Arthur C. Clarke
Ryzyko prorokowania
I. Brak odwagi
Każdy, kto miałby ochotę spróbować swych sił jako prorok, powinien dla własnego dobra zaznajomić się najpierw z sukcesami, jakie odnieśli inni w tym niebezpiecznym zawodzie, a jeszcze lepiej - z niepowodzeniami.
Z monotonną regularnością ludzie najbardziej kompetentni stwierdzali autorytatywnie, co jest technicznie możliwe, a co nie - i często, nim zdążył obeschnąć atrament z ich piór, okazywało się, że absolutnie nie mieli racji. Po dokładnej analizie można zaryzykować twierdzenie, iż niepowodzenia te dzielą się na dwie kategorie, które nazwałbym brakiem odwagi oraz brakiem wyobraźni.
Najczęściej chyba występuje brak odwagi. Są to przypadki, gdy prorok in spe znając nawet wszystkie istotne fakty nie jest w stanie dostrzec ich nieuniknionych konsekwencji. Niektóre z tych niepowodzeń są tak niewiarygodnie śmieszne, że mogłyby stanowić interesujący materiał dla psychoanalizy. "Oni mówią, że tego nie da się dokonać" - jest zdaniem przewijającym się przez całą historię wynalazczości. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek usiłował wniknąć w przyczyny, dla których "oni" tak mówili, często z zupełnie niepotrzebnym zacietrzewieniem.
Nie sposób obecnie odtworzyć w pamięci klimatu duchowego, który towarzyszył budowie pierwszych lokomotyw. Ich krytycy zapewniali uroczyście, iż każdego, kto osiągnie straszliwą prędkość trzydziestu mil na godzinę, czeka śmierć przez uduszenie. Równie trudno uwierzyć, że zaledwie osiemdziesiąt lat temu idea oświetlania mieszkań elektrycznością była wyszydzana przez wszystkich "ekspertów" - z wyjątkiem trzydziestojednoletniego wynalazcy amerykańskiego Thomasa Alvy Edisona. Kiedy akcje spółek gazowniczych spadły na łeb w roku 1878 wskutek oświadczenia Edisona (wówczas już ważnej figury z fonografem i mikrofonem węglowym na swym koncie), że pracuje nad lampą żarową, parlament brytyjski powołał komisję do zbadania tej sprawy. (Westminster może bez trudu pobić Waszyngton w tej grze).
Znakomici eksperci orzekli - ku uldze spółek gazowniczych - że pomysły Edisona są "dobre dla naszych przyjaciół zza oceanu... niegodne jednak uwagi ludzi praktycznych, a tym bardziej uczonych". A Sir William Preece, główny inżynier poczty brytyjskiej, wypowiedział się bez ogródek, iż "zastosowanie światła elektrycznego to wręcz ignis fatuus". Wydaje się, że błądził w tym przypadku bynajmniej nie ignis.
Stawiany pod pręgierzem nonsens naukowy, niech mi będzie wolno to podkreślić, nie odnosi się do pierwotnego marzenia o perpetuum mobile, lecz do skromnej żarówki elektrycznej, którą już trzy pokolenia uważają za coś oczywistego, chyba że się przepali i zostawi ich w ciemności. Mimo iż w tej sprawie Edison sięgał wzrokiem znacznie dalej od swych współczesnych, w jakiś czas później i on dopuścił się podobnej krótkowzroczności jak Preece and Co, przeciwstawiając się wprowadzeniu prądu zmiennego.
Najbardziej znane i być może najbardziej pouczające przypadki braku odwagi wystąpiły w dziedzinie aero - oraz astronautyki. Na początku dwudziestego wieku uczeni niemal jednomyślnie twierdzili, że niemożliwy jest lot obiektu cięższego od powietrza i że każdy, kto próbuje budować aeroplany, jest głupcem. Wielki astronom amerykański Simon Newcomb napisał sławny esej, w którego zakończeniu stwierdza:
"Udowodnienie, że żadna możliwa kombinacja znanych substancji, znanych mechanizmów oraz znanych sił napędowych nie może być zespolona w konkretnej maszynie, która pozwoli ludziom pokonywać drogą powietrzną ogromne odległości, wydaje się autorowi tak proste, jak udowodnienie każdego innego faktu fizycznego".
Rzecz zastanawiająca, Newcomb posiadał na tyle otwarty umysł, by nie wykluczyć, że nowe rewelacyjne odkrycie - miał tu na myśli neutralizację przyciągania ziemskiego - umożliwiłoby latanie. Dlatego też nie można oskarżać go o brak wyobraźni. Popełnił błąd, gdyż usiłował uporządkować fakty z dziedziny aerodynamiki, nie pojmując tej nauki. Brak odwagi polegał na tym, że nie zdawał sobie sprawy, iż wszystko potrzebne do zbudowania aparatu latającego znajduje się już w zasięgu ręki.
Artykuł Newcomba zyskał rozgłos akurat w czasie, gdy bracia Wright, nie posiadając w swym sklepie z rowerami odpowiedniego urządzenia antygrawitacyjnego, montowali silnik benzynowy na skrzydłach. Kiedy wiadomość o ich sukcesie dotarła do astronoma, oniemiał tylko na chwilę. Latające maszyny - przyznał - to możliwość marginalna nie mająca jednak znaczenia praktycznego, wykluczone bowiem, by mogły udźwignąć dodatkowy ciężar pasażera oraz pilota...
Takie odrzucanie faktów, dziś uważanych za oczywiste, ciągnęło się przez całą historię lotnictwa. Pozwolę sobie zacytować innego astronoma, Williama H. Pickeringa, który pogodził nie jednomyślną opinię publiczną w kilka lat po starcie pierwszych aeroplanów.
