Gazeta Wyborcza - 02/04/1999

 

 

OLGA STANISŁAWSKA

DIABEŁ DRAPIEŻNEGO SZALEŃSTWA

PSY WOJNY

 

 

"Za co cię wsadzili?", pytają ludzie w areszcie. Ot, za kradzione samochody czy włamanie do spożywczego - śmieje się Thierry. - Gdy mówiłem "za rakiety ziemia-powietrze", szeroko otwierali oczy.

To, że wielkie strefy świata historycznego nadal istnieją obok świata posthistorycznego, oznacza, że strefy te będą przyciągały pewne jednostki właśnie dlatego, że pozostają terenem walki, wojny, niesprawiedliwości i nędzy.

Demokracji liberalnej zapewne wychodzi na zdrowie to, że istnieje Trzeci Świat, który absorbuje energię i ambicje takich ludzi. Czy jest to dobre dla Trzeciego Świata, to inna kwestia.

Francis Fukuyama, "Koniec historii i ostatni człowiek"

To był ostatni rok Mobutu. Kinszasa miała, jak zwykle, atmosferę snu, który może się nagle przerodzić w koszmar. Po drugiej stronie rzeki, w Kongu, ludzie przewidujący wyjeżdżali z Brazzaville masowo - zbliżały się wybory. Ale bliźniacze miasta zatopione w ogrodach wydały mi się nadzwyczajnie piękne.

- To odbyt Afryki - rzucił mi z pogardą Francuz, który dziesięć lat przemieszkał na tych zielonych wzgórzach. - Nie ma gorszego miejsca na świecie.

Miał pewnie na myśli, że przesada jest tu wpisana w przyrodę, w jej łańcuch opętańczej reprodukcji i śmierci. Że człowiekowi zawsze towarzyszył tu strach, a odkąd zjawili się Francuzi i Belgowie, nierozerwalnie się splotły bogactwo i nędza, przekupstwo i przemoc. Że ludzkiego życia nie ceni się tu wysoko.

"Domyśliłem się - pisał przed niemal stu laty Joseph Conrad - że w oślepiającym słońcu tej krainy poznam sflaczałego, pretensjonalnego, niedowidzącego diabła drapieżnego i żałosnego szaleństwa".

Ale byli i są ludzie, których ta kraina przyciąga jak magnes.

Gwiazda Thierry'ego

Moim pierwszym przewodnikiem po Kinszasie był Thierry M. Znaliśmy się z Czadu, z N'Dżameny. Thierry ma salon gier przy głównej ulicy w N'Dżamenie. Do Kinszasy przyjechał na kilka dni, w interesach.

Dwadzieścia lat temu Thierry jako młody praktykant odbierał porody na porodówce. Miał zostać chirurgiem, został jednak agentem wywiadu. Na miesiąc przed dyplomem zdecydował, że nie dla niego spokojne życie lekarza na francuskiej prowincji, rzucił medycynę i wstąpił do wojska. Ojciec Thierry'ego wciąż był w kontakcie z dawnymi przyjaciółmi z ruchu oporu. To dzięki nim Thierry trafił do Republiki Środkowoafrykańskiej. Były to czasy, kiedy prezydent Giscard d'Estaing jeździł tam na polowania, a Francja nie żałowała pieniędzy tamtejszemu władcy - samozwańczemu cesarzowi Bokassie.

W Zairze Thierry pierwszy raz był w roku 1982. To była pacyfikacja Katangi, najbogatszej prowincji kraju. Z niedowierzaniem patrzył na bajkowe posiadłości belgijskich kopalni. Wielkie jak pół samej Belgii. Wille, baseny, ogrody otoczone wysokim murem. Katanga pragnęła niepodległości. Francuska armia pomogła wojskom prezydenta Mobutu stłumić bunt.

Po paru latach Thierry wrócił do Zairu, już bez munduru. W eleganckiej willi z kolumnami w centrum Kinszasy mieściło się Biuro Koordynacyjne, do którego powstania przyłożył niegdyś rękę najsłynniejszy z francuskich najemników Bob Denard. Biuro dyskretnie pośredniczyło w eksporcie francuskiej broni. Dla kogo? Głównie Zairu, Angoli i objętej sankcjami białej RPA. W nocy Thierry jeździł na lotnisko, gdzie o drugiej czy trzeciej rano lądowały samoloty bez rejestracji, by po szybkim przeładunku przed świtem wystartować na nowo.

Okazja do zarobków w Kinszasie była nagrodą za misje w targanym wojną Libanie. Francja zaangażowała się w Liban po uszy. Przez sześć lat Thierry dzielił czas między Bliski Wschód i serce Afryki. Pewnego dnia wrócił z Bejrutu z białym śladem na szyi - w pustym zaułku ktoś zaczaił się na niego ze sznurem. Udało mu się wyrwać, wszystko nie trwało nawet ćwierci minuty.

- Tylko serce potem bije szybko - Thierry wzrusza ramionami. - Lepiej za dużo o tym nie rozmyślać. Miałem kolegę, który umarł w kałuży krwi na ulicy w Bejrucie. Było zdjęcie w "Paris-Match", i to wszystko.

Pod blizną na szyi Thierry'ego błyska diament na złotym łańcuszku.

