Archiwum  

Życie z dnia 2001-04-12

Demony Kaukazu


Polacy zbyt często oglądają mieszkańców Kaukazu wyłącznie za pośrednictwem podsuwanych im stereotypów

 

Joseph de Maistre, rozczarowany zbrodniami rewolucji francuskiej dokonywanymi w imię uniwersalnego rozumu, pisał, że wędrując po świecie widywał Francuzów, Niemców, Anglików, Polaków, ale nigdy nie napotkał uniwersalnego oświeceniowego człowieka.
Do podobnej intuicji odwołują się współcześni teoretycy postkolonializmu kwestionujący uniwersalne roszczenia kultury anglosaskiej. Nie zauważyli oni jednak, że na pograniczu Europy i Azji istnieje inna kultura imperialna. Wielkim nieobecnym zachodniej krytyki postkolonialnej była Rosja i Związek Radziecki, a także narody, które próbowały obronić własne kultury przed imperialną ekspansją Rosjan. Jednym z pierwszych autorów próbujących wypełnić tę lukę jest polska emigrantka, profesor slawistyki z USA, Ewa Thompson. Prezentujemy dzisiaj fragment jej najnowszej książki, a także tekst Marka Nowakowskiego o rosyjskich stereotypach i realnym losie narodów Kaukazu.

 