"Przeciętny człowiek często wyobraża sobie gigantyczne maszyny latające nad Atlantykiem i przewożące niezliczone ilości pasażerów na podobieństwo nowoczesnych parowców... Można chyba śmiało zaryzykować twierdzenie, że są to idee zgolą fantastyczne i nawet gdyby taka maszyna zdołała przeprawić się na drugą stronę oceanu z jednym lub dwoma pasażerami »na grzbiecie«, stać by na to było jedynie kapitalistów posiadających własne jachty. Innym częstym błędem jest zakładanie wielkiej szybkości. Trzeba pamiętać, że opór powietrza jest wprost proporcjonalny do kwadratu prędkości, a praca do sześcianu... Jeśli przy trzydziestu koniach mechanicznych możemy osiągnąć obecnie prędkość czterdziestu mil na godzinę, to, by uzyskać prędkość stu mil na godzinę, musimy użyć silnika o mocy czterystu siedemdziesięciu koni mechanicznych... bez wątpienia przy naszych obecnych środkach nie mamy szans na wygranie wyścigu szybkości z lokomotywami czy automobilami".
Tak się złożyło, iż większość kolegów po fachu uważała Pickeringa za obdarzonego zbyt bujną wyobraźnią. Skłonny był widzieć życie - nawet dowody życia owadów - na Księżycu. Stwierdzam z satysfakcją, że zanim profesor Pickering, dożywszy sędziwego wieku osiemdziesięciu lat, zmarł w roku 1938, miał niejedną okazję oglądać samoloty latające z prędkością czterystu mil na godzinę i z obciążeniem znacznie większym niż "jeden lub dwóch" pasażerów. Era kosmiczna przyniosła na skalę oraz w tempie dotąd nie spotykanym masową rehabilitację jednych proroków oraz obalenie innych. Mając w tym jakiś swój udział i nie będąc bardziej od innych odporny na złośliwą przyjemność, jaka daje okrzyk: "A nie mówiłem!", chciałbym przypomnieć kilka opinii wybitnych uczonych, wypowiedzianych w przeszłości na temat lotów kosmicznych. Ktoś musi odgrzebać wspomnienia o pesymistach. Skwapliwość, z jaką ci, którzy do niedawna twierdzili: "To jest wykluczone", przestawiali się na: "Zawsze mówiłem, że to możliwe", jest doprawdy zdumiewająca.
Co się tyczy szerszych kół społeczeństwa, to idea lotów kosmicznych po raz pierwszy pojawiła się na horyzoncie w latach dwudziestych jako rezultat sprawozdań prasowych z prac prowadzonych przez Amerykanina Roberta Goddarda oraz Niemca Hermanna Obertha (dużo wcześniejsze badania Ciołkowskiego w Rosji były wówczas prawie nie znane poza granicami jego własnego kraju). Kiedy koncepcje Goddarda i Obertha, jak zwykle okaleczone przez prasę, przeniknęły do świata naukowego, wygwizdano je i wyszydzono. Jako próbkę głosów krytycznych, które musieli ścierpieć pionierzy astronautyki, chciałbym zaprezentować ten oto majstersztyk - cytat z rozprawy opublikowanej przez profesora A. W. Bickertona w 1926 roku. Proszę czytać bardzo uważnie, ponieważ stanowi on przykład aroganckiej ignorancji i jest niezwykle trudny do zbicia.
"Idiotyczny pomysł wystrzelenia rakiety na Księżyc jest dowodem, do jakiego absurdu może doprowadzić naukowców wynaturzona specjalizacja. Spójrzmy na ten projekt krytycznie. Pocisk, by przezwyciężyć przyciąganie ziemskie, musi osiągnąć prędkość siedmiu mil na sekundę. Energia cieplna wytwarzana przy tej prędkości przez jeden gram materiału wybuchowego wynosi piętnaście tysięcy sto osiemdziesiąt kalorii... Energia grama najsilniejszego materiału wybuchowego - nitrogliceryny - wynosi niespełna tysiąc pięćset kalorii. Zatem gdyby nawet siła eksplozji nie musiała niczego unieść, posiadałaby zaledwie jedną dziesiątą energii niezbędnej do oderwania się od Ziemi... Dlatego też przedsięwzięcie wydaje się z gruntu niemożliwe..."
Oburzeni czytelnicy w kolumbijskiej czytelni publicznej wskazywali mi ze złością napis CISZA, w chwili gdy odkryłem tę małą perełkę. Warto zająć się tym szczegółowo, by zobaczyć, jak "wynaturzona specjalizacja" - jeśli wolno ukuć taki zwrot - sprowadziła profesora na manowce.
Pierwszy jego błąd tkwi w zdaniu: "Energia najsilniejszego materiału wybuchowego - nitrogliceryny..." Można by sądzić, że to energia, nie siła, jest tym, czego wymagamy od paliwa rakietowego. W istocie rzeczy nitrogliceryna i zbliżone do niej materiały wybuchowe zawierają znacznie mniej energii na jednostkę ciężaru niż takie mieszanki, jak na przykład nafta z ciekłym tlenem. Zwrócili na to uwagę już wiele lat wcześniej Ciołkowski i Goddard.
Drugi błąd Bickertona jest bardziej karygodny. Mówiąc bez ogródek - wypływa po prostu z głupoty. Cóż z tego, że nitrogliceryna posiada tylko jedną dziesiątą energii koniecznej do oderwania się od Ziemi? Oznacza to po prostu, że trzeba zużyć przynajmniej dziesięć funtów nitrogliceryny, aby wystrzelić jeden funt ładunku użytecznego.
A przecież samo paliwo nie musi odrywać się od Ziemi. Może być spalone tuż przy niej, byle tylko przekazało swą energię ładunkowi użytecznemu - na tym kończy się jego rola. Kiedy w trzydzieści trzy lata później wbrew twierdzeniu profesora Bickertona, iż jest to niemożliwe, wystartował Łunnik II, większa część jego materiału napędowego nie oddaliła się zbytnio od ziemi rosyjskiej... ale za to pół tony ładunku użytecznego dosięgło Mare Imbrium.