- Z Republiki Środkowoafrykańskiej - wyjaśnia Thierry.

- Diamenty Bokassy? Giscard d'Estaing nie wyszedł najlepiej na diamentach przyjmowanych od cesarza.

Thierry się śmieje.

- On je trzymał w słoikach, te diamenty. Mówię o Bokassie. Była zasada, że dziesięć procent diamentów trzeba było szlifować na miejscu. Znałem trochę tych ludzi, którzy obalili Bokassę. Operacja nazywała się "Barracuda".

Powoli przyzwyczajam się do eufemizmów. Thierry żyje w świecie eufemizmów.

- Miałem takich kamieni kilkanaście. Sprzedawałem je po trochu. Ten jest ostatni, na pamiątkę.

Thierry mówił po arabsku jak Libańczycy, w sangha jak żołnierze Bokassy i w lingala jak ulicznicy w Kinszasie. Coraz lepiej znał też język afrikaans. Śmiał się, gdy jego paryscy przyjaciele na próżno próbowali zgadnąć, skąd pochodzi wino na jego stole w pięknym mieszkaniu, które właśnie kupił. Wino pochodziło z okolic Kapsztadu.

W tamtych czasach Thierry po Paryżu jeździł białym jaguarem, a w Afryce miał swoją awionetkę. Jego gwiazda błyszczała coraz jaśniej. Był Liban. Była ta delikatna sprawa z komandosami z RPA, którzy mieli wysadzić rafinerię ropy w angolskiej enklawie Kabinda. Desant się nie udał. Komandosi stracili orientację w dżungli i zamiast do prawicowego Zairu, uciekli do komunistycznego Konga. Thierry odnalazł ich, a potem przepchnął jakoś przez granicę.

I w końcu dostał swoją własną wielką transakcję. Pięćdziesiąt mistrali, najnowszych francuskich rakiet ziemia-powietrze dla Pretorii.

Rakiety miały zestrzeliwać kubańskie samoloty, które zrzucały bomby na południe Angoli. Angola - jak Zair, Kongo czy Gabon - to eldorado w Afryce. Ma ropę, diamenty, całą tablicę Mendelejewa ukrytą pod ziemią. Nie przypadkiem Angola była jednym z poligonów zimnej wojny. Walka toczyła się tu między Kubą a RPA, ale sukcesy Kuby godziły również we francuskie interesy w Afryce. Francja oficjalnie potępiała apartheid i nie utrzymywała żadnych stosunków z Pretorią, dlatego oficjalnym kupcem rakiet było Kongo.

Ale zanim broń opuściła Francję, na trop sprawy trafili dziennikarze paryskiego tygodnika. Thierry spędził dwa miesiące w więzieniu Sante. Przychodziły go odwiedzać dawne znajome, przejęte jego nagłą sławą. Raz przyszedł pewien generał. Gazety na pierwszych stronach pisały o skandalu z eksportem broni dla reżimu RPA i spekulowały na temat zaangażowania najwyższych władz francuskich. Za Afrykę w Pałacu Elizejskim odpowiadał wówczas osobiście syn prezydenta Mitterranda.

- "Za co cię wsadzili?", pytają ludzie w więzieniu. Ot, za kradzione samochody, włamanie do spożywczego, podrabiane czeki... Kiedy mówiłem im "za rakiety ziemia-powietrze", szeroko otwierali oczy. Zawsze był ktoś, żeby mi pościelić łóżko czy przynieść gazetę.

W czasie przesłuchań próbowano nawiązać do sprawy Dulcie September. Pani September, przedstawicielka partii uwięzionego Nelsona Mandeli na Francję, zginęła w swoim paryskim domu. Dziennikarze zastanawiali się, czy francuski wywiad nie dopomógł trochę tajnym służbom RPA, które oskarżano o tę zbrodnię.

- A dopomógł? - pytam.

- Wiesz, Francja jest republiką - Thierry rozkłada ręce. - Republika to polifonia. Nie mówi jednym głosem. Niewykluczone, że mogli się znaleźć ludzie, którzy uważali, że trzeba wspomagać białe RPA.

Polifonia - to ładne słowo. W istocie mechanizmy rządzące francuską polityką wobec Afryki należą do najgłębiej ukrytych tajemnic republiki.

Sędzina prowadząca śledztwo nie mogła pogodzić się ze swoją bezradnością. - Nie wiadomo, czy jest pan tajnym agentem, czy zwykłym handlarzem bronią - powiedziała pewnego razu. - No, wie pani... - roześmiał się Thierry. - Co by to było, gdyby było wiadomo, kto jest tajnym agentem, a kto nie.

Thierry'ego bronił jeden z najsłynniejszych francuskich adwokatów, obrońca cesarza Bokassy i marokańskiego króla Hassana II. Sąd oczyścił Thierry'ego z zarzutów, ale jego kariera była skończona. Miał 38 lat i nic, co można by nazwać zawodem.

