Coś w Polsce pękło,
coś się skończyło
Przeraża mnie to, czego się nie spodziewałem: osłabienie
etycznej wrażliwości w samym jądrze państwa; szczególna, mętniejąca atmosfera,
której pozornie niewinnych wykwitów coraz więcej widać na publicznej scenie.
1
Parę tygodni temu europejska prasa opisywała tragedię
niemieckiego polityka, który popełnił samobójstwo, kiedy dziennikarze
stwierdzili, że gotów był podjąć rozmowy na temat wyprania w Polsce dużej kwoty
brudnych pieniędzy. A przecież "na nasze" nic się jeszcze nie stało. Niczego mu
nie udowodniono. I zapewne w żadnym kraju nie dałoby się go skazać na podstawie
dziennikarskich rewelacji. Więc co? Wariat? Dziwak? Pruderyjny niewolnik
zawodowego etosu?
Adam Bień, człowiek innego, nie istniejącego już
świata, przypomniał mi niedawno trochę zakurzone słówko "honor". Polacy uważali
się kiedyś za ludzi honoru, a polskie elity miały na tym punkcie lekkiego
szmergla. Punktem honoru elit było zaś przede wszystkim pierwszeństwo racji
publicznej przed osobistym interesem.
Było - bo zdaje mi się, że właśnie
na naszych oczach już przestaje być.
Nie szokują mnie zdarzające się
wszędzie złodziejstwo, korupcja, malwersacje i przestępcze nadużycia. Nie
deprymowały mnie afery w rodzaju FOZZ i ["Art B" s- ka]. Musieliśmy zapłacić
frycowe wolnorynkowych nuworyszy. Przeraża mnie to, czego się nie spodziewałem:
osłabienie etycznej wrażliwości w samym jądrze państwa; szczególna, mętniejąca
atmosfera, której pozornie niewinnych wykwitów coraz więcej widać na publicznej
scenie.
2
Próbuję zrozumieć, co w moim kraju pękło. Szukam
odpowiedzi na dziecięco naiwne pytania. Co się skończyło, że osoba najwyższej
klasy, jako premier odwołanego rządu skarżącego się wciąż na dziury w budżecie i
hucznie wstrzymującego podwyżki dla urzędników, pobrała stumilionową premię
uznaniową, a były szef URM próbował nas przekonywać, że nic się nie stało, bo
wszystko było "zgodne z obowiązującym prawem"? Dlaczego wciąż trwa takie prawo?
Dlaczego milczało na ten temat kierownictwo chętnie odwołującej się do etosu
partii?
Co się stało, że kryształowy człowiek z piękną opozycyjną kartą
po paru latach urzędowania w gabinecie wiceministra faktycznie sam siebie
mianował prezesem rady nadzorczej, brał drugą pensję i kontrolował siebie,
występując jako jednoosobowe walne zgromadzenie, do którego jako minister
delegował się w imieniu skarbu państwa? I dlaczego ten piękny człowiek, który
przez lata w imię zasad buntował się przeciw peerelowskiemu prawu, płacąc za to
osobistą cenę, dziś mówi mi po prostu: "To jest w porządku, bo prawo na to
pozwala"?
Dlaczego szef państwowej telewizji uznał, że nie ma nic złego
w robieniu interesów z firmą własnej żony? Dlaczego na ten temat milczał
premier, który go powołał i sam pan prezydent, właściciel słynnej wyborczej
siekiery?
Dlaczego prezes wielkiego banku za naturalne uważa
spekulacyjne wyzbywanie się akcji swojej firmy? Dlaczego nie zająknął się w tej
sprawie związek polskich banków?
Dlaczego wicepremier uważał za całkiem
w porządku, żeby w ostatnich dniach urzędowania mianować kolegę na lukratywną
posadę w państwowym konsorcjum i samemu z rąk tego kolegi przyjąć równie
lukratywną nominację? Dlaczego na ten temat milczeli jego ożywiani
chrześcijańską wrażliwością partyjni koledzy?
Co sprawiło, że żaden
wysoki państwowy urzędnik nie czuje się winny powstania systemu policyjnego
sponsoringu, który setki polskich policjantów poddał działaniu legalnego nacisku
korupcyjnego?
I dlaczego prezes rządowej agencji w randze wiceministra,
który najpierw tworzył państwowe spółki, a potem mianował się członkiem ich rad,
za co wyznaczał sobie wielomilionowe pensje, nie "strzelił sobie w łeb", kiedy
prasa ujawniła jego operacje?
Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Dlaczego
przez przeszło cztery lata żaden polski polityk ani wysoki urzędnik nie zwołał
konferencji prasowej po to tylko, żeby powiedzieć: "Pogubiłem się, przekroczyłem
granicę błędu, naruszyłem normę przyzwoitości - odchodzę"?
Dlaczego tak
często słyszę, że "przecież prawo nie zostało złamane"? Tak jakby w życiu
publicznym nie istniały poza prawem żadne inne normy - wyższe niż kodeks karny,
ważniejsze od ustawowych zakazów.
Rok temu przypuszczałbym jeszcze, że
to tylko kolejne "aferki", polityczne "wypadki przy pracy". Dziś mam poczucie,
że ilość przeszła w jakość, że niepostrzeżenie wytworzył się jakiś nowy
standard, fatalna norma sankcjonująca istnienie szarej strefy oplatającej świat
polityki i obezwładniająca państwowy aparat.