Mógłbym jeszcze dodać, że profesor Bickerton, który był aktywnym popularyzatorem nauki, opublikował wśród swych książek jedną o tytule: "Niebezpieczeństwa czyhające na pioniera". Wśród niebezpieczeństw, jakim muszą stawić czoło pionierzy, znajduje się kilka bardziej zniechęcających niż tacy Bickertonowie.
W latach trzydziestych i czterdziestych naukowcy w dalszym ciągu wyszydzali pionierów rakietowych jeśli w ogóle raczyli ich zauważyć. Każdy, kto zechce wstąpić do dobrze zaopatrzonej biblioteki uniwersyteckiej, może znaleźć zachowany dla potomności na szacownych stronicach Philosophical Magazine ze stycznia 1941 roku przykład szczególnie interesujący ze względu na wysoką rangę jego autora.
Jest to praca wybitnego astronoma kanadyjskiego, profesora J. W. Campbella z Uniwersytetu w Albercie, zatytułowana "Lot rakietą na Księżyc". Autor zaczyna ją cytatem z rozprawy edmontońskiej z roku 1938, stwierdzającym, że "lot rakietą na Księżyc wydaje się obecnie mniej odległy niż sto lat temu telewizja", po czym rozpatruje ten temat w kategoriach matematycznych. Po kilkustronicowej analizie dochodzi do wniosku, że potrzeba by miliona ton masy startowej, aby wynieść jeden funt ładunku użytecznego w kosmiczną drogę.
Prawidłowa liczba dla dzisiejszych podstawowych paliw i technologii wynosi w przybliżeniu: jedna tona na funt - stosunek niższy, lecz prawie tak samo trudny do przyjęcia jak ów wyliczony przez profesora. Niemniej jego matematyka była bez zarzutu. Gdzież więc tkwił błąd?
Po prostu w założeniach wstępnych, które były beznadziejnie nierealistyczne. Wybrał dla rakiety tor, na którym trwoniłyby się ogromne ilości energii, założył przy tym tak małe wykorzystanie przyspieszenia, że większość paliwa zmarnowałaby się na" małych wysokościach przy pokonywaniu ziemskiego pola grawitacyjnego. To tak, jak gdyby wyliczył osiągi samochodu przy włączonym hamulcu. Nie dziwi więc końcowa konkluzja: "Jakkolwiek negatywne przepowiednie są zawsze niebezpieczne, może się okazać, że twierdzenie, iż lot rakietą na Księżyc wydaje się mniej odległy niż sto lat temu telewizja, jest zbyt optymistyczne". Jestem pewien, że gdy abonenci Philosophical Magazine czytali te słowa w roku 1941, wielu z nich pomyślało sobie: "No, to powinno utrzeć nosa tym szalonym rakietomanom".
A przecież prawidłowe liczby zostały opublikowane przez Ciołkowskiego, Obertha i Goddarda o wiele wcześniej. I chociaż prace dwóch pierwszych były zbyt trudne, by można w owym czasie sięgnąć do nich po konsultację, to rozprawa Goddarda "Metoda osiągania skrajnych wysokości" stanowiła już niemal pozycję klasyczną i była wydana przez Smithsonian Institution. Gdyby profesor Campbell zajrzał do niej (lub do jakiegokolwiek kompetentnego w tej dziedzinie autora - a było kilku takich, nawet w roku 1914), nie wprowadziłby w błąd swych czytelników ani też samego siebie. I nie musiałby znosić sarkastycznej analizy swej rozprawy opublikowanej przeze mnie w roku 1948 we wrześniowym numerze Journal of the British Interplanetary Society, której ukazanie się napsuło mu sporo krwi. Jeśli przypadkiem czyta on te słowa - przepraszam za ostry ton wypowiedzi, lecz nie za krytykę jako taką.
Nauki płynącej z tych przykładów nie należy powtarzać zbyt często, nie zawsze bywa ona rozumiana przez laików, którzy odczuwają niemal zabobonny lęk przed matematyką. Matematyka jednak jest tylko narzędziem, jakkolwiek niezmiernie skutecznym. Żadne równania - nawet imponujące i zawiłe - nie doprowadzą nas do prawdy, jeśli wstępne założenia są błędne. Aż dziw bierze, jak dalece potrafią pudłować kompetentni, lecz konserwatywni naukowcy oraz inżynierowie, z góry zakładając, że coś, co badają, jest nierealne. W takim przypadku uprzedzenie zaślepia nawet najbardziej wykształconych ludzi, nie są w stanie dojrzeć tego, co mają tuż przed nosem. I rzecz zupełnie niewiarygodna - doświadczenie niczego ich nie uczy, raz po raz powtarzają ten sam błąd.
Wśród moich najlepszych przyjaciół mam kilku astronomów i przykro mi wciąż rzucać kamyki do ich ogródka - wydaje mi się jednak, że astronomowie pobili absolutny rekord jako fałszywi prorocy. Jeśli państwo w to wątpicie, pozwólcie mi opowiedzieć historię tak przewrotną, że może wydać się nieprawdopodobna. Nie wymyśliłem jej - nie jestem aż tak cyniczny. Fakty może każdy sprawdzić w odpowiednich źródłach.
W roku 1935 założyciel British Interplanetary Society, P. E. Cleator, niebacznie popełnił pierwszą książkę o astronautyce opublikowaną w Anglii. Jego "Rakietą w Kosmos" dało (przypadkowo wysoce interesujące) zestawienie eksperymentów prowadzonych przez niemieckich i amerykańskich pionierów rakietowych, a także informacje dotyczące tak powszednich dziś zjawisk, jak rakiety wielostopniowe i satelity. Poważne czasopismo naukowe Nature w numerze z czternastego marca 1936 roku zrecenzowało ową książkę w sposób dość zaskakujący:
"Od razu na wstępie trzeba powiedzieć, że cała procedura nakreślona w niniejszej książce przedstawia trudności tak zasadnicze, iż zmuszeni jesteśmy odrzucić pomysł jako absolutnie niewykonalny, choć autor uporczywie apeluje, by wyzbyć się uprzedzeń i przypomnieć sobie rzekomą nierealność lotów obiektów cięższych od powietrza. Taka analogia może być myląca i przypuszczamy, że tak będzie w tym przypadku..."