Na pocieszenie wysłano go jeszcze parę razy do Somalii. W Somalii nie było natrętnych francuskich dziennikarzy. Jesienią 1989 roku Europejczycy chadzali w Mogadiszu na langusty w Klubie Włoskim i nikt się nie spodziewał wojny, która skradała się na palcach. Na ulicy Somalijczycy, nawykli do radzieckich doradców wojskowych, tytułowali Thierry'ego "towariszcz", zmyleni jego szeroką słowiańską twarzą i szopą płowych włosów - spuścizną po dziadku, który niegdyś uciekł przed rewolucją z Niżnego Nowgorodu.

Kontrakt z armią somalijską nie doszedł do skutku. Ale wałęsając się po Mogadiszu, Thierry zrozumiał, że jeśli pozostała mu jakaś przyszłość, to jest nią Afryka.

Zapada wieczór w Kinszasie.

- Kto wie, gdybym był akurat w Paryżu i nie miał nic do roboty, może wylądowałbym z najemnikami Boba Denarda na Komorach - zastanawia się Thierry. - Tylko że wtedy mój ojciec dostałby ataku serca. On jest na Komorach lekarzem. Odkąd przeszedł na emeryturę, leczy za darmo w krajach Trzeciego Świata.

Za plecami Thierry'ego niebo i wielka rzeka są już jednego koloru. Ciemne kłęby nenufarów nadpływają gdzieś z głębi kontynentu, z czeluści tego wielkiego kraju.

- Czasem przychodzą do mnie tacy chłopcy - ciągnie Thierry. - Wyszkoleni, po wyborowych dywizjach francuskich. Komandosi, spadochroniarze. Co umieją? To samo co ja. Przekraczać prawo tak, by nie dać się złapać. Wysadzić w powietrze budynek, zamordować kogoś gazetą.

Odstawiając kieliszek medoca, Thierry tłumaczy, w jaki sposób można zabić człowieka gazetą. Medoc sprawia, że wszystko roztapia się w lekkiej nierealności. Kelner, chudy staruszek rodem z Republiki Środkowoafrykańskiej, chichocze i zerka w stronę naszego stolika. Thierry jest pierwszym Białym, który odezwał się do niego w jego języku. I jeszcze obiecał, że zostawi trochę wina na dnie butelki.

- Ci chłopcy przychodzą do mnie, bo widzieli moje nazwisko w gazetach - ciągnie Thierry. - Szukają pracy. Nie będą pracować w piekarni czy na poczcie. Jest dużo takich, którzy by ich przyjęli z otwartymi ramionami. Terroryści, narcotraficantes...

Niebo nad naszym skrawkiem świata powoli ciemnieje.

Sól i diamenty

Thierry lubi opowiadać, choć nieczęsto sam rozpoczyna opowieść i z jego twarzy rzadko znika ostrożny półuśmiech. Jego życie utknęło, co tu kryć, w martwym punkcie. Jakby utraciło celowość, jaka niegdyś jawiła mu się na horyzoncie, pełnię smaku, w jakiej się pławił niegdyś. Ale przynajmniej jest dobrą opowieścią. Opowiadanie jest gorzkim przywilejem tych, którym się powinęła noga. U szczytu swej kariery Thierry był dla znajomych tylko nie wyróżniającym się niczym handlowcem w przemyśle tytoniowym.

U siebie w N'Dżamenie opowiadać nie ma komu. Choć jest cenionym gościem u czadyjskich ministrów i oficerów, większość Francuzów trzyma się od niego z daleka. Kompromitują go jego afrykańskie znajomości, jego sala gry, odrapana klitka, w której przy automatach tłoczą się Afrykanie, przeszłość.

Francuska polifonia rozkłada się w Afryce, z grubsza rzecz biorąc, na trzy głosy. Pierwszy stanowią ideowi ochotnicy z pozarządowych organizacji humanitarnych, rozhuśtani między wiarą a rozczarowaniem. Drugi to wojskowi i "kooperanci" - pozostający pod kuratelą francuskiej ambasady nauczyciele czy inżynierowie, którzy głowią się, jak odłożyć na domek we Francji, gdy ich żony zabijają czas, utyskując na lenistwo swych boyów. Jedni i drudzy patrzą z wyżyn moralnego samozadowolenia na kategorię trzecią, prywatnych ludzi interesu. Prywatni pozostałych uważają za hipokrytów i darmozjadów.

Wszyscy - choć przyznają to tylko prywatni - są częścią jednego mechanizmu. Trybikami przekładni między wielkimi mocarstwami a Trzecim Światem. Wszyscy skazani są na dwuznaczność - bo jakżeż łatwo wszystko przekształca się tu we własne przeciwieństwo. Niczym powikłania po chorobie, po czasach kolonialnych pozostała w spuściźnie ta organicznie dwuznaczna obecność Białych w Afryce.

Kto wie, czy to nie prywatni ludzie interesu wydają się Afrykanom najmniej dwuznaczni. Thierry widuje się tylko z prywatnymi.

Wśród dawnych znajomych, na których wpada na ulicy w Kinszasie, jest elegancki, siwiejący mężczyzna z lekkim belgijskim akcentem.

- Philippe! - rozpromienia się Thierry. - Co, ciągle pracujesz w Angoli?

- Ktoś musi, nie?