Aż strach napisać wprost
to, co czuję chyba nie tylko ja jeden: pięć lat po Okrągłym Stole, w Polsce,
mimo wszystko będącej przecież krajem wielkiego sukcesu, fiasko poniosła
rewolucja etyczna, która dla wielu z nas wydawała się być oczywistą konsekwencją
końca realsocjalizmu.
3
Dla ludzi, wśród których się przez lata
obracałem, sprzeciw wobec Peerelu nie ograniczał się tylko do braku kiełbasy i
niedostatków wolności. "Smak" i "przyzwoitość" dzieliły strefę władzy od świata
choćby najbardziej pasywnej "odmowy". W wielkiej mierze szło właśnie o zasady -
jasne, zgodne z poczuciem rozsądku i moralności. I to one stanowić miały istotę
wymarzonej zmiany.
Kiedy ta zmiana przyszła, w spadku po tamtej Polsce
dostaliśmy nie tylko cywilizacyjne zacofanie i gospodarczą katastrofę. Także
nieraz opisany wielki system legalnego lub półlegalnego korumpowania ludzi.
Stępienie moralnej odpowiedzialności zastąpionej przez obyczaj "załatwiania",
"kombinowania" i "wzajemnej pomocy".
Dzisiejszy prezes wielkiego
centralnego urzędu i podobno jeden z kandydatów na urząd ministra finansów nie
tak dawno tłumaczył publicznie, że nie było nic złego w tym, iż będąc
peerelowskim wicepremierem załatwił sobie za psi grosz luksusowe państwowe
mieszkanie na najbardziej nobliwej ulicy Warszawy, "bo prawo na to pozwalało".
Co więcej, "było to słuszne, bo wysocy urzędnicy niewiele zarabiali". Nie było
dla niego sprawą honoru wykorzystanie publicznego stanowiska dla prywatnych
celów.
Generał i bardzo ważny minister peerelowskiego rządu, człowiek
niewątpliwie zasłużony w procesie pokojowego przekazania władzy, nie widział nic
niestosownego w tym, że budowę prywatnego domku zlecił jednostce wojskowej. Po
latach z podniesionym czołem pokazywał dziennikarzom komplety rachunków mówiąc,
że jeśli nawet były zaniżone, to w każdym razie nie on je zaniżał, ale ci,
którzy je wystawiali. Skrzyżowanie prywatnych interesów i służbowej zależności
nie szkodziło oficerskiemu honorowi.
Nie ma już sensu pastwienie się nad
tamtym światem systemowo zakodowanych moralnych kompromisów, światem właścicieli
PRL, prących do władzy, którą wielu z nich rozumiało jako miejsce przy żłobie.
Ale muszę tamten świat pamiętać, jeśli chcę zrozumieć to, co się później stało.
Następstwa tamtej choroby znajduję u funkcjonariuszy demokratyczego państwa,
które uważam za moje, u ludzi, których uważałem za mniej czy bardziej mi
bliskich. To nie tylko sprawa poznańskich policjantów czy spekulującego akcjami
prezesa Banku Śląskiego - to także premia premiera i druga pensja ministra.
4
Kiedy w 1989 roku dokonywał się przełom, na żądzę rewanżu i
zemsty odpowiadaliśmy, że w Polsce zmieniać trzeba przede wszystkim system - nie
ludzi, bo złu tego świata winne są destrukcyjne mechanizmy, wzmacniające gorszą
stronę ułomnej człowieczej natury. Wciąż sądzę, że była to myśl realistyczna,
mądra oraz piękna, wszakże pod warunkiem, że realizm i chrześcijańska łagodność
występowałyby łącznie z pryncypialnym tworzeniem absolutnie jasnych reguł życia
społecznego.
Dziś widzę, że te zmiany - choć przecież rozległe - nie
poszły dość daleko i duża część "nowych, zdrowych ludzi" dała się wessać w świat
reguł poprzedniego systemu, w którym polityczna władza i żłób były ze sobą
półtajemnie zrośnięte.
Kiedy po kilku miesiącach pracy pierwszy
"solidarnościowy" dyrektor zrujnowanej państwowej instytucji postanowił nie
przyznawać sobie premii, życzliwi, bardziej doświadczeni koledzy przekonywali go,
że źle robi, łamiąc uświęconą tradycją peerelowską zasadę, iż szef bierze
pierwszy i zawsze najwięcej - "jak przy rodzinnym stole: pan domu najpierw, a
dla kajtków resztki". Kiedy uparł się płacić za prywatne wykorzystywanie
służbowego samochodu, potraktowano to jako rodzaj nieszkodliwej obsesji. Kiedy
swemu poprzednikowi zaproponował honorową rezygnację z przysługującej za część
roku premii, usłyszał, że "honor i pieniądze nijak się nie mają".
Były
wysoki urzędnik, który w 1989 r. jako jeden z pierwszych ludzi "Solidarności"
wszedł w tryby starej władzy, a potem też jako jeden z pierwszych z nich
wyszedł, opowiada mi, że przez cały rok urzędowania czuł się "jak w slalomie"
między zasadzkami mniejszych i większych niejasnych ofert i możliwości. Łapówek
mu nie proponowano, ale "tańsze" meble owszem, "okazyjne" garnitury "z odrzutu",
"atrakcyjne wakacje" i półsłużbowe podróże: "Chętnie zaproszą pana razem z
żoną".
