Truman popatrzył w ciemność i powiedział, że ma przeczucie jakiegoś nieszczęścia, przywołał też kilka przykładów straszliwych rzeczy, jakie wydarzyły się, gdy miał podobne przeczucia.
Bill Paley, "mimo że znał Trumana i znał życie, poczuł się trochę nieswojo pod wpływem tej gadaniny - opowiadał Isherwood. "Zaczął się denerwować. Tonem pewnym i zarazem ojcowskim, tonem pułkownika, który zwraca się do jednego z podkomendnych, powiedział: «Trumanie, jeśli nie wsiądziesz do tego samolotu dziś wieczorem, a nam coś się stanie, nigdy sobie tego nie wybaczysz. Więc lecisz!». Truman zrobił, co mu kazano. Po wielu godzinach opóźnienia nasz samolot oderwał się od pasa startowego i zanurzył we mgle. Nagle, mimo zakazu opuszczania miejsc, przybiegł z pierwszej klasy, gdzie siedzieli z Billem, wskoczył nam na kolana, objął za szyje i powiedział: «Czy moje króliczki są przerażone?» To był chyba najsympatyczniejszy z jego gestów".
Truman i Bill pozostali przyjaciółmi, ale w miarę upływu lat ich związek stał się bardziej skomplikowany. Truman podziwiał Billa, lubił go i szanował, jednak ze względu na miłość do Babe mógł także odczuwać zazdrość i niechęć, ulegając uczuciom, które zwykle są związane z kompleksem Edypa. Bill bywał wobec niego wspaniałomyślny i pobłażliwy, lecz zdaniem Trumana potrafił być także małostkowy i nieprzyjemny. "Każdy myśli, że Bill to szalenie opanowany gość, który nigdy nie traci panowania nad sobą" - opowiadał. "To nie jest cala prawda o nim. W rzeczywistości jest człowiekiem bardzo niezrównoważonym. Mimo sukcesów cierpi na straszliwy kompleks niższości. Ma szalenie wybuchowy charakter, z czego nikt nie zdaje sobie sprawy. Babe bała się tych jego wybuchów".
"W wielkim domu, który mieli na Long Island, było skrzydło dla dzieci. W każdy weekend Babe zapraszała tam rabina na spotkanie z dziećmi Paleya. Dzieci Mortimera wysyłano do szkółki niedzielnej prowadzonej przez Kościół episkopalny. Bill nic o tym nie wiedział. Najzabawniejsze było to, że był najmniej żydowskim Żydem, jakiego znałem. Jeśli ktoś nie wiedział, że jest Żydem, nigdy by się tego nie domyślił. Zwykle w weekendy wstawał późno, mniej więcej o jedenastej. Rabin przychodził o dziewiątej, a o dziesiątej już go nie było. Ciągnęło się to chyba ze trzy lata. Pewnego dnia Bill wstał wcześniej, ponieważ umówił się na golfa. Poszedł do skrzydła dla dzieci, w którym rabin odprawiał swoje modły. Gdy wszedł do pokoju, natychmiast zorientował się, co się dzieje, ale nie pokazał po sobie, że jest zaskoczony. Usiadł nawet i porozmawiał z nim kilka minut. Gdy rabin wyszedł, pognał do drugiego skrzydła. Siedziałem u stop łóżka Babe ze śniadaniem na tacy, kiedy wpadł do pokoju. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak się wściekł! «Co ty wyprawiasz, do cholery, sprowadzając rabina do tego domu?» - spytał ją" *[Paley zaprzeczył, jakoby wizyty rabina zostały zaaranżowane za jego plecami. Twierdził, że sam je zorganizował, korzystając z pośrednictwa Żydowskiego Seminarium Teologicznego.].
"Bill jest najbardziej zazdrosnym człowiekiem spośród znanych mi osób, a to samo za siebie mówi. W czasie pobytu w Wenecji poszliśmy na kolację z pewnym włoskim hrabią i jego żoną. Hrabia pochodził z jednego z najstarszych weneckich rodów, był bardzo przystojny i bardzo bogaty. Miał z żoną chyba z siedmioro dzieci, mimo że był stuprocentowym gejem. To jedna z tych historii, które mogą się wydarzyć tylko we Włoszech. Przez cały wieczór tańczył z Babe na tarasie. Widziałem, że Bill jest naprawdę wściekły. Kiedy wróciliśmy do hotelu, powiedział do Babe: «Niezłe przedstawienie dałaś dziś wieczorem. Przez cztery i pół godziny chyba ani na chwilę nie przestałaś tańczyć, tymczasem ja siedziałem przy stole».
- Billu, nie bądź takim nudziarzem - powiedziała. - Lubię go. Jest słodki, czarujący i jest dobrym tancerzem. Lubię tańczyć, a ty nie. To było zabawne. Dobrze się bawiłam.
- Coś się między wami dzieje - stwierdził Bill.
- Nic się między nimi nie dzieje - zareagowałem. Wtedy odwrócił się do mnie.
- Co ty, kurwa, możesz wiedzieć na ten temat? - zapytał.
- To mogę, kurwa, wiedzieć, że on jest gejem i romansuje wyłącznie z mężczyznami.
- To prawda, Billu - powiedziała Babe. - Truman mówi prawdę.
- Znam wielu facetów, którzy udają, że są gejami - powiedział na to Bill - a w tym czasie pieprzą wszystkie żony stąd do Maine! To tylko taka sztuczka. Nie wierzę, że jest gejem.
- Mogę cię absolutnie zapewnić, że jest - odpowiedziałem - bo znam go o wiele dłużej niż ty".
"W tym momencie zaczął przewracać meble, więc zamknęliśmy się z Babe w sypialni. Usiłował wyważyć drzwi. Oparliśmy o nie wszystkie meble, żeby go powstrzymać. Nie był pijany! Po prostu wpadł w amok! To bardzo gwałtowny człowiek. Byliśmy z Babe całkiem spokojni. W pewnym sensie nawet nas to bawiło. Czuliśmy się bezpieczni. Wiedzieliśmy, że nic strasznego się nie stanie. Zaczekaliśmy w sypialni, aż się wyszaleje. Chyba nawet zasnęliśmy w trakcie tej nieprawdopodobnej sceny" *[Paley zaprzeczył, by doszło do tego zdarzenia.].
"Bill ma najlepszy gust ze wszystkich znanych mi ludzi. Myślę, że Babe to było dla niego "to", jeśli chodzi o kobiety. Ożenił się z nią, ponieważ była taka szykowna, a nie dlatego, że ją kochał. Nie sądzę, że zrobił to ze względu na jej pozycję społeczną, choć i to miało swoje znaczenie. Z jego punktu widzenia była idealną kobietą, doskonałą pod każdym względem. Jednak tak naprawdę pragnął Marilyn Monroe, seksownej baby. Usiłowałem przekonać Babe, że naprawdę ją kocha, ale nigdy mi nie wierzyła. Uważała, że miłość i seks muszą iść w parze".
"To był związek oparty na miłości i nienawiści. Kochała go, kochała i kochała. Nienawidziła go, nienawidziła i nienawidziła. Nigdy nie spotkałem osoby równie nieszczęśliwej jak ona. Dwa razy ją uratowałem, kiedy próbowała się zabić. Za pierwszym razem nałykała się tabletek, a za drugim podcięła sobie żyły. Raz nawet chciała go rzucić. Poprosiłem, żeby spokojnie usiadła i powiedziałem: «Słuchaj, nie masz swoich pieniędzy, ale masz czworo dzieci. Pomyśl o nich. Bill cię kupił. To tak jakby wybrał się na casting. Jesteś dla niego idealnym wyborem. Potraktuj bycie żoną Williama S. Paleya jak pracę, najlepszą pracę na świecie. Pogódź się z tym i staraj się być zadowolona». Rozpłakała się i stwierdziła: «Muszę to przemyśleć. Daj mi się zdrzemnąć». Położyła się. Spała kilka godzin. Kiedy się obudziła, wzdrygnęła się i odrzekła: «Masz rację». I na tym sprawa się skończyła".
"Miała romans z pewnym mężczyzną, już nieżyjącym, który był amerykańskim ambasadorem we wschodnioeuropejskim kraju. Poprosiła mnie kiedyś, bym zjadł z nimi lunch w restauracji w zachodniej części Manhattanu. Ich romans trwał kilka miesięcy, ale zerwała z nim, ponieważ bała się, że Bill dowie się o wszystkim. Miał wszystko: urodę, elegancję i tyle pieniędzy, ile można sobie zamarzyć. A kiedy już to wszystko miała, odkryła, że nie tego pragnie. Uważam, że jej życie to była wielka tragedia, choć pewnie nikt na świecie by się ze mną nie zgodził".
Jeśli nawet Bill źle traktował piękną Babe, nie inaczej postępował Truman, który zawiódł jej zaufanie. Opowieści o życiu seksualnym Paleyów czy też, jak twierdził, o jego braku stanowiły deser jego ulubionych plotek przy lunchu. Być może - jeśli spojrzeć na to w sposób najbardziej życzliwy dla Trumana - sądził, że te niedyskrecje w jakiś sposób pomniejszą Billa w oczach jego znajomych i zapewnią Babe ich sympatię. A może - co bardziej prawdopodobne - był po prostu tak nałogowym plotkarzem, że nie mógł oprzeć się pokusie opowiadania smakowitych anegdot, dając jasno do zrozumienia, że jest jedyną osobą na świecie, której Babe powierzyła ten wstydliwy sekret. Jednak w obu przypadkach
ją skrzywdził, niezależnie od tego, czy wiedziała o tym, czy nie.Tak czy inaczej, te niedyskrecje ostatecznie nadszarpnęły reputację nie tyle Babe czy Billa, ile Trumana. "Babe popełniła błąd, obdarzając go zaufaniem" - opowiadała jedna z jej przyjaciółek. "Mąż i ja jedliśmy z nim lunch. Było to na początku lat sześćdziesiątych, wkrótce po tym, jak spędził jakiś czas w jej towarzystwie. Powiedział nam, że Bill już z nią nie sypia i że bardzo ją to dręczy. Oboje byliśmy przerażeni jego niedyskrecją. Mąż domagał się ode mnie, żebym ją o tym poinformowała. Nie mogłam tego zrobić. Nie mogłam jej powiedzieć o Trumanie. Nie chciałam jej upokorzyć, mówiąc, że rozpowiada intymne sekrety jej życia po całym kraju. Truman nie opowiadał o tym tylko jej najbliższym przyjaciołom, takim jak my. Opowiadał wszystkim".
Nie jest to jednak ostatnie słowo opowieści o Trumanie i Paleyach. Bliskie związki między inteligentnymi osobami o silnych osobowościach często podlegają zmianom temperatury, przypływom ciepła i chłodu, słońca i burz. Podobnie było z ich przyjaźnią, która stanowiła jedną z najbardziej niezwykłych kombinacji. Truman był ich przyjacielem, ich powiernikiem, ich dzieckiem. A także świadkiem wszystkiego, co było dobre i złe w ich małżeństwie. Polegali na nim, a on polegał na nich. Kochał Babe i lubił Billa bardziej, niż go nie lubił. Mimo burz ich wielkie małe trio trzymało się razem przez dwa dziesięciolecia i budziło zdumienie wszystkich obserwatorów.
Pewną wskazówkę na temat natury tego osobliwego związku przynosi jedna z najdawniejszych fotografii zrobiona na brzegu basenu w domu Paleya w Round Hill na Jamajce. Bill, pięćdziesięciokilkuletni dynamiczny magnat medialny, ma na sobie sportową koszulkę i szorty. Jest rozpromieniony i pewny siebie. Babe, czterdziestoletnia albo rok starsza, ma uśmiech na twarzy. Jest doskonała i spokojna. Truman nie ma koszuli. Jest w białych spodenkach, a na głowie ma zawadiacką czapkę w paski. Trzyma jabłko i uśmiecha się przewrotnie, jak gdyby obiektyw aparatu przyłapał go w trakcie jakiejś psoty, którą natychmiast dokończy, gdy pstryknie migawka.
Trudno o lepszy portret trojga osób, które łączy wspólne szczęście. Tego bezchmurnego, słonecznego popołudnia Truman mógłby zapożyczyć zdanie od samego Prousta: "w swoim głodzie szczęścia nie żądać od życia niczego, jak tylko, aby się zawsze układało w szereg szczęśliwych popołudni".
"Stanowiliśmy wielkie małe trio" - powiedział Truman o przyjaźni łączącej go z Babe i Billem Paleyami. Przez ponad dwadzieścia lat podróżował z nimi po świecie, spędzał weekendy w ich posiadłości na Long Island i uprzyjemniał im pobyt w letnim domu w Round Hill na Jamajce. Zdjęcia pochodzą z drugiej połowy lat pięćdziesiątych, wczesnego okresu tej długiej i sławnej przyjaźni.
Aleksander Macedoński po bitwie pod Issos, Napoleon pod Austerlitz z pewnością nie czuli się bardziej pewni siebie niż Truman po publikacji Z zimn
ą krwią. Wszystko, czego się dotknął, zamieniało się w złoto. Z niecierpliwością czekał na swój następny tryumf - przyjęcie, które miało sprawić, że ten rok zakończy się tak samo, jak się zaczął. Oczy wszystkich będą zwrócone na niego.Pomysł przyszedł mu do głowy w czerwcu i natychmiast zawładnął jego wyobraźnią. Nic nie mogło być lepszym symbolem nowego, dorosłego Trumana. Podczas jednego wieczoru może nie tylko zrewanżować się przyjaciołom za to, że przez lata to oni go podejmowali, ale także zaspokoić pewne pragnienie, które hołubił przez większość życia. "Myślę, że to było coś, o czym mały chłopiec z Nowego Orleanu zawsze marzył" - opowiadała Slim. "Chciał wydać największy i najwspanialszy bal, o jakim kiedykolwiek słyszano. Chciał, by wszyscy, którzy coś znaczą, marzyli o wzięciu udziału w przyjęciu wydawanym przez zabawnie wyglądającego, dziwnego, niedużego człowieka. Przez niego".
