Archiwum  

Życie z dnia 2001-04-27

 

Człowiek filmu 

Józef Józef Szczepański

 

Przygoda z X Muzą Jana Józefa Szczepańskiego trwa od ponad pół wieku. Zaczęła się w 1948 r., a jej ostatni - jak dotychczas - akord zabrzmiał teraz. Twórczości związanej z filmem nigdy nie traktował na równi ze swym pisarstwem - i słusznie. Ale jest on także człowiekiem kina, przede wszystkim autorem ciekawych scenariuszy, których wartości nie umniejsza fakt, że - jak twierdzi - pisał je głównie dla zarobku.

 

Jego bliskie kontakty z filmem rozpoczęły się w chwili, gdy stał się stałym recenzentem filmowym "Tygodnika Powszechnego". Pierwsze recenzje ukazywały się od 1948 r. pod pseudonimem Stanisław Bolsęga; tak nazywał się góral cieśla, który ojcu pisarza pomagał przy budowie domu w Kasince Małej: później został majordomusem rodziny, a jeszcze później - pierwowzorem bohatera powieści Szczepańskiego "Portki Odysa", zanim nie uznał za stosowne się "ujawnić", podpisując je łatwym do rozszyfrowania skrótem JJS. Autentyczny smak powstańczych dni Potrafił rocznie omówić na łamach "Tygodnika" do 50 filmów. I tak - przez 30 lat! - Nie uważam tego czasu za stracony - zapewnia. Miał stały dostęp do wszystkich filmów, jakie wchodziły na ekrany PRL i sam decydował, które recenzować, a które nie. Jego ówczesne opinie czytane dziś mocno trącą myszką, a niektóre budzą sprzeciw, np. zachwyty nad filmami Wajdy. O "Kanale" pisał tak: "Wajda dokonał tego, co wydawało się już niemal niemożliwością. Odnalazł prawdę. W jego filmie jest autentyczny smak dni powstańczych, jest ich gorycz, ich krwawa ironia, ich przejmujący patos, i to w proporcjach właściwych." A o "Popiele i diamencie": "Nie ma najmniejszej wątpliwości. Doczekaliśmy się znakomitego polskiego filmu, filmu na miarę światową... Po raz pierwszy, zamiast opowiadać wydarzenia, ukazano >> skomplikowany i trudny<< świat wewnętrzny ich uczestników". Te zachwyty staną się zrozumiałe, jeśli zważyć, jak i co o wojnie pisał sam Szczepański - w głośnym opowiadaniu "Buty" i powieści "Polska jesień": z pewnością nie tworzył ich "ku pokrzepieniu serc". Ten uczestnik kampanii wrześniowej, a potem partyzant AK, przepuszczał swe wspomnienia przez filtr ostrych moralnych ocen. Rozdrapywał rany jak Żeromski, wymowa filmów Wajdy była mu więc bliska. Niezależnie od ambicji ideowo-artystycznych obu twórców, taka właśnie postawa wobec wojny i konspiracji bardzo "władzy ludowej" odpowiadała... Poglądy Szczepańskiego dobrze oddaje próba wyjaśnienia popularności filmu "okupacyjnego" pt. "Cafe pod Minogą": "Wiech dokonuje tej samej co Sienkiewicz operacji: kanonizuje narodowe słabości i wady. Ukazywanie alkoholizmu i rozrabiactwa pod postacią miłych junackich cnót, a skłonności do kanciarstwa jako zabawnej pomysłowości, musi być bliskie polskiemu sercu. A gdy jeszcze w grę wchodzą motywy patriotyzmu, nic już nie brakuje do aureoli narodowego samouwielbienia". W szkicu "Jan Szczepański - inny widz" Jakub Zajdel zwrócił uwagę, że jego oceny filmów bywały zbieżne z ocenami oficjalnej propagandy; pisarz przyjmując ograniczenia nakładane przez władze PRL, de facto godził się na - jak to określa Zajdel - "zniewolenie". A może się nie godził, ale musiał? Zapytałem go, czy zdarzały się ingerencje cenzury w jego recenzjach. - Owszem, i to nie tylko tej państwowej. Poważne zastrzeżenia do mnie miała