JOANNA CHMIELEWSKA

PODRÓŻ DO ZSRR

 

 

Tego właśnie lata wybieraliśmy się do Związku Radzieckiego, najpierw do Kijowa, potem na Krym, a potem jeszcze gorzej. Uznaliśmy, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, zabierzemy ze sobą pleksiglas jako warstwę ochronną, bo diabli wiedzą, co się na tych ruskich drogach dzieje.

Szybę wstawiłam w Zielonce, w ruskiej ambasadzie zaś sprawdziły się słowa Marka. Na bazie litewskiego sera i cienko krojonej wędliny dostaliśmy indywidualne wizy z fotografiami, z zezwoleniem na przekraczanie granicy w dowolnym miejscu, bez żadnych wyznaczonych tras i noclegów, bez ograniczeń w czasie, w dodatku bez kolejki, chociaż na korytarzu w ambasadzie siedział ogon interesantów.

Zrozumieć tego nie mogłam, ale wizę wzięłam. Przez Związek Radziecki przejeżdżałam już raz, trasą na Zaleszczyki, w drodze do Bułgarii, i pewną wiedzę posiadałam. Zabrali mi cytryny, a jedni moi znajomi, udając się w tym samym kierunku, siedzieli przed granicą i gotowali na ognisku sześćdziesiąt jajek na twardo, bo surowych wwozić nie było wolno. Teraz byłam już mądra.

Rzecz oczywista, zadzwoniłam przedtem do Heleny i spytałam, co przywieźć. Helena zażądała dwóch stojących krucyfiksów i dwudziestu krzyżyków, wedle jej określenia, "napierśnych", ponadto miałam zabrać od kogoś z ambasady partytury dla jej ojca. Było tam Verbum nobile.

Straszny dwór. Hrabina i coś jeszcze, gruba paczka, elegancko opakowana w gazetę. Włożyłam ją luzem do bagażnika, krucyfiksy wepchnęłam zwyczajnie do walizki, a krzyżyki napierśne miałam w torebce.

Dodatkowo wiozłam ze sobą Lesia po słowacku z obrazkami Jana Meissnera i w obliczu obrazków tekst tracił znaczenie. Było to coś absolutnie prześlicznego. Książkę zabrałam dla uzasadnienia wyjazdu przez Użgorod i wizyty w Bratysławie i na myśl mi nie przyszło, że okaże się skarbem bezcennym.

Ruska kontrola celna odbywała się zawsze w trzy osoby. Jeden celnik rozmawiał z ofiarą i oglądał dokumenty, drugi gmerał w bagażach, a trzeci stał z boku i czekał, kiedy kontrolowanemu w oku błyśnie. Na mnie ta metoda nie działała z bardzo prostego powodu, mianowicie natychmiast po zapakowaniu rzeczy zapominałam gruntownie, co mam i gdzie. Nie miało potrzeby mi błyskać.

Na pytanie o frukty odpowiedziałam od razu, że o nie! Żadnych fruktów! Już raz mi zabrali, taka głupia nie jestem, żeby frukty wozić! No dobrze, to co mam jeszcze? Do rzeczy osobistych nie zaliczały mi się partytury, pokazałam je, celnik widocznie muzykalny nie był, bo patrzył z dużym powątpiewaniem i wyraźnie się wahał, co z tym szpiegowskim szyfrem zrobić. Drugi otworzył moją walizkę, spojrzał na kieckę, pod którą spoczywały krucyfiksy, otworzył moją torebkę, zajrzał do niej, przyglądałam mu się z jadowitą satysfakcją, bo wiedziałam, jaki mam tam śmietnik, krucyfiksy i krzyżyki wyleciały mi z pamięci, zirytowały mnie natomiast głupie pytania, dlaczego nie mam książeczki walutowej i po co pcham się na Słowację. Pokazałam Lesia, wyjaśniając, iż posiadam honoraria, a w Bratysławie będę załatwiać interesy.

No i tu nastąpił koniec kontroli celnej. Celnik wezwał pięciu kolegów, wszyscy oglądali rysunki Meissnera i chichotali, przestały ich ciekawić moje walizki, dali spokój partyturom, oddali mi książkę i kazali jechać, życząc szczęśliwej podróży.

Zaraz potem dowiedziałam się, że dewocjonalia są kategorycznie wzbronione i wwożąc je, popełniłam straszne przestępstwo. Nie miałam o tym najmniejszego pojęcia. Podobno w najlepszym razie nie wpuściliby nas wcale, w najgorszym zaś odesłali na Sybir. O ścięciu toporem na miejscu nie było mowy.

Wizerunek kraju zaczął nam się rysować już na pierwszym etapie. Do Kijowa jest kawałek drogi, byliśmy głodni, postanowiliśmy wstąpić gdzieś na coś w rodzaju obiadu. Napatoczyła się czajnia, no dobrze, herbata herbatą, ale może do jedzenia też coś tam mają. Mieli, mięso z kartoflami i kiszonym ogórkiem. Naród siedział przy szklankach, których zawartość bardzo mnie zdziwiła. Taka herbata...? Kolorek jak na polskiej wsi, doskonale słomkowy, a ile się człowiek naczytał o ruskich samowarach i znakomitej, mocnej, pachnącej herbacie, co za jakaś okropna zmiana...

Herbata, akurat. Pili w tych szklankach samogon. Mięso z kartoflami dostaliśmy, kartofle dało się zjeść, do mięsa natomiast brakowało odpowiedniej paszczęki. Rąbanka to była w kawałkach, konsystencji takiej, że najpierw należało dać ją do pogryzienia psu, a potem można się było zastanowić.

Za ścisłą kolejność wydarzeń ręczyć nie mogę, bo przytrafiało się tam tyle wszystkiego, że tylko dziennik podróży jakoś by to uporządkował. Zaczęłam chyba od wykrywania tajemnic.

Gęsty szpaler wysokiej roślinności, rosnącej wzdłuż szos, zirytował mnie od razu. Jechało się jak w korytarzu, brak pleneru po bokach mógł człowieka wpędzić w klaustrofobię. Uzgodniliśmy między sobą, że może to tak specjalnie, żeby ten parszywy szpieg nie mógł robić zdjęć w czasie jazdy. Nie oparłam się ciekawości, zatrzymałam samochód, poszłam zajrzeć za tę ścianę.

Ujrzałam olbrzymi łan pszenicy i nic więcej, aż po horyzont. Nie wystarczyło mi, zajrzałam w innym miejscu. Po horyzont rozciągało się dla odmiany pole kukurydzy. W trzecim miejscu rósł sad brzoskwiniowy podobnych rozmiarów. Ukrywanie tych elementów przyrody przed wrogim okiem wydało nam się wątpliwe, po namyśle zdołaliśmy odgadnąć, iż wysoki mur zieleni stanowi najzwyczajniejszą w świecie zimową ochronę przed zaspami śnieżnymi. No owszem, w tej roli miał nawet jakiś głębszy sens.

O nawierzchniach też się człowiek nasłuchał, dzięki czemu przekroczyliśmy granicę z pleksiglasem na szybie. Błogosławiłam kamień z polskiej szosy, bo zanim jeszcze dojechałam do Kijowa, rąbnęło mnie coś w ten pleksiglas tak, że na kawałku pękł. Szyby już bym nie miała.

Jeździliśmy z nim dalej, aż udało nam się zgubić go na Krymie.

Od nawierzchni istotnie można było wpaść w nerwicę. Zawierały w sobie wszystko i dostarczały niespodzianek, asfalt, na przykład, idealnie gładki, ciągnący się kilometrami, już się do niego przywykało, po czym znienacka pojawiała się wyrwa, niczym nie oznakowana, znakomita do łamania resorów. Dziurę w Żytomierzu trzy razy upierałam się ominąć i trzy razy wpadałam w nią co najmniej jednym kołem, a plątałam się po niej w poszukiwaniu stacji benzynowej. Na dwudziestym piątym kilometrze nieprzerwanego przełomu dostałam histerii, było to po odjeździe z Krymu, pleksiglasu już nie miałam, uciekałam ciężarówkom, którym spod kół walił istny grad kamieni, szosa składała się wyłącznie z dziur, usiłowałam je omijać, nic z tego, samochód jęczał, po szybie grzechotało i nagle poczułam, że mam dosyć. Zjechałam na pobocze, zatrzymałam się i oświadczyłam, że dalej nie jadę.

Amoku tym razem dostałam na spokojnie. Nic nie robiłam, żadnej awantury. Siedziałam przy kierownicy z mocnym i niewzruszonym postanowieniem. Nie jadę dalej, tu zostanę do końca życia i reszta mnie nie interesuje.

Odsiedziałam tak co najmniej kwadrans, Marek przeczekiwał cierpliwie, po czym oczywiście pojechałam dalej, bo niby co innego można było zrobić. Zapewne łatwiej zniosłabym ten przełom, gdyby nie ruskie znaki drogowe, które już wcześniej pozbawiły mnie równowagi.

Aż do Kijowa nic jeszcze o nich nie wiedziałam i traktowałam je jak prawdziwe znaki drogowe. W Kijowie zaczęła się polka z przytupem. Musieliśmy pojechać do hotelu "Moskwa", żeby wymienić czeki na gotówkę, pieniędzy już nie miałam, pożyczyłam od Heleny, a czeki podróżne wymieniano tylko w hotelu "Moskwa" i nigdzie więcej. Trzy dni, wśród parkanów, rusztowań i wykopków, błąkałam się wokół budowli, nie mogąc do niej dojechać, jedyna ulica bowiem zaopatrzona była w znak "jeden kierunek ruchu w przeciwną stronę". Trzeciego dnia ujrzałam milicjanta, stojącego pod znakiem. Rzuciłam się na niego z krzykiem: "Którędy do hotelu?!!!"

- A tędy - odparł na to, wskazując ulicę pod włos.

- Jak to...? - zdumiałam się. - A znak...?