Kiedy już coś chwycił, nie wypuszczał tego z ręki. Aż do wyjazdu do Europy pod koniec lipca niemal każdego popołudnia siedział na brzegu basenu w domu Eleanor Friede w Bridgehampton i zapisywał swoje pomysły. Nie tyle planował przyjęcie, ile je tworzył. Miało być nierozerwalnie związane z jego imieniem. Jego obecność miała być odczuwalna w każdym szczególe, tak jak to się działo w Z zimną krwią i pozostałymi książkami. Krok po kroku rozwijał swój pomysł. Datę przyjęcia wyznaczył na poniedziałek 28 listopada 1966 roku. Miejscem miał być hotel "Plaza", który mógł się poszczycić ostatnią, jak sądził, piękną salą balową w Nowym Jorku. Aby wzbogacić wieczór o odrobinę fantastyki, postanowił urządzić bal maskowy, taki jak dawne bale opisywane w powieściach. Do północy, do czasu kiedy maski nie opadną, tożsamość uczestników miała pozostać tajemnicą, a w każdym razie tak to sobie wyobrażał. Nieznajomi będą się spotykać, tańczyć i być może zakochiwać się w sobie, a on, niczym Prospero *[Prospero: główna postać komedii Burza (wyst. 1611) Williama Szekspira (1564-1616). Mędrzec i mag, książę Mediolanu, poświęcający w przeszłości więcej uwagi sztuce i rozmyślaniom niż sprawom państwowym.], będzie czarnoksiężnikiem, który zaaranżował te wszystkie rozkosze.
W odróżnieniu od sławnych nowojorskich balów z przeszłości, podczas których szampan tryskał z fontann, w sztucznych jeziorach pływały żywe łabędzie, a na pozłacanych drzewach wisiały złote owoce, bal Trumana miał być przykładem prostoty i dobrego smaku. Zainspirowany sceną wyścigów w Ascot z filmu My Fair Lady, w której bohaterowie noszą czarno-białe kostiumy zaprojektowane przez Cecila, postanowił nazwać swoje przyjęcie "Balem Czarno-Białym" i zażądać, by goście, niczym postacie w jego własnej sztuce, ubrali się wyłącznie w te dwa kolory. W obawie, że barwne migotanie rubinów, szafirów i szmaragdów może zakłócić ów zamysł, postanowił umieścić u dołu zaproszenia surowo brzmiący dopisek: "Tylko brylanty". Ustąpił pod wpływem Eleanor, jednej ze swoich najstarszych przyjaciółek, która powiedziała mu, że jeśli tak zrobi, nie będzie mogła przyjść. "Nie mam brylantów, wszystkie tiary zastawiłam w lombardach".
Większość osób wydających wielkie bale pozwala gościom przyjść w wybranym przez siebie towarzystwie. Ta reguła nie odnosiła się do Trumana. Zamierzał poddać swój bal absolutnej kontroli. Nie chciał, żeby w drzwiach pojawił się ktoś, kogo nie zna albo nie lubi. Każde zaproszenie zaopatrzył w uwagę, że dotyczy wyłącznie osoby czy też osób, które zostały w nim wymienione. Jeśli nie lubił czyjejś żony bądź czyjegoś męża, skreślał oboje. Osoby samotne miały przyjść bez osób towarzyszących. "Nie możesz nikogo przyprowadzić!" - powiedział do Eleanor, która jako wdowa, gorąco zaprotestowała. "Będzie setka wolnych mężczyzn. Zadbam o to, żeby wszyscy byli cudowni".
"Daj spokój!" - powiedziała. "Możesz sobie wziąć swoich stu wolnych mężczyzn! Nie zamierzam się wystroić i nakładać tej cholernej maski tylko po to, żeby pójść do «Plazy» sama. Po prostu nie przyjdę i wiesz, drogi Trumanie, nie chodzi tylko o mnie. Jestem pewna, że połowa samotnych kobiet z twojej listy także nie przyjdzie". Z obawy, że może mieć rację, zaczął się zastanawiać. Nazajutrz pojawił się z gotowym rozwiązaniem. Zorganizuje przed balem kilka kolacji w węższym gronie, a uczestnicy tych spotkań przyjadą na bal grupowo, żadna kobieta nie będzie narażona na upokorzenie samotnego przybycia na bal.
Tajemnica udanego przyjęcia nie kryje się w wykwintnym jedzeniu, drogich winach czy wyszukanych dekoracjach, ale we właściwej mieszance towarzysko uzdolnionych gości, a nikt nie miał tak różnorodnych przyjaciół jak on. Wylegując się na skraju basenu Eleanor, bardzo starannie zestawiał ze sobą nazwiska, tak jak zestawiał rzeczowniki i przymiotniki. Marianne Moore i Marella Agnelli, Henry Ford i Henry Fonda, Sargent Shriver i John Sargent, Andy Warhol i Janet Newbold, Frank Sinatra i Walter Lippmann, Irving Berlin i Isaiah Berlin. "Nie wiem, czy powinienem zaprosić Johnsonów *[Lyndon Baines Johnson, "LBJ", 1908 - 1973, prezydent USA w latach 1963-1969.]" - powiedział znużonym głosem. "To takie nudne, kiedy musisz mieć na głowie służby specjalne i tę całą resztę. Nie, nie chcę, żeby prezydent przychodził. Myślę, że po prostu zaproszę jego córkę Lyndę Bird". I tak zrobił. A oprócz niej zaprosił córki Teddy'ego Roosevelta (Alice Roosevelt Longworth) i Harry'ego Trumana (Margaret Truman Daniel). Na liście gości znalazły się także nazwiska kilku książąt i księżnych, dwóch diuków i jednej diuszesy, dwóch markizów i jednej markizy, dwóch hrabiów, hrabiny, wicehrabiny, earla, maharadży i maharani, trzech baronów, dwu baronowych, dwu lordów i jednej lady.
Leo Lerman żartował, że "lista gości przypomina międzynarodowy wykaz kandydatów na gilotynę". Choreograf Jerome Robbins, idąc tym samym tropem, spekulował, że Truman sporządził spis osób, które jako pierwsze mają zginąć z rąk hunwejbinów, przerażających radykałów lat sześćdziesiątych. "Nie ma mowy" - powiedział John Kenneth Galbraith *[John Kenneth Galbraith, 1908 - 2006, amerykańsko-kanadyjski ekonomista.]. "Znajduje się na niej moje nazwisko". Niektórzy uważali, że Truman chce zebrać wszystkich, by ogłosić jakiś doniosły komunikat, na przykład dotyczący końca świata. Nie wszyscy umieszczeni na liście ponad pięciuset gości należeli do grona sławnych i bogatych. Znalazło się na niej wiele osób, o których tropiciele sław nie mieli zielonego pojęcia - zaprzyjaźnieni farmerzy z Sagaponack, znajomi z Garden City oraz oczywiście Jack i jego przyjaciele oraz krewni.
Rzadko kiedy Truman bawił się tak dobrze, jak podczas tych godzin spędzonych w Bridgehampton. Wiele osób, których nazwiska zapisywał w swoim notatniku, mogło kupować i sprzedawać wielkie korporacje, dyktować milionom kobiet, co mają na siebie włożyć, komenderować armią podwładnych, ale to nie był rodzaj władzy, jakiej pragnął. Władzę, na której mu zależało podczas tych słonecznych popołudni na skraju basenu, miał w swoich rękach: mógł umieścić ich nazwiska na liście gości i łatwo usunąć.
Jednym z mistrzowskich posunięć Trumana był wybór Katharine Graham - stojącej na czele rodzinnego koncernu, do którego należały zarówno tygodnik "Newsweek", jak i dziennik "The Washington Post" - jako honorowego gościa balu. Poznał ją na początku lat sześćdziesiątych dzięki Babe. Natychmiast stała się jedną z jego ulubionych przyjaciółek. Kay Graham nie była ani piękna, ani stylowa, jak jego łabędzice - w tych czasach waszyngtońskie żony czerpały perwersyjną dumę ze swojej nijakości - była nieśmiała i brakowało jej pewności siebie. Po śmierci dynamicznego, ale niewiernego męża, który w 1963 roku popełnił samobójstwo, musiała wziąć w swoje ręce stery rodzinnego imperium. Nadal jednak była bardzo ostrożna, mimo że dobiegała pięćdziesiątki. Krótko mówiąc, była idealnym tworzywem dla Trumana-rzeźbiarza - bogata, wpływowa, a mimo to skłonna słuchać jego porad. Kiedy prawnik Kay, który także kupił apartament w United Nations Plaza, doradzał jej, by zrobiła to samo, odmówiła, ale kiedy namówił ją do tego Truman, wyraziła zgodę. Powiedział: "Kochanie, myślę, że powinnaś mieć apartament w Nowym Jorku, a jeśli nie masz czasu się tym zająć, ja to zrobię".
Mimo początkowych oporów uległa także jego namowom, ażeby latem 1965 roku wspólnie z nim popływać jachtem Agnellego. Towarzystwo Trumana sprawiło, że jej obawy, iż wyda się nudna, okazały się bezpodstawne. Wkrótce ona i Marella zostały dobrymi przyjaciółkami. Gdy żeglowali u wybrzeży Turcji, pierwsza przeczytała korektowe odbitki Z zimną krwią. "Truman nie dał mi wszystkiego na raz. Zawsze dostawałam do czytania jakąś część, a potem o niej rozmawialiśmy. To było cudowne, zupełnie jak w szkole. Opowiadał mi, jacy są ludzie, których w niej opisał, jak wygląda Kansas, dlaczego zrobił to, co zrobił, i zanim skończyliśmy, miałam poczucie, że dobrze znam tych ludzi". W listopadzie, wkrótce po powrocie z podróży, na cześć Trumana i Deweyów wydała przyjęcie w swoim domu w Georgetown.
"Chyba sobie teraz nie wyobrażasz, że uda ci się kiedykolwiek coś przede mną ukryć!" - stwierdził. "Przecież i tak się o tym dowiem". Roześmiała się, ale rzeczywiście miał okazję poznać tę stronę jej osobowości, której prawie nikomu nie pokazywała. "To bardzo, bardzo ciepła osoba - wspominał - i bardzo trzeźwa. Kiedyś powiedziała, że siedemdziesiąt procent mężczyzn, którzy wchodzą do jej gabinetu, czy to senatorowie, czy to dziennikarze, którzy dla niej pracują, w ten czy inny sposób daje jej jasno do zrozumienia, że chętnie poszłoby z nią do łóżka. «Potem mogliby się chwalić, że pieprzyli potentatkę» - dodała. Mówiła, że nigdy nie będzie romansowała z kimś, kto dla niej pracuje. Dotyczyło to także sytuacji, kiedy jej gazeta miałaby jakiś wpływ na karierę tego kogoś.
- Kay - powiedziałem - ale w ten sposób wykluczasz wszystkich mężczyzn w tym kraju, no, może poza paroma kowbojami z Wyoming.
- No cóż - odparła - może pewnego dnia spotkam swojego kowboja z Wyoming".
Truman lubił ją i chciał się jakoś odwdzięczyć za gościnność względem Deweyów. Bez wątpienia miał także inne powody, dla których uznał, że to ona zostanie honorowym gościem balu. Kay będzie bardziej zwracała na siebie uwagę niż Babe, Marella czy któraś z pozostałych łabędzic. Mimo że była najpotężniejszą kobietą w Stanach Zjednoczonych, poza Waszyngtonem wciąż właściwie nikt jej nie znał. Umieszczając ją w centrum powszechnego zainteresowania, chciał dać do zrozumienia, że jego rola Pigmaliona dobiegła końca i że Kay Graham nie jest już w cieniu zmarłego męża. W oczach całego świata stanie się teraz kobietą prawdziwie niezależną, która ma swoje własne osiągnięcia.
Spędzała właśnie wakacje na Cape Cod, kiedy do niej zadzwonił i powiedział o swoim projekcie: "Kochanie, właśnie pomyślałem, że masz depresję, więc potrzebujesz pocieszenia. Zamierzam wydać dla ciebie przyjęcie".
- O czym ty mówisz? - spytała. - Nie mam depresji i nic mi nie dolega.
- Nie jestem wcale tego taki pewny, kochanie. Tak czy inaczej, zamierzam zrobić z tego wielkie wydarzenie. Zawsze chciałem wydać przyjęcie w Wielkiej Sali Balowej hotelu "Plaza" i ono będzie na twoją cześć.
Podziękowała mu i szybko o wszystkim zapomniała. "Gdy zobaczyłam, że cała ta historia zaczęła nabierać rozpędu - wspominała - po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Byłam zdumiona tym, co się dzieje".
Odręcznie napisane zaproszenia rozesłano na początku października.
Na cześć Katharine Graham
Truman Capote ma przyjemność zaprosić Panią (Pana) na «Bal Czarno-Biały», który odbędzie się w poniedziałek 28 listopada o godzinie dwudziestej drugiej w Wielkiej Sali Balowej hotelu «Plaza»
R.S.V.P
Elizabeth Davis
Park Avenue 66
Nowy Jork
strój
panowie: smoking, czarna maseczka
panie: czarna albo biała suknia, biała maseczka, wachlarz
To, co wydarzyło się później, można określić jako reakcję chemiczną. Składniki, które Truman wlał do swojej retorty - lista starannie dobranych gości, surowe zasady dotyczące ubioru, dreszczyk emocji towarzyszący balowi maskowemu - same w sobie nie miały znaczenia, ale w połączeniu buzowały, bulgotały, syczały, wrzały. Cały Nowy Jork wiedział, że wkrótce wydarzy się coś niezwykłego. "Nigdy nie widziałem, żeby kobiety aż tak bardzo przejmowały się tym, w co zamierzają się ubrać" - opowiadał Halston, który na prośbę wielu zaproszonych zaprojektował maseczki.
Gdy wiadomość o balu rozniosła się po mieście, scenariusz ułożony przez Trumana zaczął się realizować. Wszyscy, na których mu zależało, albo którym chciał zaimponować, od arystokratów z Piątej Alei po intelektualistów z zachodniej części Manhattanu, chcieli się na nim znaleźć. Kiedy okazało się, że z jakiegoś powodu zapomniał o starej przyjaciółce aktorce Inie Claire, ta zatelegrafowała z San Francisco i domagała się zaproszenia. Odmówił. To samo spotkało Tallulah Bankhead. Jednak pod wpływem jej błagań, gdy zaczęła mu opowiadać, jakie to dla niej ważne, ustąpił. Pewien znajomy powiedział mu, że jego żona co wieczór przed snem zalewa się łzami, ponieważ nie znaleźli się na liście. Poruszony Truman skłamał, że zaproszenia musiały się gdzieś zawieruszyć i że wkrótce wyśle nowe. Nie zaprosił jednak swojej ciotki Marie (Tiny) Rudisill, która nigdy mu tego nie wybaczyła. "Czuję się tak, jakbym się dostał w sam środek stada piranii" - jęczał. Żartował, że narobi sobie tylu wrogów, że będzie musiał zmienić nazwę balu na «Bal ze Złą Krwią».
