NEWSWEEK POLSKA - 7.08.2011
IGOR T. MIECIK
CIEMNA STRONA POWSTANIA
NIE WSZYSCY WARSZAWIACY BYLI BOHATERAMI. NIE WSZYSCY CYWILE POMAGALI ŻOŁNIERZOM. NIE WSZYSCY ŻOŁNIERZE DOBRZE TRAKTOWALI CYWILÓW. NARODOWA LEGENDA PRZEMILCZA TE FAKTY.
"Boże wielki! Bądź pochwalony iż pozwalasz nam uczestniczyć w tych wspaniałych dniach Warszawy i Polski. Wspaniałych przez cud braterstwa. (...) Jakeż zjednoczeni jesteśmy tą chwilą".
Tak 3 sierpnia atmosferę w powstańczej stolicy opisywał "Biuletyn Informacyjny" Armii Krajowej. Nie minął pierwszy tydzień walk, a w Śródmieściu i na Starówce zaczęli się pojawiać uciekinierzy z Woli, przynosząc wieści o masakrze mieszkańców dzielnicy (hitlerowcy wymordowali tam prawie 60 rys. ludzi). Stawał się oczywisty nie tylko nieuchronny upadek Woli, ale też fakt, że powstanie nie osiągnęło swych militarnych celów, potrwa dłużej, niż zakładano, a rzeź na Woli może nie być ostatnią.
Życie na zapleczu wojska szybko koncentruje się w częściowo izolowanych mikro-społecznościach kamienic. To domy stają się podstawową komórką cywilnej administracji. Stanisław Talikowski, 25-latek z ulicy Elektoralnej, pisze w pamiętnikach: "U nas w domu nastrój doskonały, jesteśmy zgodni co do konieczności walki i naszego w niej udziału. Wszyscy mężczyźni zgłosili się do dyspozycji dowódcy oddziału AK". Powstańcy nie mieli jednak pomysłu, co zrobić z ochotnikami, a 6 sierpnia ich dom zajęli hitlerowcy. Talikowski ocalał cudem. Inni mężczyźni zostali rozstrzelani.
W miarę upływu czasu gotowość mieszkańców Warszawy do włączania się w walkę słabła.
Meldunek Biura Informacji i Propagandy (BIP) Komendy Głównej Armii Krajowej z 20 sierpnia (dotyczący położenia ludności cywilnej w Śródmieściu) głosi: "Poziom mieszkańców w wielu domach - potworny. Istnieją całe grupy mężczyzn, młodych, zdrowych, którzy całymi dniami dosłownie nic nie robią, natomiast chodzą pijani od rana do nocy. Różni spod ciemnej gwiazdy »komendanci domów«, komendanci Obrony Przeciwlotniczej itp. chodzą bezczynni i nie biorą udziału np. w budowaniu barykad, gdy zmuszają do tego ludzi starych i chorych. (...) Domowe władze rekrutujące się z takich elementów noszą się jednak bardzo dumnie i otoczeni stadkiem totumfackich tworzą jakby inną wyższą kastę. Zapasy żywnościowe są u tej części duże, a jakość jedzenia zupełnie dziś niespotykana. Krytyka powstania, władz i ich zarządzeń wygłaszana jest głośno, bez żenady i w słowach dobieranych swobodnie. Notoryczne pijaństwo (...), burdy, krzyki, ordynarne wyzwiska i awantury (...) gry hazardowe i wyczyny natury erotycznej. Brutalne bicie i kopanie żony (...) zaobserwowałem sam".
Wspólnoty domowe od samego początku powstania skupiały nierzadko ludzi całkiem sobie obcych, co wystawiało ich na ciężką próbę. Często byli sami, przesiedleni przez okupanta, odcięci od własnego domu przez wybuch powstania, przydzieleni na kwaterę przez AK lub służby pomocnicze.
Władysław Sala, 40 lat, kierownik Zakładu Opiekuńczo-Wychowawczego Instytutu Mokotowskiego, którego od domu odcięła godzina W, szedł ze Śródmieścia na Mokotów sześć dni. "Każdy dzieli się wszystkim co ma. Słyszę, jak właścicielka mieszkania zaprasza zupełnie obcych ludzi: długo to nie potrwa, czujcie się jak u siebie w domu. Jest już służba sanitarna. Uruchamia się apteki, sklepy, punkty żywienia, pocztę, wychodzą pisma, już jawnie czynna jest radiostacja.