Przypadkiem znam ten mechanizm. Poznałem go na własnej skórze. I
znam te miłe dla ucha, lecz złowieszcze słowa: "To się panu należy". Gdy się
dostaje od losu jakiś okruch władzy, wciąż trzeba się mieć na baczności i każde
"to się panu należy" pieczołowicie filtrować przez sito własnej wrażliwości.
Wciąż trzeba być gotowym powiedzieć "nie" tym niebezpiecznym dobrym ludziom,
którzy - może z najlepszych pobudek - zawsze powiedzą, że "to jest normalne",
"oczywiście, to się panu należy". "I to. I to. I to jeszcze." I "ja to panu
załatwię, bo pan ma ważniejsze sprawy...".
Jak długo zwykły człowiek
może się opierać dobrym radom życzliwych, którzy "znają życie". Miesiąc, rok,
cztery lata? A im wyżej wędruje, tym jest tych dobrych ludzi więcej, i lepiej są
wyszkoleni w usidlaniu kolejnych lokatorów dużego gabinetu.
Prezydent,
zapewne przy ich wydatnej pomocy, z dnia na dzień uwierzył, że należą mu się
cudownie rozmnożone pieniądze na partię i rządowy samolot do Gdańska, a potem
operetkowy pancerny mercedes i wielki pałac w śródmieściu. Premierowi, który nie
zdołał sformować gabinetu, w parę dni wmówili, że mu się od państwa należą
służbowe skarpetki. Szefowi rządu, że premia; wiceministrom, że druga i trzecia
pensja. Zresztą nie wszystkim trzeba to było tłumaczyć. Czasem starczył
przykład. Nie wypowiedziany sygnał z nieco wyższego szczebla. Widok otoczenia, w
którym "wszyscy tak robią".
5
Kiedy przed trzema laty w jednej z
państwowych spółek tworzono radę nadzorczą, pewien profesor oświadczył, iż
przyjmie tę funkcję tylko pod warunkiem, że będzie miała charakter honorowy, bo
on już od państwa jedną pensję dostaje. I cała rada - aż do odwołania przez rząd
Olszewskiego - działała społecznie. Potem, pod nieobecność profesora,
wprowadzono dietę. Milion złotych za posiedzenie odbywające się średnio raz na
dwa miesiące. Komu się opłacało naruszyć zasadę dla paruset tysięcy miesięcznie?
Dziś waży się decyzja, czy członkowie Rady, w większości wysocy urzędnicy
państwowi, spotykający się co kilka tygodni, powinni z tego tytułu dostawać dwie
czy trzy "średnie krajowe" na miesiąc.
W świecie niejasnych reguł
dokonywała się próba charakterów, mozolne zacieranie granic. Niektórzy bronili
się długo. Wiceminister, kryształowy człowiek, wziął drugą pensję po trzech
latach urzędowania.
Coś w krysztale pękło, coś się skończyło.
6
W roku 1989 nowi ludzie przychodzili do władzy z etosem Sierpnia '80. Na
ogół już wcześniej pokazali, że potrafią się zdobyć na odruch moralnego
sprzeciwu, i że umieją stawiać zasady ponad osobiste korzyści. W imię tych
zasad, a nie z żądzy zemsty wobec starego aparatu państwa, nowa władza
likwidowała odziedziczone po poprzednikach przywileje oraz tropiła
nomenklaturowe spółki. Ale nigdy nie udało się stworzyć systemu jasnych reguł.
Jednoznacznie określić minimum przyzwoitości dla sfery publicznej.
Dziś
parę osób stojących wówczas "na czele" mówi mi w gruncie rzeczy to samo - "nie
starczało czasu", "rozsypał się etos", "były ważniejsze sprawy", "myśmy nie
mieli ludzi", "nie można było naraz wywracać wszystkiego", a ktoś stojący nieco
z boku dorzuca, że może także nie starczyło wyobraźni, żeby zrozumieć wagę
pozornie niegroźnych taktycznych kompromisów.
Minister pierwszego
niekomunistycznego rządu przypomina mi "stały konflikt pilnego z ważnym, a pilne
zawsze wygrywało". Z czasem coraz mocniej brzmiał argument, że przecież ktoś
musi w urzędach pracować.
W imię jasności reguł Tadeusz Mazowiecki
zakazał przynajmniej udziału wyższych urzędników w spółkach, określając na
piśmie, jakiego rodzaju etycznych kwalifikacji oczekuje od funkcjonariuszy
państwa. Wysoki urzędnik URM, który przetrwał kilku peerelowskich i
"solidarnościowych" premierów, uważa, że w odróżnieniu od swoich następców
Mazowiecki wniósł powiew purytańskiej atmosfery, chociaż to nie on zajmował się
wtedy polowaniem na nomenklaturowe spółki i znikający majątek starych partii.
Osoba, która współtworząc po 1989 r. koncepcję polskiej służby cywilnej
szczególną wagę przykładała do kwestii etycznych, usłyszała od doświadczonego
urzędnika: "Jak ruszycie ten temat, połowę kadry stracicie". Wtedy przypomniała
sobie szczere pytanie naczelnika izby skarbowej, uczestnika kursu dla wyższych
urzędników: "Niech mi pani tak prywatnie powie: to chyba nie jest nic złego, że
ja sobie tu czy tam dorobię jako doradca?"
