Gazeta Wyborcza - 21/05/1993
JAN GONDOWICZ
Powszechna historia nikczemności
WASYL MAKSYMOWICZ, DONOSICIEL FILOZOFICZNY
Dziś mówi się, że był to wyjątkowo efektowny sposób ogłoszenia bankructwa. Miesięcznik "Telegraf" miał ledwie 80 prenumeratorów i z trudem wiązał koniec z końcem. Lecz umieszczenie w nim tekstu, który po latach Hercen miał nazwać "wystrzałem wśród nocy", anonimowego "Listu filozoficznego", było czymś więcej niż wystawieniem się na cios z ręki władz. Było jedną z tych umysłowych prowokacji, jakie zmieniają świadomość narodów.
Wstrząśnięci byli wszyscy. I zasłużony, choć nie zawsze prawomyślny literat Puszkin, i prawomyślny, choć nie zawsze zasłużony literat Bułharyn. Najprzód stołeczne salony, potem sale wykładowe, wreszcie kancelarie, na koniec - kancelarie tajne. I to odwrócenie naturalnego porządku rzeczy było najbardziej wstrząsające.
Nigdy wcześniej ani później tak zwane środowiska opiniotwórcze nie wyprzedzały w gorliwości władz. Tym razem jednak słuszne oburzenie wyzwoliło eksplozję lojalności. "List" zawierał bowiem niedopuszczalny wywód, że Rosja stanowi lukę w moralnym porządku świata. Że Stwórca dokonał eksperymentu, pozostawiając jeden z narodów ziemi poza opieką swej Opatrzności, by innym zademonstrować, do czego zdolni są ludzie. Tak można było, być może, myśleć, można było w zaufaniu mówić, ale przenigdy - pisać. Wkrótce też przypomniano sobie, kto znany był w towarzystwie z tego rodzaju poglądów. Głosił je pewien dymisjonowany huzar, moskiewski bawidamek, niejaki Czaadajew.
Patriotyzm więc zatriumfował. Dla komitetu cenzury była to istna katastrofa. Zalany potokiem inwektyw autor trząsł się w konwulsjach strachu. Nie było na co czekać. Minister oświecenia zmuszony był w swym interesie zameldować o zaistniałej sytuacji. 19 października 1836 roku stawił się przed obliczem carskim. Wyrok, jaki zapadł tego dnia, był salomonowy: pismo zamknąć, redaktora zesłać, autora urzędowo ogłosić za wariata. Mikołaj I nie był przecież żadnym ludojadem i karał tylko, gdy musiał.
Dopiero tu na scenę wkracza bohater tej historii. Nazywał się Wasyl Maksymowicz Panow, był agronomem i sekretarzem kolegialnym w zarządzie dóbr Jego Cesarskiej Mości. Uchodził powszechnie za osobistość nieciekawą, lecz dopiero w 1968 roku lustracja dowiodła, że był również sekretnym informatorem III Oddziału Kancelarii Osobistej swego władcy. Co jednak najważniejsze, miał żonę oddającą się sztuce towarzyskiej korespondencji. Taka żona to zguba dla lojalnego urzędnika.
Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Katarzyna Dmitriewna Panowa uchodziła bowiem za literatkę, co nie znaczy, że sama aspirowała do druku, lecz że obracała się w kręgach notorycznie nielojalnych. Nie chciała rodzić dzieci i zaniedbywała liczyć bieliznę. "Wciąż czytała co się zmieści śliczne francuskie powieści". Krótko mówiąc, była to rosyjska madame Bovary.
I naturalnie, znała tego Czaadajewa. Mało tego, pisywała doń. A co najgorsze, on jej odpisał. Odpisał jej właśnie "Listem filozoficznym". Działo się to, co prawda, przed siedmiu laty, i od tylu lat list ów krążył z rąk do rąk na salonach, lecz mąż (jak to mąż) o tym nie wiedział. Gdy fakt ten dotarł do jego świadomości, w domu Panowów zapanował całkowity zamęt. W jego efekcie do moskiewskich władz gubernatorskich wpłynął doręczony osobiście przez zielonego na twarzy mężczyznę w krzywo zapiętym fraku wniosek o urzędowe zbadanie poczytalności żony.
Stenografa nie było, lecz co miała do powiedzenia w trakcie tej ekspertyzy Panowa, wiadomo z innego, cokolwiek mniej filozoficznego listu Czaadajewa. Ledwie bowiem doszła doń wieść o przesłuchaniu, myśliciel wysłał natychmiast za pośrednictwem prystawa memoriał skierowany do oberpolicmajstra Moskwy. "Kolleżska sekretarsza Panowa - czytał generał Cyński - oznajmiła, że jest republikanką, że w roku 1831 modliła się za Polaków i temu podobne bzdury. Niżej podpisany, w obawie, by władza, uwiadomiona o jego kontaktach z tą osobą, nie powzięła błędnego mniemania..." etc. Władza raczyła docenić akt skruchy i nie powzięła.
Uznała natomiast rację męża, zwłaszcza iż była to racja stanu. Przed obliczem komisji Panowa miała nieostrożność wyznać, iż zdarzają się jej chwile wielkiego rozdrażnienia nerwów, szczególnie gdy podczas badania zaczynają krępować ją i chłostać. Diagnoza musiała być oczywista: "schizofrenia paranoidalna na tle nieprzystosowania społecznego", jak mawiali lekarze sowieccy. Dożywotni pobyt w domu dla obłąkanych.
Z Czaadajewa zdjęto nadzór psychiatryczny po roku. Jego adresatka nie miała tyle szczęścia. W tymże czasie odczytano jej oficjalny akt rozwodu. Cóż miała robić? Uwiodła posługacza i uciekła wraz z nim. Udała się do brata. Brat wolterianin, człek światły, w młodości członek poetyckiego kółka "Zielona lampa", w którym brylował sam Puszkin, z miejsca odesłał ją do drugiego brata. Ten ani wolnomyślicielem, ani poetą nie był. U niego zatem zamieszkała z posługaczem.
Potem słuch o niej ginie. Dopiero pod koniec wieku któryś z dalekich krewnych opowiadał, że jako chłopiec widywał w majątku swego dziadka zamieszkującą rozwalony pawilon beznogą staruszkę, ubezwłasnowolnioną i kompletnie już pomieszaną. Raz dziennie przez chaszcze przedzierał się lokaj z dworu, niosąc jej resztki z kuchni. Znano ją pod przezwiskiem "Filozofka".