"Ludzie naprawdę tracili rozum" - wspominała Diana Trilling. "Pewna kobieta mieszkająca w Europie okropnie się wzburzyła, że nie została zaproszona. Och, ale było zamieszanie! Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś podniósł taki krzyk tylko dlatego, że nie dostał zaproszenia na przyjęcie! Czuła się tak niedorzecznie głęboko obrażona, że Leo Lerman usiłował interweniować w jej imieniu. Mój krawiec, niezwykle miły człowiek, którego bardzo szanuję, powiedział: «Może przypadkiem mogłaby pani zdobyć zaproszenia także i dla mnie. Jak pani sądzi? To jedyne miejsce na świecie, w którym chciałbym się znaleźć». Był tak zrozpaczony, że chciałam mu oddać swoje zaproszenie". Jednak nie mogłaby zrezygnować, nawet gdyby Truman na to pozwolił, ponieważ jej mąż Lionel, najjaśniejsza gwiazda w gronie badaczy literatury z Uniwersytetu Columbia, także marzył, by się tam znaleźć.
Carson McCullers o całym zamieszaniu dowiedziała się w Nyack. Ona także nie znalazła się wśród wybranych i zaczęła zdradzać coraz większą nerwowość. Mocno zazdrościła Trumanowi sukcesu Z zimną krwią. Tak strasznie dręczyła ją myśl o kolejnym triumfie Capotego, że zaczęła zastanawiać się nad wydaniem własnego przyjęcia - jeszcze większego i lepszego pod każdym względem.
- Zaproszę Jaqueline Kennedy - powiedziała swojemu kuzynowi Jordanowi Masseemu.
- Czy znasz Jacqueline Kennedy? - spytał Massee.
- Nie, ale przyjdzie. Zadbam o to, żeby przyszła, a jeśli ona przyjdzie, możesz być pewny, że inni także przyjdą.
Chora i przykuta do łóżka Carson - zmarła niecały rok później - nie wydała swojego balu. W marcu następnego roku pojechała ambulansem do hotelu "Plaza", gdzie wynajęła apartament. Obchodziła pięćdziesiąte urodziny i podejmowała tłumy swoich wielbicieli, którzy przyszli, by złożyć jej hołd.
Truman nie tylko zaaranżował wszystkie szczegóły balu, ale zorganizował także poprzedzające go kolacje. Wyznaczył ich gospodarzy i gości, niczym generał, który rozmieszcza swoje oddziały wzdłuż linii frontu. "Po prostu kazał przyjaciołom wydać przyjęcia poprzedzające bal" - opowiadał Glenway Wescott. "Powiedział mi nawet, kogo mam zaprosić". Także tu wprowadzał zmiany na listach gości, żonglował nazwiskami i przerzucał je z jednej grupy do drugiej. Haywardom przydzielił kontyngent ludzi ze świata show-biznesu, obejmujący między innymi Claudette Colbert, Franka Sinatrę i jego nową żonę, Mię Farrow. Paleyowie dostali Deweyów, Agnellich i Cecila Beatona, który przyjechał specjalnie z Anglii, żeby zobaczyć wydarzenia zainspirowane jego projektami kostiumów do My Fair Lady. Joe Meehan - jedna z kluczowych postaci Wall Street - i jego żona Kay mieli podejmować znajomych, między innymi Elsie Woodward, matkę biednego Billa, którego nieszczęśliwa śmierć spowodowała taki skandal w 1955 roku. Glenway miał gościć wybitne, acz wiekowe postaci, takie jak Thornton Wilder, Katherine Anne Porter, Virgil Thomson, Anita Loos i Janet Flanner, która od lat dwudziestych była paryską korespondentką "The New Yorkera". Na widok zaproszenia Katherine Ann wpadła w taką ekscytację, że zapomniała o szczerej niechęci do Trumana, którego od czasów pamiętnego lata w Yaddo nazywała "pryszczem na twarzy amerykańskiej literatury". Teraz spokojnie oświadczyła Glenwayowi: "Och, bardzo lubię Trumana. Zawsze go lubiłam".
Jednak przez kilka tygodni wydawało się, że mielona cielęcina Glenwaya może nigdy nie trafić na stół. Thornton Wilder oświadczył, że 28 listopada będzie w Berlinie. Rozmaite dolegliwości zatrzymały Katherine Anne Parker w waszyngtońskim domu. Janet Flanner, która zamierzała przylecieć z Paryża zaopatrzona w pierwszą od trzydziestu lat długą suknię, była oburzona, że spodziewane zaproszenie nie dotarło do Natalii Murray. Była to jej najlepsza przyjaciółka, którą miała gościć w Nowym Jorku. Janet postanowiła uciec się do szantażu. Poprosiła Glenwaya o przekazanie Trumanowi listu. Pisała w nim, że jeśli Murray nie przyjdzie, to ona także nie przyjdzie. Stwierdziła: "Wydaje mi się nie do pomyślenia, żebym mogła przyjść bez niej i tańczyć z lekkim sercem - zresztą, prawdę mówiąc, w ogóle już nie tańczę". Glenway zrobił, co mu przykazano, i wkrótce z przyjemnością doniósł jej, że nie musi pozbywać się długiej sukni i biletu na samolot: "Truman przysięgał, że zaproszenie dla Natalii Murray po prostu gdzieś się zapodziało. Brzmiał szczerze, a skoro postawiliśmy na swoim i tak nigdy się nie dowiemy, jak było. Jeśli o niego chodzi, należy kierować się generalną zasadą: można go mniej lubić, ale za to bardziej podziwiać".
Pozostali gospodarze przedbalowych kolacji niewątpliwie obserwowali podobne sceny komedii i konsternacji. "Zwykle zblazowana elita towarzyska tego miasta niczym stado gęsi trzepocze skrzydłami z powodu nie tak całkiem prywatnego przyjęcia, które pisarz Truman Capote wydaje dla pięciuset osób w najbliższy poniedziałek" - donosił dziennikarz "The Washington Post" kilka dni przed pamiętnym wieczorem. "Magia nazwiska Capote - unieśmiertelnionego niedawnym oszałamiającym sukcesem opartej na faktach książki Z zimną krwią - w połączeniu z listą gości, która przypomina międzynarodowy informator Who is Who, przekształciła jego przyjęcie w wydarzenie towarzyskie o historycznym znaczeniu. Nowojorskie gazety nie mogą się tylko zdecydować, czy nazwać je przyjęciem roku, dekady czy stulecia".
Rzeczywiście, wydawało się, że niemal wszyscy mieszkańcy pięciu dzielnic Nowego Jorku obserwują ten trzepot ponad swoimi głowami. Kiedy Herb Caen, felietonista "San Francisco Chronicie", pojawił się na lotnisku Kennedy'ego, kierowca taksówki na widok ozdobionego piórami nakrycia głowy jego żony spytał: "Hej, jedziecie na party Trumana, co?". Goście przybywali ze wszystkich rejonów Stanów Zjednoczonych - jedenaścioro z Kansas - oraz z Europy, Azji i Ameryki Południowej.
"Panie po prostu mnie zamęczyły" - opowiadał Halston, który przez minione sześć tygodni gorączkowo projektował maseczki na bal za jedyne sześćset dolarów od sztuki. Wspominał, że pewna pani przychodziła chyba osiem razy, żeby dopasować swoją. Za każdym razem trwało to godzinę. "Chyba oszaleję, tego po prostu jest za dużo" - dodawał jego rywal Adolfo. Dwudziestego ósmego szaleństwo zaczęło się w ulubionym przez manhattańską elitę salonie fryzjerskim, który prowadził Kenneth Battelle. Kiedy Kay Graham zjawiła się tego popołudnia w sławnym zakładzie, odruchowo poszła na pierwsze piętro, dokąd wysyłano zwykłych klientów, a nie na drugie, dokąd wędrowały panie należące do śmietanki towarzyskiej. "Nie znałam Kennetha. Nikogo nie znałam" - opowiadała. "Nigdy nie chodziłam do fryzjera. Nigdy nie robiłam sobie makijażu. Prawie nie wiedziałam, jak to się robi! Nie prowadziliśmy tego typu życia w Waszyngtonie. Kiedy już byłam na schodach, wydarzyło
się coś cudownie zabawnego, zupełnie jak w bajce o Kopciuszku.- Proszę pani Graham - powiedziała jedna z fryzjerek. - Mamy dzisiaj tyle pracy z powodu tego balu! Słyszała pani o nim?
- Nie uwierzy pani, ale jestem honorowym gościem.
- Naprawdę? Ojej, a kto panią czesze?
- Nie mam pojęcia. Właśnie próbuję się dowiedzieć.
- Kenneth musi to zrobić - powiedziała. I tak dostałam się do samego Kennetha. Musiałam jednak poczekać, aż ułoży niezliczone loki Marisy Berenson. Przyszłam ostatnia i wyszłam ostatnia".
Niektóre z tych kosztownych koafiur rozpadły się kilka godzin później w chłodnym listopadowym deszczu - Truman zaaranżował wszystko oprócz pogody. Kiedy Caenowie opuszczali hotel "Regency", udając się na swoją kolację, portier szepnął do nich: "Rany, w tym mieście roi się od oszustów. Czy wie pan, że kręcą się tu ludzie w biało-czarnych strojach, którzy wcale nie dostali zaproszenia od Trumana? Coś takiego!". W czasie kolacji u Eleanor Friede z radia sączyła się łagodna muzyka. W pewnym momencie spiker przerwał audycję. Poinformował słuchaczy, że przed hotelem "Plaza" zaczęły się już gromadzić tłumy ciekawskich, którzy chcieli obserwować przybywające sławy. Rozbawieni goście Eleanor, głównie wydawcy i redaktorzy, nie zdawali sobie sprawy z tego, jak wielką fascynację budziło coś, co wydawało się zwykłym balem. Truman i Kay Graham wypili kilka drinków u Paleyów i pojechali do hotelu "Plaza" na kolację we dwoje, w specjalnie wynajętym na tę okazję apartamencie. Spóźnili się jednak. Przyszli dopiero o dwudziestej pierwszej dziesięć. Zdążyli tylko skubnąć odrobinę kawioru, a już musieli stanąć u wejścia do Wielkiej Sali Balowej obok mężczyzny w białym fraku i białym krawacie, który miał anonsować każdego gościa.
W lobby hotelu stanęły kamery telewizyjne, a ponad dwustu fotografów i reporterów starało się zająć jak najlepszą pozycję, depcząc po delikatnych piętach wszystkich nowojorskich dziennikarzy piszących o modzie. W kuchni rozlokowano strażników, którzy mieli zapobiegać wdzieraniu się nieproszonych gości. Detektywi w czarnych maseczkach i smokingach czekali w pogotowiu, by wmieszać się w tłum i wypatrywać złodziei kosztowności. Pojawiło się też dwunastu agentów służb specjalnych, którzy mieli strzec Lyndy Bird Johnson. Chcąc nie chcąc, Truman musiał się pogodzić z ich nudną obecnością. W czterech barach czekało na gości czterysta pięćdziesiąt butelek szampana marki Taittinger. Kucharze przygotowali proste zakąski, które miały się pojawić o północy: zapiekanka z kurczaka i ziemniaków, spaghetti bolognese, jajecznica, kiełbaski, ciasteczka i kawa. (Koszt balu nie był taki wysoki. Truman wydał około szesnastu tysięcy dolarów, z czego
część odliczył później od podatków).O dwudziestej drugiej piętnaście Wielka Sala Balowa wciąż świeciła pustkami, więc gapie zaczęli szemrać, że jest więcej dziennikarzy i reporterów niż gości. Wydawało się, że Pamela Hayward nie bez racji obawiała się, że "cały ten rozgłos mógł sprawić, że przyjęcie zrobi klapę". Oczywiście było to niemożliwe. O dwudziestej drugiej trzydzieści zamaskowane twarze zaczęły wyłaniać się z deszczu. "Państwa nazwiska, proszę" - intonował mężczyzna w białym fraku, który następnie zwracał się do Trumana i Kay i ogłaszał: "Maharadża i maharani Dżajpuru".
Maseczki nie zawsze skrywały twarze gości. Wiele kobiet, na przykład Marella Agnelli i Rose Kennedy, przymocowało maseczkę do wyszukanych nakryć głowy z piórami. Inne nosiły maseczki ze sztucznego futra. Maseczkę Candice Bergen wieńczyły ogromne królicze uszy. Maseczka Franka Sinatry miała kocie wąsy. Veronica Cooper Converse, wdowa po Garym Cooperze, miała maseczkę z czarnego aksamitu, z której wyrastało drzewko gardenii z żywymi kwiatami. Billy Baldwin złamał zasadę, że mężczyźni mają być ubrani na czarno. U artysty od Tiffany'ego zamówił złotą maskę w kształcie głowy jednorożca. "Billy, to jest fantastyczne!" - zawołał Truman. Księżna Luciana Pignatelli także złamała zasady. Maseczkę namalowała sobie na twarzy, ale za to do nakrycia głowy z piórami przyczepiła dziesięciokaratowy brylant, który podskakiwał nad jej ślicznym noskiem niczym przynęta na wędce. W geście przewrotnego snobizmu gospodarz balu z dumą ogłosił, że zapłacił jedynie trzydzieści dziewięć centów za swoją zwykłą halloweenową maseczkę. Gdy usłyszała to Alice Roosevelt Longworth, z jeszcze większą dumą obwieściła, że dała za swoją zaledwie trzydzieści pięć centów. Większość maseczek, bez względu na ich cenę, zdjęto na długo przed północą. "Drapie i nic przez nią nie widzę" - skarżył się Alfred Gwynne Vanderbilt.