Wynurza się z nagła jeździec, pędzi galopem ścieżką między skałami, poły wełnianej burki rozpościerają się jak skrzydła drapieżnego ptaka, strzela celnie i znika równie szybko, jak się pojawił. Widmowy napastnik. To abrek. Może być Czerkies, Czeczen, Lezgin, Kabardyniec, Ingusz.
Tak o nim pisał Siemionow, rosyjski historyk i etnograf na przełomie XIX i XX wieku: "I rzeczywiście abrek jest najstraszniejszym i najniebezpieczniejszym zwierzem gór kaukaskich. Krew jego żywiołem, kindżał nieodstępnym przyjacielem. Jeżeli traf zdarzy komu dostrzec w górach kabardynkę (rodzaj kaptura), oblamowaną sierścią jelenia i spod białej jedwabnej przędzy błędny wzrok jego - niech ucieka od właściciela białej kabardynki - to abrek. Najprzyjemniejszym zajęciem dla abreka jest, nasunąwszy na oczy kabardynkę, przelecieć jak wicher mimo seciny kul karabinowych i rzucić się w sam środek kolumn nieprzyjacielskich".
Pomijając już pozbawienie go jakiegokolwiek człowieczeństwa i zaliczenie do gatunku drapieżnych zwierząt, Siemionow przede wszystkim konkludował z ulgą, że nie ma już abreków. Skończył się ich czas. Był to bowiem czas po pacyfikacji wieloletnich powstań Mansura i Szamila i wydawało się historykom, że ogromny upust krwi, wyniszczenie materialne i deportacje na katorgi złamały ostatecznie opór górskich narodów północnego Kaukazu.
Abrek stał się szczególnie atrakcyjnym obrazem literackim. Romantyczni poeci rosyjscy XIX wieku w pełnych ekspresji frazach sygnalizowali jego obecność. Ubierali go ze staranną dbałością w piękne szaty: czuwaki z miękkiej, koźlej skóry na stopach, barania papacha lub karakułowa okrągła czapka na głowie; inkrustowali srebrem jego broń. Orlą urodę podkreślali siłą wyrazu posępnego wejrzenia. Spowity był w mroczną aurę fanatyzmu, mordu, zemsty, rabunku. Nierzadko stanowił kwintesencję zabijania dla zabijania. W poszarpanym śnieżnymi wierzchołkami gór pejzażu komponował się nadzwyczaj sugestywnie. Był egzotyczną osobliwością gór. Oddzielała go od rosyjskich obserwatorów odległość, jaka dzieli aktorów na scenie od publiczności. Nigdy nie starali się zbliżyć do niego i spróbować pojąć intencję jego walecznych porywów, niezłomną wrogość wobec najeźdźców i obojętność na śmierć wpisaną w jego posłannictwo. Był obcą, niepojętą istotą. Jeżeli już zbliżali się w próbach opisu do poziomu bardziej realistycznego, to wybuchali świętym gniewem i oburzeniem przedstawicieli wielkiego mocarstwa niosącego posłannictwo cywilizacyjne dzikim ludom (właściwie szczepom, odmawiali im bowiem wyższych form wspólnotowych) i spotykających się w swej misji z czarną niewdzięcznością.
Michał Lermontow w "Bohaterze naszych czasów" ustami Pieczorina wygłasza szereg refleksji i spostrzeżeń na temat stosunków panujących na zdobywanym przez Rosjan terytorium. Ceni Czeczenów za waleczność, odwagę, lecz równocześnie przypisuje im zdradliwą zmienność, wybuchowość i niezrozumiałą nienawiść wobec Rosjan. Choć spostrzega także ich wielkoduszność, gościnność i wierność w przyjaźni. Jednak nie wierzy im wcale i opisując Kazbicza, Czeczena pozornie uznającego rosyjską zwierzchność, wspomina, że wymyka on się nocami wraz z bandą abreków za Terek i pustoszy tam sioła i stanice kozackie. Przypisuje mu niejako wrodzoną skłonność do wiarołomstwa, rozboju. Jednak znów przeczy sam sobie i porównując Czeczenów z Osetyńcami, którzy wcześniej poddali się Rosji, pisze tak: "Już nasi Kabardyńcy i Czeczeni przynajmniej, choć rozbójnicy i wrogowie, hołysze, ale za to szalone pały, gotowi na wszystko, a ci nawet nie mają żadnego upodobania, porządnego kindżału u żadnego z nich się nie zobaczy. Osetyńcy! " - akcentuje z pogardą. Wynarodowieni, rozpici, pozbawieni tożsamości. Skutki rusyfikacji. Konkluzja oczywista. Ale na taką konkluzję Lermontow się nie zdobywa. I tylko z naiwnym zdumieniem pisze, że okrzyk - Urus jaman! (Rusek zły!) - jest w górach powszechnie używany, nawet przez zrusyfikowanych Osetyńców, którzy służą w taborach wojskowych. Zastanawiając się niekiedy nad wrogością do Rosjan, kładzie ją na karb wrodzonych, wojowniczych cech tych zbójców. Ci Czerkiesi, Nogajcy, Lezgini, "jak się buzy na weselach lub na pogrzebie napiją, zawsze rąbią się szablami. Raz ledwiem uszedł z życiem, a byłem przecież w gościnie u przyjaznego księcia". Michał Lermontow to niepokorna indywidualność literatury rosyjskiej; miewał konflikty z carską władzą i zsyłany był trzykrotnie na Kaukaz jako oficer w ekspedycjach przeciw Szamilowi. Mimo takich doświadczeń ani przez moment nie wątpił w wyższość Rosjan nad prymitywnymi góralami i wcale nie uważał, że to przecież podbój wolnych narodów, kolonialna ekspansja imperium. Opór górali traktował w kategoriach krnąbrnej i ciemnej złej woli dzikusów wobec dobroczyńców. Kazbicza i innych opisuje podobnie jak Daniel Defoe Piętaszka w "Robinsonie Cruzoe".
Wielki Dostojewski we "Wspomnieniach z domu umarłych", dzieląc w twierdzy katorżniczy los z rozmaitymi przestępcami, widząc w każdym człowieka i z przenikliwą siłą znawcy dusz ludzkich, opisując morderców, bandytów, szaleńców i pochylając się nad każdym nieszczęściem, jedynie z pewną niechęcią i dystansem wspomina o współwięźniach z Kaukazu.
"Na lewo ode mnie mieściła się gromadka górali kaukaskich, zesłanych na różne terminy. Byli to dwaj Lezgini, jeden Czeczeniec oraz trzej dagestańscy Tatarzy. Czeczeniec był istotą posępną i ponurą; prawie z nikim nie rozmawiał i stale się rozglądał z nienawiścią. Jeden z Lezginów był już stary, miał długi, cienki, garbaty nos, wyglądał na zbója bez czci i wiary".
Może jeszcze jeżeli chodzi o obce nacje, to Polacy także nie budzili szczególnej sympatii Dostojewskiego i opisywał ich jako ludzi wyniosłych, patrzących na innych z arystokratycznego dystansu; jak to powiadał złośliwie, każdy przedstawiał się jako hrabia i grając w w karty, oszukiwał. Trafność uwag o megalomanii i bufonadzie rodaków niewątpliwie słuszna. Lecz w widzeniu Polaków i nacji kaukaskich przez Dostojewskiego w podtekście zawarta została pewna wspólna właściwość. Niepokonana potrzeba wolności i brak fatalistycznej, niewolniczej pokory. Z tego powodu są to pośród katorżniczej społeczności ludzie osobni.