No i okazało się, że znak chwilowo nie obowiązuje. Do hotelu prowadziły dwie ulice i wówczas owszem, obowiązywał, ale jedną z nich rozkopano i wjeżdża się tą drugą, znak zaś stoi nadal, bo jak się skończą wykopki, znów będzie ważny, więc po co go ruszać albo zasłaniać.

Każdy rozumny człowiek, nie widząc innej drogi, pojedzie tędy, a głupie niech sobie robią, co chcą.

Później wyszedł na jaw ciąg dalszy i zrozumiałam całość. Otóż ruskie znaki drogowe miały trojaki charakter. Obowiązywały aktualnie. Obowiązywały wcześniej, teraz już nie, ale zaniedbano ich usunięcia. Będą obowiązywały za jakiś czas, ale postawiono je wcześniej, bo tak wyszło.

W dodatku pierwszy rodzaj też miał cechy specyficzne. Niby ważny, ale działał tylko w niektórych godzinach i dniach albo dotyczył tylko niektórych samochodów, innych zaś nie, i nic na ten temat nie było napisane. Za skarby świata człowiek nie wiedział, co właściwie robi i czy popełnia wykroczenie. Podpuszczona przez Marka, przestałam je szanować i moja psychika kierowcy zareagowała na to wielkim niezadowoleniem.

Benzynę kupowaliśmy wyłącznie żółtą, wysokooktanową, bo na pierwszym gatunku niebieskiej zawory waliły mi tak, że grzmot się rozlegał dookoła. Nabywało się ją na talony, tę żółtą, talony zaś znajdowały się w sprzedaży w miejscach niezwykłych i możliwie niestosownych. Rekord stanowił sklep rybny. Po co im w ogóle były te talony, pojąć nie sposób, bo w benzynie mogli się kąpać, a marnowali ją z lekceważeniem godnym podziwu. Stał facet ze szlauchem, napełniał bak, potem gapił się na coś i lał na ziemię, takie sceny oglądałam dziesiątki razy. Przypuszczam, że operowano talonami w ramach ogólnoustrojowej troski o człowieka...

Pompy z żółtą benzyną usytuowane były w odległości mniej więcej pięciuset kilometrów od siebie i pierwszym naszym zakupem były kanistry. Od tej ruskiej podróży zawsze już woziłam w samochodzie kanister z benzyną.

W Kijowie oczywiście oglądaliśmy zabytki, dzięki Helenie bez kolejki, ale za to wyłącznie od góry. Zbity tłum, łeb przy łbie, zasłaniał wszystko niżej. Nie narzekam, góra też prezentowała się atrakcyjnie. Między jednym a drugim obiektem turystycznym spytaliśmy, co się znajduje w tym takim szarym dwupiętrowym budynku, tuż koło grobu Mazepy.

- A to takie, nie wiem, czy was interesuje, muzeum, no... rękodzjełanła - odparła Helena. - Takie ludowe, artisticzne...

Interesowało nas, weszliśmy do środka, w mgnieniu oka straciłam przytomność umysłu i dostałam tak zwanego małpiego rozumu. Wyrzucona zostałam stamtąd jako ostatnia osoba, a i to jeszcze szukali mnie po zakamarkach, bo usiłowałam się ukryć, z nadzieją, że zamkną mnie tam na całą noc i będę mogła sobie powolutku, spokojnie, w upojeniu, oglądać eksponaty, zapamiętywać, a może nawet przerysuję. Aparatu fotograficznego przy sobie nie mieliśmy, a katalogami nie dysponowali.

Ceramika i drewno to była mięta, za to hafty i tkaniny...! W przekroju historycznym, poczynając od szesnastego wieku aż po czasy współczesne, wisiały tam i leżały osiągnięcia rękodzielnicze całego rejonu, połtawskie, mołdawskie, rosyjskie, ukraińskie, białoruskie, huculskie, szał i orgia...! Na słowa silić się nie będę, nie da się tych arcydzieł opisać, trzeba je zobaczyć. Od pobytu w tym muzeum zaczęłam haftować i zaraziłam moją matkę, która przypomniała sobie talenty z młodości.

I tam, w całym tym budynku, na dwóch piętrach, znajdowało się, oprócz nas, może ze sześć osób...

Kultura kulturą, a kłopoty z pożywieniem pojawiły się rychło. Helena pracowała, nie w obiadach widziała sens życia i nie zamierzaliśmy pod tym względem siedzieć jej na głowie. W zasadzie byliśmy samowystarczalni. Restauracje wprawdzie odpadały w przedbiegach, ale istniały sklepy spożywcze, w których zakupów dokonywał Marek, bo ja się szybko zbuntowałam.

Co do knajp, wszystkie, od czajni przy drodze aż do wytwornych lokali hotelowych, odznaczały się dwiema identycznymi cechami. Na kelnara czekało się trzy razy dłużej niż u nas w okresie najgorszych błędów i wypaczeń, zaś serwowane mięsko uparcie wymagało psa. No, można było jeść pielmienie i bliny... Ale trzy godziny na każdy posiłek to była strata czasu idiotyczna i daliśmy sobie z tym spokój od razu.

Sklepy spożywcze zaś z reguły dostarczały doznań upojnych. Śmierdziały nieziemsko. Paliłam papierosy, doskonały węch straciłam już dawno, mimo to żołądek łomotał mi o zęby. I nie tylko we wnętrzu sklepu, już samo przechodzenie obok wymagało samozaparcia, bo czarowny aromat buchał z drzwi i wzbogacał powietrze wokół. Usiłowałam wstrzymywać oddech, ale jak długo można...? Nie do pojęcia było, że wrażliwy na wonie Marek w ogóle to wytrzymywał, chyba sił mu dodawała miłość do ustroju, mało, że wchodził do owych przybytków, to jeszcze przedłużał pobyt w nich, domagając się opakowań. Nie wiem, za kogo był uważany, ale doprowadził do tego, że na sam jego widok ekspedientki z paniką w oczach wyrywały spod lady jakieś papierki.

Ludność miejscowa takich głupich wymagań nie miała. Z wielkim zainteresowaniem przyglądałam się, jak dziewczyna upychała po kieszeniach nabyte w sklepie czereśnie, jak facet niósł za zadnie nogi dwa kurczaki luzem, jak drugiemu wypadało z rąk kilo śledzi z beczki, owiniętych w strzęp makulatury rozmiaru, uczciwie i bez przesady, kartki z zeszytu. Co za cholera jakaś, dlaczego ten ustrój tak nie lubił opakowań...?

I w tym wszystkim mieli doskonały chleb i rybki w puszkach, jakich nigdzie poza Związkiem Radzieckim nie jadłam. Skumbria w oliwie, poezja...! Mieli także żółty ser i słodycze. Pod koniec pobytu postanowiliśmy zrobić u Heleny kolację, długo szukaliśmy czegoś, co by wyglądało estetycznie, zarazem będąc jadalne, i w rezultacie kolacja składała się z dwóch tortów i wytrawnego wina.

Owoce też były, ale objawiły się w drodze na Krym, więc zajmę się nimi we właściwej chwili.

Na razie ruszyła epopeja toaletowa.

Na pierwszy wstrząsający wychodek trafiłam w kijowskim ogrodzie zoologicznym. Jak wiadomo, im wyższa kultura, im więcej człowieczeństwa w narodzie, tym właściwszy stosunek do zwierząt. Gdybym z tego miała wnioskować, człowieczeństwa odmówiłabym im całkowicie, pozostawię zatem ten temat odłogiem i będę się trzymać urządzeń teoretycznie sanitarnych.

W ogrodzie zoologicznym znajdowało się urocze pomieszczenie, do którego dostęp zagradzały zwały papieru, powiedzmy, że toaletowego, używanego. I nie tylko papieru. Dalej były kolejowe łapy w kabinkach, zaopatrzonych w drzwi do pasa, wahadłowe, jak w wejściu do saloonu na Dzikim Zachodzie. Kanalizacji to nie miało. Zainteresowałam się zagadnieniem dziko i zachłannie, kilka wyjaśnień usłyszałam od razu, a na końcu wyciągnęłam wnioski. Nie omieszkam ich zaprezentować we właściwej chwili.

Pod ogrodem zoologicznym nas okradli. Dostali się do samochodu, siłą opuszczając szybę i psując kołowrót do zamykania, i rąbnęli z tylnego siedzenia teczkę Marka, bardzo wypchaną.

Spodziewali się w niej zapewne skarbów, tymczasem zawierała apteczkę i jedyną pociechę dla złodziei mógł stanowić spirytus salicylowy, który przypuszczam, że wypili. No i składany parasol, przedmiot ceniony wysoko. O kradzieży nie zawiadomiliśmy żadnych władz, bo nazajutrz zamierzaliśmy wyjechać, a dochodzenie zatrzymałoby nas na miejscu jeszcze ze dwa tygodnie, nie dając zresztą żadnego rezultatu.

Na Krym podążyliśmy prawie równocześnie z Heleną. "Prawie" oznaczało różnicę jednej doby, jej wołga nie była jeszcze gotowa. Remontem pojazdu zajmowała się osobiście Irina, kuzynka Heleny, z zawodu kierowca i mechanik samochodowy, Helena zaś z tryumfem pochwaliła się swoją przezornością. Wracając z Polski, przywiozła olbrzymią ilość pornografii w postaci breloczków, długopisów i tym podobnych dyrdymałów, nabywanych na bazarze Różyckiego.

Wyłącznie ten towar pozwolił im obu, jej i Irinie, uzyskać pomoc ludzką przy remoncie i zdobyć części zamienne, bez pornografii samochód byłby w proszku. Wymagał jeszcze wykończenia tapicerki, Irina obiecywała jeden dzień, umówiliśmy się na trasie i ruszyliśmy na razie sami.

Zdaje się, że najpierw trafiliśmy na renklody. Baby siedziały przy szosie z koszykami owoców, zatrzymałam samochód, poszliśmy kupować. Zielone były jakieś, z powątpiewaniem nabyliśmy kilogram i spróbowaliśmy od razu, wracając do samochodu na drugą stronę szosy. Po czym jak rażeni piorunem zawróciliśmy, popędziliśmy z powrotem do bab i dokupiliśmy jeszcze dwa kilo.