O dwudziestej trzeciej historyka Arthura Schlesingera, Jr. spytano, czy przyjęcie mu się podoba. "Jeszcze za wcześnie, żeby coś powiedzieć na ten temat" - odparł roztropnie. "Historia dzieje się po północy". I niewątpliwie miał rację. Większość obecnych opowiadała później o balu tak, jak opowiada się o pamiętnej Gwiazdce z dzieciństwa. Nie było jakichś spektakularnych wydarzeń, raczej dziesiątki tych drobnych, zapadających w pamięć. Powszechny aplauz wzbudził numer taneczny Lauren Bacall i Jerome'a Robbinsa, jeden z najlepszych od czasów filmu Panowie w cylindrach *[Panowie w cylindrach: amerykański film muzyczny (1935) w reżyserii Marka Sandricha (1900-1945); szczytowe osiągnięcie słynnej filmowej pary tanecznej Freda Astaire'a (1899-1987) i Ginger Rogers (1911-1995).]. Córki trzech prezydentów wymieniały anegdoty o Białym Domu. Kay Graham tańczyła z jednym z odźwiernych United Nations Plaza, który podziękował jej za najszczęśliwszy wieczór swojego życia. "Przez cały czas wszystko było olśniewające" - opowiadał David Merrick, producent z Broadwayu, który nie miał zwyczaju chwalić produkcji innych osób. "Nie było chwili zastoju, jednego statycznego momentu". Nawet Jack, który najpierw nie chciał przyjść na bal, dobrze się bawił. "To było formidable vraiment" *[Formidable vraiment (franc): rzeczywiście wspaniale.] - pisał do Mary Louise Aswell, która wolała zostać w domu, w Nowym Meksyku. "Ekstra!"
Przyjęcie trafiło na pierwsze strony gazet w całym kraju. "Bal wydany przez Capotego został balem dekady" - napisano w "Houston Chronicie". "Wielki dzień Capotego. To było to" - dodawał dziennik "Fort Lauderdale News". Ktoś z nieobecnych utyskiwał, że takie swawole towarzyszyły upadkowi imperium rzymskiego. Pete Hamill w pełnym oburzenia felietonie w "New York Post" zestawiał głupie, jego zdaniem, komentarze uczestników balu z opisem ponurych scen z wojny wietnamskiej. Pewien żołnierz przebywający na obozie szkoleniowym przysłał list do redakcji "Time'u". Zżymał się, że nie po to został powołany do wojska, by strzec "tłustej, apatycznej, bezprodukcyjnej inteligencji". Na co inny czytelnik, który spędził siedem lat w czynnej służbie, odpowiadał: "Truman Capote miał ubaw, i co z tego? Mamy czytać jałowo brzmiące analogie między rzymskim imperium a Stanami Zjednoczonymi za każdym razem, kiedy ktoś urządzi sobie przyjęcie?".
Do Trumana dotarło niewiele skarg. Jedną usłyszał od osób trzecich. Gloria Guinness doszła do wniosku, że popełniła straszliwy błąd, ozdabiając swoją elegancką szyję nie jednym, ale dwoma ciężkimi naszyjnikami, jednym z rubinów, a drugim z brylantów. Ich ciężar był tak duży, że musiała cały następny dzień spędzić w łóżku, aby odzyskać siły. Inna skarga pochodziła od pewnej aktorki, która wróciła do domu z poznanym na balu przystojnym nieznajomym, przekonana, że ma do czynienia z jednym z gości. Dopiero rano, ku swojemu wielkiemu rozczarowaniu, odkryła, że był to tylko detektyw w smokingu.
- I co? - spytał Truman. - Co ci się w tym nie podoba? Dobrze się z nim bawiłaś, prawda?
- Tak - przyznała.
- No więc, na co się właściwie skarżysz?
Na jednym z pięter gmachu nowojorskiej giełdy znajomi Joego Meehana ustawili się w kolejce, żeby wypytać go o wydarzenia minionego wieczoru. Kilka dni później Russell Baker, satyryk "The New York Timesa", pisał, że "socjologowie nadal spierają się, czy było to najważniejsze przyjęcie XX wieku". Baker uznał, że: "Pisarze z całą pewnością odczują teraz nagłe osłabienie poczucia własnej wartości. Dowiedzą się bowiem, że jeden z ich kolegów przejął rolę towarzyskiego arbitra elegancji, którą niegdyś odgrywała Caroline Astor". Diana Trilling także wkroczyła na teren socjologii. Uznała, że przyjęcie Trumana było to "istotne wydarzenie społeczne w życiu kraju".
Osoby zawodowo zajmujące się badaniem takich zjawisk zgodnie uznały, że było to coś ważnego, ale co - tego dokładnie nikt nie umiał powiedzieć. Muzeum Miasta Nowy Jork zgromadziło maseczki oraz różne pamiątki z balu i umieściło je obok eksponatów pochodzących z innych brzemiennych momentów życia towarzyskiego w dziejach miasta, takich jak pierwszy bal z okazji inauguracji prezydentury George'a Washingtona oraz gala wydana w 1824 roku na cześć generała La Fayette'a. Suzy Kinckerbocker, autorka rubryki towarzyskiej, podobnie jak Truman zainspirowana My Fair Lady, niemal zaczęła śpiewać, gdy obwieszczała swoim czytelnikom: "Zrobił to, zrobił to. Zawsze wiedzieliśmy, że to zrobi. I naprawdę to zrobi!!".
Truman po napisaniu książki Z zimną krwią czuł się tak, jakby sam spędził kilka lat w więzieniu. W listopadzie 1966 roku wydal chyba najsławniejsze przyjęcie naszych czasów - bal maskowy w manhattańskim hotelu "Plaza". Lista gości przypominała "międzynarodowy wykaz kandydatów na gilotynę" - żartował Leo Lerman.
Niewiele się pomylił.
Marella Agnelli wkracza na salę balową niczym królowa.
Truman na parkiecie z Kay Graham, gościem honorowym balu.
Księżna Luciana Pignatelli spogląda spod sześćdziesięciokaratowego brylantu.
Rozpromieniony Bill Paley w towarzystwie Glorii Guinness i żony Babe (Gloria Guinness z lewej).
"Bal wydany przez Capotego balem dekady" - głosił nagłówek jednej z gazet, i trudno się było z tym nie zgodzić.
Lauren Bacall składa pocałunek na łysinie Trumana, a rozbawiona D. D. Ryan spogląda w obiektyw aparatu.
Billy Baldwin, ulubiony dekorator wnętrz amerykańskiej socjety, przybywa na bal w złotej masce jednorożca.
Tallulah Bankhead, która błagała o zaproszenie, radośnie pozuje fotografom.
Frank Sinatra z nową żoną, Mią Farrow.
"Można powiedzieć, że Truman Capote stał się wszechmocny" - stwierdzili dziennikarze "Women's Wear Daily". Rzeczywiście przez kilka lat prawie tak było. Jego sławne przyjęcie nie znikło z ludzkiej pamięci. Przeszło do legendy lat sześćdziesiątych. Porównywano z nim każdy kolejny bal. Sylwetki sławnych postaci zamieszczane przez dzienniki i czasopisma często zawierały informacje, że dana osoba była na liście gości, co stawało się niepodważalnym dowodem jej prestiżu. Truman cieszył się tak wielkim poważaniem - "to nazwisko wywiera dzisiaj magiczny wpływ na ludzi" mówiła Kay Meehan jednej z dziennikarek - że jego obecność właściwie gwarantowała sukces każdej imprezy, w której brał udział. "Wszyscy do niego lgną, niezależnie od tego, co robi - stwierdziła Jan Cowles. Truman nie dostaje już zaproszeń, tylko błagania: przyjdź na lunch, na kolację, na koktajl, na cokolwiek, ale przyjdź".
"W dzisiejszych czasach istnieje pewien mały sekret powodzenia przedsięwzięć charytatywnych" - pisała autorka rubryki towarzyskiej "The New York Timesa". "Nazywa się Truman Capote. Wiele osób uważa, że jest magnesem o wysokości stu sześćdziesięciu centymetrów i wadze około sześćdziesięciu dwóch kilogramów, który przyciąga przede wszystkim ludzi majętnych, ci zaś budzą zainteresowanie organizatorów modnych imprez dobroczynnych. Nazwisko Capotego na zaproszeniu ma tak wielką moc, jak podpis Rockefellera na czeku. Po prostu nie sposób sobie wyobrazić, żeby impreza nie cieszyła się powodzeniem".
Dla zwykłych ludzi nazwisko Trumana także było znaczące. Sławę, podobnie jak większość innych rzeczy, można zmierzyć. Truman pod względem popularności nie ustępował w tym czasie gwiazdom filmu czy idolom muzyki rockowej. Telewizyjne talk-show zabiegały o niego z taką samą intensywnością, jak zamożne damy z Manhattanu. Prawie wszystkie jego publiczne poczynania uważano za wiadomość wartą odnotowania w ogólnokrajowych czasopismach. Truman nie tyle wydał bal, ile dokonał autokoronacji. Stał się Trumanem Rex Bibendi, Trumanem Królem Uczty *[Rex bibendi (łac): dosłownie król picia. W starożytnym Rzymie główny posiłek, ucztę (cena), poprzedzał wybór owego króla picia, czyli swoistego króla uczty. Wyboru dokonywano rzutem kości do gry. Rex bibendi określał wielkość pucharów, stosunek wina i wody, kierował zabawami towarzyskimi, występami zaproszonych gości, ofiarami składanymi bogom i proponował tematy rozmów.].
Każdy monarcha potrzebuje królowej małżonki. Na dworze Trumana tę rolę pełniła Lee Radziwill, młodsza siostra Jacqueline Kennedy. Tak często widywano ich razem, że jedna z jego przyjaciółek skarżyła się w liście: "Nie chcę oglądać kolejnej fotogram, na której trzymasz rękę Lee Radziwill. Chcę, żebyś trzymał moją". Suzy Knickerbocker żartobliwie upominała go w swoim felietonie: "Ktoś musi powiedzieć Trumanowi, że Lee Radziwill nie może mieć go dla siebie przez cały czas. Jest tylko jeden Truman i to my znamy go dłużej". Owo zazdrosne grożenie palcem na nic się nie zdało. Truman zwariował na jej punkcie, był zakochany w Małej Księżnej, jak ją nazywał (była żoną polskiego eksksięcia), tak jak w Babe. "Kocham ją" - wzdychał. "Kocham w niej wszystko. Uwielbiam jej wygląd, jej sposób poruszania się. Uwielbiam jej sposób myślenia". W miesięczniku "Vogue" wyznawał: "Ach, księżna, jakże łatwo ją opisać. Jest piękna. To piękno wewnętrzne i zewnętrzne".
Lee, choć mniej wylewna, obdarzała go równie gorącymi uczuciami. "[Truman] jest moim najbliższym przyjacielem. Mogę z nim rozmawiać o najpoważniejszych rzeczach, o życiu i problemach uczuciowych. Straszliwie za nim tęsknię, kiedy jestem z dala od niego. Ufam mu całkowicie. To najbardziej lojalny z moich przyjaciół. Najlepszy kompan, jakiego znam. Zawsze byliśmy sobie bliscy. W jego towarzystwie czuję się tak, jakbym słyszała echo. Nie musimy kończyć zdania. Po prostu wiemy, co drugie ma na myśli albo co chce powiedzieć. Mam wrażenie, że jest
bratem, abstrahując od tego, że bracia i siostry rzadko są sobie tak bliscy, jak my".Łatwo zgadnąć, co ją pociągało w Trumanie - powszechna fascynacja. Trudniej zrozumieć, czemu ona wydala mu się interesująca. Wiele osób na próżno szukało w Lee tych szczególnych zalet, które sprawiały, że paplał o niej jak zadurzony nastolatek. Z pewnością miała styl i była ładna, szczupła, czarnowłosa. Jej brązowe oczy kojarzyły mu się ze "szklanką brandy, która stoi na stole przed kominkiem". Mimo to wydawało się, że nie pasuje do jego panteonu bogiń. Nie miała ani nieziemskiej aury Babe, ani kosmicznego szyku Glorii Guinness czy legendarnego uroku Pameli Hayward. Odnosiło się wrażenie, że Lee brakuje poczucia tożsamości. Nie wiedziała, kim jest, i nie miała żelaznej woli ani osobowości tamtych niezwykłych kobiet. Wydawało się, że jest zepsuta, co przyznawał nawet Truman, i dość płytka. Jednak ci, którzy nie potrafili pojąć jego zauroczenia, nie spoglądali na nią przez pryzmat jego wyobraźni. Truman patrzył na nią oczami powieściopisarza. Dostrzegał w niej, podobnie jak to się działo w przypadku wszystkich jego bogiń, postać powieściową. Widziana z tej perspektywy była współczesną Rebeką Sharp * [Rebeka Sharp: jedna z bohaterek powieści pisarza angielskiego Williama Makepeace'a Thackeraya (1811-1863) Targowisko próżności (druk w dwudziestu comiesięcznych odcinkach od stycznia 1847 roku do lipca 1848 roku), biedna, ambitna i sprytna dziewczyna, osierocona w młodym wieku, która za wszelką cenę chce się wyrwać ze swego otoczenia i zaznać życia pełnego bogactw i sławy.], dla której los przeznaczył szczególnie wymyślną torturę: Jackie, jej własna siostra - i rywalka z dzieciństwa - została żoną prezydenta Stanów Zjednoczonych, najsławniejszą i najbardziej podziwianą kobietą na świecie.
Ojciec Lee, arystokrata John Bouvier III, przystojny brunet, zwany Czarnym Jackiem, był hulaką, który roztrwonił odziedziczony majątek. Żonę zaczął zdradzać już w czasie miodowego miesiąca. Rozwiedli się. Matka Lee poślubiła Hugh Auchinclosa, który wprawdzie był nudny, ale dawał poczucie bezpieczeństwa, a do tego miał dość pieniędzy, by zapewnić żonie i dwóm pasierbicom wszystko, czego potrzebuje klasa uprzywilejowana (w tym posiadłości w Newport i Wirginii). Nowa pani Auchinclos, która odebrała twardą lekcję życia, wpoiła córkom jedną prostą zasadę: mają poślubić pieniądze. Co też uczyniły. Jackie wyjątkowo udanie, Lee nieco mniej. Najpierw bowiem wyszła za mąż za Michaela Canfielda, którego ojciec był znanym wydawcą, a następnie Stanislasa Radziwilla.
