Polityka - nr 36/2001

 

 

RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ

Chytry niewolnik

 

 

Polak wciąż ma duszę pańszczyźnianego chłopa

 

Powrócił dogmat równych żołądków - taki można wysnuć wniosek, gdy wsłuchać się w reakcje na informacje o perturbacjach polskiej gospodarki, a szczególnie na ujawnienie wielkiego deficytu budżetowego (patrz art. na stronach poprzednich). W bój posłano nowy dogmat - że w kapitalizmie pierwszy milion jest zawsze kradziony, a więc należy teraz w ramach akcji ratunkowej po pierwsze zabrać bogatym, bo ich indywidualny sukces i tak jest podejrzany.

 

Czy łatwe do przewidzenia wyniki wyborów będą jeszcze jednym dowodem, iż w Polsce odżyła mentalność peerelowska? A czy w ogóle kiedykolwiek ona zanikła? W dziesięć z górą lat po zmianie ustroju w zbiorowym portrecie Polaków zachowania i kalki myślowe ukształtowane właśnie w PRL rzucają się w oczy jak bodaj nigdy dotąd. Zamiłowanie do peerelowskiego ciepełka socjalnego połączyło się z wczesnokapitalistycznym dorobkiewiczostwem i zachłanną konsumpcją, a na jedno i drugie nałożyły się jeszcze uwarunkowania znacznie starsze. Daje to naprawdę niezły koktajl.

Przełom bez przełomu

Bodaj najbardziej niezwykłą stroną polskiej transformacji był fakt, że zasadniczym przemianom politycznym i gospodarczym zdawał się nie towarzyszyć żaden przełom w zbiorowej świadomości. Nie było nawet poważnych prób jego dokonania. To wypadek bez precedensu. W wielkiej przemianie, dokonywanej poprzez porozumienie elit antydemokratycznej władzy i antysystemowej opozycji społeczeństwo świadomie odsunięto na bok, najwyraźniej uznając, że gdy za sprawą planu Balcerowicza zmieni się baza, zmiana nadbudowy pójdzie za nią sama z siebie. Więcej nawet - nowa władza wręcz bała się spontanicznej aktywności społeczeństwa i starała się ją stłumić. Przywódcy obozu solidarnościowego skrzyczeli wyborców za to, że skreślając listę krajową naruszyli misternie wykoncypowaną równowagę przyszłego parlamentu. Wałęsa, nie szczędząc mocnych słów, osobiście rozpędzał grupy młodzieży, która próbowała okupacją komitetów partyjnych uniemożliwić niszczenie archiwów PZPR lub pikietować sowieckie bazy wojskowe. Natomiast środowisko Adama Michnika zaangażowało się przeciwko tworzeniu w Polsce normalnego systemu partyjnego w przekonaniu, że system taki uwolni rzekomo tkwiące w Polakach demony; forsowano więc ideę "niepolitycznego", szerokiego ruchu społecznego organizowanego na bazie Solidarności, a praktycznie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, funkcjonującego w Sejmie kontraktowym.

W tej sytuacji trudno się dziwić, że przeciętny Polak zachował wobec transformacji ustrojowej daleko idącą nieufność i bodaj nigdy nie uznał polityków demokratycznych za swoich przedstawicieli, traktując ich - tak samo jak peerelowskich sekretarzy - jako obcych, "onych", których wysiłki należy milcząco sabotować, w sprzyjających okolicznościach zaś wymuszać na nich co się da protestami. Zwłaszcza gdy przeciętny Polak zauważył, że wskutek niezrozumiałej dla niego operacji, zwanej planem Balcerowicza, traci ciepłą osłonkę socjalną i państwową gwarancję egzystencji bez względu na indywidualny wysiłek. Wystarczył niecały rok, aby społeczeństwo brutalnie pokazało Trzeciej Rzeczpospolitej zgiętą w łokciu rękę. Z fenomenu Tymińskiego nowa władza nie wyciągnęła jednak żadnych wniosków poza stwierdzeniem występowania w kraju homo sovieticus i jakże polskim milczącym założeniem, że byle o sprawie nie myśleć, jakoś się ułoży.