Jeden z ówczesnych
"zauszników" Mazowieckiego pamięta, że właśnie instrukcja etyczna wywołała
najzacieklejszy opór URM-owskiej biurokracji. Chcąc doprowadzić do jej
opracowania jedyny raz w swojej ministerialnej karierze krzyczał do podległego
mu urzędnika: "Ja panu każę i proszę to wykonać!". Atmosfera końca lat 80. była
bowiem z grubsza taka, że w urzędzie dostaje się pensję, a zarabia każdy, jak
może. Z mieszanymi uczuciami "zausznik" wspomina swój ówczesny, dziś brzmiący
naiwnie, pomysł, żeby rzucić hasło: "W roku 1990 nosi się przyzwoitość".
7
W planie prac rządu Mazowieckiego na późną wiosnę roku 1991
przewidywano uchwalenie ustawy o służbie cywilnej, która miała rozstrzygnąć i
kwestie etyczne. Późno, jak na kraj, w którym odbywała się "wielka zmiana", ale
"zausznik" mi mówi, że oprócz nawału spraw "granicą zamiarów było poczucie
bezsilności". Ludzie Mazowieckiego dość długo czuli się "więźniami biurokracji,
bezpieki i wojska, które dysponują niewidzialnymi sprężynami destabilizacji". Do
dziś mój rozmówca ma w uszach słowa [Aleksanderra] Halla: "Ciągle mam wrażenie,
że on tu podejdzie i powie koniec chłopcy, s...ć!" wypowiedziane, kiedy
spacerując z premierem po rządowym parku zauważyli dyskretnie obstawiającego ich
majora bezpieki.
Woleli zanadto nie drażnić odziedziczonego aparatu,
który i tak z oporami przekonywał się do nowej władzy. A to znaczyło, że
"zasady" - przynajmniej niektóre - musiały na razie poczekać. Najważniejsze były
przecież demokracja, niepodległość i plan Balcerowicza.
Ówczesny szef
URM-u marzył o służbie cywilnej, w której urzędnik bierze tylko jedną pensję.
Ale państwo płaciło psie grosze, a nastroje społeczne były takie, że "najlepiej
darmozjadom nie dać ani złotówki", więc uznali, że o oficjalnych podwyżkach mowy
być nie może. "Nagrodami się to dość bezboleśnie łatało, bo wprawdzie nie były
tajne, ale też nie trzeba było o nich głośno mówić. Zresztą wtedy te nagrody nie
były takie jak za Rokity". Bardzo wysoki urzędnik mówi mi, że wypłacenie
premierowi 20 średnich krajowych było wtedy nie do pomyślenia, choć również nie
do pomyślenia była likwidacja przepisów, które to dopuszczały.
Nie
ruszali więc wprowadzonych w 1982 roku premii dla rządu, sprawę etyki
urzędniczej ledwie nadgryźli okólnikiem, wielki skok w administracji odkładali
na później, ale uruchomili samorząd lokalny i zamierzyli [Szkoła Administracji]
na wzór francuskiej ENA, w której widzieli zalążek zdrowej biurokracji na
popeerelowskim ugorze.
Ugór był przerażający. Twórczyni i dyrektor
Szkoły Maria Gintowt-Jankowicz, z zakłopotaniem obserwowała reakcje
zagranicznych wykładowców, kiedy pod koniec 1991 r. młodzi ludzie pytali ich, co
by było, gdyby student ENA chciał jednocześnie prowadzić własne przedsiębiorstwo
i czy powinien je wówczas przepisać na żonę. Goście zazwyczaj prosili tłumacza o
powtórzenie pytania, a potem ujawniali całkowitą bezradność, nie mogąc
zrozumieć, jakim cudem przedsiębiorca może być urzędnikiem państwowym.
Studenci ze zdumieniem dowiadywali się, że np. w Bawarii urzędnicy mogą
przyjmować tylko prezenty warte nie więcej niż 20 marek, że nawet tam, gdzie
prawo tego wprost nie zabrania, prowadzenie przez żonę urzędnika państwowego
firmy mającej cokolwiek wspólnego z zakresem jego służbowych kompetencji jest
nie do pomyślenia, a już zawieranie z taką firmą kontraktów w ogóle nie mieści
się w głowie. Przyszła elita polskiej biurokracji, mając za sobą kilkuletnie
doświadczenie w służbie państwowej, często dopiero od spotkanych w Szkole
zachodnich urzędników po raz pierwszy słyszała: "tego się nie robi", "nie
wypada", "to nie do pomyślenia". Uczenie dorosłych ludzi podstaw przyzwoitości
było żenujące, ale nieodzowne.
8
W 1991 roku ekipie Bieleckiego
ważniejsze od zakazów wydawało się wydłużenie wałęsowskiej ławki. Wprowadzone
przez Mazowieckiego ograniczenia zostały cofnięte, a w rządzie liberałów, ZChN-u
oraz Porozumienia Centrum znaleźli się czynni ludzie biznesu. Po paru latach ze
zdumieniem słucham wyjaśnień ówczesnego premiera, że nie ma sensu zabraniać, bo
Polacy i tak wszystkie zakazy obejdą, a dużo bardziej skuteczny może być system
deklaracji majątkowych pozwalających stwierdzić, jak się urzędnicy bogacą. Tak,
jakby deklaracji już obejść się nie dało.