Staś Radziwill (jako naturalizowany poddany brytyjski, de facto nie miał prawa do swojego polskiego tytułu książęcego), choć nie był tak bogaty, jak Kennedy, na handlu nieruchomościami dorobił się w Londynie wystarczającego majątku, by zapewnić żonie i dwójce dzieci wygodne życie. Lee miała do dyspozycji dwupiętrowy dom z czasów króla Jerzego niedaleko Pałacu Buckingham (z kucharzem, lokajem, dwiema pokojówkami i opiekunką do dzieci), wiejski dom niedaleko Henley-on-Thames z czasów królowej Anny z dużym krytym basenem oraz liczący dwanaście pokoi dwupoziomowy apartament przy Piątej Alei. Wakacje spędzała w różnych willach we Włoszech i w Portugalii.
Truman szybko zauważył, że Lee nie była jednak szczęśliwa. Staś, starszy od niej o dziewiętnaście lat, był zazdrosny, miewał humory i nie wspierał jej pragnienia większej niezależności. "Jak rozumiem, jej małżeństwo jest praktycznie skończone, finito" - pisał do Cecila Beatona w 1962 roku pod wpływem ich pierwszej, jak się zdaje, bardziej intymnej rozmowy, i chyba miał rację. Rok później Lee i Staś spędzili większość lata na jachcie Arystotelesa Onassisa. Można było odnieść wrażenie, że jest głęboko zakochana w greckim krezusie, który mimo żabiej urody i postury budził zainteresowanie wielu kobiet. Wzburzony mąż jego wieloletniej kochanki Marii Callas posunął się nawet do tego, że w obecności dziennikarzy stwierdził, iż Onassis rzucił Marię, by związać się z Lee. Waszyngtońska felietonistka Drew Pearson pytała: "Czy ambitny grecki potentat zamierza zostać szwagrem amerykańskiego prezydenta?".
Gdy w sierpniu 1963 roku zmarł nowo narodzony synek Kennedych, Patrick, Lee opowiedziała Onassisowi, jak bardzo Jackie przeżywa jego śmierć. Onassis zaprosił Jackie na pokład swojego jachtu. "Christina" popłynie wszędzie tam, gdzie Jackie sobie zażyczy. "Och, to byłoby takie zabawne" - zapewniała ją Lee, więc Jackie dała się namówić. Dla Lee wcale nie było to takie zabawne i jeśli snuła jakieś marzenia o tym, by poślubić Ariego, wkrótce musiała o nich zapomnieć. Pod koniec rejsu Onassis podarował Jackie naszyjnik z brylantów i rubinów. Lee w nagrodę, że ich ze sobą poznała, wręczył trzy bransoletki, które były "tak cienkie" - skarżyła się Jackowi Kennedy'emu - że mała Caroline Kennedy wstydziłaby się je nałożyć na swoje urodzinowe przyjęcie. Na tym jednak nie skończyły się smutki Lee. Pięć lat później zadzwoniła do Trumana z wiadomością o gorzkich owocach swojego dobrego uczynku. "Płacze, łka i szlocha" - opowiadał przyjaciołom. "Nie mogę wam zdradzić, co powiedziała, ale ta informacja znajdzie się na pierwszych stronach gazet. Największa plotka, jaką można sobie wyobrazić. Lee wypłakuje sobie oczy z jej powodu". Plotka wkrótce stała się faktem i trafiła na nagłówki wszystkich gazet świata. Ari i Jackie mieli się pobrać. Według Trumana Lee na pocieszenie dostała cenny kawałek ziemi na półwyspie niedaleko Aten, który Ari podarował jej w nadziei, że Jackie zbuduje tam dom.
Oszałamiające sukcesy siostry zdobywającej kolejne szczyty stanowiły tym samym drugi i być może głębszy powód dręczącej Lee melancholii. W okresie dorastania to Lee skupiała na sobie uwagę innych, a Jackie siedziała w kącie i czytała książki. "To Lee była tą ładną - wzdychała Jackie - więc, jak sądzę, ja miałam być tą inteligentną". Jednak kapryśne światło powszechnego zainteresowania odwróciło się od Lee. Wydawało się, że na wieki miała pozostać w cieniu siostry. "Czemu ktokolwiek miałby się przejmować tym, co robię, kiedy jest tyle ciekawszych osób na świecie?" - pytała Lee, gdy Jackie została pierwszą damą. "Niczego nie osiągnęłam". Niewiele osób dostrzegało głęboką niechęć, jaka kryła się za tym płaczliwym komentarzem. "Mój Boże! Ależ ona jest zazdrosna o Jackie. Nie zdawałem sobie z tego sprawy" - pisał Truman w 1962 roku.
Lee rozpaczliwie pragnęła się jakoś wyróżnić, ale nie wiedziała jak. I tu pojawia się Truman, mistrz autopromocji. Lee pragnęła uznania, a on chciał ją nim obdarzyć. Nigdy wcześniej nie miał czasu ani okazji, by odgrywać Pigmaliona na taką skalę. Babe i jego pozostałe łabędzice były od niego o kilka lat starsze. Mógł im udzielać takich czy innych rad, ale bieg ich życia został wyznaczony znacznie wcześniej. Lee była od niego o dziewięć lat młodsza, a jej przyszłość wciąż nieokreślona. Truman marzył, żeby przekształcić jej życie w dzieło sztuki. Widział w niej postać z powieści. Jego powieści. Znaczną część roku, który nastąpił po triumfalnym balu, poświęcił na to, by stworzyć z niej kobietę mogącą nie tylko rywalizować z siostrą, ale być może nawet ją prześcignąć. "Ona nie chce być tylko czyjąś siostrą" - mówił. "Ona chce mieć własne życie i własną tożsamość. To bardzo, bardzo niezwykła dziewczyna, obdarzona umysłem pierwszej klasy, trzeba go tylko uwolnić!".
Truman w towarzystwie Lee Radziwill i Normana Mailera na przyjęciu wydanym w 1972 roku.
"Kocham w niej wszystko" - powiedział Truman o Lee. W 1967 roku w przeróbce The Philadelphia Story (Filadelfijskiej opowieści) zaprezentowała swoje aktorskie umiejętności, a raczej ich brak.
Piana i zgiełk były potrzebne i Trumanowi, i jego sztuce. Należało się więc niestety spodziewać, że po kilku miesiącach ciężkiej i wytrwałej pracy zacznie szukać jakiejś złośliwej rozrywki. Znalazł ją aż nazbyt łatwo w konflikcie z niegdyś wielbioną przyjaciółką, Lee Radziwill.
Sprawa o zniesławienie, którą wytoczył mu Gore Vidal (rezultat wywiadu dla "Playgirl", w którym Truman utrzymywał, że Gore został wyrzucony z przyjęcia wydanego w Białym Domu przez Kennedych) ciągnęła się już ponad trzy lata i nie było widać jej końca. Truman spodziewał się, że Lee stanie po jego stronie i powie, że to ona była źródłem jego opowieści. Jednak teraz, wiosną 1979 roku, ze zdumieniem dowiedział się, że Lee - jego Galatea, jego miłość - zrobiła coś dokładnie przeciwnego. Została świadkiem oskarżenia. "Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek rozmawiała z Trumanem Capotem o incydencie i o wieczorze, co, jak rozumiem, jest przedmiotem tej sprawy sądowej" - oświadczyła prawnikowi Gore'a.
Truman oniemiał ze zdumienia i zaczął snuć kolejne fantazje na temat zemsty. Był przekonany, że jeśli fakty zostaną podane do publicznej wiadomości, Gore poczuje się tak zażenowany, że natychmiast wywiesi białą flagę. Po kryjomu przekazał kopie jego zeznań tygodnikowi "New York", który, tak jak się spodziewał, na początku czerwca wydrukował obszerne fragmenty.
"Doprawdy trudno mi się opanować" - powiedział Truman. Był tak podniecony, że słowa zbijały się w jeden długi, niemal maniakalny monolog. "Dopóki tygodnik nie ukazał się, ledwo mogłem oddychać, ale teraz machina ruszyła i kariera Gore'a zacznie lecieć na łeb, na szyję. Wiedziałem, że jeśli ludzie przeczytają te zeznania, dowiedzą się, że jest jak kapitan Queeg *[Kapitan marynarki wojennej Philip Francis Queeg: bohater powieści pisarza amerykańskiego Hermana Wouka (ur. 1915) Bunt na okręcie (1951) - skłonny do łajania podwładnych za drobiazgi, podejrzliwy wobec otoczenia, wrażliwy na krytykę, przekonany, że zawsze ma rację.] z Buntu na okręcie. To będzie największa zemsta w dziejach literatury. Nic jej nie dorówna. Do końca życia będzie się budził rano i będzie szczęśliwy przez dziesięć minut, a potem przypomni sobie, co zdarzyło się tego czerwcowego dnia. Jego upokorzenie! Uwielbiam to! Uwielbiam to! Uwielbiam to! Kiedy umrze, na grobie wyryją mu: «Tu leży Gore Vidal. Zadzierał z T.C.»".
Zastanawiał się, dlaczego Lee zwróciła się przeciwko niemu. Dlaczego zeznała na korzyść Gore'a, którego nie lubiła. "Pytanie, dlaczego mnie zdradziła, stanowi jedną z największych zagadek świata, niczym te posągi z Wyspy Wielkanocnej" - powiedział. Kiedy nie odpowiedziała na jego telefon, namówił Liz Smith, żeby do niej zadzwoniła i zażądała wyjaśnień. Liz spełniła jego prośbę, a potem przytoczyła odpowiedź Lee. "Jestem zmęczona tym, że Truman stara się wykorzystywać moją sławę" - powiedziała. "I wiesz, Liz, co to za spór? To tylko sprawa dwóch pedałów".
Truman byłby bardziej zdumiony, gdyby uderzył w niego piorun. W bezsenne noce przewracał się z boku na bok i zadawał sobie pytanie, co takiego zrobił, że ją obraził. Taka odpowiedź, prawdopodobnie ta jedna jedyna, nigdy nie przyszłaby mu do głowy. Po prostu pedał! On, który poświęcił wiele miesięcy pracy, żeby pomóc jej zostać aktorką, on, który jak głupi wychwalał ją w niezliczonych artykułach i wywiadach. "Na Boga, uratowałem tej dziewczynie życie" - mówił. A teraz, kiedy jej potrzebował, zignorowała go. Był dla niej tylko jakimś pedałem, czyli kimś, kogo, gdy już nie jest potrzebny, można wyrzucić jak zmiętą papierową chusteczkę *[Truman nie był jedynym mężczyzną, którego Lee porzuciła tej wiosny. Na początku maja odeszła od narzeczonego, magnata hotelowego z San Francisco Newtona Cope'a. Uciekła sprzed ołtarza w chwili, gdy zaczynali zbierać się weselni goście, a w wiaderkach chłodził się szampan. O Newtonie i o Peterze Tufie, byłym partnerze, powiedziała: "Nikt nie usłyszałby o żadnym z nich ani słowa, gdyby nie chodziło o mnie".]. Nikt nie potrafił w jakiś sensowny sposób wyjaśnić jej zachowania. Nie tylko Truman był zdumiony. Jednak pewna przyjaciółka Babe, nadal obrażona na Trumana za La Cote Basque, uważała, że Lee całkiem nieświadomie sprawiła, że sprawiedliwości stało się zadość. "Truman zrobił dla Lee wszystko i nie dostał nic w zamian" - powiedziała gorzko. "Babe zrobiła dla niego wszystko i nie dostała nic w zamian".
Uwaga Lee na temat "pedała" zmieniła jego urazę we wściekłość. Principessa *[Principessa (wł.): księżniczka.], jak ją zaczął pogardliwie nazywać, miała teraz stać się obiektem jego ataku. Powoli obracał w ustach to dźwięczne włoskie słowo, zanim wypluł je niczym kawałek niesmacznego cukierka. "Jeśli śliczna, boska i wrażliwa księżna Radziwill ma tak niskie mniemanie o homoseksualistach, to dlaczego traktowała mnie jak swojego powiernika przez minione dwadzieścia lat?" - pytał.
Cały pierwszy weekend czerwca spędził na przygotowaniach do zemsty. W poniedziałek, 4 czerwca, plan był gotowy. Umówił się, że następnego ranka wystąpi w telewizyjnym talk-show Stanleya Siegela. Stwierdził, że skoro Lee uważa, że jest tylko jakimś pedałem, zrobi to, co, jak się powszechnie sądzi, robią pedały: zrelacjonuje wszystko, wszystkie historie, które mu opowiedziała w ciągu tych wielu lat, opowie o wszystkich jej sekretach, o wszystkich romansach, a także o uczuciu niechęci do siostry Jackie. "Kiedy jutro z nią skończę, każdy zwykły pasażer nowojorskiego metra będzie wiedział, jaka z niej mała, nędzna cipa" - oświadczył. "Razem z tą swoją ukochaną siostrą powinna zamówić sobie karetkę czekającą w pogotowiu i zarezerwować pokoje w Payne Whitney *[Chodzi o Klinikę Psychiatryczną Payne'a Whitneya na Manhattanie.], ponieważ wylądują tam na długo. Możesz mi wierzyć, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałeś".
W przeddzień programu do późnych godzin nocnych ćwiczył, jak to nazwał, swój numer "szalonej królowej". Przed kamerami chciał być spokojny, "zimny jak bombe glacee" *[Bombe glacee (franc): bomba lodowa, mrożony deser.]. We wtorek wczesnym rankiem w swoim apartamencie spotkał się z dziennikarką "The Washington Post" Sally Quinn, która pojechała z nim do studia telewizyjnego, żeby napisać reportaż z tego historycznego wydarzenia. Zapewnił ją, że: "Kaseta z tym programem będzie jedną z największych klasycznych pozycji komediowych wszech czasów".
Pierwszą połowę jego występu, w której mówił z wyraźnie południowym akcentem, cechowała pewna obłąkana błyskotliwość. "Powiem wam coś na temat pedałów, zwłaszcza pedałów z Południa" - powiedział. "Jesteśmy paskudnie złośliwi. Pedał z Południa jest bardziej złośliwy niż najbardziej jadowity grzechotnik [...] Wiem, że Lee za nic nie chciałaby, żebym opowiedział którąś z tych historii. Ale znacie nas, pedałów z Południa - po prostu nie potrafimy trzymać języka za zębami". Otworzył bardzo szeroko usta i zaczął ujawniać sekrety, które, jak twierdził, powierzyła mu Lee. Mówił o tym, jak bardzo zazdrościła Jackie ("Księżna jakoś tak roiła sobie, że to jej się uda poślubić pana Onassisa"), jak pewnego razu usiłowała ukraść Williama F. Buckleya, Jr. jego żonie i jak głęboko przeżyła zerwanie romansu z Peterem Beardem ("Spotkał dziewuszkę o trochę mniejszym przebiegu niż ona"). Właśnie zaczynał się rozkręcać, gdy Siegel, który z coraz większym zdenerwowaniem przysłuchiwał się temu, w jakim kierunku zmierza jego monolog, przerwał mu. Zburzył w ten sposób tak starannie zbudowany nastrój i zmusił go do wyjąkania przygnębiającej konkluzji.