Cóż, całemu światu już wiadomo, jak myląca była ta analogia, aczkolwiek recenzent, podpisany tylko zagadkowymi inicjałami "R.v.d.R.W.", miał, rzecz jasna, pełne prawo do wydania swej opinii.
W dwadzieścia lat później - po ogłoszeniu przez prezydenta Eisenhowera amerykańskiego programu satelitarnego - nowy astronom królewski przyjechał do Anglii, by objąć swe stanowisko. Prasa poprosiła go o wypowiedź na temat lotów kosmicznych. I oto po dwudziestu latach dr Richard van der Riet Woolley nie widział powodu do zmiany swoich poglądów. "Podróże kosmiczne - parsknął - są kompletną brednią".
Prasa nie pozwoliła mu o tym zapomnieć, gdy już w następnym roku wystrzelony został Sputnik I. Później - jak na ironię - dr Woolley został, z tytułu swego stanowiska, prominentnym członkiem komitetu doradczego rządu brytyjskiego do spraw badań kosmicznych. Łatwo sobie wyobrazić uczucia tych, którzy w ciągu całego pokolenia starali się zainteresować Zjednoczone Królestwo przestrzenią kosmiczną * [Oddając sprawiedliwość dr. Woolleyowi, chciałbym przypomnieć, że owa krytyka z roku 1936 zawierała - prawdopodobnie pierwszą - sugestię, iż rakiety mogą wnieść wkład do wiedzy astronomicznej poprzez dokonywanie obserwacji w promieniach ultrafioletowych poza pochłaniającym ekranem atmosfery ziemskiej. Dzięki orbitalnym obserwatoriom astronomicznym oraz ich następcom idea ta została w pełni zrealizowana.].
Nawet ci, którzy sugerowali, iż rakiety mogą być wykorzystane do skromniejszych, za to o wiele bardziej niegodziwych celów, zostali zlekceważeni przez autorytety naukowe - z wyjątkiem Niemiec i Rosji.
Gdy zaskoczonemu światu odkryto istnienie V2 o zasięgu dwustu mil, zaczęły się spekulacje na temat pocisków międzykontynentalnych. Zostało to jednak zdecydowanie storpedowane przez dr. Vannevara Busha, jednego z cywilnych kierowników amerykańskiego programu naukowego w służbie wojny, wobec Komisji Senackiej trzeciego grudnia 1945 roku. Proszę posłuchać:
"Wiele się mówiło o rakiecie o zasięgu trzech tysięcy mil. W moim mniemaniu jest to nieosiągalne przez wiele jeszcze lat. Ludzie, którzy wypisują te irytujące rzeczy, wspominają o wystrzeleniu międzykontynentalnej rakiety o zasięgu trzech tysięcy mil, przenoszącej bombę atomową i sterowanej tak precyzyjnie, by trafiła w dokładnie określony cel, jakim może być miasto.
Z technicznego punktu widzenia twierdze, że nie ma na świecie człowieka, który by potrafił coś takiego skonstruować i jestem przeświadczony, że wiele jeszcze wody upłynie, zanim ktoś taki się znajdzie... Nie warto zaprzątać sobie tym głowy. Chciałbym, aby społeczeństwo amerykańskie wyzbyło się tych myśli".
Kilka miesięcy wcześniej (w maju 1945 roku) lord Cherwell, doradca naukowy premiera Churchilla, wyraził podobne poglądy w czasie debaty Izby Lordów. Niczego innego nie można było oczekiwać, ponieważ Cherwell był uczonym skrajnie konserwatywnym i dogmatycznym, który zapewniał rząd, iż V2 jest tylko plotką propagandową * [Wpływ Cherwella - szkodliwy czy nie - był przedmiotem żywej dyskusji od momentu opublikowania pracy Sir Charlesa Snowa Nauka a rząd.].
Podczas majowej debaty na temat obrony lord Cherwell olśnił parów wspaniałym popisem pamięciowej arytmetyki, wyliczając, że rakieta o bardzo dalekim zasięgu musi składać się w przeszło dziewięćdziesięciu procentach z paliwa, a zatem miałaby bardzo niewielki ładunek użyteczny. Słuchacze mogli wyciągnąć z tego tylko jeden wniosek, a mianowicie, że urządzenie takie jest absolutnie niewykonalne. Było to prawdą na wiosnę 1945 roku, nie było już jednak prawdą w lecie. Zadziwiającą cechą debaty Izby Lordów jest niedbały sposób, w jaki aż nadto dobrze poinformowani parowie szermowali zwrotem "bomba atomowa", w czasie gdy była to najściślej strzeżona tajemnica wojskowa. (Próba w Almagordo odbyła się dopiero w dwa miesiące później). Urząd Bezpieczeństwa był zaniepokojony i lord Cherwell - który oczywiście znał Projekt Manhattan - nie bez podstaw tłumaczył swym wścibskim kolegom, by nie wierzyli we wszystko, co usłyszą, nawet gdyby przypadkiem było to całkowicie zgodne z prawdą.
Kiedy dr Bush przemawiał na posiedzeniu Komisji Senackiej w grudniu tegoż roku, jedyną ważną tajemnicę bomby atomowej stanowił jej ciężar wynoszący pięć ton. Każdy mógł wówczas obliczyć w pamięci - wzorem lorda Cherwella - że rakieta przenosząca ją na inny kontynent musiałaby ważyć około dwustu ton - cóż wobec tego znaczy nędzne czternaście ton budzącej wtedy postrach V2.