Z Angoli przyleciał samolot, który widziałam wczoraj na lotnisku N'Dolo. Przywiózł ciała 139 ofiar samolotowego wypadku. Tłum na płycie lotniska, karetki pogotowia. Przeżyło pięć osób. Gdzie był wypadek? - Gdzieś w Angoli - mówią ludzie. - Podobno w Jambie.

To wszystko. Jamba to stolica państwa w państwie, baza Unity, prawicowej partyzantki Jonasa Savimbi. Samolot rozbił się tuż po starcie. Przeciążony? Na pewno. Ostrzelany? Niewykluczone. To strefa cienia. Strefa niewiadomego. Marie, Francuzka, pracuje w jednej z niezliczonych firm lotniczych Kinszasy. W kraju, gdzie nie ma dróg, pozostaje tylko samolot albo rzeka. Marie zajmuje się rachunkami i nie pyta o nic. Dokumenty prawie połowy lotów nie wzmiankują docelowego portu lotniczego. Mike Bravo, Tango Papa. Litery kodu, nic więcej. To Angola.

- Tamten samolot to była electra - Marie nie zdziwiła wiadomość o wypadku. - Eksponat. To zresztą trzeci samolot tych linii, który się rozbił.

Linie należały do człowieka, który zarządzał niegdyś osobistą fortuną prezydenta Mobutu. W mobutowskim Zairze był to człowiek nietykalny.

- To właśnie Jambę chcieli wtedy zbombardować Kubańczycy - opowiada Thierry. - Tamte rakiety miały wspierać partyzantów Jonasa Savimbi.

W kilka lat odmieniła się światowa strategia. Castro zamknął się na swojej wyspie, w Pretorii rządzi czarny prezydent. Biali najemnicy z RPA zawarli kontrakt z rządem Angoli, który zapomniał im, że niegdyś walczyli przeciw niemu. A Angola to kopalnia złota - powiadają w Kinszasie. Prawdziwy biznes, to tylko tam. Puszka coli kosztuje z 10 dolarów.

- Biznes dobry, tylko ryzykowny - mówi Philippe, który jest człowiekiem ostrożnym. - Nie wiesz, czy jak im przywieziesz tę colę, nie zarekwirują ci przy okazji samolotu.

- Oj, Afrykanie... Są czasem zupełnie niepoważni - uśmiecha się Thierry. - Na pewne sprawy patrzą całkiem inaczej.

Teraz śmieją się obaj. Ile by lat nie przepędzili w Afryce, każdy dzień pozostaje wyzwaniem. Przewrotnym żartem, który łączy tych, co potrafią go docenić. Ryzyko jest, oczywiście. I łatwo człowiek wpada w nałóg - wchodzi mu w krew duszne powietrze, ruda ziemia, ociężałe ruchy kobiet niczym dojrzałe owoce. Wszystko jest tu intensywniejsze - ale nie ma okowów konieczności. Afryka pozostaje światem wirtualnym, który może zniknąć za szybą samolotu niczym gra z ekranu komputera.

A zatem Philippe lata do Angoli. Na twarzach pilotów, których widziałam na lotnisku N'Dolo, malował się jakiś znajomy rodzaj zrezygnowania. Nie przyjechali tu po to, by szukać wrażeń. Rosjanie?

- Mołdawianie, wyobraź sobie - ożywia się Philippe. - Raz schodzili do lądowania tak nisko nad domami Kinszasy, że ludzie zaczęli krzyczeć w samolocie.

Samoloty, z oczywistych względów, wysyła się do Angoli najmarniejsze. Philippe siedzi na kartonach żywności albo na workach soli.

- Sól w Angoli jest, ale u tamtych. U tych nie ma nic.

Nic, prócz diamentów. Philippe jest hurtownikiem. Poważna firma - Harry Winston. Szlifiernie w Antwerpii, sklepy z biżuterią w Paryżu. Dowódcy Jonasa Savimbi przynoszą mu całe skrzynki diamentów. Philippe rozkłada je na stole, na kilku stołach, i sortuje. W okularach w złotej oprawce i koszuli w delikatne prążki wygląda podobnie jak jego koledzy, którzy sortują diamenty w Antwerpii.

- Czasem po kilka dni i nocy. W sumie nudna praca. Tyle że dawniej bywały naloty. Trzeba było wszystko zgarnąć i do schronu. Na górze szalały migi...

Potem diamenty wracały na stół, a Philippe do pracy.

Philippe kocha Kinszasę. Najpiękniejsze miasto Afryki - jak twierdzi. Spędził tu dziesięć lat życia. Przez te dziesięć lat życie Philippe'a było w interesie Jonasa Savimbi - był częścią owej kroplówki, która zasilała angolańską wojnę.

Dlatego Philippe wraca z Angoli cały i zdrowy, z walizeczką diamentów - jak dotąd.

Liban nad rzeką Kongo

- Musiałeś znać Nazo, nie? - pyta Thierry.

- Bardzo dobrze go znałem. Byłem u niego w szpitalu przed śmiercią.