To, co wtedy mogło wyglądać na
polityczną nieostrożność, z perspektywy paru lat wydaje mi się czymś
nieporównanie poważniejszym. Nie tylko dlatego, że niejednoznaczność ról i
nierozwaga niektórych liberalnych ministrów dała obfitą pożywkę późniejszej
politycznej kampanii podejrzeń i oszczerstw, której ofiarą padli czołowi
politycy Kongresu.
Znacznie groźniejszy był efekt odbity. Jakiekolwiek
były wtedy intencje premiera (który podobno już w roku 1990 opracował raport o
zapobieganiu konfliktowi ról w administracji i którego rząd stworzył ustawę
antykorupcyjną), dla wielkiej rzeszy stosunkowo słabo opłacanych urzędników
stanowisko nowej ekipy zabrzmiało jak powrót do filozofii dominującej w czasach
ministra Wilczka i wicepremiera Sekuły: - "Płacimy niewiele, a wy jakoś sobie
radźcie". Tylko że teraz otwierały się niewyobrażalne wcześniej możliwości, bo
ruszał rynek, prywatyzacja, komercjalizacja.
Stawianie skuteczności
ponad zasadami nie było jednak specjalnością gdańskich liberałów. Bulwersujące
dzieje cudownego rozkwitu związanych z Porozumieniem Centrum Fundacji Prasowej
"Solidarności" i spółki Telegraf, nad którymi unosił się duch wałęsowskiego
Belwederu, sugerowały, że reszta ówczesnego obozu prezydenckiego jest jeszcze
mniej zainteresowana wdrażaniem jasnych zasad na styku polityki i biznesu.
To właśnie wtedy, w pierwszych miesiącach [rząd Bieleckiego], kiedy w
gabinecie ministra budownictwa sekretarz stanu z prezydenckiej kancelarii,
występując jako prywatny przedsiębiorca, podpisywał z włoską firmą kontrakt
przewidujący życzliwość polskich władz, w prasie pojawił się termin "spółka
neonomenklaturowa". Jednak i minister, i sekretarz stanu dalej urzędowali i mimo
oburzenia prasy wciąż mieli się dobrze, bo przecież "prawo nie zostało złamane".
Po trzech latach Bielecki tłumaczy mi, że usuwając ministra budownictwa
zablokowałby możliwość powstania koalicji UD-PC-KLD, którą chciał stworzyć po
zbliżających się wyborach. Koalicja nigdy nie powstała, a skutek zaniechanej
reakcji przekroczył oczekiwania.
Dziś mam wrażenie, że to właśnie
ówczesne milczenie świeżo wybranego prezydenta i ledwo powołanego premiera wobec
dość oczywistego nadużywania stanowisk przez najwyższych urzędników państwowych
oznaczało postawienie krzyżyka na etosie, który - jak mówi jeden z twórców
koncepcji służby cywilnej - "wałęsowska trzecia liga" zastąpiła modę na
cwaniaka. Na oko było widać, że w tym sezonie przyzwoitość już się nie nosiła".
Z powstającego obozu prawicowo-belwederskiego zdawało się emanować
przekonanie, że liczy się tylko jedna zasada: "Rób tak, żeby cię nie złapali". I
prokuratorzy bezradnie odbijali się od "Telegrafistów" korzystających z
najwyraźniej akceptowanej na najwyższym szczeblu, choć prawnie mocno niejasnej,
życzliwości państwowych banków i instytucji. Formująca się centroprawica
dysponowała już polityczną siłą, ale pilnie potrzebowała pieniędzy na zbliżające
się wybory.
Miejsce nobliwych, nieco szkolnych garniturków i chłopięcych
sweterków dawnych opozycjonistów zajmowały w świecie polityki pstrokate kaszmiry
i jedwabie nowej elity, a nudne posapywanie o państwie, służbie i etosie zostało
radykalnie wyparte przez kult biznesowej skuteczności urozmaicany werbalną
nagonką na komunę i nomenklaturę.
W następnym rządzie kierowanym przez
Jana [rząd Olszewskiego] nie było już liberałów, ale był forsowany przez PC
poprzedni minister budownictwa - tropiciel nomenklatury nakazowo-rozdzielczej i
zarazem król koncesyjnego imperium Ministerstwa Współpracy Gospodarczej z
Zagranicą. Dwa lata później szef tego rządu powie mi, że żadne służby nie
informowały go, jakoby kandydat na nowego szefa MWGzZ popełnił przestępstwo,
więc nie widział powodu, aby się sprzeciwiać jego powołaniu.
9
Niezwykle popularny polityk uważa, że w gruncie rzeczy sprawa rypła się
wcześniej. Przypomina mi, że każdy społeczny przewrót odwołuje się do ideologii,
która wnosi etykę życia publicznego. "Myśmy ideologii nie mieli, ale mieliśmy
'solidarność' - nie jako ruch czy związek, ale jako ideę. Ona się skończyła
wraz z 'wojną na górze<' która w gruncie rzeczy była wojną na dole - starciem
świata zasad ze światem jednej tylko zasady, że wolno wszystko, na co nie ma
kary. Walka o władzę stała się ważniejsza od 'solidarności'. A to znaczyło, że
'wolno' nie tylko kłamać, opluskwiać i insynuować, ale też doić państwo, ile
się da - byle cię tylko na tym nie drapnęli."