Postawione wobec tych samych faktów i obliczeń technologie amerykańska i rosyjska obrały dwie różne drogi. Pentagon zrezygnował właściwie z rakiet o dalekim zasięgu na blisko pięć lat, dopóki rozwój bomb termonuklearnych nie umożliwił skonstruowania głowic bojowych pięć razy lżejszych, natomiast pięćdziesiąt razy silniejszych od śmiesznej petardy zrzuconej na Hiroszimę.
Rosjanie postawieni wobec konieczności zbudowania dwustutonowej rakiety, po prostu ją zbudowali. Wykorzystali swoje rezultaty do znacznie ważniejszego celu - i wygrali wyścig w Kosmos.
Wśród nauczek, które powinno się wyciągnąć z tego wycinka historii współczesnej, jest jedna, którą chciałbym podkreślić. Wszystko, co jest teoretycznie możliwe, zostanie osiągnięte w praktyce bez względu na trudności techniczne, jeśli tylko pragnie się tego wystarczająco silnie. Nie jest kontrargumentem stwierdzenie: "Ten pomysł to czysta fantazja!" Większość rzeczy, które zdarzyły się w ciągu ostatnich lat pięćdziesięciu, zasługuje na to miano i można zakładać, że będzie tak dalej, nie traćmy więc nadziei na dalsze proroctwa.
Aby tego dokonać - uniknąć braku odwagi, za który historia karze tak bezlitośnie - musimy śmiało śledzić wszystkie techniczne ekstrapolacje z punktu widzenia ich logicznych konkluzji. Za chwilę jednak zademonstruję, że nawet to nie wystarczy. Do przepowiadania przyszłości potrzebna jest logika. Ale potrzebna jest również wiara i wyobraźnia, która czasem przeczy logice.
II. Brak wyobraźni
W poprzednim rozdziale zasugerowałem, że wiele negatywnych opinii na temat możliwości naukowych oraz wiele niepowodzeń dawniejszych proroków w przepowiadaniu rzeczy znajdujących się dosłownie przed ich nosem, wynikało z - nazwijmy to - braku odwagi. Wszystkie podstawowe fakty z zakresu aeronautyki były już dostępne w pracach Cayleya, Stringfellowa, Chanute'a i innych - gdy Simon Newcomb "udowodnił", iż latanie jest niemożliwe. Zabrakło mu po prostu odwagi, by stawić czoło tym faktom. Wszystkie podstawowe wzory matematyczne oraz zasady podróży kosmicznej były opracowane przez Ciołkowskiego, Goddarda i Obertha już od lat - albo i dziesiątków lat - gdy wybitni uczeni kpili sobie z astronautów in spe. W tym przypadku niepowodzenie było nie tyle intelektualnej, co moralnej natury. Krytycy nie mieli odwagi, którą powinno im było dać doświadczenie naukowe. Nie mogli uwierzyć w prawdę, nawet gdy była odcyfrowywana na ich oczach, w ich własnym matematycznym języku. Znamy wszyscy ten rodzaj tchórzostwa, ponieważ sami od czasu do czasu mu ulegamy.
Inny rodzaj niepowodzeń, jakie spotykały proroków, jest bardziej godny potępienia i zarazem bardziej interesujący. Zdarzają się one wówczas, gdy wszystkie dostępne fakty są uporządkowane i ocenione w sposób prawidłowy - natomiast fakty o decydującym znaczeniu pozostają wciąż jeszcze nie odkryte i nie dopuszcza się możliwości ich istnienia.
Słynnego przykładu dostarczył nam tu filozof, August Comte, który w swych "Wykładach filozofii pozytywnej" (1835) usiłował określić granice, w jakich musi się mieścić wiedza naukowa. W rozdziale o astronomii (tom drugi, rozdział pierwszy) napisał te oto słowa dotyczące ciał niebieskich:
"Wiemy, jak określać ich kształty, odległości, masę, ruchy, nigdy jednak nie będziemy znać ich struktury chemicznej czy mineralogicznej. Jeszcze mniej będziemy wiedzieć o strukturze zorganizowanych istot zamieszkujących ich powierzchnię... Musimy zawsze rozgraniczać dwa pojęcia: układu słonecznego oraz wszechświata i uświadamiać sobie, iż jedynie to pierwsze powinno stanowić przedmiot naszego zainteresowania. Tylko w ramach takiego rozgraniczenia astronomia jest nauką doskonałą i pozytywną, tak jak to przyjęliśmy... gwiazdy służą nam do celów naukowych tylko jako punkty odniesienia, z którymi możemy porównywać wewnętrzne ruchy naszego układu".
Innymi słowy Comte orzekł, że gwiazdy nie będą nigdy niczym więcej, jak tylko niebieskimi punktami odniesienia, bez istotnej wartości dla astronoma. Wyłącznie w przypadku planet możemy mieć nadzieję na jakąś określoną wiedzę, lecz nawet ta będzie się ograniczała do geometrii oraz dynamiki. Comte prawdopodobnie uznałby, iż taka gałąź nauki jak "astrofizyka" jest a priori niemożliwa.
A przecież w niespełna pół wieku od jego śmierci cała astronomia była astrofizyką i bardzo niewielu zawodowych astronomów interesowało się planetami. Twierdzenie Comte'a zostało całkowicie obalone dzięki wynalezieniu spektroskopu, który nie tylko pozwolił odkryć "strukturę chemiczną" ciał niebieskich, ale powiedział nam dziś o odległych gwiazdach znacznie więcej, niż wiemy o sąsiednich planetach.