Działalność solidarnościowej opozycji w pierwszych latach III RP dowiodła jej kompletnego oderwania od społeczeństwa. Oba odłamy, które skoczyły sobie do gardeł w wojnie na górze, kierowały się w swych działaniach wyobrażeniem Polaka wziętym głównie z lektur Sienkiewicza i studiowania przedwojennej historii. Jawił im się on jako z natury heroiczny aż do granic głupoty, ślepo poddany proboszczowi, przepełniony uczuciami narodowymi i chęcią zemsty na sprawcach zniewolenia. Różny był tylko stosunek do owego fantomu. Posolidarnościowa lewica bała się go, podejrzewała o pogromowe skłonności i z zaangażowaniem graniczącym z histerią uznała za swą dziejową misję pełnienie nad nim straży. Posolidarnościowa prawica domniemany patriotyzm i przywiązanie do religii entuzjastycznie afirmowała, pewna, że wymachiwanie orłami w koronie i krzyżami, antykomunizm oraz manifestowanie religijności zapewnią jej bezwarunkowe oddanie elektoratu.

Jedni i drudzy trafili w próżnię. Polak współczesny okazał się od tego stereotypu jak najdalszy.

Polska pańszczyźniana

Nie sposób pisać o współczesnej polskiej mentalności bez uwzględnienia faktu, że w wieku XX Polska praktycznie straciła całą swą elitę. Upust krwi, jakiego doznaliśmy, porównywalny może być tylko z tym, co spotkało pod Białą Górą Czechów. Taka rana w społecznej tkance nie jest w stanie zagoić się w ciągu zaledwie kilku pokoleń, a zdekapitowany naród nie może nie ulec daleko idącym zniekształceniom.

Właśnie dlatego tylko do kosza nadają się zamierzchłe narodowe stereotypy, wyprowadzone z modelu polskości sarmacko-powstańczej. Ludzie, których mogłyby one dotyczyć, są dziś między Odrą a Bugiem niedobitkami, a ciała ich rodziców gniją po Palmirach, Katyniach oraz emigracyjnych cmentarzykach na całym świecie. Po katastrofie wojennej polskość zdominowana została plebejskością. U podstawy dzisiejszej polskiej duchowości znajdujemy nie szwoleżera, ale pańszczyźnianego chłopa. Przy czym chłop ów niewiele się zmienił w II RP, będącej krajem szalenie zbiurokratyzowanym i w swym oddaniu różnego szczebla urzędnikom na poły feudalnym, później zaś został wyrwany z naturalnego środowiska, poddany przyśpieszonemu i przez to powierzchownemu awansowi, a wreszcie poddany półwieczu indoktrynacji Peerelu, który z jednej strony łechtał go zapewnieniami, że jako "klasa pracująca" jest pępkiem świata, a z drugiej surowymi karami oduczał od aktywności i samodzielności.

To co nazywam tu mentalnością pańszczyźnianego chłopa, a co jest podstawą, na której ukształtował się dominujący typ Polaka współczesnego, ma swoje zasadnicze cechy. Dominuje wśród nich głęboka nieufność, zwłaszcza wobec tych, którzy stoją w społecznej hierarchii wyżej. Nie jest to jednak nieufność tego rodzaju, jaka stała za zbudowaniem amerykańskiego systemu checks and balances i mechanizmów stałej kontroli władzy przez obywateli. Polska chłopska nieufność jest bezsilna i skłania do bierności, wycofywania się na własne podwórko. W parze z tym idzie swoisty chłopski praktycyzm - skupienie całego zainteresowania na tym, co zrozumiałe, bliskie i dające konkretną korzyść.

Polak współczesny bardzo niechętnie odnosi się do wszelkiej współpracy i organizacji, a poczucie wspólnoty szerszej niż wynikająca z doraźnych interesów przejawia rzadko i na krótko. Mimo dziesięciu lat demokracji zupełnie nie wrosły w nasz krajobraz partie polityczne. Zrzeszają one praktycznie tylko tych, którzy mają w przynależności do partii interes - członków licznej administracji państwowej i samorządowej. Nie ma wzięcia spółdzielczość. W początkach minionej dekady stosunkowo najlepiej rozwijały się w Polsce związki zawodowe - odpowiadające opisanemu wyżej wycofaniu z życia publicznego, skupieniu na wyszarpywaniu od "onych" jakichś konkretnych dóbr. Szybko jednak także związki, które weszły w politykę i stały się dla ich działaczy trampoliną do robienia kariery, straciły zaufanie. Łatwiej im dziś nakłonić Polaka do wzięcia udziału w jakiejś jednorazowej akcji w rodzaju blokowania dróg niż do tego, by się zapisał i bodaj tylko regularnie opłacał składki.