Nazo, Ormianin, był jednym z tych, którym się powinęła noga. Naprawdę nazywał się Nazareth Ter Sarkissian. Był w Brazzaville sortowniczym diamentów, jak Philippe. Pewnego dnia w pracy złożył mu wizytę znajomy. Francois Poto był synem znanej zairskiej rodziny, jego siostra była żoną prezydenta Konga. Wszyscy lubili Francois. Był zawsze wesoły, czasem podejrzanie wesoły. Lubił dyskoteki, lubił kokainę. Tamtego dnia Nazo wpuścił go do biura. Francois strzelił mu raz w pierś, raz w kark, zgarnął diamenty ze stołu i wyszedł. O dziwo, Nazo nie zginął na miejscu. Przewieziono go do Antwerpii.

- Widziałem go - kiwa głową Philippe. - Miał plastikową rurkę w krtani. Kiedy chciał mówić, wyciągał rurkę i charczał. Potem umarł.

Libańczycy wyznaczyli nagrodę za głowę Francois, ale szybko dali spokój. W końcu Nazo tylko paszport miał libański. Podobno niedawno widziano Francois w Kinszasie - zwariował, zbiera na ulicach odpadki.

Od śmierci Nazo handlarze diamentów wynieśli się z Brazzaville. Pewnego dnia jakoś się skończyły diamenty, które niegdyś napływały przemytem z Zairu. Dziś diamentowe interesy robi się tylko w Kinszasie. Przez ręce Libańczyków przechodzi ponad trzy czwarte zairskich diamentów.

Libańczycy zjawili się w Afryce wkrótce po Francuzach i Belgach, by stać się tak zwaną middleman minority - mniejszością pośredników, zawieszoną ryzykownie między światem kolonizatorów i kolonizowanych. Libańczycy potrafili pracować najciężej. Tęsknili za krajem i trzymali się razem - zresztą Europejczycy do dziś patrzą na nich z góry, a Afrykanów oni sami mają w zbyt wielkiej pogardzie.

Do starej libańskiej diaspory niedawno dołączyła nowa fala. To dynamiczni, trzydziestoletni szyici. Nie szukają w Afryce emocji - te znaleźć mogą we własnym kraju. Myliłby się też ten, kto by pomyślał, że fortunę robią na diamentach. Margines zysku jest zbyt mały. Diamenty to efektowny parawan, za którym pierze się brudne pieniądze z pól konopi i laboratoriów kokainy w libańskiej Dolinie Bekaa.

Od godziny siedzimy w malutkim libańskim bistro.

- Thierry, jak się nazywał ten twój dawny znajomy? - zza baru pyta Mohamed. - Oj, to narkotyki... U nas każda rodzina ma swoje zajęcie. Jedni sadzą figi, inni hodują owce, jedni robią w budownictwie, inni w haszyszu. Nie masz innego wyjścia.

Mohamed nie przestaje gawędzić, posyłając nam uśmiechy ponad karnymi dywizjami kieliszków. Dużo pracy. Żeby móc czasem odpocząć, kupił dom we Francji. Hektar trawnika, dzieciaki muszą się gdzieś bawić. Liban? Tak, często wraca do Libanu. Zbudował dom dla matki, dwa piętra, z marmurem, szarym i różowym.

Restauracja ma niezłe obroty. Ale jakim cudem to wszystko...?

- Kombinuję - wzrusza ramionami Mohamed. - Jak wszyscy. Artykuł piętnasty, nie?

Osławiony artykuł 15 zairskiej konstytucji nakazuje ponoć obywatelom kombinować. Libańczycy jednak w razie czego są pierwszym kozłem ofiarnym - władzom najłatwiej obwinić ich o wszystko. Wczoraj w zairskiej telewizji widziałam zdjęcie białego mężczyzny z brodą - "libański przestępca został wydalony w myśl ustawy o kontroli wydobycia diamentów w prowincji Kassai. Narzędzia przestępstwa zostały zarekwirowane...". Na zdjęciu waga, szczypce, jubilerska lupa.

To jednak rzadki widok. W krajach, gdzie zanika praworządność, od Zairu po Sierra Leone, libańscy magnaci żyją w symbiozie z dyktaturą. Oni drukowali w Argentynie banknoty dla prezydenta Mobutu - powiadają ludzie w Kinszasie. Nie było tu lepszego interesu. Kto sprawdzi, ile banknotów naprawdę wyszło spod prasy?

- Ten kraj to katastrofa - mówi nam taksówkarz tego popołudnia. - Przydałaby się nam znów jakaś kolonizacja. Belgowie poszli sobie i zostawili nas na pastwę losu.

- Przecież sami ich przepędziliście - rzuca Thierry, który nigdy nie przepuszcza okazji.

Zapada milczenie.

Bieg historii

Mobutu jest przeszłością, Zair zmienił nazwę. Poza tym zmieniło się tu niewiele.

- Nie ma nadziei - wzrusza ramionami Thierry.- Nie widziałaś, co się dzieje w Kongu-Brazzaville? Odkąd Mitterrand wymusił na nich demokratyzację, konflikty robią się coraz krwawsze.

- Ty też im sprzedawałeś broń.

Thierry bierze długi oddech.

- Po pierwsze, Kongu nie sprzedawałem karabinów, tylko samochody terenowe. Po drugie, gdybym ja nie sprzedawał, sprzedawaliby inni. Po trzecie, Kongo jest suwerennym państwem. Jeśli rząd Konga uważa, że potrzebuje ziarna, trzeba mu sprzedać ziarno. Jeśli sądzi, że są mu potrzebne karabiny, ma prawo je kupić.