Na podwórzu fabrycznym widowisko niezwykłe: masa powstańców w ordynku, gra orkiestra, jest defilada, wesoło nam wszystkim, ludziska biją brawo".
Janina Lasocka w tym samym czasie uciekała z domu: "Nie było czasu do namysłu, od strony ulicy Białej rozlegały się już niemieckie gardłowe wrzaski i co chwila wybuchały granaty, które wrzucali przez okna. W tunelu płonących domów posuwaliśmy się w stronę placu Krasińskich. Tylko dzięki znajomemu z opaską AK udało nam się przejść przez pozycje powstańcze. Żandarmeria polowa w każdym cywilu widziała szpiega. Bez przepustek nie chciała nas przepuścić w stronę Starówki. Już narodziła się biurokracja".
ŻAL
Choć podobne spięcia między cywilami a wojskiem zdarzały się od pierwszych dni powstania, to szczególnie ostro wybuchały na Starówce, która była ostrzeliwana od pierwszych dni zrywu, a od 19 sierpnia stała się powstańczą twierdzą.
Genowefa Dąbrowska, 32-letnia pielęgniarka jednego z punktów medycznych Starówki, napisała w pamiętniku: "Najgorzej było ludziom słabym, niezaradnym i samotnym, którym nikt nie pomagał, póki żyli, a gdy zginęli, nie było komu zatroszczyć się o to, żeby ich pochować, leżeli więc pod ścianami przykryci jakąś szmatą lub papierem, czekając, aż ich ktoś w końcu zakopie albo obsypie gruzami walący się dom. Beznadziejność dalszej obrony, wśród terrorystycznego ostrzału całej dzielnicy ze wszystkiego, co może tylko mieć armia, i brak jakiejkolwiek pomocy kierował nasz gniew na dziesiątkowanych przez wroga nieprzytomnych ze zmęczenia chłopców. Ich obarczaliśmy odpowiedzialnością za śmierć i cierpienia bliskich. Zachowanie się poszczególnych dowódców też było nieraz powodem rozgoryczenia i żalu, gdy na przykład niepotrzebnie usuwano ludzi z mieszkań czy piwnic rzekomo potrzebnych dla wojska, aby po kilku godzinach opuścić je jako nieprzydatne, albo gdy do pracy przy odgruzowywaniu czy budowie barykad zmuszano nie młodych cwaniaków wymigujących się od każdej roboty, ale ludzi starszych lub chorych. Szczególnie znienawidzeni byli żandarmi kapitana »Barrego« - draby najedzone, elegancko jak na tamte warunki ubrane, odznaczające się brutalnością i brakiem skrupułów".
Szokującą relację przynosi wewnętrzny meldunek sytuacyjny staromiejskiej placówki BIP KG AK z 8 sierpnia: "Widuje się ciągle chodzących z batogami członków PKB [korpusu bezpieczeństwa, czyli powstańczej policji - przyp. red.]. Bicie i nadużywanie siły w stosunku do bezbronnych są niestety częstym zjawiskiem. Zdarzają się nawet wypadki używania w stosunku do ludności cywilnej siły przez niektórych żołnierzy AK. Przy pompie, z której wodę czerpie okoliczna ludność, młody wartownik posunął swą gorliwość służby aż do bicia kolbą karabinu tłoczące się kobiety, przepuszczając jednocześnie młode dziewczęta bez kolejki".
PRZYGNĘBIENIE
Wraz z upadkiem Starówki przygnębienie opanowuje całą stolicę. Warunki życia pogarszają się szybko. Pomoc wciąż nie nadchodzi. Alianckie zrzuty zostały przerwane. Pierwsze zapowiedzi powszechnego załamania widać było już kilka dni wcześniej, kiedy ludzie przestali ufać akowskiej propagandzie, powstańczym gazetom, a nawet londyńskiemu radiu.
Genowefa Dąbrowska pisze we wspomnieniach: "W miarę jak przekonywano się, że wiadomości są skąpe, sprzeczne i nie zawierają żadnych odpowiedzi na nurtujące wszystkich pytania, a w szczególności, co się dzieje za Wisłą, coraz mniej było chętnych do czytania. Stałe nadawanie z Londynu posępnej i beznadziejnej melodii chorału »Z dymem pożarów« nie dodawało nikomu ducha. Wprost przeciwnie, wzbudzało oburzenie i rozgoryczenie, że nie stać ich na nic więcej, chcą nas całkiem pogrzebać i umyć od wszystkiego ręce, przekazując całe zmartwienie Bogu".