Po renklodach pojawiła się morwa. Drzewa morwowe rosły po obu stronach szosy, zbierało się owoce za pomocą podłożenia płachty i potrząśnięcia gałęziami. Jadałam już morwę, bardzo lubiłam, czegoś podobnego jednak nie mogłam się spodziewać, jakaś ambrozja, a nie zwykłe owoce, cała byłam nimi upstrzona, bo leciały z góry i rozmazywały się człowiekowi na głowie, plecach i gorsie. Marek przeżywał chyba dreszcz szczęścia, bo już miał przed sobą perspektywę obfitego prania.

Nie jechałam wyznaczonymi trasami, Charków był nam potrzebny jak dziura w moście. Od Heleny uzyskałam informację, jak mam skrócić drogę i ścinając ostry dziób, pojechać przez Karłowkę wprost do Krasnogradu. Informacja była może nieco mglista.

- Tam nie ma drogowskazu - powiedziała z troską. - Za Połtawą skręcisz koło takiego dużego krzaka...

Duże krzaki rosły bujnie wzdłuż całej trasy, a jednak, ku własnemu zdumieniu, trafiłam. W Karłowce był hotel, w którym najpierw nie chcieli nas przyjąć, bo nie mieliśmy delegacji służbowych, a potem za trzy ruble i sześćdziesiąt kopiejek dali normalny pokój z łazienką i toaletą. Helena z Iriną oraz Igorem pojawili się o poranku. Igor, syn Heleny, wówczas dwunastoletni, był chłopcem do tego stopnia grzecznym, że prawie się go nie zauważało, czasem tylko stawał się odrobinę kompromitujący. Dyplomacja dziecku była obca, jawnie dziwił się, po co mu prysznic...

Dalej znów ruszyliśmy różnie, bo jednak oni musieli się trochę przespać, a myśmy zwiedzali po drodze, co nam pod rękę wpadło.

Diabli nas ponieśli nad Morze Azowskie, do Gleniczewska, i to już zaczęło być COŚ. Znów hotel i pokój z łazienką za dwa ruble i czterdzieści kopiejek i w tym hotelu śmierdziało.

Imponująco i przeraźliwie, jeszcze gorzej niż w sklepach, z tym że nie rybami, a jajkami.

Naukowo mówiąc, siarkowodorem. Aromat był to upiorny, zniechęcał do oddychania, zaczęliśmy robić różne sztuki, otwieraliśmy okna, spuszczaliśmy wodę, odkręcaliśmy krany, bo może to śmierdzące zejdzie, wszystko bez skutku. Śmierdziało także dookoła i wreszcie Marek przypomniał sobie, iż nie są to zbuki z łońskiego roku, tylko prawdziwy siarkowodór. Jakieś źródła tam istnieją, jakieś zakłady przemysłowe, coś z tym robią i nie ma siły, śmierdzieć musi.

No dobrze, musi to musi, człowiek potrafi przywyknąć do wszystkiego. Pojechaliśmy na plażę.

Tłum wielki zebrał się wokół, bo stanowiliśmy sensację, innostrańcy tam nie bywali. Ruski naród serdeczny, zaprzyjaźnili się z nami wszyscy, jeden Sybirak opowiadał, zmartwiony, że w wieku czterdziestu lat przeszedł na emeryturę, bo taki przepis, zdrów jest jak byk i pełen sił, nie ma co robić i posiada za dużo pieniędzy. Na Syberii się dobrze zarabia. Co on ma za to kupować?

Przydział na samochód odpada, bo już raz w życiu dostał, daczę wybudował dawno, no, pierścionki dla żony nabywa spod lady...

Morze Azowskie składa się z soli i meduz. Wielkie, twarde, sprężyste, zalegały warstwami i trzeba je było rozkopywać, żeby wejść dalej w wodę. W celu zanurzenia się do pasa należało przejść więcej niż pół kilometra, bo płaskie dno ciągnęło się w nieskończoność. Po trzech takich spacerach w gęstym roztworze soli nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Oceniłam miejscowość jako raj dla matek z dziećmi, żadne się nie utopi, choćby się nawet uparło, a do tego będą chyba nieźle zakonserwowane.

Spędziwszy tam jeden dzień i jedną noc, wróciliśmy na właściwą trasę. Na skrzyżowaniu z główną szosą gliny już na nas czekały. Pogawędkę mogę podać tylko fonetycznie.

- A wy z kuda? - spytali surowo.

- A my z Gienicziewska - przyznaliśmy się bez oporu.

- A pacziemu wy w Gienicziewsku? Tam innostrańcom nie lzia!

- A nam lzia! - odparliśmy dumnie, prezentując wizy z obfitością zezwoleń.

Miały te wizy magiczną moc. Gliny obejrzały je dokładnie, także do góry nogami, zwróciły, po czym wszyscy chłopcy zasalutowali grzecznie, życzyli szczęśliwej podróży i wyjawili, że czekali tu na nas specjalnie, bo ktoś z tej zaprzyjaźnionej plaży doniósł, iż plączą się tam jednostki podejrzane.

Zaraz, chwileczkę, już widzę, że zgubiłam kolejność wydarzeń. Zapomniałam napisać o świni i o Dniepropetrowsku.

Gdzieś po drodze z Kijowa na Krym zirytowały te ich zakazy i uparłam się sprawdzić, dlaczego piękna, asfaltowa szosa, wiodąca dokądś w dal, jest zamknięta dla ruchu. Co tam mają na końcu, że zabraniają jechać, ośrodek wojskowy, obóz koncentracyjny, kopalnię złota, tajemnicę jakąś, krew w żyłach mrożącą...? Skręciłam, pojechałam, Marek nie protestował.

Szosa szła prosto wśród ornych pól. Dookoła, aż po horyzont, nie było ani jednego zabudowania, nawet szopy, nic kompletnie, najmniejszego śladu obecności ludzkiej, poza uprawną roślinnością, która sama się nie uprawiała. Na siedemnastym kilometrze ujrzałam nagle istotę żywą, mianowicie wielką świnię, która szła sobie poboczem w tym samym kierunku co ja.

Przyhamowałam, oczom nie wierząc. Skąd, na litość boską, w takim miejscu wzięła się samotna świnia, ile kilometrów to zwierzę przeszło, nie była chuda, skąd, wypasiona i w doskonałym stanie. Nie zwracała na mnie żadnej uwagi, maszerowała bez pośpiechu, na zupełnym bezludziu, zadowolona z życia.

Po dwudziestu pięciu kilometrach szosa skończyła się kartofliskiem. Niczego więcej tam nie było, koniec asfaltu i dalej redliny. Zawróciłam, po drodze stwierdziłam, że świnia idzie dalej, i ogłuszona nieco, zrezygnowałam z odkrywania tajemnic Związku Radzieckiego.

W Dniepropetrowsku zatrzymaliśmy się na chwilę, bo Marek chciał się zorientować, czy nie odnajdzie śladów jakiegoś krewnego, który już po wojnie w tej okolicy egzystował. Nie zorientował się w niczym, bo był to, i zapewne jest nadal, okręg przemysłowy. Po kwadransie, uduszona prawie na śmierć, oznajmiłam wielkim głosem, że człowiek ma prawo ratować życie i odjeżdżam stąd bez względu na wszystko. Powietrza nie było tam wcale, wyłącznie cuchnąca zawiesina, ograniczająca widoczność do dwudziestu metrów. Nasz cały Górny Śląsk to istny raj różami pachnący, w porównaniu z tym ruskim piekłem. No tak, troska o człowieka pracy...

Po kawałku, ale w dość szybkim tempie, docierało do mnie monstrualne łgarstwo, na którym ten cały interes był oparty. Takiego ohydnego oszustwa, tak obrzydliwie załganego ustroju nie było w dziejach świata, a specjalnie to potem sprawdzałam. Ten Lenin musiał być nienormalny...

Takiego drobiazgu jak burza nie będę już eksponować, z ustrojem nie miała nic wspólnego, aczkolwiek w pełni była godna rozmiarów kraju. Z Heleną znów umówieni byliśmy na jakimś wielkim skrzyżowaniu, zdołałam tam dojechać, po czym już tylko czekałam, w podziwie oglądając zjawisko atmosferyczne.

W Simferopolu znów pojawiły się owoce. Miałam czerwone obuwie i nogi, bo w wiśniach brodziło się po kostki, leciały z drzew, nikogo nie obchodziły, nikt się nimi nie zajmował, myślałam, że jest to normalna klęska urodzaju, ale Helena zapewniła mnie, że tak bywa co roku.

Przypuszczam, że komentarzem do tej ekonomii można by wypełnić całe dzieło naukowe.

Dojechaliśmy wreszcie do Jałty, a stamtąd do Mischoru, gdzie znajdowała się ta jej podwójna dacza. Dobiliśmy na miejsce wieczorem i okazało się, że dla nas pokój jest, owszem, czeka, ale poza tym nie ma już miejsca na ani jedną osobę. W zapraszaniu gości Helena opamiętania nie miała żadnego, nawet dach był zajęty, obie z Iriną spały w samochodzie.

Co gorsza, w planach były jeszcze cztery sztuki, które miały przyjechać nieco później.

Jackiewiczius z ambasady z synem i niejaka pani Stefania z siostrą z Warszawy. W sprawy organizacyjne wolałam się nie wdawać, bo nie czułam się na siłach przeciwdziałać szaleństwom Heleny i uciekłam nad Morze Czarne.

Przyjrzałam mu się z wielkim zainteresowaniem. Cały brzeg morski składał się z ogrodzonych fragmentów, tworzących obiekty ekskluzywne. Były tam plaże dla dostojników państwowych, plaże dla dostojników partyjnych, plaże dla zasłużonych działaczy, plaże dla młodzieży komsomolskiej, dla przodowników pracy, dla działaczy kultury i diabli wiedzą, dla kogo jeszcze.