Milknie nagle i wzrusza ramionami. Jeśli był idealistą, gdy przed laty wstępował do francuskich służb specjalnych - "za rodinu", jak nauczył go mawiać jego rosyjski dziadek - dawno przesiąknął realizmem. Momenty światła i mroku splotły się tak, że trudno rozpoznać, co było światłem, a co mrokiem. Tylko czasem konstatuje z irytacją, że budzi w ludziach obawę. Jakby czuli, że nie jest taki jak oni. Ż e zerwał owoc z drzewa wiadomości i posiadł wiedzę - gorzką wiedzę tych, którzy dotknęli mroku - nie co jest dobre, a co złe, ale że granicy między dobrem a złem nie ma.

- Weź przykład Sierra Leone - dodaje jednak po chwili. - Byłem tam u chłopców prezydenta Strassera. Przejęli władzę, mieli jakiś plan wyprowadzenia kraju z chaosu. Potrzebna im była broń, żeby zaprowadzić porządek. Bandyci zawsze broń zdobędą.

Tak czy owak, Strasser nie jest już prezydentem Sierra Leone. Władzę przejęli wojskowi twardszej linii. Podpisali kontrakt z najemnikami z RPA, z firmy Executive Outcomes, tej samej, która wspomogła rząd Angoli. Na jakiś czas najemnikom udało się zapanować nad chaosem. Potem wojna domowa na nowo przybrała na sile, jak w Liberii.

Wojna w Liberii powracała uparcie w moich rozmowach z Johnem. Nazwijmy go John, bo nie chciał, bym wymieniała jego imię i nazwisko. John był amerykańskim specjalistą od wojskowości. Należał do tych Białych, którzy przyjeżdżają do Afryki po rozkosze wszechmocy. Decydują o dostatku i głodzie całych krajów, a przed niemiłym cieniem wątpliwości chroni ich system hierarchii i sterty raportów wysokie jak mury obronne. Przed każdą kontrolą drogową, których nie brak na obwodnicach Abidżanu, John machał identyfikatorem Departamentu Stanu. - Robi na nich wrażenie, nie?

Zostawialiśmy za sobą kolejne skrzyżowanie, znużonego policjanta, kępę palm między szarym niebem a asfaltem, ulicznych sprzedawców z głodnym wyrazem twarzy, budy sklecone z desek. John postanowił zabrać mnie na piknik i pod moim siedzeniem w samochodzie rozpuszczał się lód, w którym mroziła się butelka szampana. Wszystko wskazywało na to, że Afryka była w życiu Johna czymś na kształt filmowych dekoracji, i nie szczędził starań, by jak najlepiej odegrać swą rolę.

- Wojna w Liberii? Dawno by się skończyła, gdybyśmy w odpowiedniej chwili zrobili, co trzeba. Zawsze mnie to wściekało. Miałbym przestać pracować dla rządu? - spojrzał na mnie, jakby zobaczył ducha. - Przecież nasz rząd wyraża wolę wyborców. To najbardziej demokratyczne państwo na świecie. I nie myśl, że posuwamy się do metod nie fair - ciągnął John. - Nie posługujemy się nigdy dziennikarzami czy działaczami humanitarnymi. Wrogów łapiemy i oddajemy pod sąd, a nie mordujemy potajemnie, jak, nie przymierzając, Francuzi.

Powstrzymałam się od komentarza.

Wzdłuż asfaltu szli w deszczu rzędem milczący ludzie z twarzami pobielonymi gliną. Twarze bieli się tu na znak żałoby. Z radia w samochodzie sączył się głos Madonny - "My baby has got a secret".

- Bo rozumiesz - John kończył swój monolog pod plecioną wiatą na tle potarganego oceanu, rozpakowując francuski pasztet z libańskiego supermarketu - będę mógł powiedzieć synowi, jeśli będę miał syna, synu, twój ojciec nie był jakimś cholernym sprzedawcą lodówek w Nebrasce. Był w Afryce. Miał wpływ na bieg historii.

John zamilkł, by nadać większą wagę swym słowom. W jego ciemnych okularach odbijały się frędzle palm i plaża w strugach deszczu.

- Ci Amerykanie... - ktoś powiedział mi później w Sarajewie. - Wiesz, oni wierzą.

Amerykanie to nowe zjawisko w Afryce. Francuzi stali się dawno częścią pejzażu - od pokoleń trzęśli się tu w malarii i umierali na dyzenterię. Znają język Afryki, bo sami współtworzyli jego gramatykę - język klimatyzowanych willi otyłych ministrów z Yaounde, język abidżańskich koszarów, ciemnych klitek lupanarów Dakaru. Zadbali, by ich Afryka pozostała zrośnięta z Francją pępowiną zależności - dzięki niej Francja miała pozostać światowym mocarstwem. Niegdyś chronili swą Afrykę przed tragediami zimnej wojny. Dziś próbują ją chronić przed wpływem Ameryki. W opowieściach o Ruandzie i o Bośni, jakie słyszałam od francuskich żołnierzy, konflikty lokalnych społeczeństw wydają się ledwie bladym tłem, na którym toczą się manichejskie zmagania dobra i zła - podstępna, obsesyjna rywalizacja między siłami Francji i USA.