W podobnym tonie utrzymany jest wewnętrzny meldunek BIP KG AK z 20 sierpnia na temat nastrojów na Śródmieściu: "W wielu środowiskach mówi się o małej zaradności rządu, nieprzygotowaniu należycie powstania, krytykuje się tkliwe przemówienia i płaczliwy ton naszej propagandy. Zwłaszcza kończenie audycji londyńskich przez chorał »Z dymem pożarów« zaczyna społeczeństwu działać na nerwy".
Karolina Kowalska, w czasie powstania 14-letnia dziewczyna: - Ludzie zaczęli pojmować z przerażeniem, że w całym mieście nie ma nikogo, kto by wiedział coś prawdziwego.
Popularność zdobywały najdziwaczniejsze plotki: że lada dzień przylecą spadochroniarze albo że już są w tej czy innej dzielnicy, że linią wschód - zachód wycofują się potężne niemieckie siły pancerne. Za każdym razem, kiedy te piękne wiadomości okazywały się tylko plotką, rozżalenie rosło.
APATIA
Coraz trudniej zdobyć coś do jedzenia. Aprowizacja dla cywili zorganizowana w pierwszych dniach powstania zaczyna szwankować. Stosunkowo najlepsza sytuacja panuje jeszcze na Mokotowie i Żoliborzu, gdzie jest dużo przydomowych ogródków, jednak w końcu i tam ludziom zagląda w oczy głód. Brakuje wody. Życie przenosi się do piwnicznych bunkrów. Wychodzi się po nocach. Brak higieny. Szaleje dezynteria.
By zdobyć wiaderko wody, ludzie gotowi są narażać życie. Często po prostu nie mają wyjścia, bo jedyna droga do studni prowadzi przez niemiecki ostrzał. "Pierwszeństwo w czerpaniu wody miało wojsko, później szpitale i punkty opatrunkowe, na koniec cywile. Trzy kolejki - jak wszędzie w kolejkach - szum, spory o pierwszeństwo. Zdarzało się, że stały po dwie osoby z jednej rodziny, co przez wszystkich było traktowane jak wielkie oszustwo lub prawdziwa kradzież. Szklanka wody musiała wystarczyć na cały dzień, a gdzie indziej i tego nie mieli" - wspominał Józef Nalazek, który podczas powstania miał 50 lat. Był kierowcą z Grochowa, który utknął w kamienicy przy ul. Hożej 41. "Żeby dostać się do pompy, trzeba było przeskoczyć z narażeniem życia Poznańską. A tu byle się ktoś pokazał na jezdni, już po bruku, po ścianach trzepały kule. Karabiny automaty, zaraz artyleria polowa, a w końcu do kompletu krowy. I przy takiej perkusji trzeba było stać z kubełkiem trzy, cztery godziny na otwartej przestrzeni".
Każdy sposób zdobycia wody i jedzenia wchodził w grę. - We wrześniu do naszej kamienicy przyszli jacyś ni to powstańcy, ni to policjanci, raczej ci drudzy, tyłowi, bo choć z rozpylaczami na szyjach, to bez bitewnego kurzu i znoju na mundurach i twarzach - opowiadała Krystyna Narożna, w powstaniu 16-letnia pracownica punktu medycznego dla ludności cywilnej na ul. Złotej. - Przynieśli jakieś mięso, niewielkie, obdarte ze skóry zwierzę. Poprosili sąsiadkę, żeby przyrządzić ucztę, bo złapali i ubili królika. Sąsiadka poprosiła, żeby zostawili jej kosteczki dla jej głodującego pieska - jamniczka. Popatrzyli dziwnie, ale natychmiast skwapliwie się zgodzili. Kilka dni później wydało się, że nie królika ubili, tylko tego jamniczka właśnie.
Jacek Fedorowicz, dziś znany satyryk, a w powstaniu siedmioletni chłopiec, we wspomnieniach spisanych na prośbę Normana Daviesa, opublikowanych w książce "Powstanie 44." pisze: "Na stercie gruzów mój dziadek co dzień próbował bezskutecznie ze skonstruowanej przez siebie procy upolować dla mnie gołębia". O polowaniach na gołębie pisze też w liście do Daviesa czteroletni w czasie powstania reżyser Krzysztof Zanussi: "W pustym pokoju sypano coś na parapet i zaciągano sznurek na zewnętrzne okna, tak by można było pociągnąć i je zamknąć. Gołąb trzepotał się po pokoju. Potem był rosół z kury".