Dopiero na samym końcu znajdowała się dzika plaża dla zwyczajnej swołoczy. Helena z zapałem proponowała nam karty wstępu, gdzie zechcemy, zapewniała, że załatwi je bez trudu. Zdążyłam się już połapać w sytuacji i podziękowałam; grzecznie i zgryźliwie.

- Mam gdzieś karty wstępu. Nie zawracaj sobie głowy, musiałabym zgłupieć do reszty, żeby się tam pchać.

Rzecz polegała na tym, że owe eleganckie plaże i miały drobny mankament. Od drugiej do czwartej stawały się nieczynne, wyganiano naród i zamykano obiekty. Na własne oczy widziałam, jak gruba cieciowa w białym fartuchu przeszukiwała zakamarki, zaglądała pod ławki, czy jej się tam gdzieś jaki podlec nie utaił. Nie miałam chęci być wyganiana i spokojnie chodziliśmy na plażę dla swołoczy, czynną bez przeszkód dzień i noc.

Tą plażą dla swołoczy osobiście naraziłam Związek Radziecki na duże koszty.

Obiekty poodgradzane były od siebie na lądzie i niskimi płotkami, w morzu zaś falochronami, wchodzącymi daleko w głąb wody. Na dziką plażę szło się najpierw duży kawałek zagrodzonym brzegiem, potem dopiero schodziło w dół i trzeba było cofnąć się ze sto metrów. Któregoś dnia wybieraliśmy się już do domu. Nagle stwierdziliśmy, że nie chce nam się latać tam i z powrotem, postanowiliśmy zatem pójść wprost, przez plaże dla zasłużonych, po falochronach. Wyjdziemy, to dobrze, a jak nie, najwyżej kupimy sobie lody i wrócimy jak zwykle.

Poszliśmy, przeszkód żadnych nie było, a na końcu przy otwartej furteczce siedziała cieciowa, powiedzieliśmy "do swidania" i opuściliśmy morski brzeg. Spodobała nam się ta droga.

Nazajutrz uczyniliśmy to samo, ale warunki uległy zmianie, cieciowej nie było, a furtka okazała się zamknięta.

Zamknięta to zamknięta, dwa niskie płotki, wielkie mecyje. Kiedy przełaziliśmy przez drugi, cieciowa już leciała, gruba, zziajana, w rozpiętym fartuchu, zapewne jeszcze nigdy w życiu nie wracała w tym tempie na swoje stanowisko pracy. Nie czekaliśmy na nią, sforsowawszy bez trudu ogrodzenie, poszliśmy zwyczajnie do domu.

Teraz będę wyjątkowo ścisła i dokładna. Następnego dnia zeszliśmy na plażę za kwadrans jedenasta, o dziesiątej czterdzieści pięć przed południem, i widok objawił się nam następujący:

Ekipa robocza wbijała właśnie w morskie dno piąty kolejny słup. Cztery już stały, a pomiędzy trzema pierwszymi rozciągnięta była siatka trzymetrowej wysokości, odgradzająca nieodwołalnie dziką plażę od tych ucywilizowanych. Reakcja władz na nasz stosunek do płotków okazała się błyskawiczna.

Za którymś powrotem postanowiliśmy dla odmiany zjeść obiad w ogromnej restauracji ogródkowej, którą mieliśmy po drodze. W furtce stała kolejka, nie wiadomo do czego, bo wewnątrz widać było wolne stoliki. Usiedliśmy przy jednym, nadleciała kelnerka i oznajmiła, że nie wolno siadać, dopóki nie jest sprzątnięte, a w ogóle to chyba widzimy, że stoi kolejka.

Idiotyzm. Zrezygnowaliśmy z obiadu, poprzestając na posiłku w domu.

Nazajutrz jednak znów nas zaczęło korcić. Kolejka w furtce nie stała, wszystkie stoliki były zajęte, ale przy kilku znajdowały się wolne miejsca. Spytaliśmy, grzecznie, czy możemy się dosiąść, a proszę bardzo, ruski człowiek nie miał zastrzeżeń. Nadleciała kelnerka z krzykiem, że nie wolno się dosiadać. Jezu, i co za kraj...! Szlag mnie trafił, bo byłam głodna, i zażądałam kierowniczki.

Przyleciała kierowniczka. Pięknym polsko-ruskim językiem wygłosiłam do niej całe przemówienie.

- Czto eto takoj? - spytałam z ognistą furią. - My innostrańcy, my turisty, my chaczieli pakuszać, tu nie lzia, tam nie lzia, co to ma być, do ciężkiej cholery?! Co to jest, restauracja czy więzienie?! Kak u was można zjeść obiad?! Wtaroj dzień pakuszać nie lzia!!!

- Adin mamient - odparła na to pośpiesznie i łagodząco. - Nicziewo, adin mamient...

Chwyciła nas za ręce i zaprowadziła pod pergolkę, osłoniętą ścianką zieleni, gdzie stały dwa stoliczki. Wezwała kelnerkę, mówiącą po polsku. To się nazywało: pełna równość i demokracja...

Obsłużeni zostaliśmy błyskawicznie, co oczywiście nie znaczy, że mięso dało się zjeść. Co oni wyprawiali z tym mięsem i dlaczego, na litość boską, z takim uporem przyrządzali je na twardo...?

Opowiedzieliśmy o wydarzeniu po powrocie do domu i Jackiewiczius, który już zdążył przyjechać, ogromnie się wzruszył.

- To ja jutro idę z wami - oznajmił stanowczo.

- Będę udawał Polaka i może też mi się uda zjeść obiad.

Zabrał syna, człowieka zresztą dorosłego, zabronił mu się odzywać i pod pergolkę zostaliśmy zaprowadzeni wszyscy razem. Kelner tym razem był zwyczajny, nie poliglota, mówił po rusku, Jackiewiczius twardo mówił po polsku, po rusku nie umiał, i dziwne mogło się tylko wydawać, że tak doskonale wszystko rozumie. Obiad, w każdym razie, udało nam się zjeść normalnie, bez tych osobliwych szykan.

Krótko po naszym przyjeździe objawił się znów donosiciel. Dość niezwykłe było to ich donosicielstwo, odbywało się jawnie. Przychodził taki do delikwenta i komunikował, iż doniósł na niego, ów obszczekany zaś miał obowiązek bić się w piersi ze słowy: "Ty charoszyj czieławiek, ja swołocz, ubij mienia". Do Heleny też przyszedł, informując, iż doniósł na nią, jakoby nielegalnie przetrzymywała u siebie cudzoziemców, to znaczy nas. Helena odparła na to dumnie i z triumfem, iż znajdujemy się u niej legalniej niż ona sama, po czym wieczorem, wszyscy razem piliśmy w altanie kradzione wino, dostarczone przez donosiciela.

Rewolucja, którą zapoczątkowałam w kiosku spożywczym, została szybko stłumiona. Stałam w ogonku po razowy chleb, ekspedientka zaś załatwiała jakieś swoje sprawy od tyłu. Zgłosiłam protest, co jest, do pioruna, ekspedientka ma obsługiwać klientów, a nie odbywać konferencje z osobami postronnymi na zapleczu! Ucieszyło mnie społeczeństwo, wielce oburzone na moje uwagi, bo jakże to, my się byczymy na urlopie, a ona przecież pracuje! Fakt, że źle pracuje, jakoś do niech nie docierał i powolutku zaczęły mi się podnosić włosy na głowie.

No i wychodki... W Jałcie zrozumiałam wreszcie ów album z domami kultury, oglądany przed laty. Dobrze widziałam i zgadzało się wszystko. sanitariatów nie mieli naprawdę.

Napisałam już o tym w utworze pod tytułem Zbieg okoliczności, ale mogę powtórzyć. Otóż w Jałcie publiczny wychodek istniał jeden, co sprawdziłam porządnie, należał do teatru, i mieścił się na zewnątrz, w ogrodzie, miał postać drewnianej budy i był zabity deskami na krzyż. Oprócz i tego w plenerze spotkałam jeszcze jeden, na terenie i wypieszczonego parku kultury, budowla stanowiła coś w rodzaju rozbudowanej sławojki i nie tylko nie była zabita deskami, ale w ogóle nie posiadała żadnych drzwi.

Upiorny papier toaletowy, konsystencją zbliżony do szmergla, nawet bywał i dekorował wszystko. Używany, rzecz jasna... Wysypywał się z ustawionych gdzieniegdzie drucianych koszy, tonęła w nim każda restauracja, każde miejsce, przeznaczone na sanitariat, wrażeń, jakich dostarczał, nie muszę chyba opisywać. Mógł człowiekowi obrzydzić ten cały kraj doszczętnie.

W wyciągnięciu wniosków dopomogła mi plaża, a ściśle biorąc, absolutny zakaz przynoszenia na nią ze sobą czegokolwiek do jedzenia.

Otóż, na moje oko, brak drzwi w wychodkach był fragmentem akcji antyszpiegowskiej. Nie będzie się ta świnia mogła zamknąć, odizolować i wrzucić mikrofilmu do rezerwuaru, nie będzie mogła w ogóle zrobić nic, wszyscy wszystko widzą, żadnych ułatwień dla szpiegów! A druga świnia nie zdoła tego mikrofilmu wyjąć. Nie mówiąc już o tym, że wszelka chęć odosobnienia musi być podejrzana.

Co do papieru toaletowego natomiast, to miał on ścisły związek z zakazami plażowymi i brał się z założenia, że społeczeństwo to bydło i umysłowo pozostaje na bydlęcym poziomie.

Pierwszy sygnał pojawił mi się już przed laty, w Bułgarii. Nie ma sposobu wyjaśnić pewnych rzeczy na przykład krowie i tak samo nie wyjaśni się ludziom, czego nie należy wrzucać do sedesu. Owe rzekomo zbyt małe przekroje rur kanalizacyjnych osobiście uważam za kretyństwo przygnębiające, jeżeli okazały się zbyt małe, czemuż ich, do wszystkich diabłów, nie zmienili?