Nieufność, bierność, odwrót od wspólnoty na rzecz "konkretnych" swoich spraw to, jak sądzę, klucz do opisania zachowań bardzo szerokiej grupy Polaków, grupy na co dzień słabo zauważalnej, ale decydującej o wynikach wyborów. Dodać może warto rzecz jeszcze jedną - jakby dla kompensacji - to zatomizowane, postpańszczyźniane i postpeerelowskie społeczeństwo potrzebuje czasem wyżycia się w wybuchach entuzjazmu. Ogólna niechęć do organizowania się kontrastuje ze zrywami takimi jak akcje pomocy dla powodzian czy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, brak więzi wspólnotowych - z tłumami na papieskich pielgrzymkach, a powszechna nieufność do polityków - z erupcją irracjonalnego uwielbienia dla Aleksandra Kwaśniewskiego.

Przebiegłość zamiast przedsiębiorczości

Znakomity socjolog rosyjski opisał człowieka wychowanego przez komunizm zwięzłą i, jak sądzę, nader celną formułą: "chytry niewolnik". Chytry niewolnik nie próbuje zmieniać porządku świata, ponieważ jest głęboko przekonany, że zmienić się go nie da. Zresztą pan go karmi, mówi, co ma robić - niewolnik nie umiałby bez niego żyć. Całą swą aktywność skupia na staraniach, aby gdzieś pana przechytrzyć, oszukać. Ot, umknąć oku ekonoma i w godzinach pracy przekimać w bruździe lub kanciapie albo coś zwędzić.

Fakt, że po upadku komunizmu niewolnik ma możliwość od czasu do czasu wybrać sobie, u kogo będzie służył, nie zmienia zasadniczo jego nawyków. Przeciętny Polak wciąż postrzega stosunki między obywatelem a państwem jako formę stosunków między poddanym a panem, zgodnie z przyzwyczajeniem Peerelu, nałożonym na jeszcze wcześniejszy stereotyp stosunków między wsią a dworem.

Bierność nie oznacza wcale braku chęci do poprawy swego życiowego statusu. Jednak sposób, w jaki się tego dokonuje i w jaki jest to postrzegane, różni nas bardzo od krajów o długiej tradycji demokracji i rynku. Poprawa swego statusu wiąże się u nas nierozerwalnie z przekroczeniem bariery i przyłączeniem się do "onych", a drogą, która do tego prowadzi, nie jest przedsiębiorczość czy pracowitość, tylko spryt. "Lud musi być zdradzany przez swoich najsprytniejszych", by użyć słów powieściowego Mateusza Bigdy. Skądinąd ta powieściowa postać świadczy, że takie podejście do aktywności publicznej ma korzenie głębsze niż czasy realnego socjalizmu.

Jednak właśnie przyzwyczajenie z Peerelu organizuje do dziś postrzeganie polityki. Do powszechnej świadomości nie dotarło, że istnieją różne partie, a nie jak kiedyś tylko jedna. Podjęcie aktywności w którejkolwiek z nich oznacza zapisanie się do "onych". Zabawna jest anegdota, jak swego czasu Jarosław Kaczyński, wówczas w najostrzejszej opozycji, na spotkaniu z ludnością, którą przyjechał agitować przeciwko rządowi, sam zasypany został pretensjami i wyzwiskami za złe rządy. Gdy zaś usiłował wytłumaczyć, że przecież on nie rządzi, przeciwnie, jest w opozycji, usłyszał: "co pan gada, przecież ciągle pana w telewizji pokazują!".

Sądząc po zachowaniach polskich polityków - może nie tych prominentnych, którzy nauczyli się lepiej kreować przed kamerą, ale skrytych za ich plecami rzesz lokalnych działaczy - wejście pomiędzy "onych" rozumiane jest tak samo także przez tych, którzy go dokonują. Świat działaczy jest, jak za Peerelu, światem osobnym, osobność tę podkreśla poziom życia, uprzywilejowanie wynikające z układu. Jest to świat, jak za Peerelu, zapewniającej przetrwanie wzajemnej wymiany przysług oraz bezwzględnej walki, wymagający czujności - rozeznania, kto pod kim "wisi", który układ idzie w górę, który spada, i odważnej decyzji, gdy trzeba własne "podwieszenie" zmienić. Podobnie nie uległy zmianie niejednoznaczne stosunki pomiędzy tym, kto przeszedł do świata władzy a pozostałymi w świecie rządzonych. Z jednej strony światy te sobą gardzą, z drugiej wzajemnie się potrzebują. Peerelowski partyjniak - który jak towarzysz Winnicki z filmu Barei w gronie sąsiadów wygaduje na władzę, do której sam należy - zlał się w jedno z demokratycznym politykiem schlebiającym wyborcom i ściskającym na pokaz ich dłonie.