Niepojęta była dla Rosjan ta potrzeba wolności, która uskrzydlała górali na Kaukazie. Sami jako poddani przez stulecia panowaniu samodzierżców w rodzaju Iwana Groźnego, Piotra Wielkiego, carycy Katarzyny i Mikołaja I traktowali podległość, niewolę jako naturalny porządek rzeczy i nie mogli zrozumieć ludzi obdarzonych tak silnym poczuciem wolności.
W opowiadaniu "Jeniec" Lew Tołstoj pisze o starym góralu, który stracił dwóch synów w walkach z Rosjanami, a trzeci, ostatni przeszedł na stronę wroga i stary po wielu mozolnych zabiegach zabił go, uważając, że jako zdrajca przestał być jego synem. Ten mściwy góral przedstawiony jest jako symbol czegoś tak strasznego, czego właściwie nie da się ogarnąć ludzkim rozumem. Przeważnie tylko Polacy, wcieleni po powstaniu listopadowym do rosyjskiego wojska i wysyłani na Kaukaz oraz ci uwięzieni za powstanie i podążający etapami na katorgę, stykając się z góralami, wykazywali znacznie głębsze zrozumienie motywów ich działania i celu, do którego dążyli. Wyczuwali w tym metafizyczną potrzebę, która jest jak tlen potrzebny do oddychania.
Agaton Giller w pamiętniku wydanym w 1866 roku w Lipsku (Brockhaus) opisuje podróż etapami na Syberię i spotkania z mieszkańcami Kaukazu w czasie wspólnej wędrówki katorżników.
"Zaznajomiłem się z Lezginem, który z rot w Finlandii idzie do kopalni w Nerczyńsku. Cerę ma jak marmur bladą, oczy czarne, a spojrzenie głębokie i dumne. Auł, w którym się urodził, należał do liczby upokorzonych przez Moskali osad. Skoro wyrósł na młodzieńca, uciekł do Szamila. Nasz Lezgin w wielu potyczkach mężnie walczył i niejeden wróg padł pod ciosem jego rąk. Dostał się do niewoli moskiewskiej. Moskale osadzili go w twierdzy, a teraz posyłają na Syberię. Po moskiewsku mówi mało i nie wdaje się w bliższe stosunki z aresztantami. Dusza w nim szuka środków ocalenia. Ma nadzieję umknąć z kopalni, przejść przez całą Azję i dostać się na Kaukaz do ubóstwianego Szamila".
W trakcie dalszej drogi Agaton Giller zapisuje inną historię: "Tydzień temu w lesie z partii katorżników uciekło trzech Czerkiesów. Żołnierze puścili się w pogoń za uciekającymi. Długo na próżno ich szukali, aż w końcu jeden spostrzegł starego Czerkiesa przyczajonego w gęstych krzakach. Okrutnie zbili go kolbami i pałaszami, prawie nieżywego zawieźli do etapu. Dwaj młodzi szczęśliwie uciekli i wkrótce może czołem uderzą przed prorokiem gór Szamilem".
Mateusz Gralewski w dzienniku opisującym swą żołnierską służbę na Kaukazie w latach 1834?40 jest zafascynowany duchem walki powstańców i z goryczą porównuje solidarność walczących ze swarami i podziałami w naszym powstaniu listopadowym. Nieraz pragnął zdezerterować i przejść na drugą stronę. Powstrzymywała go jedynie nadzieja rychłego powrotu do rodziny w kraju. W relacjach Polaków uderza szczera, emocjonalna aprobata dla poczynań obcych im ludzi, tak bardzo odmiennych w obyczaju, wierze, wszystkim.
Po stronie rosyjskiej najbardziej wnikliwe, pozbawione mocarstwowego i paternalistycznego spojrzenia na ludy Kaukazu stanowisko reprezentuje Lew Tołstoj w "Hadżi Muracie", wstrząsającej powieści o walecznym naibie z Czeczenii i powodach jego przejścia do obozu wrogów. Zdecydowanie potępia Tołstoj krwawy bezsens "zbrojnego posłannictwa cywilizacyjnego" Rosji. Scena pojawienia się Hadżi Murata na przedstawieniu w teatrze w Tyflisie wśród rosyjskich oficerów, arystokratów, dygnitarzy i pięknych dam mówi więcej niż niejeden uczony traktat o przepaści mentalnej dzielącej dwa światy. Hadżi Murat utwierdza się w swojej głęboko skrywanej niechęci do Rosjan. Wierzy nadal, że uda mu się przechytrzyć ich i zrobić więcej dla swego ludu niż imam Szamil, którego władczej woli nie chce się poddać. Lew Tołstoj, pisząc swe ostatnie dzieło, spróbował wznieść się wyżej i pójść głębiej w opisie rosyjskich zmagań na Kaukazie. Stwierdzał jednoznacznie, że jest to wojna niesprawiedliwa, zaborcza i niesie ze sobą wyłącznie zniszczenie i barbarzyństwo.