Nie można winić Comte'a za to, że nie przewidział spektroskopu. Nikt nie mógł go sobie wyobrazić, jak też innych bardziej skomplikowanych przyrządów, które obecnie znajdują się w arsenale astronomicznym. Przypadek Comte'a powinien być dla nas nieustającym ostrzeżeniem, którego nie wolno lekceważyć. Nawet rzeczy bezsprzecznie nierealne, przy istniejących lub możliwych do przewidzenia technikach, mogą się okazać całkiem proste w wyniku nowych odkryć naukowych. Odkrycia te ze względu na swą naturę nie dają się przewidzieć, umożliwiły nam jednak ominięcie tylu przeszkód nie do przezwyciężenia w przeszłości, że żaden obraz przyszłości, który je zignoruje, nie będzie prawdziwy.
Lord Rutherford, który ma największe zasługi w odkryciu struktury wewnętrznej atomu, także dostarczył słynnego przykładu braku wyobraźni. Lubił pokpiwać z rozsiewaczy sensacyjnych wiadomości, którzy przepowiadali, iż pewnego dnia będziemy w stanie zaprząc do pracy energię uwięzioną w materii. W roku 1937, w niespełna pięć lat po jego śmierci, uzyskano w Chicago pierwszą reakcję łańcuchową. Przy całej swej wspaniałej intuicji Rutherford nie przeczuwał, że zostanie odkryta reakcja jądrowa, która wyzwoli więcej energii, niż potrzeba do jej zapoczątkowania. Aby wyzwolić energię z materii, konieczny był "zapłon" nuklearny analogiczny do spalania chemicznego. To umożliwiło rozszczepienie uranu. Po tym odkryciu wykorzystanie energii atomowej stało się rzeczą nieuniknioną, aczkolwiek gdyby nie presja wojny, mogłoby nastąpić znacznie później.
Przykład lorda Rutherforda jasno wykazuje, że człowiek posiadający najgłębszą znajomość danego przedmiotu i będący uznanym autorytetem w swej dziedzinie, może nie przewidywać przyszłych kierunków jej rozwoju. Zbyt wielkie brzemię wiedzy może zahamować lot wyobraźni. Próbowałem ująć ten fakt w prawo Clarke'a, które można by sformułować w sposób następujący:
"Kiedy wybitny, lecz starszy już uczony stwierdza, iż coś jest możliwe, niemal zawsze ma rację. Kiedy natomiast twierdzi, iż coś jest niemożliwe, z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że się myli".
Przymiotnik "starszy" wymaga ściślejszej definicji. W fizyce, matematyce i astronautyce oznacza człowieka po trzydziestce. W innych dyscyplinach granica może się niekiedy przesunąć poza czterdziestkę. Oczywiście zdarzają się chwalebne wyjątki, ale, o czym dobrze wiedzą wszyscy młodzi pracownicy naukowi, uczeni po pięćdziesiątce nadają się wyłącznie na członków rad naukowych i za wszelką cenę powinno się ich trzymać z dala od laboratoriów.
Znacznie rzadziej mamy do czynienia ze zbyt bujną wyobraźnią niż z jej brakiem. Zbyt bujna wyobraźnia doprowadza zwykle jej niefortunnego posiadacza do frustracji i porażki - chyba że jest na tyle rozsądny, by o swych pomysłach wyłącznie pisać, a nie dążyć do ich urzeczywistnienia. W tej kategorii znajdziemy wszystkich autorów fantastyki naukowej, historyków przyszłości, twórców Utopii - oraz obydwu Baconów, Rogera i Francisa.
Mnich Roger (ok. 1214 - ok. 1292) wyobrażał sobie przyrządy optyczne, napędzane mechanicznie łodzie i latające maszyny - wybiegając daleko poza istniejącą wówczas lub nawet możliwa do przewidzenia technikę. Trudno uwierzyć, że słowa te napisano w trzynastym wieku:
"Być może zbudują kiedyś urządzenia, dzięki którym ogromne okręty, kierowane tylko przez jednego człowieka, pędzić będą z większą szybkością niż przy całej armii żeglarzy. Być może, zbudują kiedyś powozy zdolne poruszać się z niewiarygodną szybkością bez pomocy zwierząt. Człowiek skonstruuje aparaty latające, w których siedząc swobodnie i oddając się medytacjom, będzie na podobieństwo ptaków unosił się w powietrzu na swych sztucznych skrzydłach... jak również maszyny, które pozwolą mu spacerować po dnie mórz..."
Przytoczony urywek jest triumfem wyobraźni nad twardą rzeczywistością. Wszystko to stało się ciałem, jakkolwiek w czasach, gdy Roger Bacon pisał te słowa, były raczej aktem wiary niż logiki. Zapewne wszystkie długofalowe przepowiednie powinny odznaczać się takim charakterem, aby mieć szansę spełnienia. Prawdziwej przyszłości nie da się logicznie przewidzieć.
Wspaniałym przykładem człowieka, którego wyobraźnia wyprzedziła znacznie epokę, w której żył, jest angielski matematyk, Charles Babbage (1792 - 1871). W roku 1819 Babbage opracował podstawowe zasady automatycznych maszyn obliczeniowych. Wpadł na myśl, że wszystkie formuły matematyczne można rozłożyć na serie kolejnych operacji, które, teoretycznie, mogą być wykonywane przez maszynę. Dzięki dotacji rządowej, która w sumie wyniosła siedemnaście tysięcy funtów - co w trzecim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku było sumą wcale niebagatelną - zaczął pracować nad skonstruowaniem "maszyny analitycznej".