A Rosja? Kiedyś ZSRR miało własny kawał sojuszniczej Afryki. Dziś rosyjscy piloci, inżynierowie czy marynarze sprzedają się za marne pieniądze tam, gdzie innych odstrasza ryzyko. Są marginesem. Ot, jak ukraińscy marynarze ze statku "McRuby", skazani przez francuski sąd, bo zastrzelili - a potem rzucili w morze - pięciu Afrykanów, nielegalnych pasażerów, których wywlekli spod pokładu. Szósty zdołał ukryć się i uciec ze statku we francuskim porcie. Prawo międzynarodowe kosztami utrzymania nielegalnych imigrantów obarcza właściciela statku, z którego zeszli na ląd. Ale właścicielowi "McRuby", który podczas rejsu był na pokładzie, francuski sąd zarzutów nie postawił. Zmiana przepisów również nie leży w interesie zagrożonej imigracją Francji - francuska prasa nie szczędziła za to słów oburzenia wobec rasizmu ukraińskich marynarzy.

Bóg rozpozna swoich

- A pani czym się zajmuje?

- Podróżuję, piszę.

- O, to bardzo przyjemne zajęcia - miły pan z lekko siwiejącymi włosami uśmiecha się do mnie uśmiechem wiecznego chłopca.

Ja nie muszę pytać go o zawód. Siedzi przede mną najbardziej znany z ludzi, których francuskie gazety lubią nazywać "piratami Republiki". To wolni strzelcy. Ludzie, którzy mogą zrobić dla Francji wszystko to, do czego Francja nigdy by się nie przyznała. Zamachy stanu w dalekich krajach, na przykład. W komunikatach prasowych czasem pisze się potem "najemnicy". Częściej jednak nic się nie pisze.

Kapitan Paul Barril był jednym z organizatorów komórki antyterrorystycznej, która miała chronić prezydenta Francji. Odkąd przed laty oskarżono go o podrzucenie dowodów winy terrorystom z IRA, których aresztował w Paryżu, został bohaterem wielu polityczno-szpiegowskich skandali. 23 razy przesłuchiwany podczas rozmaitych śledztw w różnych sprawach przez 23 różnych inspektorów śledczych, pięć razy postawiony w stan oskarżenia, ani razu nie skazany. Thierry nie musiał mi przedstawiać mężczyzny, który tamtego wieczoru przysiadł się do naszego stolika. Szczupły, uprzejmy, niemal nieśmiały.

Do Barrila podchodzą z rewerencją francuscy oficerowie, którzy skończyli kolację i chcieliby oto uścisnąć dłoń najsłynniejszego speca od walki antyterrorystycznej we Francji.

- Jeśli chciałeś być incognito, to ci się nie udało - żartuje Thierry.

Trochę rozgłosu nie szkodzi jednak interesom, konkurencja jest bowiem ogromna. Kapitan napisał nawet dwie książki. Od kilku lat pracuje na własne konto. Jego firma nazywa się SECRETS. Organizuje ochronę szefom państw, oferuje im informacje o opozycji, sprzedaje sprzęt do walki z terroryzmem. Kapitanowi pomaga syn, również były oficer żandarmerii.

Od lat Barril trafia na pierwsze strony gazet, ilekroć w Afryce dzieje się coś niezwykłego. Kiedy obalony przez francuskich komandosów cesarz Bokassa wylądował na lotnisku w Paryżu, właśnie kapitan Barril przekonał go, by poszukał szczęścia gdzie indziej. Kiedy 6 kwietnia 1994 roku zestrzelono samolot Falcon 50, którym lecieli prezydenci Ruandy i Burundi, Francuzi ujrzeli w dzienniku Barrila. To on organizował ochronę ruandyjskiego prezydenta. Po katastrofie, jak twierdzi, przekopał dokumentację lotu i zebrał zeznania 80 świadków. Odnalazł wyrzutnie rakietowe, z których oddano strzały. Pociski były rosyjskie, a numery ich serii zdradzały, że należały niegdyś do armii Iraku. Barril próbował podobno przekazać swe odkrycia międzynarodowemu biuru dochodzeniowemu ONZ, lecz kanadyjskie lotnictwo, które prowadziło sprawę, nigdy nie zaszczyciło go odpowiedzią.

- A wie pani, że w Ruandzie świetnie się sprzedawała polska broń? - pyta Barril. - Zajmował się tym jakiś Francuz. Nigdy się zresztą z kontraktu nie wywiązał. Przychodziły niby jakieś dostawy, ale broń była z drugiej ręki i zawsze jej było za mało.

Niedawno wybrał się do Czeczenii. Korciło go, żeby zobaczyć, o co właściwie chodzi. Ciągle jednak wraca do Afryki. W Zairze ubezpieczał kampanię wyborczą Mobutu. Przejechał z nim kraj jak długi i szeroki...

Mówi cicho, jakby skrępowany własną śmiałością, że oto tyle opowiada i opowiada.