Po cholerę ciągle robili takie same, powtarzając błąd w nowym budownictwie? Słowa prawdy w tym nie ma, rury mieli normalne, ale naród mógłby tam wrzucać wszystko, od kości z tej rąbanki poczynając, a na połamanej szafie kończąc, i co by z tego wynikło? Same kłopoty!

Z plażą było to samo. Nie wyjaśni się motłochowi, że papier, butelki, skorupki po jajkach, kości z kurczaka, łupiny fruktów różnych oraz inne pozostałości pożywienia to nie jest akurat to, co powinno zdobić morski brzeg. A gdyby śmiecili i zostawili po sobie chlew, kto miałby sprzątać? Na ile zdołałam się zorientować, usługi stanowiły rodzaj hańby i żadna z tych potęg, piastujących władzę w furteczkach, za skarby świata nie zgodziłaby się na takie upokorzenie!

Każda cieciowa była dyktatorem i rządziła społeczeństwem. Scenę w jakimś muzeum archeologicznym oglądałam wzrokiem osłupiałym i usiłowałam zrozumieć, co widzę, a nie było to łatwe. Wisiała tam na wprost wejścia wielka tablica informacyjna. Stanowiła rodzaj mapy, a różnokolorowe światełka na niej wskazywały, co, gdzie i kiedy znaleziono. Wszedł chłopak, może dwudziestoletni, zbliżył się do tablicy, zapalił ją i zaczął się w skupieniu przyglądać.

Nadleciała cieciowa, jak zwykle gruba ropucha w białym fartuchu, chyba specjalnie dobierali je figurą, i rzuciła się na niego z pyskiem jak krokodyl, bo nie wolno dotykać obiektów muzealnych. Chłopak usiłował wyjaśnić, że chciał zobaczyć tablicę, uzyskać jakąś informację, zorientować się w znaleziskach, niczego nie dotykał, zapalił tylko światełka. Nie pomogło, ropucha popędziła po wsparcie i wróciła z panią kustosz, identycznej tak postury, jak umysłowości. Dwie harpie runęły na chłopaka z jazgotem i pazurami, nie wytrzymał nawałnicy, dał spokój wiedzy i uciekł.

Związek Radziecki zaczął mi się wówczas wydawać przerażający śmiertelnie.

Z wychodkami, zwracam uprzejmie uwagę, jeszcze nie skończyłam i nadal w nich siedzę.

Przypomniał mi się jeden nasz, w porównaniu z ruskimi niewątpliwie cudownie piękny, ale posiadający cechy oryginalne. Znajdował się w obiekcie zabytkowym, gdzie jedna moja przyjaciółka uczestniczyła w jakiejś konferencji, chyba bibliotekarzy. Zwizytowała toaletę, w ogromnej sali, na środku, na podwyższeniu, niczym tron, stał sobie sedes, dookoła zaś, w trzech ścianach, widniało sześcioro drzwi. Nie było wiadomo, czy są zamknięte i od której strony, a ręką do klamki sięgnąć się nie dało. Przypominam, iż nie był to podrzędny dworzec kolejowy, tylko miejsce, kulturą na wszystkie strony tryskające.

Przychodzi mi właśnie do głowy, możliwe, że rychło w czas, iż miniony ustrój, nie wiadomo, dlaczego zwany komunistycznym i chyba lepiej do niego pasuje dyktatura proletariatu... ostro i konsekwentnie zmierzający do zbydlęcenia społeczeństw, sprawę urządzeń sanitarnych traktował jak czynnik wspomagający. W końcu świni albo krowie jest wszystko jedno...

Helena łazienki miała jeszcze nie wykończone, ale komórki z prysznicem można było używać. Ciepła woda leciała ze zbiornika na dachu. Wychodek natomiast...

No dobrze, napiszę po kolei, najpierw okoliczności towarzyszące. Helena miała zarządczynię, niejaką Szurę. Była to zdecydowanie przechodzona kurtyzana w średnim wieku, pełna ognia i wigoru. Występowała na ogół w stroju dwojakim, albo suknia do ziemi i wielki kapelusz, albo kostium bikini. Szczupła nie była, o nie, za to nader uwodzicielska, co stanowiło jeden element wydarzenia.

Drugim był wychodek, stojący luzem w zieleni, ale skanalizowany. Drzwi miał, kompletne, tyle że nie było w nich haczyka i nijak się nie zamykały. Tuż przed przyjazdem Jackiewicziusa zdenerwowana Helena kazała przykręcić haczyk, co zostało wykonane, z tym że do zamykających manipulacji nikt miejscowy nie był przyzwyczajony. No i pod koniec pobytu zaprzyjaźniony już z nami Jackiewiczius zwierzył nam się, że jego syn miał straszne przeżycie.

Udał się mianowicie do owej toalety i otworzył drzwi bez przeszkód, w środku zaś siedziała Szura, której użycie haczyka nawet na myśl nie przyszło. Uśmiechnięta i nastrojona ogromnie towarzysko. Syn Jackiewicziusa najpierw zmartwiał, potem zaś, cofając się gwałtownie, wymamrotał:

- Izwinitie, pażałstia...

- Nicziewo, nicziewo - odparła na to Szura zalotnie, zachęcająco kiwając głową.

Syn Jackiewicziusa, osobnik blisko trzydziestoletni, poczuł się tym tak wstrząśnięty, że popędził do ojca i wypłakał mu swój wstrząs na łonie. Wyjaśnijmy przyczyny, dla których zamknięcie nie było używane, rozwiązując Jackiewicziusowi zagadkę, przez co doznał dużej ulgi.

Przedtem nabrał obaw, iż dama stosuje taki rodzaj aktywnego podrywania i bał się tam pójść.

Odwoziłam go do Symferopola na samolot i po drodze znów przytrafiała się osobliwość.

Wstąpiliśmy do knajpy na obiad. Była to elegancka restauracja papierem toaletowym zawalona jak każda, ale akurat nie w tym rzecz. Kelner nawiązał z nami pogawędkę, ucieszył się, że jesteśmy z Polski i poprosił o przysługę. Miał u nas kumpla, z którym stracił kontakt, adres znał, zdaje się, że także numer telefonu, chciał ten kontakt na nowo nawiązać, przy okazji posyłając mu butelkę wódki. Proszę bardzo, nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń. Z wdzięczności przyniósł nam butelkę wina na koszt firmy, tego wina nie wypiliśmy od razu i okazało się to okropnym błędem. Sama się do niego przyczyniłam. Prowadząc samochód, nie używałam alkoholu, wygłupiłam się przez praworządność. Zabroniłam otwierać flachę, bo do ust nie wezmę, a niby z jakiej racji mam być pokrzywdzona, w rezultacie otworzyliśmy ją dopiero w domu, wieczorem.

Wino nazywało się "Aksamit Ukrainy" i w pełni na swoją nazwę zasługiwało. Czerwone wytrawne.

Piłam różne wina, włoskie, francuskie, hiszpańskie, lubię wytrawne, ale takiego arcydzieła, muszę przyznać, w ustach nie miałam. Fantazja nie wino! Chcieliśmy koniecznie kupić tego więcej, przywieźć zapas do kraju, myśleliśmy, że dostaniemy bez problemu, tymczasem chała, szukaliśmy wszędzie po drodze, w sklepach i restauracjach, bez rezultatu. Nikt nie słyszał o "Aksamicie Ukrainy", a w końcu piłam to osobiście i miałam pewność, że istnieje. Do dziś dnia nie rozumiem zjawiska, niemożliwe przecież, żeby taki duży kraj wyprodukował jedną butelkę wina, którą dysponował wyłącznie kelner na Krymie! Gdybyśmy poznali jakość napoju od razu, spytalibyśmy go, skąd się to bierze.

Pomijam już fakt, że nie znam innego państwa, w którym człowiek dostawałby wino w prezencie od kelnera w knajpie...

Helena, jak już mówiłam, wariatka doskonała, postanowiła pokazać nam Panoramę Sewastopolską. Wzbronione to było absolutnie, Sewastopol w zeszłym wieku występował jako port wojenny i noga innostrańca nie miała prawa tam stanąć. Nawet prom przepływał obok tylko w nocy i w odległości kilometra od brzegu, jeśli zaś ktoś miejscowy chciał się zaokrętować, względnie wysiąść, transportowano go łodzią. Czysty obłęd. O nas w ogóle nie mogło być mowy.

Helena jednakże zdecydowała się zaryzykować. Kazała nam tylko trzymać gęby zamknięte i nie odzywać się ani słowem, pojechaliśmy jej wołgą, z Iriną. Nie pchałam się specjalnie do Panoramy Sewastopolskiej, nie miałam pojęcia, co to jest, wiedziałam, że istnieje i tyle. Może nawet jechałam trochę niechętnie, a już z pewnością bez zapału.

Warunki atmosferyczne wyprowadziły mnie z równowagi do reszty. Znajdowałam się na Krymie, pojechałam w letniej kiecce, nie biorąc żadnego sweterka, po czym cztery i pół godziny czekaliśmy pod wiatą z przeciekającym dachem, na dzikim wichrze i w potokach ulewnego deszczu. Zaciskałam zęby, żeby się przypadkiem nie odezwać, i o mało mnie szlag nie trafił, a gdzie miałam w owych chwilach kulturę i sztukę, lepiej nie mówić.

Po czym obejrzałam Panoramę i uroczyście oświadczam, że warto było czekać nawet i trzy razy dłużej. Oni musieli chyba upaść na głowę, żeby takie arcydzieło ukrywać przed światem!

Jak dotąd nie spotkałam u nas ani jednej osoby, która by to oglądała, i możliwe, że wiedza o Panoramie Sewastopolskiej nie jest rozpowszechniona. Na wszelki wypadek napiszę to, co słyszałam od Heleny i co zrozumiałam z gadania przewodnika.

W czasie wojny Stalin kazał to dzieło sztuki uratować. Zrobiono zdjęcia, dokonano szczegółowej inwentaryzacji, rozmontowano całość i załadowano na siedemnaście krążowników.