Nowością jest inna droga wchodzenia pomiędzy "onych" - poprzez karierę nie partyjną, ale biznesową. Nowość, ale nie tak do końca, bo biznesmen, który nie chce zostać zniszczony przez lokalne władze i urzędy, musi również być w układzie, a i biznesy, jakie w III RP okazują się najbardziej intratne, mało przypominają to, co Amerykanie rozumieją pod pojęciem entrepreneurism. Raczej kojarzą się z numerami, jakie za Peerelu działacze ZSP robili w spółdzielni Uniwersitas. Załatwić zlecenie na zniwelowanie państwowego terenu, rozpisać je dla picu na czterdzieści fikcyjnych książek, po stówie dla właściciela każdej z nich, a potem dogadać się z robotnikami z budowy, którzy za skrzynkę wódki przyjadą ze spychaczem - pół dnia kombinowania i zysk rzędu kilkudziesięciu średnich krajowych. Nawiasem, nazwisko autora tego numeru, o którym opowiadano z uznaniem na moim wydziale, znalazłem ostatnio na  jednej z list wyborczych.

"Ludziskom przed ślipie..."

Zarówno obawy jak i nadzieje wiązane z endeckim wyobrażeniem Polaka okazały się całkiem chybione - gdyż Polak okazał się zdystansowany od wszelkiej wspólnoty, z narodową na czele, a rozliczanie winnych komunistycznego zniewolenia wisi mu zupełnie, znacznie bardziej skłonny jest dawać upust swej złości w antyklerykalizmie. Antyklerykalizmie, co trzeba zauważyć, chłopskim, a nie inteligenckim. Polski antyklerykalizm płynie nie tyle z libertynizmu, co z zawiści o księżowski samochód i z ludowego praktycyzmu, który każe traktować księdza jak swoisty zakład usługowy. Ksiądz ma urządzić chrzciny, wesele, święcenie jaj i pogrzeb, za to mu się płaci - ale gdy próbuje się wtrącać w życie parafian, przekracza wyznaczoną mu granicę i budzi reakcje obronne.

Zawiść o lepszy samochód i mieszkanie jest w ogóle jednym z podstawowych motorów napędzających współczesnego Polaka i to napędzających go do czynów zupełnie ze sobą sprzecznych. Z jednej strony tkwi w nim wciąż głęboko peerelowskie wyobrażenie sprawiedliwości, zgodnie z którą wszyscy powinni mieć tyle samo. Ktoś, kto się wybija, kłuje w oczy, budzi nienawiść. Z drugiej strony tkwi też w Polaku rozbudzone przez reklamę i telewizję pragnienie zdobycia luksusu i chęć, by właśnie samemu kłuć sąsiadów w oczy. Choćby na kredyt - Polacy przez wiele lat brali przecież rekordowe ilości kredytów konsumpcyjnych, choć jednocześnie deklarowali w badaniach daleko idący pesymizm konsumencki.

Sprzeczność między postulowaniem "wszystkim po równo" a garnięciem jak najwięcej dla siebie jest jednak pozorna. Polak domaga się tyle samo dla wszystkich, dopóki nie ma szans wyrwać się z grona podobnych sobie. Co innego, gdy uda mu się granicę dzielącą "nas" od "onych" przekroczyć. Wtedy będzie to podkreślał na każdym kroku "furą, skórą, komórą" i największym na całym osiedlu talerzem satelitarnym na dachu.

Po tylu zmianach Polak w istocie zmienił się niewiele. Niewiele zmieniły się jego wyobrażenia o świecie i oczekiwania od życia. Tak że na puentę tych tu z konieczności szkicowych rozważań o nim jak ulał pasuje piosenka streszczająca marzenia bohatera z liczącego już ponad wiek "Wesela": "złota wór wysypie ludziskom przed ślipie, postawie se pański dwór!"