Kiedy mówię o nagrodzie
premiera i drugiej pensji ministra, siedzący z tyłu mojego "malucha" były
"solidarnościowy" minister stwierdza, iż "wciąż brakuje politycznej odwagi, żeby
publicznie powiedzieć, że niektórzy urzędnicy muszą dobrze zarabiać". Przez
blisko pięć lat niezależności żaden polski gabinet nie zdobył się na odrzucenie
odziedziczonej po starym systemie populistycznej pruderii, a kolejne kampanie
wyborcze jeszcze ją podsycały.
Każdy rząd boi się dobrze zapłacić
urzędnikom, bo żyje przekonaniem, że w społecznym odczuciu urzędnik to pasożyt,
który ssie krew anemicznego budżetu. Ale na ten strach nakłada się świadomość,
że jednak niektórym dobrze płacić trzeba, bo inaczej odejdą i będzie katastrofa.
A w końcu żaden premier nie chce, by do służby państwowej trafiali sami - jak
mawia Jacek Fedorowicz - "inteligentni inaczej".
Żeby nie drażnić
wyborców, trzeba więc było znaleźć kompromis między jawnością władzy, której
domagano się w Sierpniu '80 a rynkiem pracy nowego ustroju. Więc aparat
państwowy, jak pani Dulska, obnosi siermiężne ubóstwo i zarazem "jakoś sobie
radzi".
Premiera za dwadzieścia parę milionów da się od biedy znaleźć,
ministra za dwadzieścia też na ogół można, chociaż lepiej go wzmocnić obietnicą
premii. Ale już wiceminister odpowiedzialny za funkcjonowanie gospodarczego
sektora - jeśli ma to być człowiek, który wie, co robi - nie może zarabiać mniej
niż prezes średniej państwowej spółki. Dyrektor departamentu nie chce być dużo
gorszy od dyrektora w fabryce. A to się w oficjalnych widełkach nijak nie daje
zmieścić. Skoro zaś ze strachu przed ludźmi widełek podnieść nie można, trzeba
zakombinować.
Więc państwo kombinuje. Dyrektor departamentu, właśnie
przyjęty do pracy, mówi mi: "Dostałem dwanaście i trzy rady nadzorcze". Razem
zarobi trochę więcej niż premier. Lekko kręci nosem, bo mógł trafić lepiej.
Podsekretarza stanu minister potraktował życzliwiej. Od razu dostał
radę, która płaci mu więcej niż Rzeczpospolita. Do tego druga rada. Już ma
przeszło dwa razy więcej niż wynika z ustawy. Prawie dwa razy więcej niż
premier.
Rady są bardzo różne. Skromniejsze w Ministerstwie
Przekształceń, gdzie członek dostaje około 5 mln, a przewodniczący - 7. (W
zasadzie ustalono, że jeden urzędnik nie może zasiadać w więcej niż dwóch
podległych resortowi radach). Tłustsze posady są w radach podległych
Ministerstwu Finansów, bo banki płacą trzy razy więcej od spółek skarbu państwa.
O podlegających ministrowi przemysłu radach spółek węglowych krążą po Polsce
legendy, a rzecznik resortu nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. Polecono mu
mówić, że jest to tajemnica handlowa, choć przecież składami rad nadzorczych
skarb państwa nie handluje.
Czy to jest sprawiedliwe, że zasiadający w
paru radach podsekretarz stanu zarabia dwa razy więcej od premiera? Oczywiście
nie jest i któryś szef URM-u musiał wreszcie uznać, że tę niesprawiedliwość
chociaż na odchodnym trzeba sobie i premierowi wyrównać podwyższoną nagrodą.
10
Raz zdradzone zasady mszczą się bezlitośnie. W politycznej
skali dużego kraju drobne kompromisy na wysokim szczeblu pociągają za sobą
nieprzewidywalne fale. Żeby nie ruszać trudnego problemu ministerialnych pensji,
gabinet [rząd Mazowieckiego] zachował system cichych premii, konserwując
polityczne wnyki, w które bezwiednie wpadł premier ostatniego
"solidarnościowego" rządu.
Żeby umocnić słabą prawą nogę, prezydent
przymykał oczy na sprawki "Telegrafistów", otwierając drogę do powrotu Sekuły.
Biorąc do rządu byłego ministra budownictwa, Jan Olszewski otworzył ministerstwo
przed [Leszek] Millerem, bo przecież żadnemu z nich niczego nie udowodniono.
Żeby dla dobra liberalnych reform utrzymać w administracji wartościowych
fachowców - nie ryzykując rozniecenia populistycznych emocji - mechanizm
właścicielskiego nadzoru podporządkowano doraźnym finansowym potrzebom aparatu
państwa. Dziś to znaczy tyle, że posady w radach stały się politycznym łupem
tych, którzy przejmują władzę. W 40 krajowych spółkach, w których skarb państwa
reprezentuje minister [Lesław] Podkański, przez pierwsze cztery miesiące
działania rządu premiera Pawlaka uwolniono dla nowych ludzi przeszło 20
stanowisk [rząd Pawlaka]. Kompromis mający służyć liberalnej reformie zaowocował
powrotem logiki "swoich ludzi", partyjnych zasług i "nomenklatury".