Jakkolwiek poświęcił temu projektowi resztę swego życia i znaczną część prywatnych funduszy, nie był w stanie ukończyć maszyny. Jego plany udaremnił fakt, iż technika precyzyjna, niezbędna przy konstruowaniu potrzebnych mu urządzeń, po prostu jeszcze w owych czasach nie istniała. Jego próby przyczyniły się do powstania przemysłu maszynowego - ostatecznie więc rząd zyskał znacznie więcej niż owe siedemnaście tysięcy funtów - i dziś nie nastręczałoby żadnych trudności ukończenie komputera Babbage'a, który stoi obecnie jako jeden z najbardziej fascynujących eksponatów w londyńskim Muzeum Nauki. Babbage mógł za życia zademonstrować działanie tylko stosunkowo niedużej części maszyny. W dwanaście lat po śmierci uczonego jego biograf napisał: "Ten niezwykły pomnik genialnej myśli teoretycznej pozostaje przeto i bez wątpienia pozostanie na zawsze teoretyczną możliwością".
Niewiele dziś ocalało z tego "bez wątpienia". W chwili obecnej tysiące komputerów pracują na zasadach, które nakreślił Babbage przeszło sto lat temu - tyle że w zakresie oraz z szybkością, o jakich mu się nie śniło. Przypadek Babbage'a jest dlatego tak interesujący i tak patetyczny, ponieważ wyprzedził nie jedną, lecz dwie rewolucje techniczne. Gdyby w roku 1820 istniał przemysł precyzyjny, Babbage mógłby zbudować "maszynę obliczeniową", która pracowałaby znacznie szybciej niż człowiek, aczkolwiek bardzo wolno, gdybyśmy ją chcieli oceniać w dzisiejszych kategoriach. Jej szybkość byłaby bowiem ograniczona maksymalnymi dopuszczalnymi szybkościami przekładni zębatych, wałków, krzywek i innych mechanizmów.
Automatyczne maszyny obliczeniowe nie mogły być zbudowane, dopóki elektronika nie umożliwiła osiągnięcia szybkości operacji tysiąc i milion razy większych niż przy zastosowaniu czysto mechanicznych urządzeń. Ten poziom techniki został osiągnięty w latach czterdziestych dwudziestego wieku i wtedy Babbage został z miejsca zrehabilitowany. Przyczyną jego niepowodzenia nie był brak wyobraźni - po prostu urodził się sto lat za wcześnie.
Jest tylko jeden sposób, aby przygotować się na przyjęcie rzeczy nieprzewidzianych - zachowanie otwartego i bezstronnego umysłu, ale osiągnąć to jest niezwykle trudno, nawet przy najlepszych chęciach. Prawdę powiedziawszy, umysł całkowicie otwarty byłby pusty, a wolność od uprzedzeń jest ideałem nieosiągalnym. Istnieje jednak pewna forma treningu umysłowego, którą zalecałbym jako świetne ćwiczenie podstawowe dla ewentualnych proroków. Każdy, kto chce zajmować się przyszłością, powinien odbyć w wyobraźni wsteczną podróż w czasie - powiedzmy do roku 1900 - i zadać sobie pytanie, na ile współczesna technika byłaby nie tylko nie do wiary, lecz wręcz niepojęta dla najtęższych uczonych głów tego okresu.
Wybierzmy rok 1900, najsposobniejszą okrągłą datę, gdyż wtedy mniej więcej rozpętało się istne piekło w nauce. J. B. Conant tak o tym mówi:
"Około roku 1900 nauka przyjęła całkiem nieoczekiwany obrót. Istniało do tej pory kilka rewolucyjnych teorii w historii nauki, ale to, co zdarzyło się między rokiem 1900 a powiedzmy 1930, jest nieporównywalne. Zawiodły na całej linii ogólne prognozy opierające się na dotychczasowych eksperymentach".
P. W. Bridgman ujął to nawet mocniej:
"Fizycy przeszli kryzys intelektualny spowodowany odkryciem pewnych faktów wykazanych eksperymentalnie, jakich uprzednio nie przewidzieli i jakich nie uważaliby nawet za możliwe".
Upadek nauki "klasycznej" rozpoczął się de facto z odkryciem przez Roentgena promieni X w roku 1895. Była to pierwsza wyraźna wskazówka, iż obraz wszechświata przyjmowany w ramach zdrowego rozsądku nie jest zgodny z rzeczywistością. Promienie X - sama nazwa odzwierciedla konfuzję zarówno naukowców, jak i laików - mogą przenikać przez ciała stałe tak, jak światło przez szklaną szybę. Nikt nigdy nie wyobrażał sobie ani nie przepowiedział czegoś podobnego. Nawet najśmielszy prorok nie zasugerował, że można będzie zajrzeć w głąb ludzkiego ciała i tym samym zrewolucjonizować medycynę i chirurgię.
Odkrycie promieni X było pierwszym wielkim włamaniem się do królestwa, do którego umysł ludzki dotąd się nie zapuszczał. Była to zaledwie jaskółka zwiastująca jeszcze większe rewelacje - radioaktywność, wewnętrzna strukturę atomu, teorię względności, teorię kwantów, zasadę nieoznaczoności...
Reasumując, wynalazki i urządzenia techniczne naszego współczesnego świata można podzielić na dwie ściśle określone kategorie. Z jednej strony - maszyny, których działanie byłoby w pełni zrozumiane przez każdego wielkiego myśliciela starożytności. Z drugiej - te, których najtęższe głowy starożytności nie byłyby w stanie pojąć. Nie tylko zresztą starożytności - obecnie wchodzą w użycie urządzenia, które mogłyby przyprawić o chorobę umysłową Edisona czy Marconiego, gdyby usiłowali zgłębić ich działanie.
Chciałbym poprzeć to stwierdzenie przykładami. Gdybyśmy zademonstrowali nowoczesny silnik dieslowski, samochód, turbinę parową czy helikopter Beniaminowi Franklinowi, Galileuszowi, Leonardowi da Vinci lub Archimedesowi - lista obejmująca dwa tysiące lat - każdy z nich bez trudu zrozumiałby ich działanie. Leonardo, prawdę mówiąc, rozpoznałby niektóre ze swych szkiców. Wszyscy czterej uczeni byliby zaskoczeni tworzywem oraz wykonaniem, które wydawałoby im się magiczne w swej precyzji, ale po otrząśnięciu się ze zdziwienia, poczuliby się niemal w domu - dopóki nie zagłębiliby się zbytnio w układy pomocnicze oraz elektryczne.