Z tych siedemnastu krążowników ocalały dwa. Po wojnie Stalin polecił dzieło odtworzyć, bo szczęśliwie ocalała także inwentaryzacja. Z całego Związku Radzieckiego wydłubano dwudziestu siedmiu najlepszych malarzy-realistów i oznajmiono im, że wrócą do domu, jak Panorama Sewastopolska odzyska pierwotną postać. Wrócić do domu widocznie chcieli, bo postarali się rzetelnie.

Obchodziło się ją dookoła po galeryjce. Rzeźba, martwa natura i malarstwo przemieszane zostały ze sobą tak dokładnie, że przez chwilę zastanawiałam się, czy zaprzęgnięte do wozu konie przypadkiem nie są żywe. Zważywszy bezruch, uznałam, że jednak zaliczają się do obrazów.

Całość stanowiła arcydzieło, dech zapierające. Ocalałe na tych dwóch krążownikach kawałki umieszczone były oddzielnie, w korytarzach niżej. Jest w tej Panoramie fragment, gdzie dziewczyna, niejaka Dunia Ukrainka, postać historyczna, znana z wojny krymskiej, podaje klęczącemu żołnierzowi wodę w cebrzyku. Dwa cebrzyki ma na nosidłach, odwrócona jest prawie tyłem, ręką czyni lekki ruch, podsuwając mu naczynie. W korytarzu na dole wisi obraz, na którym owa Dunia widoczna jest tylko do kawałka pleców, nosiłki widać i ramiona, tył głowy i kawałek policzka, i z tej drobnej cząstki można niemal odgadnąć całą resztę, czuje się ruch ręki, prawie wiadomo, że tam musi klęczeć pijący wodę żołnierz! Różne muzea oglądałam, na sztuce mogę się nie znać, ale to jest genialne!

A do tego jeszcze ich przewodnicy...! Co za kraj cholerny, mieścić w sobie takie okropieństwa i takie osiągnięcia! Przewodnicy też stanowili dzieło sztuki, mówili językiem tak pięknym i czystym, że prawie wszystko rozumiałam, w zafascynowaniu gapiłam się na takiego jednego do tego stopnia, że w końcu zaczął mówić do mnie. Uświadomiłam to sobie dopiero po długiej chwili i wpadłam w popłoch, nie daj Boże jeszcze się do mnie odezwie wprost i co niby mam wtedy zrobić?! Udawać niemowę...?! Zeszłam mu z oczu, kryjąc się za ludźmi, i dotrwałam do końca, nie rozpoznana jako wróg.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy na obiad. W owym miejscu, w samym środku gór, znajdowały się trzy elementy: mała cerkiewka w remoncie, zastawiona rusztowaniami, ruiny strażnicy turecko-tatarskiej i restauracja. Szosa piękna, ale komunikacji żadnej, można przyjeżdżać samochodami albo przyjść piechotą i na własne oczy widziałam turystów z plecakami, maszerujących ku knajpie.

Restauracja mnie znów ogłuszyła. Wielkie okno w półkole, widok z niego aż do morza na horyzoncie, stoły z blatami z jednego pnia drzewa, wypisz wymaluj takie talerzyki, jakie chciałam odciąć od świerka na bindudze, tyle że nieco większe, o średnicy prawie półtora metra, kelner w czarnym garniturze, w białej koszuli, z serwetką przez rękę, wprost Europa! Muchy pod szyją mu brakowało.

Podano baraninę. Skrzywiłam się nieco, bo nie lubię baraniny, po czym sama zbaraniałam. To nie była żadna baranina, to w ogóle nie było mięso, to była poezja, rozpływająca się w ustach, w życiu czegoś podobnego nie jadłam, a już na pewno nie spodziewałam się w kraju rąbanki dla psa. Zamówiliśmy jeszcze coś, trójkątne nadziewane pierogi, okazało się tego za dużo, przeszło połowę zabraliśmy do domu, piliśmy wino i napój firmowy. Siedziało nas tam pięć sztuk, Helena, Igor, Irina i my obydwoje, i za tę ucztę zapłaciliśmy niecałe piętnaście rubli. Matko jedyna moja, co za kraj...! Z drugiej zaś strony...

Spodobało nam się na tym Krymie i chcieliśmy zostać tydzień dłużej. Oczywiście należało załatwić to z władzami, coś przedłużyć, nie pamiętam już co, wizy. jako takie, czy tylko zezwolenie na pobyt w Mischorze. Komunikat, że chcemy posiedzieć dłużej, bo nam się tu podoba, nie wchodził w rachubę, upodobania jednostki ludzkiej nie stanowiły argumentu.

Zastanawialiśmy się nad powodem pozostania racjonalnym w oczach władz, ja mam być chora czy zepsuł nam się samochód. Zdecydowaliśmy się na samochód, bo diabli wiedzą, jeśli będę chora, jeszcze kto przyjdzie sprawdzić, czy leżę w łóżku. Pani milicjantka, władczyni rzędu królowej Saby, łaskawie udzieliła zgody na naprawę pojazdu, trwało to parę godzin, rozmawiał z nimi wyłącznie Marek, ja nie umiałam.

Przy okazji popełnił głupotę bezdenną, mianowicie spytał, czy możemy jechać do Fieodozji.

Przy szosie do Fieodozji, górskiej, krętej i podobno skomplikowanej, leżały agaty, z których Helena miała jeden na biurku. Pozazdrościłam jej szaleńczo, mania zbierania wszystkiego krzyknęła we mnie wielkim głosem, też chciałam. Pytanie okazało się kretyństwem, odpowiedź oczywiście uzyskał odmowną i już przepadło, nie mogliśmy się wygłupiać. Należało pojechać zwyczajnie, bez zadawania idiotycznych pytań, najwyżej zawróciliby nas z drogi.

Z drogi zawracali łagodnie. Wybrałam się do Bakczysaraju, przeoczyłam drogowskaz, starannie ukryty w gęstym listowiu, w koronie drzewa, i gliny złapały mnie parę kilometrów dalej.

- A wy kuda? - spytali grzecznie i wręcz żartobliwie.

- My do Bakczysaraja - odparliśmy chórem.

- A Bakczysaraj to tam - pouczyli nas, pokazując palcem. - A wy do Sewastopola, a tam innostrańcom nie lzia!

Zawróciłam, Bakczysaraj rozczarował mnie okropnie, bieda z nędzą tam panowały, nic nie zostało z atmosfery. Przy okazji trafiliśmy na budowlę, podobną do stodoły, w której znajdował się skład amfor i sarkofagów. Amfory, od malutkich jak pudełko zapałek do potworów wielkości szafy, leżały zwalone na kupę po kątach, co do sarkofagów zaś, dwa wieka poniewierały się za oknem, w pokrzywach. Dbałość o zabytki wydawała mi się mocno zbliżona do dbałości o człowieka.

Helena dostarczyła rozrywki dodatkowej. Jackiewicziusa już nie było, pozostał chyba jego syn, zwolniło się jedno miejsce, na które miała przyjechać pani Stefania w dwie osoby. Tuż przedtem Helena uciekła do Kijowa, zostawiając w zastępstwie jednego z przyjaciół, i stamtąd zadzwoniła z komunikatem, iż pani Stefania przyjeżdża do Symferopola nazajutrz o wczesnym poranku i róbmy sobie, co chcemy, ale trzeba ją odebrać z dworca i jakoś ulokować.

Odmówiłam wyjazdu o czwartej rano, z naciskiem podkreślając fakt, że nie znam ani pani Stefanii, ani dworca kolejowego w Simferopolu. Na poświęcenie zdecydował się przyjaciel Heleny, szkopuł jednakże leżał w tym, że pierwszy trolejbus z Jałty przyjeżdżał do Symferopola kwadrans później niż pociąg. Niej wiadomo było, co pani Stefania przez ten czas może; zrobić, jeżyk znała doskonale, gdyby, nie daj Boże, zdobyła się na ruchliwość i przedsiębiorczość, za ginęłaby zapewne bezpowrotnie, bo do Heleny w Mischorze naprawdę ciężko było trafić.

Przyjaciel Heleny rozwikłał sprawę przez telefon, co wprawiło mnie w podziw i zdumienie.

Urządzenie działało bezbłędnie i można było bez trudu dodzwonić się nawet do informacji, do czego we własnym kraju doprawdy nie byłam przyzwyczajona, ponadto sposób załatwiania w życiu nie przyszedłby mi do głowy. Podszywając się pod jakąś tajemniczą władzę i komunikując, że wysyła swojego człowieka, doprowadził do tego, że w chwili nadejścia pociągu we właściwym miejscu na peronie czekała umundurowana i usztywniona służbowo funkcjonariuszka, gotowa do przejęcia opieki nad dwiema podróżnymi. Na szczęście pociąg się spóźnił i przyjaciel Heleny, podszywając się z kolei pod swojego człowieka, zdążył dopaść pani Stefanii, zanim opuściła dworzec.

W Jałcie byłam świadkiem straszliwej sceny, która później pozwoliła mi przewidzieć przyszłość, niczym w jasnowidzeniu.

O nienawiści pomiędzy Gruzją i Rosją słyszałam mnóstwo razy i prawie od każdego, wszyscy o niej gadali, istniała z pewnością, a przyczyny jej były i liczne, od pochodzenia Stalina zaczynając, a na gruzińskim umiłowaniu wolności kończąc. Nie zajmowałam się specjalnie tym tematem i trochę ml umknął z pamięci.

Znalazłszy się w jałtańskim porcie, postanowiliśmy zjeść bliny. Usiadłam przy jednym z długich stołów na świeżym powietrzu, a Marek stanął w ogonku do kasy i barowego okienka.

Gapiłam się bezmyślnie na wodę i ludzi wokół i nagle dotarło do mnie, że przy sąsiednim stole dzieje się coś dziwnego. Siedziały tam cztery osoby, może pięć, wśród nich zaś dorosły facet, słowiański blondyn, i dziesięcio- albo dwunastoletnia ciemnowłosa dziewczynka. Rozmowy w ogólnym gwarze nie słyszałam, a gdybym nawet słyszała, też bym nie zrozumiała, ale konkretne słowa nie były potrzebne.