Ściągnięty nagle na ziemię Truman zaprosił Sally Quinn do domu i na jej użytek, z pominięciem popisów aktorskich, powtórzył resztę swojej diatryby, którą sumiennie zrelacjonowała w "The Washington Post" - na przykład to, że Jackie powiedziała ponoć Lee, iż Lee wszystko jej zawdzięcza, a także to, że Lee durzyła się w Jacku Kennedym i w Rudolfie Nuriejewie, choć w tym wypadku jej zapały lekko osłabły, gdy zobaczyła fotografie nagich mężczyzn w pokoju gościnnym tancerza. Jednak przede wszystkim opowiedział jej o tym, że czuje się zraniony i że boleśnie odczuł stratę jednej ze swoich największych przyjaciółek. "Miłość jest ślepa" - powiedział, wzruszając ramionami. "Bywałem już wcześniej zakochany w ludziach, którzy byli po prostu okropni. Kochałem się w niej tak, jak kochałem się w wielu innych". Dlaczego go zdradziła? Doszedł do wniosku, że z opóźnieniem wydedukował odpowiedź: bała się Gore'a, pomyślała jednak, że biedny, pijany Truman umrze, więc może zlekceważyć jego uczucia. "Na nieszczęście dla księżnej Radziwill - oznajmił - ten pedał wciąż jeszcze żyje w Nowym Jorku i ma się dobrze".
Uprzednia nierozważna wypowiedź sprawiła, że Lee zachowała milczenie. Gore - zawsze wojowniczo nastawiony - nie. "To patologia" - powiedział. "Klasyczny przypadek z domu wariatów". Jeśli nawet publikacja zeznań go zniszczyła, nie dał po sobie tego poznać. Nie wycofał też pozwu i kontynuował sądowy spór przez następne cztery lata. Sprawa została ostatecznie rozstrzygnięta jesienią 1983 roku w drodze ugody pozasądowej. Truman napisał do Gore'a list z przeprosinami. "Drogi Gore, przepraszam za wszelkie przykrości, niewygody i koszty, jakich mogłem Ci przysporzyć w następstwie udzielonego przeze mnie wywiadu, który ukazał się we wrześniowym numerze miesięcznika «Playgirl» z 1975 roku. Jak wiesz, nie byłem świadkiem wydarzenia przedstawionego w przypisywanych mi wypowiedziach zawartych w tym wywiadzie. Jak wynika ze słów twoich przedstawicieli, treść wypowiedzi przypisywanych mi w wywiadzie nie odpowiada dokładnie przebiegowi wydarzeń. Mogę Cię zapewnić, że artykuł nie był dokładnym zapisem moich słów, zwłaszcza w odniesieniu do wszelkich uwag, które mogłyby rzucić cień na Twój charakter i zachowania. Zapewniam Cię także, że będę unikał poruszania tego tematu w przyszłości. Z najlepszymi życzeniami, Truman Capote".
Spełnione życzenia
prześladują mnie "jak wściekły wiatr" - powiedział Truman w 1958 roku Newtonowi. Przez większą część następnych dwóch dziesięcioleci uparcie nie dawały za wygraną. Wyły mu w uszach niczym sirocco. Jednak publikacja fragmentu planowanej powieści (opowiadania Mohave) przynajmniej chwilowo uciszyła to natarczywe ducie. Miesięcznik "Esquire" nazwał Trumana "współczesnym mistrzem". Nadał opowiadaniu gwiazdorską oprawę - całą okładkę czerwcowego numeru 1975 roku. Od wszystkich, którzy je przeczytali, usłyszał wyłącznie słowa zachwytu. Tennessee Williams raczej nie należał do wielbicieli talentu Trumana, ale uznał, że tekst zdradza ślady geniuszu. "Żaden z jego utworów, które do tej pory czytałem, może z wyjątkiem Miriam, nie może się z tym równać" - opowiadał.Tak entuzjastyczne przyjęcie wymazało wszelkie wątpliwości i niepokoje Trumana, a jego niemoc pisarska zredukowała się do małego, niegodnego uwagi kłaczka kurzu. Przekroczył pięćdziesiątkę, lecz nadal miał wszystkie atuty. Ani alkohol, ani tabletki, ani seria destrukcyjnych związków nie zniszczyły jego zdolności, którą sam cenił najwyżej - czarodziejskiej władzy nad słowem. Niewykluczone, że zaczął na serio traktować myśl, że Spe
łnione życzenia, tak jak zapowiadał, mogą stać się arcydziełem, a on zostanie jednak amerykańskim Proustem. Przed opublikowaniem Mohave zazdrośnie strzegł zawartości książki. Teraz nie mógł się już doczekać chwili, kiedy wszyscy będą mogli podziwiać jego osiągnięcie. Ku zdumieniu redaktorów "Esquire" obiecywał kolejne rozdziały. "Nogi nam się ugięły ze zdumienia, że udało nam się dostać od Trumana Capotego coś, czego inni nie mogli się doprosić od tak dawna" - wspominał Gordon Lish, szef działu prozy. "Za każdym razem gdy mówił, że da nam kolejny fragment, po prostu nie posiadaliśmy się z zachwytu".Zgodnie z logiką utworu pierwszy rozdział książki, zatytułowany Dziewicze potwory, powinien poprzedzać rozdział drugi, czyli Mohave. Sporo osób podejrzewało jednak, że Truman wcale nie posunął się w pisaniu Spełnionych życzeń tak daleko, jak utrzymywał. Większą część powieści nosił wciąż w głowie. Rozdział Dziewicze potwory był gotowy tylko w połowie. Kiedy po ponownym nawiązaniu romansu z Johnem przygotowywał się do wyjazdu do Hollywoodu, uświadomił sobie, że nie starczy mu czasu, żeby dokończyć go w 1975 roku. Wysyłał do "Esquire" kolejny gotowy tekst i znowu naruszył chronologię. Wyciągnął z notatników fragment stanowiący, jak się wydaje, jedyny rozdział, który zdołał skończyć, czyli piąty z planowanych ośmiu. "Uznałem, że jest zamknięty i gotowy - wyjaśniał - więc niewiele myśląc, przesłałem go".
Tytuł tego piątego rozdziału, La Cote Basque, to nazwa znanej restauracji Henri Soulego położonej przy Pięćdziesiątej Piątej Wschodniej Ulicy. Była ulubionym miejscem spotkań jego łabędzic, a także jedną z niewielu manhattańskich restauracji, która zdaniem Trumana mogła poszczycić się niekwestionowanym szykiem. Akcja opowiadania toczy się pewnego popołudnia 1965 roku, gdy P. B. Jones spotyka na ulicy niedaleko sławnej restauracji swoją przyjaciółkę lady Inę Coolbirth. Ta zaś, wystawiona do wiatru przez księżnę Windsoru, z którą umówiła się na lunch, wciąga go do środka, by zajął puste miejsce we frontowej, lepszej, sali lokalu monsieur Soulego.
Lady Coolbirth jest Amerykanką ("wielkim, pełnym werwy babskiem" po czterdziestce), która wychowała się na ranczu na Zachodzie, a jej ostatni mąż jest bogatym angielskim arystokratą. Pod względem wyglądu, manier i usposobienia przypominała inne wielkie, pełne werwy babsko. W 1965 roku także była po czterdziestce, wychowała się na ranczu na Zachodzie, a jej aktualnym mężem był bogaty angielski arystokrata. Krótko mówiąc, po prostu fotografia starej przyjaciółki Trumana, Slim Keith. Tego popołudnia 1965 roku fikcyjna lady Coolbrith ma mnóstwo do powiedzenia narratorowi i przy licznych kieliszkach szampana marki Roederer Cristal zwierza mu się i dopuszcza do swoich sekretów. Jej głos jest głosem Trumana. Truman napełnia swoją opowieść, niczym nieskończenie elastyczną siatkę, wieloma sekretami, które miał okazję poznać w ciągu lat obracania się w towarzystwie najbogatszych ludzi.
Gdy wiele widzące spojrzenie lady Coolbirth przesuwa się po twarzach innych gości - osobliwego zgromadzenia obejmującego Babe i jej siostrę Betsey Whitney, Lee i jej siostrę Jacqueline Kennedy oraz Glorię Vanderbilt i Carol Matthau - staje się rzeczniczką Trumana. "Istota sprawy polega na tym, że lady Ina Coolbirth to ja!" - mówił później. "To ja jestem osobą, która zebrała te wszystkie informacje, a ona prowadzi taką rozmowę, jaką ja mógłbym prowadzić". Na przykład Lee dostaje zwyczajową walentynkę: "Ja gdybym była mężczyzną, zakochałabym się pewnie w Lee" - powiada lady Coolbirth. "Jest cudowna jak figurka z Tanagry" *[Figurka z Tanagry (figurka tanagryjska, tanagryjka): statuetka z terakoty produkowana w starożytnej Tanagrze (Beocja), przedstawiająca młodą, elegancką kobietę w scenach rodzajowych.]. Jej starsza siostra, Jackie, dostaje zwyczajową szpilę: "Jest, oczywiście, niezwykle fotogeniczna - przyznaje lady Coolbirth niechętnie - ale efekt jest nieco... mało subtelny, przesadzony". Jednak większą część swojego monologu lady Coolbirth poświęca dwóm długim skandalicznym historiom: lekko tylko zamaskowanej opowieści o zabójstwie Woodwarda oraz anegdocie o niewiernym potentacie przemysłowym i komicznej karze, jaka go spotkała.
Zabójstwo Woodwarda intrygowało kręgi elity od 1955 roku, od chwili gdy Ann Woodward wypaliła z dubeltówki marki Churchill w gładką i przystojną twarz swojego męża. Bill, miłośnik sportów konnych - jego barwy, czerwono-białe, nosił na wyścigach wspaniały ogier czystej krwi o imieniu Nashua - był popularną postacią w kręgach nowojorskiej elity towarzyskiej. W dniu jego pogrzebu wszystkie kluby, których był członkiem, opuściły flagi do połowy masztu, a wszyscy służący ze wschodniej części Manhattanu zażądali wolnego, żeby złożyć hołd zmarłemu. Ława przysięgłych uniewinniła łatwo chwytającą za broń Ann, która utrzymywała, że omyłkowo wzięła męża za włamywacza. Większość przyjaciół Trumana, którzy słyszeli o jej napadach obłąkanej wściekłości, nie wierzyła w te wyjaśnienia. Kiedy pociągnęła za spust, Bill wyszedł właśnie spod prysznica. Iluż to włamywaczy - zadawali sobie pytanie - krąży po domu nago?
Gdy Truman w 1958 roku zaczął robić notatki do Spełnionych życzeń, zamierzał uczynić z Ann główną postać swojej opowieści. Na liście ośmiu nazwisk, które zapisał wtedy w swoim dzienniku, tylko jej było podkreślone. W 1975 roku prawie nikt już nie pamiętał o aferze Woodwarda. Truman miał teraz inną bohaterkę. Ann Woodward - Ann Hopkins, jak ją nazwał, nie starając się nawet zmienić jej imienia - miała zagrać epizod. Kiedy pojawia się w "La Cote Basque", swoją obecnością prowokuje lady Coolbirth do przypomnienia faktów sprzed dwudziestu lat, a
w każdym razie takiej ich wersji, jaką znał Truman i większość jego przyjaciół.Jego Ann to wiejska dziewucha z Wirginii Zachodniej, która najpierw zostaje call girl na Manhattanie, potem narzeczoną gangstera i wreszcie, za przyczyną szczęśliwych zbiegów okoliczności i podstępów, żoną jednego ze złotych chłopców nowojorskich salonów - Bill Woodward jak żywy, aż po numer koszuli. Jej kariera toczy się gładko aż do chwili, gdy mąż, zmęczony jej bujnymi romansami, dowiaduje się, że nigdy nie rozwiązała małżeństwa, które zawarła jako nastolatka, a zatem w świetle prawa nie jest jego żoną. Ann, uświadomiwszy sobie, że właśnie miał zamiar zażądać, by spakowała manatki, strzela do niego dwukrotnie z dubeltówki. Zabójstwo także uchodzi jej płazem. Starsza pani Hopkins za wszelką cenę chce uniknąć przykrego rozgłosu. Przekupuje więc policję i podejmuje grę pozorów - tak jak zrobiła matka Billa, Elsie Woodward. "Śmierć mojego syna była nieszczęśliwym wypadkiem" - twierdziła Elsie. "Nigdy nie miałam co do tego wątpliwości". Kończąc swoją makabryczną historyjkę, lady Coolbirth mówi, że stara dama zaprasza swoją synową zabójczynię na każde przyjęcie. "Zastanawia mnie tylko jedna rzecz - dodaje lady Coolbirth - gdy są całkiem same, tylko Hilda i Ann, o czym rozmawiają?".
Pojawienie się żony byłego gubernatora stanu Nowy Jork, także korzystającej z kosztownej gościnności monsieur Soulego, jest pretekstem do drugiej opowieści z morałem, którą snuje lady Coolbirth. Pewnego wieczoru podczas przyjęcia - opowiada lady Coolbirth - Sidney Dillon, "doradca prezydentów", znalazł się przy stole obok wspomnianej damy, na którą zawsze miał ochotę, a ponieważ współmałżonkowie obojga byli akurat poza miastem, zaprosił ją do swojego apartamentu w hotelu "Pierre", gdzie bez trudu udało mu się zwabić ją do łóżka. Jednak podbój przyniósł mu pewne rozczarowanie. Dama zapomniała go ostrzec, że to nie najlepszy moment miesiąca i właśnie ma menstruację - niemal krwotok, jak z grubą przesadą ujął to Truman. Kiedy wyszła, okazało się, że na prześcieradle jest krwawa plama "wielkości Brazylii".