także kuria metropolitalna. Któregoś dnia zjawił się w redakcji ksiądz, który powiedział, że chce recenzentowi filmowemu udzielić pomocy. Miał przygotowany taki rysuneczek, gdzie całe ciało ludzkie było podzielone na rozmaite regiony męskie i żeńskie, oznaczone literami, z objaśnieniem, które "litery" w jakich sytuacjach mogą być opisywane, a które nie... Jerzy Turowicz schował ten rysunek do szuflady i nigdy więcej mi go nie pokazał... Rój rozwścieczonych os Pierwszym filmem, przy którym pracował Szczepański, było "Wolne miasto" (1958) w reżyserii Stanisława Różewicza, o obrońcach Poczty Gdańskiej. Stało się to niejako na marginesie przygotowań do znacznie trudniejszego przedsięwzięcia - filmu fabularnego o obronie Westerplatte. Premiera "Westerplatte" odbyła się we wrześniu 1967 r. i tylko do końca tamtego roku obejrzało go aż 2640000 widzów! Scenariusz Szczepańskiego do tego obrazu zachował do dziś świeżość, czyta się go jak dobre opowiadanie, gdzie obok wiarygodnych i mających swą wagę aksjologiczną dialogów dowódców i żołnierzy, migocze ciąg świetnych sekwencji batalistycznych, czasem przyprawionych szczyptą humoru sytuacyjnego: "Gdy nacierający znajdowali się już około 30 metrów, Szamlewski zaczął strzelać, a jego ludzie rzucili granaty. Wśród Niemców zapanowało zamieszanie. Padali, kryli się, niektórzy uciekali, dostając się pod ogień placówki >> Prom<< . Po chwili cała tyraliera przypadła do ziemi, otwierając nerwową palbę. >> O rany!<< - krzyknął jeden z żołnierzy Szamlewskiego, Kapral obejrzał się niespokojnie. Strzelec zdjął hełm, bił się dłonią po karku. Drugi też zaczął wykonywać gwałtowne ruchy. Wokół obrońców krążył rój rozwścieczonych os z przestrzelonego gniazda". Ten film nie rozdrapywał ran. Mimo zbeletryzowanej akcji, trzymał się faktów, był uczciwą relacją z ważnego epizodu II wojny. Na taki film czekała polska widownia, uznali go za swój również uczestnicy bitwy o Westerplatte, których wówczas żyło jeszcze sporo. Tak było! - mówili po premierze - i Szczepański odetchnął z ulgą. Początkowo w ogóle nie chciał pisać tego scenariusza. - W całej mojej pisarskiej działalności zawsze byłem realistą - tłumaczy. - Zależało mi na autentyzmie, a mnie przecież na Westerplatte nie było! Poza tym miałem inne opory: wydawało mi się, że opisywanie sytuacji batalistycznych to szukanie łatwizny. Czy ktoś zwrócił się do niego z zamiarem ekranizacji "Polskiej jesieni"? Nikt. Ale nawet gdyby tak było, nie zgodziłby się. "Jego" wrzesień 1939 r. to historia wycofywania się, ucieczki. Nieefektowna. W ogóle polski wrzesień, jego zdaniem, nie zasługuje na uwiecznienie, bo była to "kampania słuszna, ale żałosna". Jednak na przypomnienie sowieckiego "ciosu w plecy" Szczepański przyznaje, że to jest temat, który "czeka jeszcze na solidne przygotowanie historyczne". - Wkroczenie Armii Czerwonej zostało nam przedstawione przez oficerów jako dobra wiadomość: że Rosjanie przychodzą nam z pomocą. Nikt z nas w to nie wierzył, oficerowie też. "Hubal" rozrabiaka Większość filmów, przy których pracował Szczepański, dotyczyła wojny. Jego osobiste wspomnienia były kanwą filmu Różewicza "Na melinę" według opowiadania "Wszarz"; temat konspiracji pojawił się w filmie Pawła Komorowskiego "Stajnia na Salwatorze", według opowiadania "Stajnia na Celnej", w którym pisarz podjął problem zdrady i kary. Gdy jeden z żołnierzy