Między facetem i dziewczynką strzelały iskry wysokiego napięcia, on miał zaciśnięte szczęki i mord w oczach, ona wściekłą determinację i dziki upór na twarzy. Grzeczni byli przy tym obydwoje, nie wymyślali sobie, nie podnosili głosu, ale szalejącą nad drewnianym stołem nienawiść można było rąbać toporem.

Nic nie pojmując, wpatrywałam się w nich z dreszczem zgrozy na plecach, zdumiona i zaskoczona śmiertelnie, zastanawiając się, co też takiego okropnego to dziecko owemu facetowi zrobiło, aż do chwili, kiedy nadeszła z półmiskiem matka dziewczynki. Podobna była do niej bardzo, też starała się być uprzejma w taki sam sposób, na hamulcach, grzeczny syk żmii wydobywał się jej z ust. Ujrzałam zrośnięte brwi na pięknej twarzy i w tym samym momencie doznałam olśnienia. Jezus Mario, objawiła się przede mną ta osławiona międzynarodowa nienawiść! Widać było, że najchętniej pomordowaliby się wzajemnie bez sekundy zwłoki, było to zgoła przerażające, nie potrafiłam oderwać od nich zafascynowanego wzroku, w gadaniu o gruzińsko-ruskich uczuciach nie istniał nawet cień przesady, koszmar to był jakiś i szaleństwo!

Od tamtej potwornej sceny moje poglądy zaczęły stabilizować i zdaje się, że byłam pierwszą osoba, która ośmieliła się twierdzić, iż ten moloch na wschodzie rychło się rozleci. Mam na to świadków, wszyscy uważali mnie za kretynkę, otumanioną optymizmem, nie mającą pojęcia o polityce. Co do polityki, w pełni zgadzałam się z opinią, przypominałam tylko delikatnie, że mam za to pojęcie o ludziach. No i proszę, na czyje wyszło...?

Porzuciwszy wreszcie Krym, popłynęliśmy promem do Odessy, stamtąd zaś ruszyliśmy dalej, w kierunku mniej więcej na Uźgorod. W hotelach Inturista zapłaciliśmy raz dwadzieścia cztery ruble za dobę, a raz trzydzieści sześć. Rozpiętość cen zgoła hinduska, tu parias, a tu radża. W jakimś hotelu podrzędnym, za dwa ruble z groszami, recepcjonistka błagała, żebyśmy odjechali przed ósmą rano, bo może przyjść kontrola, a tu innostrańcom nie wolno. Przyjęła nas w ogóle tylko dlatego, że sama pochodziła z Polski. Poza Inturistem, wszędzie pytano nas o delegacje służbowe, prywatny człowiek po tym kraju nie jeździ i po hotelach się nie plącze, może on szpieg albo uciekł z więzienia...

Kolejności dalszych przeżyć, wysoce kontrastowych, już nie pamiętam, ale nie ma ona większego znaczenia. Z całą pewnością w jakimś miejscu przejechałam granicę nieprzekraczalną dla cudzoziemców i znalazłam się na terenach, które od blisko dwudziestu lat nie oglądały obcokrajowca. Pojęcia nie mam, gdzie to było.

Z przeznaczonej turystom szosy zjechałam w sobotę późnym wieczorem. Istniał dla innostrańców zakaz podróżowania w nocy i w niedzielę i w zbożnym mniemaniu, że zastraszone głupki zastosują się do ukazu, gliny schodziły ze stanowisk. Doczekałam właściwej chwili i skręciłam w kraj, a ruską mapę samochodową mieliśmy od Heleny.

Chyba zaraz nazajutrz znalazłam się na kompletnie pustej szosie, zakręcającej daleko pod lasem, zaś w połowie drogi do lasu sterczał szlaban i budka wartownicza. Szlaban był akurat podniesiony, tyłem do mnie stał wartownik z karabinem i trzymał sznurek. Z przeciwka nadjeżdżała ciężarówka. Pomyślałam, że wpatrzony w ciężarówkę strażnik, opuści mi ten drąg akurat na dach, docisnęłam ostrzej i przeleciałam, po czym, oddalając się, ujrzałam w lusterku następujący widok:

Szlaban był opuszczony, ciężarówka stała przed nim. Z szoferki wylazł kierowca, wartownik trzymał w ręku wycelowany karabin. Obaj gapili się za mną w bezruchu i robili wrażenie doszczętnie ogłupionych. Niepewna, czy facet nie strzeli, przyśpieszyłam i zniknęłam im z oczu na zakręcie pod lasem. Mam wrażenie, że przedarłam się tamtędy wyłącznie dzięki zaskoczeniu.

Okolica była przepiękna i wyjątkowo postanowiliśmy zabiwakować w plenerze. Możliwe, że wpływ na to miał widok tak zwanego gościńca, który pojawił się znienacka na całkowitym odludziu. Hotel, motel, dom wczasowy, zajazd, nie wiadomo, jak to nazwać, wyglądał tak, że najpierw zatrzymałam samochód, a potem podjechałam bliżej.

Za rozległą kwitnącą łąką, na tle czarnej ściany lasu, wznosił się złocisty budynek z lśniącego w słońcu drewna, piętrowy, ze spadzistym dachem i szerokim okapem, pod którym już stały stoły z wielkich pni. Jeszcze nie był całkowicie wykończony. Pachniał żywicą, w dole za nim słychać było szemrzący strumyk, istny raj, omal nie postanowiłam zostać tu i poczekać, aż będzie otwarty, odjechałam z wielkim żalem i zgodziłam się na nocleg w lesie. Zakazów żadnych nie było, bez trudu wybraliśmy sobie piękne miejsce, nie zwracające uwagi na drobny fakt, że pod wieczór pogoda się popsuła i zaczaił mżyć deszczyk. Marek wyciągnął namiot, a ja przystąpiłam do rozpalania ognia.

Rozpalać ognisko umiałam od dawna, nawet z mokrego drewna, nawet jedną zapałką, tam zaś, na leśnej polance, leżały całe sagi, idealnie wysuszone, dookoła zaś poniewierały się drzazgi i szczapki suche jak pieprz. Nikła mżawka nie zdążyła ich zmoczyć, materiałem opałowym dysponowałam w ilościach dowolnych, a mimo to po godzinie ognisko wciąż jeszcze nie chciało się palić. Marek się na mnie rozzłościł.

- Głupiego ognia nie umiesz rozpalić?! Żadnego deszczu nie ma, zwykła wilgoć!

- To pal sam - powiedziałam z irytacją. - Mnie to źle wychodzi i nic nie rozumiem.

Nadęty i pełen potępienia, złapał się za ten ogień z identycznym skutkiem. Zaczęło nas to intrygować, co się dzieje, do licha, suche drewno za skarby świata nie chce się palić!

Rozpaliliśmy wreszcie potężne ognisko z mokrych i świeżych gałęzi sosnowych, po czym przystąpiliśmy do eksperymentów, bo odporność na ogień tych suchych drzazg była nie do pojęcia. Nie tylko same nie chciały się palić, gorzej, malutka wiązka suchych szczapek gasiła rozhajcowany na trzy metry w górę płomień, który od razu malał, zdychał i trzeba go było pośpiesznie ratować. Markowi zaczęło świtać, skupił się w sobie, połaził po terenie, popatrzył, pomacał i odgadł.

Przechodził tamtędy rurociąg naftowy. Nie było żadnych zakazów palenia ognia, za to całe drewno, wszystkie te potężne sągi i ścięte pnie zostały nasycone środkiem ognioodpornym, zdolnym ugasić pożar Rzymu. Czegoś podobnego nigdy i nigdzie nie widziałam, pięć razy skuteczniejszy niż piana z gaśnic! Produkt bezcenny, wynalazek olśniewający i takie osiągnięcie techniczne te ruskie ukrywały przed światem, zamiast eksportować za ciężkie pieniądze, jednak musieli mieć źle w głowie.

Zdaje się, że już następnego dnia jechaliśmy przez jakieś osiedle, może to była duża wieś, a może małe miasteczko. Czyste, uporządkowane, ładne domki w ogródkach kwitnących żółtymi daliami, ogródki duże, prawie jak działki rolnicze, asfalt gładki i bez dziur, przyjemny spokój tam panował i jechałam powoli, napawając się błogością. Nagle ujrzałam przed sobą coś, co wyglądało jak bitwa pod Grunwaldem.

Wokół drewnianego, pomalowanego na zielono baraczku szalała burza nad Azją. Dziki tłum ludzi kopał się po kostkach, szarpał za łby i siłą pchał do baraczku. Zaciekawiło mnie to, widziałam już w Kijowie poczwórny ogon przez dwa piętra domu towarowego, przejść nie można było, cud, że się wzajemnie nie pospychali ze schodów, i była to kolejka do enerdowskich rannych kapci. Pomyślałam teraz, że może w tym zielonym baraczku rozdają brylanty jak gęsie jaja, zatrzymałam samochód i poszłam sprawdzić, ostrożnie obchodząc rozżartą tłuszczę.

Okazało się, że sprzedawali tam normalne, niezupełnie dojrzałe pomidory. Nic więcej.

Zastanowiłam się nad porą roku, był sierpień...

Krótko potem znaleźliśmy się nad Dniestrem, zresztą, jak powiedziałam, przy kolejności wydarzeń nie będę się upierać. Znów odludzie, pejzaże wielkiej urody, most, owszem, trafiliśmy na drewniany most, nietknięty remontem od czasów przedwojennych, nie miałam odwagi po nim przejeżdżać, ruszyłam szukać a innej drogi. Rzeka nas zachwyciła, czysta jak kryształ, daję słowo, nie kłamię i nie byłam pijana, ryby się w niej rzucały wielkie jak rekiny, oko na zbielało, świeżej ryby nie widzieliśmy od początku pobytu. Znów się zatrzymałam, rozejrzeliśmy się, do brzegu dobił akurat jakiś chłop łódką na pagaj. Rzuciliśmy się ku niemu.