Dillon spodziewał się rychłego powrotu żony, która miała zjawić się w hotelu wczesnym rankiem, zanim pokojówka zdąży pościelić łóżko, gorączkowo starał się więc usunąć dowody niewierności. Zanurzył w wannie karmazynowe prześcieradło, a do prania użył mydełka Fleurs des Alpes Guerlaina, bo tylko takie miał pod ręką. "Potężny pan Dillon, na kolanach, jak hiszpański wieśniak nad brzegiem strumienia" - opowiadała lady Coolbirth. W końcu udało mu się wyprać i podsuszyć prześcieradło w piekarniku małej hotelowej kuchenki. Pościelił łóżko, wczołgał się pod koce i pogrążył w ciepłym, acz nieco wilgotnym śnie. Był tak wyczerpany, że nie usłyszał, kiedy weszła żona. Nie wiedział też, że zostawiła mu czuły liścik na biurku: "Kochanie, spałeś tak słodko i smacznie, że przebrałam się tylko po cichutku i pojechałam do Greenwich. Do zobaczenia w domu".
Ze wszystkich utworów Trumana właśnie La Cote Basque można nazwać jego tour de force *[Tour de force (franc): wyczyn.]. Udało mu się przekształcić stolik z manhattańskiej restauracji w rozległą scenę, na której umieścił swoje Targowisko Próżności świata modnej elity. Światło reflektora pada na kolejnych aktorów tej oszałamiającej obsady. Obok postaci fikcyjnych siedzą całkiem rzeczywiste, takie jak Carol Matthau, Gloria Vanderbilt i Lee Radziwill. Utwór nie ma fabuły (jedynym elementem spajającym całość jest ton głębokiego rozczarowania), mimo to udało mu się połączyć w płynnej, ciągłej narracji wiele bardzo różnych postaci i nie powiązanych ze sobą wydarzeń. La Cote Basque nie jest wielkim dziełem sztuki, ale jest niezwykłym osiągnięciem pisarskiego rzemiosła, sztuką opowiadania w najlepszym wydaniu.
Kiedy Truman pisał La Cote Basque, myślał nie tylko o literaturze. Wykorzystał utwór, żeby odegrać się na części swoich bogatych przyjaciół, którzy z jakiegoś powodu obrazili go. Opowiadanie kryje w sobie listę jego antypatii. Oczywiście, znajduje się na niej Ann Woodward. Truman był zafascynowany jej dosyć niezwykłą biografią, ale pamiętał również o ich głośnym swego czasu spotkaniu w Sankt Moritz. Nazwała go wtedy "pedałem", a on nazwał ją "bum-bum". Na celowniku znaleźli się także księżniczka Małgorzata ("Myślałam, że przysnę, księżniczka Małgorzata jest taka nudna [...]" - opowiada lady Coolbirth, która na swoje nieszczęście spotkała ją na jakimś przyjęciu), Jerome D. Salinger, sympatia Oony Chaplin ("wygląda mi na chłopca, którego nietrudno skłonić do płaczu [...]" - powiedziała Carol Matthau, gdy Oona przeczytała kilka jego listów), Gloria Vanderbilt, którą przedstawia jako osobę tak próżną i egocentryczną, że nie poznaje swojego pierwszego męża, kiedy zatrzymał się przy jej stoliku, by się przywitać ("Ach, kochanie. Nie rób sobie wyrzutów" - pociesza ją Carol. "Nie widziałaś go w końcu od niemal dwudziestu lat"), oraz Josh i Nedda Loganowie, którym Truman nie mógł wybaczyć, że przeszkodzili mu w napisaniu artykułu dla "The New Yorkera" na temat kulis powstawania filmu Sayonara ("byłaś na przyjęciu u Loganów?" [...] I co, jak było?" - Carol pyta Glorię. "Cudownie -odpowiada Gloria - jeśli nigdy przedtem nie byłaś na przyjęciu"). Tych nazwisk można było się spodziewać. Dziwi jednak obecność na tej liście nazwiska starego przyjaciela Trumana, Billa Paleya, który stał się pierwowzorem postaci Billa Dillona, milionera zmuszonego wcielić się w rolę praczki.
We wcześniejszej wersji opowiadania za postacią Dillona krył się William Averell Harriman *[William Averell Harriman (1891-1986): amerykański polityk, dyplomata i biznesmen. W latach 1955-1959 gubernator stanu Nowy Jork.]. Kobieta, z którą poszedł do łóżka, była jego kochanką, a nie damą zwabioną na jedną noc, i pozostawiła po sobie jedynie małą plamkę krwi, a nie plamę wielkości Brazylii. W ostatecznej wersji La Cote Basque epizod został zasadniczo zmieniony. Dillon nie był już WASP-owskim" *[WASP (White Anglo-Saxon Protestant): osoba rasy białej, pochodzenia anglosaskiego, religii protestanckiej, zwłaszcza należąca do wyższej i średniej warstwy Amerykanów, którzy przechowują i pielęgnują tradycje swoich przodków, osadników brytyjskich i skandynawskich.] patrycjuszem, jak Harriman, ale bogatym, przystojnym Żydem, który chce zostać WASP-owskim patrycjuszem i pójść do łóżka z żoną byłego gubernatora nie dlatego, że go pociąga ("Miało się wrażenie, że nosi tweedowe biustonosze i często gra w golfa"), ale dlatego, że jest symbolem jego największych pragnień. Lady Collbrith mówi, że była "uosobieniem wszystkiego, w czym Dill jako Żyd nie miał udziału, co było mu zakazane, niezależnie od tego, jak bardzo był czarujący i bogaty: Racquet Club, Le Jockey, Links, White's - wszystkie miejsca, gdzie nigdy nie zasiadł do gry w karty, pola golfowe, na które nie miał wstępu [...]". Dama zaś zgodziła się pójść z nim do łóżka tylko dlatego, że mogła go upokorzyć barwną plamą na prześcieradle. W ten sposób pokazała mu, gdzie jest jego miejsce. "Zakpiła z niego - stwierdza na koniec lady Coolbirth - ukarała go za jego żydowską arogancję".
Niewielu czytelników domyśliło się, że Dillon ma coś wspólnego z Billem Paleyem. Nie wyglądał i nie zachowywał się jak Bill, nie było żadnych oczywistych wskazówek, które zwykle można znaleźć
w romans a clef, powieściach z kluczem, ale dla osób, które dobrze znały Trumana i Paleyów, nie ulegało wątpliwości, że zamierzał ugodzić w Billa. Pierwszą wskazówką był opis zdradzonej żony Dillona, Cleo - "najpiękniejszej istoty, jaka chodzi po ziemi", jak z całym szacunkiem ujęła to lady Coolbirth. Truman posłużył się tak ekstrawaganckim językiem, by opisać tylko jedną śmiertelniczkę - Babe Paley. Nawet Lee nie zasłużyła na taki panegiryk. Drugą wskazówką było podkreślanie tęsknoty Dillona za WASP-owskim arystokratyzmem. Truman był przekonany, że Bill Paley miał takie apetyty. Tak czy inaczej, sądził, że dzięki tym zaszyfrowanym sygnałom zrobi z Billem to, co żona byłego gubernatora uczyniła z Dillonem - za pomocą słów pokaże mu, gdzie jest jego miejsce. Wyobrażał sobie, że trafia chyba w jedyny słaby punkt człowieka obdarzonego tak królewską pewnością siebie - drażliwość na punkcie żydowskiego pochodzenia."Truman powiedział mi, że istota opowieści o zakrwawionym prześcieradle polega na tym, że Bill Paley był Żydem ze Środkowego Zachodu, który robi numerek z WASP-owską kobietą z Nowego Jorku" - wspominał John, który robił korektę La Cote Basque przed wysłaniem tekstu do "Esquire". John był urażony tą anegdotą. "To są plotki, bzdury!" - wołał. Usiłował zawstydzić Trumana, chciał, by usunął ten fragment. Zwracał mu uwagę, że kilka tygodni wcześniej byli gośćmi Paleyów w Kiluna Farm, że Truman w ciągu wieloletniej znajomości z Paleyami został przez nich obsypany prezentami, że może w ten sposób zranić Babe, która - jak się ze smutkiem niedawno dowiedzieli - była ciężko chora na raka płuc. Wytnij fragment o Dillonie - naciskał na Trumana, ale Truman nie dał się przekonać. "To była bardzo paskudna historia" - opowiadał John. "Nie mogłem zrozumieć i nigdy nie zrozumiem, dlaczego ją opublikował. Jest w tym coś, co się wymyka wszelkiej analizie".
Tylko osoba, która wcześniej przypatrywała się temu dziwnemu triu (Babe, Bill i Trumana), mogła zrozumieć sens owej anegdoty. Truman lubił i podziwiał Billa, niektórzy nawet przypuszczali, że się w nim durzył, tak jak durzył się w Babe. Zarazem zazdrościł mu. Zazdrościłby zresztą każdemu, kto byłby mężem Babe. Jednocześnie miał za złe Billowi trudny do zrozumienia brak zdolności, by docenić tę cudowną kobietę. Był wściekły, gdy widział zachowania Billa, które interpretował jako poniżające ją. Denerwował go też nieznośny protekcjonalizm Billa. Boska Babe! Wielbił ją Truman i wielbiło tylu innych, tymczasem jej własny mąż szydził z niej i ją lekceważył. Truman nie mógł na to spokojnie patrzeć. Była jedyną osobą na świecie, którą kochał bez zastrzeżeń. Tylko on zdawał sobie sprawę z tego, jaka jest nieszczęśliwa. Teraz, gdy umierała - bo tak wyglądała prawda - pomścił ją w jedyny możliwy sposób. Ośmieszył człowieka, który zadał jej tak wiele bólu.
Trumanowi zależało na tym, żeby Bill wiedział, że stał się przedmiotem szyderstwa. W przeciwnym razie anegdota o Sidneyu Dillonie nie miałaby sensu. Jednak jego myśli biegły tak sprzecznymi i poplątanymi drogami, że jednocześnie usiłował przekonać samego siebie, że ani Bill, ani pozostałe osoby, z których się wyśmiewał, nie rozpoznają się w tych portretach. Pewnego lipcowego dnia pojechał z jednym z przyjaciół popływać w basenie w posiadłości Glorii Vanderbilt w Southampton - Gloria i Wyatt byli właśnie w Europie. Przyjaciel przeczytał maszynopis, a wtedy Truman rozszyfrował wszystkie pierwowzory swoich bohaterów. "Trumanie, to im się raczej nie spodoba" - ostrzegł przyjaciel. Truman uniósł się na plecach, spoglądnął w spokojne, bezchmurne niebo i leniwie odpowiedział: "E tam, są na to za głupi. Nie połapią się, kto jest kim".
Połapali się. Gdy numer z La Cote Basque w połowie października znalazł się w stoiskach z gazetami, od ich gniewu pod stopami Trumana zadrżała ziemia. Pierwsze drżenia pojawiły się już 10 października, zanim tekst został opublikowany. Ann Woodward dowiedziała się, jaką odegrała rolę - ktoś podesłał jej promocyjny egzemplarz listopadowego "Esquire" - i połknęła śmiertelną dawkę Seconalu, tego samego lekarstwa, które zabiło Ninę Capote. Ann od dawna cierpiała na głęboką depresję. Opowiadanie La Cote Basque mogło stać się jedynie katalizatorem przyspieszającym nieuchronny bieg wypadków. Wiekowa Elsie Woodward w rozmowie z przyjaciółką stwierdziła, iż Ann najbardziej przejęła się sugestią, że gdy wychodziła za biednego Billa, była bigamistką, a nie tym, że Truman wyciągnął na jaw szczegóły smutnej przeszłości. Tak czy inaczej, niewiele osób żałowało śmierci Ann. W powszechnej opinii sprawiedliwości wreszcie stało się zadość. Jednak wiele osób wzburzyło zakłopotanie, w jakie Truman wprawił ich ukochaną ikonę, dziewięćdziesięciodwuletnią Elsie, która przez minione dwadzieścia lat pracowicie zabiegała o to, żeby wszyscy zapomnieli o skandalu. Teraz kilkoma akapitami Truman zniweczył cały ten wysiłek.
Tydzień później zaczęło się prawdziwe trzęsienie ziemi. Fala uderzeniowa z Nowego Jorku dotarła aż do Kalifornii, gdzie Truman rozpoczynał próby do filmu. Reakcje nowojorskiej elity najzwięźlej podsumowała karykatura zamieszczona na okładce tygodnika "New York" - francuski pudel z głową Trumana zakłóca eleganckie przyjęcie, wbija ostre zęby w dłoń jednej z dam. "Capote kąsa ręce, które go karmiły" - głosił podpis wyrażający pełne zdumienia i oburzenia reakcje większości jego bogatych przyjaciół. Ich ulubione zwierzątko, ich ami de la maison *[Ami de la maison (fran.): przyjaciel domu.], zwróciło się przeciwko nim.
Karykaturzysta tygodnika "New York", Edward Sorel, podsumował odczucia wielu przyjaciół Trumana po publikacji La Cote Basque.
W ciągu następnych kilku godzin we wschodniej części Manhattanu rozdzwoniły się telefony. Jedna z pierwszych sięgnęła po słuchawkę Babe, która spytała Slim, kim jej zdaniem jest Sidney Dillon. "Kto to jest" - pytała Babe podejrzliwie. "Czy uważasz, że to jest Bill?".
"Nie" - odparła Silm, choć bardzo dobrze wiedziała, kto się kryje pod postacią Dillona. Kilka miesięcy wcześniej powiedział jej o tym Truman. Babe i tak się dowiedziała. Nie oskarżyła Billa o niewierność, miała natomiast za złe Trumanowi, że włączył tak niesmaczną historię do swojego opowiadania. Chociaż Truman przez wiele lat patrzył na nią pełnym zachwytu, uważnym spojrzeniem kochanka, nie dostrzegł najważniejszej cechy charakteru Babe: jej lojalności wobec rodziny. Babe została wychowana w duchu poszanowania surowych cnót starego Bostonu i kierowała się odmiennymi wartościami niż wiele jej modnych przyjaciółek, do których należała także Slim. Wierzyła, podobnie jak Peg, że niezależnie od tego, czy Bill zboczył z drogi przyzwoitości, czy nie, czy ją upokarzał, czy nie, obowiązkiem żony jest stanie przy mężu. Stanęła przy Billu. Truman atakując go, zaatakował także jej rodzinę i kodeks, który wyznaczał kształt jej życia. Nie mogła mu tego wybaczyć.