Władze Unii Demokratycznej milczały na temat premii dla rządu. Gdy
pytam, dlaczego, słyszę: "Byliśmy w bardzo niezręcznej sytuacji". Dla mnie to
milczenie było prawdziwym końcem etosu.
11
Po latach komunizmu i
bez "solidarności" wylądowaliśmy wszyscy w wielkiej czarnej dziurze, którą
mogła zapełnić jakakolwiek reguła: bezwstyd, naga siła, potęga pieniądza. I tak
się w jakiejś mierze stało.
Władza psuje ludzi, którzy ją sprawują, i
trzeba wielkiej mocy, by temu nie ulec. Władza źle zamyślona psuje ich w
dwójnasób. Władza pruderyjna i pozbawiona politycznej odwagi może zepsuć
państwo, bo łączy rygoryzm słów z permisywizmem działań. Czy siekiera Wałęsy nie
zginęła w Telegrafie, a pryncypialność Unii Demokratycznej w milczeniu na temat
premii?
Hipokryzja podtrzymuje fałszywe stereotypy, z którymi obawia się
polemizować, niszczy mechanizmy społecznego dialogu, bo odbiera sens słowom
mówionym publicznie, stawia uczciwych ludzi wobec fałszywych wyborów i zbyt
silnych pokus. Władza pruderyjna i przyzwalająca zarazem może łatwiej przetrwać,
ale może także wytworzyć fałszywą moralność budującą świat jeszcze gorszy niż
ten, którego się bała.
Nikogo nie oceniam. Staram się tylko zrozumieć
mechanizm etycznej erozji. Próbuję nie moralizować, bo kto moralizuje, ujawnia
bezradność, a w naszym, polskim przypadku o bezradności jeszcze nie może być
mowy. Ale także nie wierzę, kiedy bardzo popularny polityk przywołując słowa
Papieża mówi mi ze smutkiem, że zanik zasad nie jest problemem specyficznie
polskim ani nawet specjalnością krajów byłego "obozu" komunistycznego, bo takie
jest signum temporis zachodniej cywilizacji.
Ja w polskim zamieszaniu
nie dostrzegam cywilizacyjnego fatum. Widzę pasmo kompromisów między wciąż
dominującym "niedzisiejszym" moralnym oczekiwaniem i najoczywistszymi zasadami
życia państwowego a jednodniowym politycznym interesem i nieustannie
komplikującą się rzeczywistością, w której wierność zasadom ma osobistą albo
polityczną cenę. I widzę wciąż rosnącą cenę krótkowzrocznej niewierności elit.
12
Wybitny intelektualista i polityk, z którym dzielę się moimi
obawami cytując Maxa Webera, przestrzega mnie przed uprawianiem moralizatorstwa
w polityce. "Tak, to jest nasza porażka. Ale kiedy pan mi to opowiada, nie
słyszę Jacka Ż. z Warszawy. To mówi Amerykanin przypadkiem tu zbłąkany. W
Ameryce etyka rządzi polityką, ale nie tu - w Europie. Tu proszę pana afery,
malwersacje, nadużycia. Tylko prawo i demokratyczne instytucje mogą temu
zapobiec. Nie moralizowanie".
Jednak jeden ze współautorów koncepcji
służby cywilnej mówi mi, że "to jest narodowa klęska, kiedy zasady prostej
przyzwoitości trzeba zapisywać w ustawach i wymuszać karami". I szczerze mówiąc
ten pogląd jest znacznie bliższy mojej prawdy o świecie.
Zgoda.
Niedoskonałe prawo, które nigdy nie nadąża za życiem, trzeba bez końca poprawiać
i udoskonalać. Prosta prawna zasada, że państwowy urzędnik ma tylko jedną pracę,
mogła tysiące ludzi uchronić przed konfliktem sumienia. Jasny zakaz łączenia
biznesu z państwową posadą i prosty wymóg, by urzędnicy przekazywali cały swój
kapitał w powierniczy zarząd, pozwoliłyby uchronić wiele osób przed trudnym
wyborem między wartościami i własnym interesem. Jednak by nie zniszczyć państwa,
trzeba zarazem urzędnikowi zapłacić godziwe pobory i mieć odwagę powiedzieć
publicznie, ile musi kosztować sprawna biurokracja.
Ale skuteczność
prawa ma swoje granice. Rozumiał to były premier, który mi powiedział, że Polacy
i tak każdy zakaz obejdą. Prócz prawa demokracja potrzebuje po pierwsze zasad,
których w ustawie zapisać się nie da, po drugie przynajmniej elit skłonnych tych
zasad rygorystycznie przestrzegać.
W krajach, w których demokracja trwa
dłużej niż sezon, rygoryzm etyczny elit osiąga czasem granice absurdu. Nieraz
już cień podejrzenia o skłonność do nadużywania władzy potrafi złamać najlepiej
się zapowiadającą polityczną karierę. Nieraz wystarczy nieostrożny dobór
podwładnych, przyjaciół lub współpracowników, by zostać z klasy politycznej
wyplutym bez prawa apelacji.
Przez pięć lat demokracji w Polsce żadna z
rozdrobnionych politycznych elit nie zdobyła się na to, by rygoryzm przyjąć.
Niemal zawsze znajdują się jakieś poważne powody, żeby usprawiedliwić partyjnego
kolegę lub przemilczać jego kolejne potknięcia, dopóki prokurator nie udowodni
mu winy.