Tomasz Miecik, w czasie powstania dziesięcioletni chłopiec, wylicza powstańcze menu schronu na ul. Siennej 63: "Gdy skończył się koń, była już wyłącznie kasza jęczmienna we wciąż malejących porcjach. W takich warunkach dysproporcje w aprowizacji stają się niezwykle jaskrawe. Konserwa ze zrzutu jest luksusem i obiektem zazdrości. To już prawdziwe rozwarstwienie społeczne. Podział wręcz kastowy".
Drugiego września funkcjonariusz BIP KG AK donosił w raporcie ze Śródmieścia: "W kuchni wojskowej mieszczącej się w lokalu Warszawianka na rogu Przeskok i Szpitalnej poziom posiłków codziennych znacznie przewyższa poziom wszystkich stołówek AK. Niezależnie od zwykłych posiłków sztaby i osoby kierujące tą stołówką mają wieczorami kolacje odrębne, w skład których wchodzą doskonałe alkohole, konserwy mięsne, sardynki itp." I znów jak podaje dalej raport: "Wywołuje to z jednej strony nocne pijackie awantury i śpiewy, z drugiej niechęć ludności okolicznej nie bardzo rozróżniającej AK i KB [korpus bezpieczeństwa - przyp. red.], więc kierującej swoją niechęć do wojska w ogólności."
WŚCIEKŁOŚĆ
Głód zderza się z cwaniactwem. Mimo że cywilna administracja powstańcza nawoływała w pierwszych dniach sierpnia, by otwierać sklepy, i ustaliła urzędowe ceny maksymalne na podstawowe produkty, kwitnie spekulacja na czarnym rynku. 27 września "Wiadomości Powstańcze" grzmiały: "Gdy śmierć zagląda w oczy milionom - setki ciągną z tego korzyści. Hieny te (a coraz częściej zdarza się, że są nimi osoby, które dysponują urzędowymi przydziałami) rzucają dziś na rynek kilo słoniny za 6 tys. zł, paczkę zapałek za 20, papieros) po 30 za sztukę".
Były to ceny paskarskie. Maksymalna cena chleba została przez cywilną administrację powstańczą ustalona na 60 gr za kilogram i w ciągu dwóch miesięcy wzrosła oficjalnie do 150 zł. Podziemna pensja szeregowego urzędnika pracującego dla Delegatury Rządu na Kraj, np. maszynistki, wynosiła tuż przed powstaniem od 500 do 800 zł. Młynarki - obowiązujące podczas okupacji banknoty - już w sierpniu zdewaluowały się dziesięciokrotnie, a później w ogóle trafiły na śmietnik. We wrześniu paskarze przyjmowali za jedzenie niemal wyłącznie złoto, dolary i stare carskie ruble.
Zaczęły się nasilać napady rabunkowe. Artykuł z pisma "Dzień Warszawy" opublikowany u schyłku powstania, 26 września, grzmiał: "Jest orgia rabunku. (...) Potworzyły się zorganizowane szajki złoczyńców. Rabuje niejeden cywil, co gorsza niejeden żołnierz. Wiadomo nam, że do oddziałów wojskowych zakradły się jednostki wyzute z wszelkiej moralności, które organizują regularne wyprawy złodziejskie. Rabują o każdej porze dnia i nocy, wszędzie, gdzie tylko można. Nie ma już sklepu, który nie byłby rozbity i splądrowany. Nie ma mieszkania (...). Do kwater ściągane są najróżniejsze przedmioty po czym odbywa się podział łupów".
Ósmego września zaczyna się pierwsza ewakuacja ludności cywilnej stolicy przeprowadzana w porozumieniu z Niemcami. Przez dwa dni powstańcze pozycje opuszcza około 15 tysięcy osób. Napięcie sięga zenitu. W meldunku prasowego sprawozdawcy wojennego "Alfreda" o przechodzeniu ludności na stronę niemiecką w rejonie ul. Śniadeckich czytamy: "Doszło do ostrych starć między uchodźcami i żołnierzami AK. Żołnierze byli oburzeni wymarszem ludności. Idącym robiono uszczypliwe uwagi, nie pozwalano dawać papierosów. Jeden żołnierz z placówki przy ul. Lwowskiej powiedział, że gdyby zauważył swą matkę w tym tłumie, zastrzeliłby ją. Twierdzono, że młodzi mężczyźni mają być nieprzepuszczani. Było jednak ich wielu. Szli, niosąc ciężkie walizki, dzieci, przeprowadzając stare kobiety. Kobiety złorzeczyły (...), byli i tacy, którzy zachowywali się wyzywająco, przeciwstawiali się legitymowaniu i rewizji [przez posterunki AK - przyp. red.]. Inni krzyczeli, żeby wojsko złożyło broń albo wyszło z Warszawy. Aby uspokoić krzyczący tłum, oddano kilka strzałów ostrzegawczych".