Slim również. "Też tam jesteś, Supermamo" - ostrzegał ją. Spodziewała się jednak roli statystki. Była całkowicie nieprzygotowana na to, by zobaczyć siebie w roli rozgadanej lady Coolbirth. "Kiedy się to czyta, słychać mój głos. Wszystko jest ze mnie!" - wybuchła. "Ona wygląda jak ja, mówi jak ja, jest mną! Moje zwierciadlane odbicie! Byłam zdruzgotana, gdy to przeczytałam. Jak można siedzieć z kimś przy jednym stoliku, a potem pójść do domu i zapisywać wszystko, co ten ktoś powiedział. Uwielbiałam go. Byłam przerażona tym, jak wykorzystał moją przyjaźń, i tym, jak bardzo się co do niego pomyliłam".
Inni byli równie rozżaleni. "Nigdy jeszcze nie było słychać takiego zgrzytania zębami, takich nawoływań do zemsty, takich okrzyków obwieszczających zdradę i wrzasków oburzenia" - donosiła Liz Smith, autorka artykułu zamieszczonego w numerze tygodnika "The New York" z karykaturą Trumana. Jeden z tych okrzyków należał do Loganów. Byli rozwścieczeni złośliwym komentarzem na temat ich przyjęć. "Ta brudna, mała ropucha już nigdy nie przyjdzie na żadne moje przyjęcie" - oświadczyła Nedda. Inny dobiegł od Glorii Vanderbilt, która poprzysięgła, że jeśli kiedykolwiek go spotka, splunie mu w twarz. "W końcu - wyjaśniał jej mąż Wyatt - znali się od tak dawna, że nie chodziło o wyjaśnienie jakiegoś sekretu, ale o zdradę czyjegoś zaufania".
"Bardzo trudno być jednocześnie dżentelmenem i pisarzem" - powiedział kiedyś Somerset Maugham. Truman postanowił być tym drugim. Złamał zasady obowiązujące w klubie i musiał ponieść konsekwencje. Tak jak niegdyś było w modzie wychwalanie go, tak teraz modne stało się pomiatanie nim. "Szyk tygodnia" - jak ujęła to Charlotte Curtis. Ci, którzy nie stali się bohaterami La Cote Basque, byli często równie oburzeni, jak, ci, którzy nimi byli. Marella Agnelli niegdyś błagała Trumana, żeby został gościem na jej jachcie podczas rejsów po Morzu Śródziemnym. Teraz nie była w stanie wymówić jego imienia. Ograniczyła się do nazwiska. "Capote gardzi ludźmi, o których pisze" - skarżyła się. "Wykorzystuje. Cały czas wykorzystuje ich. Prywatnie wychwala swoich przyjaciół, a publicznie opluwa". Z dnia na dzień zamknięto przed nim większość drzwi. Przyjaciele z elity towarzyskiej nie chcieli nawet z nim rozmawiać. Tylko kilkoro z nich, między innymi Kay Meehan i C. Z. Guest, których oszczędził w swojej satyrze, okazało mu prawdziwą lojalność. Po raz pierwszy od czasu dojścia do władzy Franklina D. Roosevelta bogacze poczuli się wykorzystani przez kogoś, kogo uważali za jednego spośród siebie. Przyjęli Trumana do swojego grona, dogadzali mu i dopuszczali do największych tajemnic prywatnego życia, a on ich wyszydził i upublicznił ich sekrety. Uznali go więc za łajdaka i zdrajcę.
"W dobrym towarzystwie niewiele wynika z wielkiej przyjaźni" - złośliwie zauważył Proust. Miał rację. Nawet Cecil Beaton, który w Anglii uważnie obserwował przebieg wypadków, szybko dołączył do grona zajadłych wrogów Trumana. W niepamięć poszły idylliczne dni wspólnie spędzone w Tangerze, Portofino i Palamós. Straciły znaczenie słowa czci i uwielbienia, których Cecil nie szczędził Trumanowi w swoim dzienniku. Z pamięci uleciało zdarzenie w Honolulu, gdy Truman uratował go z rąk dwóch marynarzy. Ponieważ Cecil większość życia poświęcił na wywalczenie sobie miejsca w pierwszych szeregach modnego świata, nie chciał teraz zostać w tyle.
Prawdę mówiąc Cecil, którego główną wadą nie był wcale snobizm, jak wielu przypuszczało, ale trawiąca go zawiść, po cichu zwrócił się przeciw Trumanowi już dziesięć lat wcześniej, po sukcesie książki Z zimną krwią. "Triumf Trumana jest jak sól na ranę" - pisał z goryczą w swoim dzienniku pod koniec 1965 roku. Niezwykły sukces "Balu Czarno-Białego" jeszcze bardziej podsycił to uczucie. Przez dziesięć lat czekał na zmianę wiatrów. Oburzone skowyty dobiegające zza Atlantyku brzmiały w jego uszach kojąco niczym kołysanka - najzagorzalszy wróg Trumana nie mógłby czerpać większej rozkoszy z jego upadku. "Ohydna jest mi sama myśl o Trumanie" - wyznał z radością w liście do jednego ze swoich korespondentów. "Jak nisko może jeszcze upaść?". Nawet swego czasu najlepszy przyjaciel Trumana ogłosił, że jego imię stało się niewymawialne. Trudno było o jaśniejsze potwierdzenie, że został strącony z Olimpu.
Naiwność może się stać niezbędną bronią pisarzy, którzy tak jak Truman ściśle wzorują swoją fikcję na realnych postaciach i prawdziwych wydarzeniach. Jak mogliby cokolwiek napisać, gdyby wiedzieli, jaką cenę zapłacą za swoje słowa? Tylko naiwność tłumaczy Thomasa Claytona Wolfe'a, który wyobrażał sobie, że rodzina i przyjaciele nie poczują się urażeni powieścią Spójrz ku domowi, aniele. Tylko rozmyślna ślepota tłumaczy zaskoczenie Prousta, gdy niektórzy z jego utytułowanych przyjaciół poczuli się obrażeni swoimi portretami w jego powieści W poszukiwaniu straconego czasu. Tylko uparte zwodzenie samego siebie tłumaczy zdumienie i przygnębienie Trumana obserwującego zmianę swojej fortuny w następstwie publikacji La Cote Basque.
Oczywiście obiecywał sobie, że uda mu się napsuć trochę krwi i podnieść ciśnienie na przykład Loganom czy wywołać chwilową irytację Billa Paleya i Glorii Vanderbilt. Jednak nie spodziewał się kompletnej katastrofy. Ponieważ do czasu skończenia pracy nad filmem musiał zostać w Kalifornii, bieg wypadków śledził z oddali. "Był zdumiony i zaskoczony" - wspominała Liz Smith. "Dzwonił do mnie, wręcz zadręczał mnie pytaniami, co w Nowym Jorku mówi się na jego temat. Po La Cote Basque już nigdy nie był szczęśliwy". Joanne Carson patrzyła bezradnie, jak snuł się bez celu po jej domu, niemal odrętwiały, i bez końca powtarzał: "Przecież wiedzą, że jestem pisarzem. Nie rozumiem tego".
Zadzwonił do Slim, żeby się pogodzić. Kiedy okazało się, że nie chce z nim rozmawiać, poprosił Johna, żeby do niej zatelefonował. Chociaż lady Coolbirth jest do niej podobna - miał powiedzieć John - faktycznie jest portretem odwiecznej rywalki Slim, Pameli Hayward, obecnej żony Averella Williama Harrimana. "Truman bardzo przeżywa twoją reakcję" - mówił John. "Sądził, że to cię rozbawi".
- Nie rozbawiło - odparła Slim, która straciła nagle poczucie humoru i zwróciła się do swojego prawnika, żeby wytoczył Trumanowi sprawę.
- A nie sądzisz, że to jest dobrze napisane? - spytał John.
- Nie, to śmieć - powiedziała niewzruszona Slim. W tym momencie usłyszała czyjś oddech po drugiej stronie słuchawki i się rozłączyła. Domyśliła się, że Truman przysłuchuje się rozmowie z drugiego aparatu.
Truman nie ustępował. Pod koniec roku wysłał jej telegram do Australii, gdzie spędzała wakacje. "Wesołych Świąt, Supermamo" - pisał. "Postanowiłem Ci wybaczyć. Z wyrazami miłości, Truman".
O wiele ostrzejszych słów spodziewał się od Billa, ale zadzwonił do niego. Bill odebrał telefon i udał, że nic przykrego nie wydarzyło się od czasu ich ostatniej rozmowy. "Mam inne sposoby, żeby podręczyć to małe gówno" - powiedział później przyjacielowi. Truman spytał, czy czytał jego opowiadanie w "Esquire". Bill odparł: "Zacząłem, Trumanie, ale zasnąłem, a potem stało się coś okropnego, ktoś wyrzucił ten numer". Gdy Truman z żałosną gorliwością zaproponował, że przyśle mu drugi egzemplarz, Bill łagodnie odmówił. "Nie warto, Trumanie, jestem teraz bardzo zajęty. Moja żona jest ciężko chora". Moja żona! Nie Barbara, nie Babe, ale "moja żona"! Jakby Truman znał ją tylko przelotnie albo zgoła nie znał. Jakby nie spędził w jej towarzystwie wielu najwspanialszych godzin swojego życia, nie był powiernikiem sekretów, których nie zdradzała nikomu innemu, nawet mężowi. Zostać odprawionym jak ktoś obcy, to rzeczywiście była tortura.
Do Babe Truman napisał dwa długie listy. Nie odpisała. Na początku 1976 roku przypadkiem wpadli na siebie w "Quo Vadis", modnej wówczas restauracji przy Sześćdziesiątej Trzeciej Wschodniej Ulicy. Mimo choroby czasami wychodziła na miasto. Truman przedstawił ją osobom siedzącym przy jego stoliku. Podobnie jak Bill była uprzejma, ale chłodna, jak gdyby znała go tylko z kilku przyjęć. W końcu Jack postanowił się z nią porozumieć. Pewnego sobotniego popołudnia zadzwonił do Kiluna Farm. Wybacz mu, poprosił ją Jack.
- Nigdy! Nigdy! Absolutnie nie! - oświadczyła.
- Ależ Babe, to, co Truman napisał, nie ma nic wspólnego ani z tobą, ani z nim - odparł Jack tym swoim surowym głosem, który Truman tak często słyszał. - On jest artystą, a artystów nie można kontrolować.
- Och, Jack... - zaczęła i wydawało się, że chce powiedzieć coś więcej. - Po chwili wahania powiedziała: - Pozwól, że porozmawiam o tym najpierw z Billem.
Jack wiedział, że nie udało mu się jej przekonać. Nie zamierzał w podobny sposób rozmawiać ze Slim, co było z korzyścią dla obojga. "Jeśli kiedykolwiek spotkam Slim na ulicy, to ją kopnę" - obiecał. "Powiem Jej: «Jezu Chryste, Slim, ten chłopak był taki dobry dla ciebie!». Kiedy mieszkaliśmy z Trumanem w Hiszpanii, rzucił ją Leland Hayward. Miała kłopoty, snuła się bez celu, więc wzięliśmy ją do siebie".
Ani Babe, ani Slim nie potrafiły się z nim pogodzić. Przeżywały swój gniew tak, jakby chodziło o zdradę kochanka. Żadne wysiłki Trumana - długie listy i zabawne telegramy - nie zdołały zmienić ich zdania. Wszystkie jego sztuczki okazały się daremne. "Babe zawsze mówiła o Trumanie z bezgraniczną wzgardą, jak o wężu, który ją zwiódł" - opowiadał ich wspólny przyjaciel John Richardson. "Słyszeliście, co zrobił Truman?" - pytała swoich przyjaciół, manifestując jawne oburzenie jego nowym komentarzem cytowanym w prasie albo kolejną eskapadą. Kiedy mąż jej siostry Minnie, Jim Fosburgh, który swego czasu namalował portret Trumana, wyłamał się z szeregu i zjadł z nim lunch, Babe jeszcze tego samego popołudnia zadzwoniła do niego, żeby go przywołać do porządku. Miała pretensję, że jej własny szwagier był tak nielojalny. A jednak pod powierzchnią tej furii kryło się starannie maskowane wielkie rozczarowanie. Podobnie jak Truman straciła najlepszego przyjaciela. Harper Lee podczas spotkań towarzyskich odbywających się w następnych miesiącach zauważyła, że na jej widok Babe natychmiast zaczynała płakać. Przypominał się jej Truman.
Slim w nieskończoność przeżywała krzywdę, jaka ją spotkała. "Jeśli jakaś kobieta straciła panowanie nad sobą, była to Slim" - opowiadała jedna z jej przyjaciółek. I to dosłownie. Kiedy rozmawiała na jego temat, była tak podminowana, że po prostu nie mogła usiedzieć w jednym miejscu. Przesiadała się z kanapy na krzesło, z krzesła na kanapę i z powrotem. "Po La C
ote Basque traktowałam Trumana jak przyjaciela, który umarł" - wspominała. "Nigdy już nie zamieniliśmy ani słowa. Wzięłam tasak i po prostu wycięłam go ze swojego życia. I tyle".Publicznie Truman żałował, że stracił Babe oraz Slim. Twierdził jednak, że poza tym całe zamieszanie, jakie wywołał, nie zrobiło na nim większego wrażenia. Wzorem Jacka wygłaszał górnolotne kazania na temat swojego powołania jako artysty. "Artysta jest niebezpieczną osobą, ponieważ nie można go poddać kontroli" - mówił. "Jedyną siłą, która nad nim panuje, jest jego sztuka". Wojowniczo oświadczył, że zrobił tylko to, co wcześniej zrobił Proust. Swoje dzieło usiłował ubrać w płaszcz czystej literatury. "Och, kochanie! To Proust! To jest piękne!" - wołał do Diany Vreeland.
Kiedy był w mniej podniosłym nastroju, czynił spostrzeżenie, które zapewne i tak byłoby całkiem oczywiste, gdyby, jak z wyrzutem mówiła Slim, nie był "taki podstępny, taki bystry, taki inteligentny", że nawet najbardziej podejrzliwi czasem opuszczają gardę. "Tworzywem pisarza jest jego wiedza - mówił - a w każdym razie to, co ma, to, co wie". Czasami późnym wieczorem, kiedy więcej wypił, zaczynał płakać. "Nie chciałem nikomu zrobić krzywdy" - szlochał. "Nie wiedziałem, że to opowiadanie wywoła takie zamieszanie".