Natomiast inni pisarze tamtych i późniejszych czasów nie potrafili się oderwać od optyki dobrotliwego i zatroskanego spojrzenia na "niesfornych dzikusów", ani przez chwilę nie zastanawiając się nad odmienną historią i obyczajowością ludów zamieszkujących Kaukaz.
Jak pisze Ewa Thompson w wydanej właśnie nakładem Universitasu książce "Trubadurzy imperium": W pamięci rosyjskiej Kaukaz widziany jest raczej oczyma Puszkina i Lermontowa, a nie oczyma Czeczenów, Lezginów, Bałcharów czy Nogajów. Jak bardzo niezgodna jest ta wizja historii z pamięcią i mitami narodów rdzennych, można ocenić na podstawie liczby powstań narodów kaukaskich?. Bo w przeciwieństwie do szlachetnych rozterek cechujących jednak pisarzy, myślicieli, poetów, car i generalicja nie mieli żadnych wątpliwości co do konieczności bezwzględnego zduszenia wszelakich rebelii, podporządkowania całkowitego podbitej ludności i jej rusyfikacji. Jermołow, jeden z generałów dowodzących wojskiem na Kaukazie, pisał w raporcie do Petersburga: 'Nie odstąpię od przyjętego przez siebie systemu wygniatania tych złodziei wszystkimi sposobami. Najważniejszym jest głód i dlatego dążę do tego, żeby mieć drogę do tych dolin, gdzie oni mogą uprawiać jeszcze ziemię i paść swoje stada'. W wyniku krwawych pacyfikacji ofiarą padała bezbronna ludność. Palono wsie. Trzebiono na górskich stokach lasy, ażeby uniemożliwić powstańcom nagłe wypady na kolumny wojskowe posuwające się wąwozami. Wznoszono na zdobytych terenach strażnice. Podsycano wewnętrzne spory i wykorzystywano w górach konflikty stanowe i prawo zemsty rodowej.
Gama środków była szeroka, od egzekucji po złote ruble w sakiewce. Teatr wojny na Kaukazie zatrudniał dwustutysięczną armię i śmierć latami zbierała obfite żniwo. Po upadku imperium carów i powstaniu imperium sowieckiego nic się nie zmieniło i w nieprzerwanym procesie likwidacji oporu szczególnie zbrodniczą rolę spełnił Stalin, deportując w 1944 roku około 400 tys. Czeczenów na stepy Kazachstanu. Zapragnął w ten sposób doprowadzić do ostatecznego rozwiązania. Jednak po wielu latach naród wrócił do swych ojczystych siedzib i wojna trwa nadal, pogrążając Kaukaz w pożodze i zniszczeniu, stając się poligonem doświadczalnym dla armii, okazją dla przeróżnych brudnych interesów i machinacji, gdzie niepoślednią rolę odgrywają ropa naftowa, przemyt narkotyków, handel bronią. Giną dziesiątki tysięcy ludzi, kraj został zamieniony w pustynię, a mimo to opór trwa i bez względu na to, jak próbuje dzielić się Czeczenów i ilu z nich służy rosyjskim służbom specjalnym, a ilu oddaje się bandytyzmowi i innym procederom kryminalnym, cały naród jawi się jako niezłomna wspólnota zdolna płacić za swoje uparte dążenie do wolności najwyższą cenę. Demony Kaukazu spędzają sen z powiek władzom nowej Rosji, które nie mogą uwolnić się od carsko-sowieckiej mentalności.
Stary stereotyp potężnego mocarstwa jak trup wyciągnięty z szafy znów ożył w złowrogiej postaci podczas trwających obecnie zmagań wielkiego państwa z maleńką Czeczenią. Pełni rolę spoiwa mobilizującego społeczeństwo, które znalazło się w pustce ideowej i etycznej, odarte bezlitośnie z wielu dotychczasowych złudzeń. Jedno jest pewne! Płonną nadzieję miał Siemionow, badacz Kaukazu, pisząc o abreku, że należy już do bezpowrotnej przeszłości. Abrecy pojawili się znów i mogą być wszędzie.