- Panie, czy tu można gdzieś dostać ryby...?!

Chłop z namysłem popatrzył na zegarek.

- Tiepier niet - odparł współczująco. - Bo bar tylko do szóstej otwarty.

- Ale jaki bar, ryby z rzeki czy nie można dostać? Może ktoś tu łowi?

Chłop zdziwił się i prawie zgorszył.

- A kto by łowił i po czorta, skoro do baru przywożą...

Ręce nam opadły. Przy najbliższej okazji spytałam Helenę, nie pamiętam, przez telefon czy osobiście:

- Helena, czy jest u was jakiś zakaz łowienia ryb w Dniestrze?

- No coś ty? - zaśmiała się Helena. - Możesz łowić, ile chcesz, nawet karty rybackiej nie potrzebujesz!

- A jest jakiś zakaz hodowania pomidorów we własnych ogródkach?

- A skąd, żadnego nie ma! Skąd ci takie rzeczy przyszły do głowy?

Jęknęłam.

- To dlaczego, na litość boską, oni się pchają do sklepu, zamiast wyhodować u siebie?

Ogródki mają jak marzenie! Urodzajna ziemia! Ryby w Dniestrze aż się proszą...!

- A bo widzisz - wytłumaczyła mi Helena - złapać rybę czy wyhodować pomidora to jest praca. A w ogonku do sklepu człowiek się byczy.

Chryste Panie...! W tej bitwie pod Racławicami człowiek się byczy...!!!

Jechaliśmy przez Mołdawię i Ukrainę. Najżyźniejsze ziemie Europy. I ci ludzie z ogródkami czekali na dostawy owoców i warzyw...

Przejechawszy pod tajemniczym szlabanem, zniknęłam glinom z horyzontu na całe trzy dni.

Mogli mnie dopaść, volkswagen rzucał się w oczy i niekiedy nawet budził sensację, ale każdy milicjant na mój widok odwracał się tyłem i pilnie patrzył w inną stronę. Z całą pewnością żaden nie wiedział, co z tym fantem zrobić, i każdy miał nadzieję, że zaraz odjadę, sprawiając kłopot komu innemu. Bez przeszkód dotarłam do Użgorodu, gdzie spotkało mnie już ostatnie ruskie szczęście. Mianowicie jedyna ulica, prowadząca ku granicy, zaopatrzona była w znienawidzony znak: jeden kierunek ruchu w przeciwną stronę.

Zrobiło mi się ciemno w oczach, Marek zareagował prawidłowo.

- Co cię obchodzi, jedź!

Ze wszystkich zakazów najtrudniej łamać właśnie ten jeden. Nie nauczyłam się omijać go beztrosko, pod włos wjeżdżałam ostrożnie i nieufnie. Tym razem jednak dostałam piany w ustach, krzyknęłam strasznym głosem tylko dwa słowa i przykitowałam, aż mi iskry poszły spod kół.

I okazało się, że tak należało postąpić. Po co stał znak, nie wiadomo, nikt się nie pchał do udzielania wyjaśnień.

Byłam jedynym samochodem na granicy. Celniczka usiłowała okazać surowość, ale najpierw zdetonował ją nieco Marek, prezentując wiertarkę, którą dostał w prezencie i która się od razu popsuła, a popodetknęłam jej Lesia. Znów musiałam uzasadnić przejazd przez Czechosłowację.

Otworzyła książkę, trafiła na obrazki, zachichotała, pomachała ręką na resztę personelu, wszyscy razem poświęcili się lekturze, po czym skończyła się kontrola celna. Postanowiłam wozić Lesia wszędzie, przez wszystkiej granice.

No i przyznam się. W końcu cieszyliśmy się tam i swobodą, jakiej nie każdy doświadcza, mogliśmy sobie pozwalać na różne fanaberie, a jednak, mimo wszystko, kiedy otwierały się przed nami kolejne szlabany, z siłą trąby powietrznej pchały mi się na usta słowa:

- Wyrwaliśmy się z komunistycznego piekła..

W powietrzu to się czuje. Nic nie poradzę.

Czeski celnik po drugiej stronie nie fatygował się nawet oglądaniem dokumentów. Z radosnym uśmiechem na twarzy przepędził nas za pomocą machania ręką.

No i proszę, od razu się okazało, że przesadna wolność jest szkodliwa i pada ludziom na mózg. Mając wreszcie do wyboru dowolne drogi, wrąbałam się w pieszy szlak turystyczny, nie wiadomo po co, bo mgiełka zasłaniała górskie widoki. Kiedy z góry zaczęła zjeżdżać dostawcza furgonetka, musiałam się cofnąć wielki kawał, do jedynego szerszego miejsca! w którym się można było minąć.

Uparłszy się nieco, mogłabym wypełnić Związkiem Radzieckim powieść-rzekę. No dobrze, napiszę jeszcze o futrach i odczepię się od nich. O futrach opowiadała mi Helena. Myśliwi w tajdze i tundrze uprawiają swój zawód, od wieków, od pokoleń, z dziada pradziada. Polują, uzyskują skóry i sprzedają je. Metody sprzedawania mają ustalone raz na zawsze, zaczynają od najgorszego i kończą na najpiękniejszym i najdroższym. Kiedyś ten handel odbywał się w faktoriach, po rewolucji faktorie przemianowano na punkty skupu, ale dla owych łowców pozostały faktoriami. Przychodził taki ze swoim łupem i wyciągał na początek wyliniałą wiewiórkę, no dobrze, ustalano piąty gatunek, płacono grosze, myśliwy wyciągał coś już trochę lepszego, wyższy gatunek, wyższa cena, stopniowo dochodził do srebrnego lisa wielkiej urody.

Pierwszy gatunek, cena najwyższa. W porządku, brał pieniądze, po czym dumnie wyciągał lisa jeszcze piękniejszego, i tu okazywało się, że więcej za niego nie dostanie, też pierwszy gatunek, cena taka sama jak poprzednia. A nie, to mu się nie podobało. Z triumfem pokazywał kolejne futro, szał zupełny, cudo nie lis, królowa angielska takiego nie ma, i jak to, ma to nie być droższe? Nie to nie, szedł do drugiego punktu skupu, tam powtarzało się to samo, szedł do trzeciego, bez zmian. Uznawał, że jest to zmowa faktorzystów i rezygnował ze sprzedaży, myśliwy też człowiek, zostawi lisa dla siebie, czapkę z niego zrobi. Zabierał lisa, szedł w tundrę, po czym wracał bez futra. Zgubił je, nie wolno mu zgubić?

Na małym kawałku północy były Związek Radziecki graniczy z Norwegią. Istnieje tam podobno przejście dla reniferów, wszystkim myśliwym znane lepiej niż zwierzętom. W ten sposób i tą drogą najpiękniejsze futra przechodziły do Europy, co spowodowało w końcu wielką akcję prasową, niepokój ogólnokrajowy i liczne propozycje, żeby może jednak uelastycznić ceny.

Zrobić gatunek ekstra, gatunek super i tak dalej, odpowiednio płacąc. Po długim namyśle władze odpowiedziały odmownie, motywując decyzję obawą, że z tej elastyczności mogłyby wyniknąć rozmaite nadużycia, oszustwa i krętactwa, a nie Boże, jeszcze by się na tym ktoś wzbogacił, obojętne, złodziej czy myśliwy. Zostało po staremu i nadal najpiękniejsze futra opuszczały kraj nielegalnie.

Całe to futrzane kretyństwo stanowi wysoce pouczający przyczynek do ustroju...

Zaraz, chwileczkę, całkowicie się od nich odczuje tak od razu nie mogę. Pomijam już taką drobnostkę jak wizyta w Warszawie przewodniczącego ukraińskiego związku pisarzy, który przywiózł zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi pięciogwiazdkowy koniak, elegancko zapakowany w Izwiestii. Cham bowiem daje prezent luzem, kulturnyj czieławiek zawija w gazetę. Po opakowaniach sklepowych nic mnie już nie zdziwi. Ale przybył do nas także ruski dziennikarz, znajomy Ani i jej męża, oblatany w świecie, prosto z podróży po Europie i Stanach Zjednoczonych. Polski język znał doskonale, zabrali go do kabaretu, rozumiał wszystko, łapał najsubtelniejsze aluzje, bawił się świetnie, ocenił odwagę imprezy.

- U nas by to było niemożliwe - rzekł szczerze, zamyślił się następnie i dodał: - Ale wiecie... tym bardziej jedno mnie dziwi. U was ludzie nie czytają.

- Jak to, nie czytają? - zdumieli się Ania z mężem.

- No, książek nie czytają.

- Ludzie u nas książek nie czytają...? Z czego to wnioskujesz?!

- Chodziłem tu po księgarniach i sam widziałem na własne oczy - odparł ruski z naganą i lekkim zgorszeniem. - Półki pełne towaru, a w sklepie osiem, dziesięć osób, prawie pusto. U nas, jak mają przywieźć książki, to trzy dni wcześniej kolejka pod księgarnią stoi!

Może jestem ograniczona umysłowo, ale takich rozmiarów indoktrynacji pojąć nie potrafię.

Ani i jej mężowi mowę odjęło. A zdawałoby się, że facet jest inteligentny i zdążył poznać normalny świat...

Opowieści o Związku Radzieckim zabrzmiały jednak tak barwnie i zachęcająco, że Jerzy nam pozazdrościł i też zapragnął tam jechać. Dla załatwienia wyjazdu udał się do ruskiej ambasady.

Niestety, porę wybrał nieodpowiednią, było już po dziesiątej wieczorem, nikt mu nie otwierał i urwał kołatkę z drzwi.

- Jezus Mario, dzieciątko, czy byłeś pijany? - spytałam nazajutrz, odbierając mu łup.

- A ty myślałaś, mamunia, że poszedłbym tam na trzeźwo? - odparło dziecko ze zdziwieniem.

Pamiątkową kołatkę posiadam do tej pory...

 

JOANNA CHMIELEWSKA - AUTOBIOGRAFIA, TOM IV