podziemia zaczyna sypać, wyrok może być tylko jeden: kula w łeb. Gdy jednak do głosu dochodzą przesłanki sentymentalno-moralne, może się okazać, że egzekutor złamie rozkaz i puści zdrajcę wolno; Szczepański zdaje się być po jego stronie. Na początku lat 70., po starannych przygotowaniach Szczepański napisał scenariusz pt. "Szalony major". Film na jego osnowie wprawdzie powstał, ale autor wycofał swoje nazwisko z afisza. Dlaczego? - Propozycję napisania scenariusza do "Hubala" otrzymałem od pewnego młodego reżysera, ucznia Bohdziewicza. Nazywał się Rutkiewicz i o ile wiem, później jako realizator filmowy niczym specjalnym się nie wyróżnił. Ale to był jego pomysł - opowiada Jan Józef Szczepański. Gdy jednak scenariusz miał prawie gotowy, Film Polski poinformował go, że reżyserem filmu nie będzie Rutkiewicz, lecz Poręba. - Rutkiewicz nie zamierzał jednak się wycofać; po rocznej korespondencji dano mu do zrozumienia, że jeśli będzie się upierał, to już żadnego filmu nie zrobi. Na ten wyraźny szantaż, ustąpił. A wówczas zgodziłem się na Porębę i spotkałem go po raz pierwszy. Od razu zaczęły się nieporozumienia: miał swoją koncepcję filmu i usiłował skłonić mnie do rozmaitych zmian - dodaje pisarz. - Ja przed wojną odbyłem służbę wojskową i trochę znałem stosunki w wojsku. Wiedziałem, że major Henryk Dobrzański, późniejszy "Hubal", miał opinię rozrabiaki. Np. w czasie jakichś manewrów wziął "do niewoli" cały sztab strony przeciwnej, co nie było przewidziane w scenariuszu manewrów... Był wtedy w stopniu kapitana (rotmistrza) i ten wybryk kosztował go wstrzymanie awansu i załamanie kariery. Mnie ta postać fascynowała, postać ciekawa, barwna, natomiast Poręba chciał z niego zrobić pomnik. Sporów było więcej. - Poręba wymyślił, że w scenie, w której Niemcy niosą na kocu zastrzelonego Hubala, ten nagle dochodzi do siebie, wyciąga rewolwer (który nie wiem jakim cudem wciąż ma przy sobie) i zabija jednego z Niemców... Absurdalne! Udało mi się przekonać Porębę, by zrezygnował z tego pomysłu. Ale główne nieporozumienie polegało na tym, że - jak przeczytałem w gazecie - Hubala zagra Ryszard Filipski. Powiedziałem, że się nie zgadzam, że nie chcę być razem z nim na afiszu. Na co Poręba odparł: Ach, nie, to tylko plotki! A potem okazało się, że jednak tak będzie, bo rzekomo byli hubalczycy zażyczyli sobie właśnie Filipskiego. Wtedy zdecydowałem się wycofać swoje nazwisko i do dziś do tego filmu się nie przyznaję. Jeden dzień papieża Szczepański scenarzysta zajął się jeszcze jednym wojennym tematem: na prośbę Krzysztofa Zanussiego pracował nad filmem o ojcu Kolbem, ale bez przekonania, w związku z jego działalnością przedwojenną, którą - jak uważał - trudno pogodzić z jego wspaniałą postawą w Oświęcimiu. Z ostatecznego efektu współpracy z Zanussim nie był zadowolony, podobnie jak w przypadku filmu "Z dalekiego kraju", poświęconego Janowi Pawłowi II. - Napisanie scenariusza Zanussi zaproponował Andrzejowi Kijowskiemu, Markowi Skwarnickiemu i mnie. Skwarnicki potem jakoś odpadł i zostało nas dwóch. Podzieliliśmy się rolami: Kijowski jako znawca teatru miał się zająć tłem artystyczno-intelektualnym w życiu Wojtyły, ja - tłem robotniczym. Ale nie trzymaliśmy się sztywno tego podziału. Nieraz też ostro się spieraliśmy. Włoski koproducent filmu chciał - wbrew zamierzeniom scenarzystów - by to była opowieść o "jednym