NADZIEJA I KONIEC
Trzy dni później, 11 września, na lewym brzegu Wisły lądują żołnierze Berlinga, na niebie pojawiają się samoloty z czerwonymi gwiazdami. W Śródmieściu po długiej przerwie udany zrzut brytyjski. Warszawa odzyskuje wiarę. Wspomina Józef Nalazek z ul. Hożej 41: "Na Marszałkowskiej na pierwszym piętrze okno otwarte, pianino bębni na całego, słychać tańce, śmiechy, piski. Wołają do nich uspokójcie się, przestańcie, bo bomby rzucą, nie słyszą. Rzucają nich cegłami - za daleko, przejść nie można, bo obstrzał. Młodzieniec z okna spojrzał na nas z góry, jak na coś martwego i odszedł w głąb. Ciągnie do nich z wolna pożar z pobliskiej restauracji Żywiec, już z wielu okien obok ogień bucha, ale zabawa nie ustaje".
Dom przy ul. Hożej 41 płonie. "Podwórze jak studnia, u góry majta ogień, na dole czuć żar. W przejściach zbili się ludzie, nikt nie może wyjść. Niektórzy uciekają przez ulice, nie patrzą na obstrzał. Radio gra na cały regulator »Boże coś Polskę«" - relacjonuje Józef Nalazek.
Powstanie warszawskie miało dogorywać; jeszcze 20 dni.
Napisz do autora igor.miecik@newsweek.pl
CYWILE I POWSTAŃCY
OD EUFORII DO WŚCIEKŁOŚCI
Prof. Jan Ciechanowski, autor książki "Powstanie Warszawskie": Nastroje cywilnych mieszkańców stolicy przez 63 dni powstania dramatycznie się zmieniały.
Stosunek warszawiaków do powstania na początku był euforyczny, później zdecydowanie negatywny, zaś w momencie kapitulacji stał się na moment znowu bardzo życzliwy. Kiedy wybuchło powstanie, w Warszawie zapanował entuzjazm. Ludzie budowali barykady, zajmowali się obroną przeciwlotniczą, stawiali kuchnie. Miałem wówczas 14 lat i wyszedłem na powstanie z opaską, granatem i opatrunkiem osobistym. Na 170 ludzi w naszej kompanii były tylko trzy karabiny, siedem pistoletów, 40 granatów i trochę butelek z benzyną. Ja swój karabin i pistolet zdobyłem na Niemcach. 1 sierpnia zastępca dowódcy zgrupowania, kapitan Thun, zakomunikował dowódcy mojej kompanii: "Dzisiaj godzina W, nacieracie na Sejm". Dowódca kompanii odparł: "Nie mam czym nacierać". Thun na to: "A ja mam scyzoryk". Wtedy zrozumiałem, że byliśmy właściwie bezbronni.
Nastroje cywilów szybko się zmieniały. Pamiętam początek września -już po upadku Powiśla - kopaliśmy okopy w ogrodzie Instytutu Głuchoniemych przy placu Trzech Krzyży. Dowódca plutonu poprosił, żebyśmy zgromadzili mężczyzn do pomocy. Komendant obrony przeciwlotniczej zaprowadził nas do grupy trzydziestolatków. Powiedzieliśmy, że za pomoc każdy dostanie od nas worek cukru. Jedna z kobiet, które tam z nimi były, powiedziała: "Pies was przeje... Sami giniecie, a jeszcze zabieracie nam mężów". Po kapitulacji nastroje znowu uległy zmianie. Pamiętam, jak z kolegą przechodziliśmy ulicą Kruczą. Zobaczyła nas jakaś kobieta i powiedziała: "No co chłopcy, jeszcze jesteście w niemieckich mundurach? Zaprowadzę was do mieszkania, wybierzcie sobie jakieś ubrania". I faktycznie - miała tam płaszcze i garnitury. Dała nam nawet jedwabną bieliznę. Wiedziała, że pójdziemy do niewoli. Wyszliśmy z tego mieszkania ubrani jak spod igły.
NOT. TS