Na tym świecie, a już zwłaszcza na wschód od dawnej żelaznej
kurtyny, nie ma idealnych elit. Ale elita, dla której wewnętrzna lojalność staje
się ważniejsza od głoszonych zasad i która w imię takiej lojalności osłania
ministra, dyrektora, premiera, niszczy demokrację, bo podważa sens publicznej
krytyki i obywatelskiej kontroli; nabiera cech mafijnych i zwraca się przeciw
państwu.
Elita, która nie ma dość siły, by w sprawach publicznych
narzucić sobie etyczny rygoryzm, podcina własne osadzone w demokracji korzenie.
Nie tylko dlatego, że przykład idzie z góry, a bezkarność ministra deprawuje
portiera. Przede wszystkim dlatego, że wytwarza groźne dla demokracji społeczne
poczucie wyobcowania legalnie wybieranej władzy.
13
Chcę uniknąć
wrażenia, że za całe zło świata winię jakąś enigmatyczną "polityczną elitę". W
postkomunistycznej Polsce osłabienie etycznej wrażliwości nie jest wyłączną
domeną elit. Każda elita jest funkcją tego społeczeństwa, które ją wydało, i
które zarazem kształtuje.
A skoro tak, każdy z nas ma swój skromny
udział w tym, że wielu pięknych ludzi, którzy nie tak dawno wracali z więzień i
wychodzili z podziemia, w zawierusze nowych czasów zgubiło niesioną latami
etyczną wrażliwość. Ma w tym swój udział każdy, kto w lustracyjnym szale
niesprawiedliwie oskarżał, kto pochopnie mówił, że to wszystko jest tylko "nowa
nomenklatura", a "władza to złodzieje". I ten, kto się zawahał, czy warto
powiedzieć, że to nie jest prawda. Kto pomawiał i kto się nie sprzeciwiał. Kto
dawał słowo honoru, że da się przyspieszyć to, czego się przyspieszyć nie dało,
kto stanął obok, żeby "się załapać" i ten, kto milczał, żeby się nie narazić.
Kubły najgorszych pomyj, którymi oblano niemal każdego, kto tylko się
pojawił na publicznej scenie, z pewnością nie służyły rozważaniu etycznych
niuansów i surowości wobec drobnych przewinień politycznych przyjaciół. Zresztą
z rwącego potoku oszczerstw, "afer" i "lustracji" niełatwo było odcedzać zarzuty
prawdziwe.
14
Polska nie jest pierwszym krajem, który przeżywa
etyczny kryzys państwa. I nie jest to jeszcze żaden koniec świata. Ten świat,
który odszedł, już nigdy nie wróci, ale też nie musimy się stoczyć w otchłań, w
której znalazła się Rosja, w której trwa wielka część Trzeciego Świata i z
której próbują się wyrywać Włochy.
Na kryzys etyczny państwa nie
wymyślono żadnego prostego lekarstwa. Są takie miejsca na świecie, gdzie od lat
korupcja władzy, nepotyzm ani rozkradanie publicznego majątku nikogo już nie
oburzają, bo stały się normą. Ale są też kraje, gdzie narastający kryzys budzi
fale sprzeciwu wynoszące do władzy kolejne elity.
Polskie doświadczenia
nie są tu zbyt dobre. W pierwszej Rzeczypospolitej próba uzdrowienia przyszła na
tyle późno, że zanim przyniosła owoce, państwa już nie było. Sto pięćdziesiąt
lat później fiaskiem skończyła się sanacyjna próba Piłsudskiego.
Wirus
fałszywych zasad raz wpuszczony w społeczny krwiobieg nie daje się z niego
operacyjnie usunąć. Żeby go zwalczyć, trzeba nie tylko prawa, ale i etycznego
wzorca z Sevres, opoki, na której całe leczenie się oprze. W walce z
postkomunistycznym wirusem Polska takie wzorce miała - Wałęsa, Mazowiecki,
Bujak, Geremek, Kuroń to byli ludzie-opoki razem niosący w sobie kapitał ledwie
zaczętej etycznej rewolucji, która się skończyła z wielką wojną na górze.
W tej wojnie zniszczyliśmy nie wykorzystany etyczny potencjał byłej
opozycji. Więc teraz zwalczać wirus jest już dużo trudniej. Dziś na polskiej
scenie nie widać autorytetu prawdziwie prezydenckiej miary, zdolnego narzucić
wysokie standardy swemu otoczeniu i metodą kręgów na wodzie zaszczepić je dalej.
Ale w każdej chwili może się pojawić kolejny "człowiek znikąd".
Tymiński, Żyrynowski, Peron, który tani kapitał zbije na potępieniu władzy i w
cuglach wygra prezydenckie wybory. A potem: orzeł czy reszka - zbawca albo
bandyta.
Jest też prawdopodobny, ale bardzo trudny, scenariusz
odrodzenia politycznych elit. Wewnętrznej metamorfozy, która może stopniowo
oczyścić mętną atmosferę. Umocnić normy, stworzyć lepsze prawa. Ale to, jak mówi
mi wybitny socjolog, "wymaga potężnego wstrząsu, którym nie stały się wrześniowe
wybory".
Może by wstrząs odczuć, trzeba mieć za sobą boleśnie szczerą
rozmowę o tym, co się stało.
Coś przecież w polskim państwie pękło i coś
się musi wydarzyć.