dniu papieża": jak wstaje, jak się myje, jak je śniadanie, jak przyjmuje gości itp. Batalia ostateczna o kształt filmu rozegrała się w Rzymie. Najpierw papież otrzymał kopię scenariusza, potem zaprosił Kijowskiego, Szczepańskiego i Zanussiego do siebie na śniadanie. - Wypytywał nas o Kraków, o rozmaitych ludzi w Krakowie. W pewnym momencie powiedział: "Ja wiem, że wy siedzicie jak na szpilkach i czekacie, co Ojciec Święty powie o tym scenariuszu. Nic nie powiem. Ja wam tylko życzę powodzenia!" Wiadomość o ich wizycie w Watykanie błyskawicznie dotarła do Włochów; gdy trójka Polaków wróciła do hotelu okazało się, że nikt już żadnych zastrzeżeń do scenariusza nie ma: "Roma locuta - causa finita!" Gdzieś w archiwach jest zapewne owa kopia scenariusza, którą im papież zwrócił ze swymi odręcznymi poprawkami nazw łacińskich... Tobruk, Monte Cassino, Ankona, Arnhem Czy Szczepański zrobił w świecie filmu wszystko, na co go było stać lub czego pragnął? W latach 70. przygotował scenariusz do filmu według swej powieści "Wyspa"; reżyserem miał być Różewicz, ale do realizacji nigdy nie doszło - z przyczyn cenzuralnych. Nikt z filmowców nie zainteresował się książką Szczepańskiego pt. "Kipu", której temat pisarz do dziś uważa za bardzo filmowy. W "Kipu" JJS opisał dzieje pewnej przedwojennej afery: rozeszła się wtedy pogłoska, że na zamku w Nidzicy ukryty jest skarb Inków! Miał być jakoby przywieziony przez żonę Brezowicza, właściciela zamku, księżniczkę peruwiańską, zamordowaną w tajemniczych okolicznościach. Rzekomo miało pozostać po niej kipu, węzełkowy zapis inkaski, którego rozszyfrowanie pozwoliłoby odszukać skarb... Szkoda, że nie powstał film o tej mistyfikacji, może kiedyś powstanie? Jeszcze bardziej można żałować, że nie powstały kolejne filmy "wojenne" Szczepańskiego, utrzymane w dokumentalnym duchu "Westerplatte": przecież w Polsce do tej pory nie nakręcono ani jednego filmu fabularnego o Tobruku, Monte Cassino, Ankonie, Arnhem! - Właściwy moment już minął - mówi Szczepański z melancholią w głosie. - Gdyby losy państwa polskiego potoczyły się po 1945 r. inaczej... Teraz są to już sprawy dawne, bardzo wielu uczestników tych wydarzeń nie żyje, trudno je zrekonstruować. Szczepański uważa, że czas na takie filmy jeszcze nadejdzie, tak jak z wielkim opóźnieniem odezwała się w literaturze francuskiej legenda napoleońska. Wszelako będą to filmy właśnie takie: o legendzie II wojny, nie o jej prawdzie. Jeszcze jedno wcielenie Czy rzeczywiście tak się stanie? Jak na razie nic na to nie wskazuje. Na szczęście nie wszyscy świadkowie przekroczyli smugę cienia i kto chce i potrafi, może nadal wypowiadać się w dokumencie. Ostatnio powstał film Wincentego Ronisza o żołnierzach zgrupowania "Jodła", do którego należał autor "Polskiej jesieni". Ekipa Fundacji Filmowej Armii Krajowej odwiedziła pisarza, aby przed kamerą opowiedział o pewnym dramatycznym wydarzeniu, którego był świadkiem w 1944 r. Oto z rejonu Lasów Koneckich duże siły partyzanckie miały wyruszyć na odsiecz powstańcom warszawskim, jednak dowódca, gen. Zientarski odwołał ten rozkaz. Potem, w kościele we Włoszczowej, wobec tłumu rozgoryczonych żołnierzy oddał się pod ich osąd... Kaseta wideo z filmem pt. "Byli żołnierze Jodły" ukazała się już na rynku; można tam zobaczyć jeszcze jedno filmowe wcielenie Jana Józefa Szczepańskiego.

 
Krystian Brodacki