Będąc w marcu trzy dni w Moskwie, wybrałem się na spacer Twerskim Prospektem; szeroką, ośmiopasmową jezdnią pędziły auta zachodnich marek, po dwóch stronach ulicy przytłaczały pieszego przechodnia wysokie mury kamienic i bloków, gdzie w jednolitą bizantyjską monumentalność stapiały się dawne budowle jeszcze carskiej Moskwy, późniejsze z czasu Lenina, Stalina i najnowsze, bankowo-handlowe, wszystkie jakoś podobne, ozdobione płaskorzeźbami, ze skłonnością do baniastych wieżyc i złoceń. Przedtem na placyku przy Wielkiej Gruzińskiej oglądałem "Kabańszczyka", modną restaurację "nowych Ruskich" (tych z forsą), gdzie przy wejściu do lokalu stoją dwaj maleńcy, brązowoskórzy Malajczycy, Tajowie lub Dajacy z Borneo, w cylindrach, czerwonych fraczkach i trzęsąc się z zimna, otwierają drzwi limuzyn z przyciemnionymi szybami, którymi podjeżdżają bogacze i ich damy w kosztownych futrach. Więc szedłem długą i szeroką ulicą i nagle zobaczyłem naprzeciw dwóch ludzi. Byli to na pewno "czarni", jak nazywani są w Rosji ci z Kaukazu. Jeden z nich zwrócił szczególną moją uwagę. Wysoki i smukły, poruszał się lekko i zwinnie; ubrany był w elegancki, długi płaszcz z zachodniego, modnego magazynu, włoskie buty, zgrabne i miękkie, szyję okręcił fantazyjnie białym jedwabnym szalikiem, nosił wysoką, karakułową czapkę z okrągłym denkiem, nasuniętą na czoło, spod niej pokazała się męska, brodata twarz z garbatym nosem, o gorejących, chmurnych oczach. Mógł to być biznesmen, mafioso, poeta, bojownik. Taki był zdobywczy i dumny. Wszystko jedno, kto to był. Kaukazczyk. Wyglądał jak abrek.

Marek Nowakowski