Załóżmy teraz, że pokażemy im telewizor, komputer, reaktor jądrowy, radar. Abstrahując od złożoności tych urządzeń, ich poszczególne elementy składowe będą niezrozumiałe dla człowieka nie urodzonego w dwudziestym wieku. Jakikolwiek byłby poziom jego wykształcenia czy inteligencji, nie posiadałby on struktury umysłowej będącej w stanie pojąć wiązkę elektronową, tranzystory, rozszczepienie atomu, prowadnice falowe czy lampy elektronowe.
Trudność, niech mi będzie wolno raz jeszcze powtórzyć, nie leży tu w złożoności. Niektóre z najprostszych nowoczesnych urządzeń byłyby najtrudniejsze do objaśnienia. Najlepszym przykładem jest tu bomba atomowa (a przynajmniej jej wczesne modele). Cóż może być prostszego od zetknięcia dwóch bryłek metalu? A jak wytłumaczyć Archimedesowi, że rezultatem byłoby zniszczenie znacznie większe, niż to, którego dokonały wszystkie wojny między Trojanami a Grekami?
Załóżmy, że ktoś z nas uda się do uczonego z końca dziewiętnastego wieku i powie mu: "Proszę, oto są dwa kawałki metalu zwanego uranem 235. Jeśli będzie pan je trzymał osobno, nic się nie wydarzy, lecz jeśli zetknie je pan raptownie, wyzwoli się tyle energii, ile można jej uzyskać w wyniku spalenia dziesięciu tysięcy ton węgla". Bez względu na swą dalekowzroczność i wyobraźnię, nasz prawie współczesny uczony odrzekłby: "Ależ to kompletny nonsens! To magia, a nie nauka. Takie rzeczy nie mogą się zdarzyć w świecie realnym!" Około roku 1890, gdy istniały już podwaliny fizyki i termodynamiki, byłby w stanie nawet wyjaśnić, dlaczego jest to niemożliwe.
"Energia nie może powstać z niczego" - powiedziałby zapewne. "Musi pochodzić z reakcji chemicznych, baterii elektrycznych, sprężyn zwojowych, sprężonego gazu, kręcących się kół zamachowych lub innego ściśle określonego źródła. Wszystkie tego typu źródła są w tym przypadku wykluczone - a nawet gdyby nie były, ilość uzyskanej energii jest absurdalna. Przecież to przeszło milion razy więcej, niż można osiągnąć w wyniku najsilniejszej reakcji chemicznej!"
Fascynujący jest fakt, który się wiąże z powyższym przykładem - nawet wówczas, gdy już w pełni doceniono istnienie energii atomowej, powiedzmy około roku 1940, niemal wszyscy naukowcy wyśmialiby pomysł wyzwalania jej poprzez zetknięcie dwóch kawałków metalu. Ci, którzy wierzyli, iż energia jądra może być kiedyś wyzwolona, bezsprzecznie wyobrażali sobie, że odbędzie się to za pomocą skomplikowanych urządzeń elektrycznych - "rozbijaczy atomów". (Być może, okaże się to prawdą. Być może będziemy potrzebowali takich maszyn do fuzji jąder atomów wodoru na skalę przemysłową. Któż to wie?).
Nieoczekiwane odkrycie rozszczepienia uranu w roku 1938 umożliwiło zbudowanie tak niezwykle prostych (w zasadzie, jeśli nie w praktyce) urządzeń, jak bomba atomowa czy reaktor jądrowy. Żaden uczony ich nie przewidział. A gdyby przewidział - naraziłby się na szyderstwa kolegów.
Nader pouczające i pobudzające wyobraźnię byłoby sporządzenie listy wynalazków i odkryć pod kątem, które z nich zostały przepowiedziane, a które nie. Postaram się to zrobić.
Wszystkie pozycje znajdujące się po lewej stronie zostały już zrealizowane lub odkryte. Zawierają one element niespodzianki lub całkowitego zaskoczenia. O ile mi wiadomo, niewiele czasu upłynęło między ich przewidywaniem i odkryciem
Po prawej stronie znajdują się pomysły krążące od setek i tysięcy lat. Niektóre już zostały zrealizowane, inne będą, jeszcze inne, być może, nie dadzą się zrealizować. Ale które?
Niespodziewane Spodziewane
Promienie X Samochody
Energia jądrowa Latające maszyny
Radio, telewizja Maszyny parowe
Elektronika Łodzie podwodne
Fotografia Statki kosmiczne
Zapisywanie dźwięku Telefon
Mechanika kwantowa Roboty
Teoria względności Promienie śmierci
Tranzystory Transmutacja
Masery. Lasery Sztuczne życie
Nadprzewodniki. Nadciecze Nieśmiertelność
Zegary atomowe. Efekt Mossbauera Niewidzialność
Określenie składu ciał niebieskich Lewitacja Teleportacja
Datowanie (węgiel 14, itd.) Porozumiewanie się z umarłymi
Wykrywanie niewidzialnych planet Podróże w przeszłość i przyszłość
Jonosfera. Pasy Van Allena Telepatia
Lista po prawej stronie jest rozmyślnie prowokująca. Obejmuje czystą fantazję, jak również poważne spekulacje naukowe. Ale jedynym sposobem odkrycia granic możliwości jest cofnięcie się w przeszłość, gdy wiele odkryć wydawało się niemożliwością. Gdy bowiem rzucę okiem na lewą kolumnę, uświadamiam sobie, że zaledwie dziesięć lat temu kilka jej pozycji uważałbym za nierealne...
Przełożyła Elżbieta Zychowicz
"Kroki w nieznane" 1976