- Niech pani zajrzy do Republiki Środkowoafrykańskiej - radzi. - To kraj na ludzką miarę. I prezydenta mają sympatycznego. Szkolę mu brygady antyterrorystyczne.

Nie zdąży dopić herbaty. Za godzinę ma samolot do Paryża.

- Mieszkam ciągle tam, gdzie dawniej - mówi na pożegnanie Thierry'emu. - Tylko często nie ma mnie w domu... Ale musisz mnie kiedyś odwiedzić. Pani też, zapraszam - ściska mi dłoń. - I życzę szczęśliwych podróży.

- To jest człowiek, który umie zabijać - odzywa się Thierry, odprowadzając go wzrokiem. - Kilka lat temu utopił we krwi rewoltę w Mekce. Akcja powiodła się znakomicie, ale niewielu tamtych ją przeżyło... Jaki Paul ma właściwie związek z Francją? - Thierry śmieje się z mojego pytania. - Niejasny.

Paul zatrzymuje się w progu, by pożegnać się z przejętym właścicielem restauracji.

- Będą się głowić w ambasadzie, po co się spotkaliśmy - mówi Thierry. - Nikt nie uwierzy, że to przypadek. Tamten facet w rogu to informa- tor ambasady. Nie pytaj, skąd wiem. W końcu podobny miałem kiedyś zawód.

Najnowszą książkę Barrila otwiera cytat z Monteskiusza: "Demokracja opiera się na cnocie". Przeczytałam ją. Muszę przyznać, że lektura rodzi narastającą duszność, jakby w powietrzu ubywało tlenu.

Barril zaczyna swą opowieść od tamtego powstania w Mekce. To był 20 listopada 1979 roku, dzień, w którym islam wchodził w swój piętnasty wiek. O piątej rano młody mężczyzna wyrwał mikrofon imamowi i ogłosił swego towarzysza Mahdim, zbawcą ludzkości. Ponad 1500 ukrytych w tłumie bojowników wyciągnęło broń i zajęło pozycje w minaretach, biorąc za zakładników 50 tysięcy wiernych stłoczonych na dziedzińcu meczetu.

Walka snajperów trwała kilka dni. Barril z ramienia francuskiej Żandarmerii Narodowej doradzał saudyjskim oddziałom specjalnym. "Nasze życie wisiało na włosku - napisał. - Wyszliśmy z tego żywi. Bóg był z nami". Kiedy napastnicy ukryli się w podziemiach, Barril chciał zalać je wodą i podłączyć prąd. W końcu jednak użyto gazu CS, który kazał sprowadzić z Francji.

Terroryści odziani byli w te same białe szaty, co pielgrzymi. "Bóg musiał rozpoznać swoich" - napisał Barril w swojej książce.

Tego samego roku z Paryża do Iranu powrócił Chomeini. W wojnie Iraku z Iranem Francja popierała Saddama Husajna. Wiosną 1985 roku francuskie ministerstwo obrony wysłało Barrila z tajną misją do Bagdadu. Trenował irakijskich nurków bojowych i komandosów, którzy walczyli na mokradłach Południa i w Kurdystanie. Przygotowywał operację, która miała na celu wysadzenie rurociągów w irańskim porcie Kharg.

"Część wielkiej tajnej historii Francji została napisana właśnie tam, przez francuskich instruktorów, którzy ryzykując życie, z głodem ściskającym wnętrzności, pracowali w tej wojnie brutalnej i gorzkiej, wśród wszechobecnej śmierci. Po tysiąckroć ryzykowali najstraszniejszy los. Są częścią wielkiej brygady bezimiennych bohaterów, którzy nie pracowali ani dla określonych służb, ani dla pieniędzy, ani dla sławy, lecz po prostu dla Francji".

Oto Barril - patriota, Barril - romantyk. "Przeżyłem tam to, co lubię - męską przygodę, kiedy odwaga, wytrzymałość, inteligencja, swoboda działania mogą w pełni znaleźć swój wyraz. Nawiązałem w tamtym okresie przyjaźnie, których nic nie naruszy".

Z pobłażliwą wyższością Barril pisze o "nowym typie najemników, bardziej zamieszanych w skandale finansowe i politykę i z pewnością mniej romantycznych niż sympatyczne >>psy wojny<< i inni >>błędni żołnierze<< epoki Denard-Dulac". Łatwo przyszły Barrilowi te słowa. Kariera jego odwiecznego rywala Denarda, jakże innego niż on - wielkiego, krzepkiego, pewnego siebie mężczyzny, który jakby mniej troszczył się o własny wizerunek, i może dlatego szczęście mu bardziej sprzyjało - wydaje się zakończona po ostatnim niefortunnym zamachu na Komorach. Barril, dwadzieścia lat młodszy, ma jeszcze wszystko przed sobą.

"Powiada się czasem, że bywam naiwny, pełen złudzeń, zbyt niebiesko-biało-czerwony, że powinienem być bardziej cyniczny. To nieprawda!" - pisze Barril. Serce w nim rosło, gdy patrzył, jak w Marsylii żandarmi francuscy odbijali z rąk terrorystów samolot. Poczuł, że jest to odpowiedź za wszystko - "od Dien Bien Phu po Liban, za hańbę Sarajewa i naszą ucieczkę z Ruandy, za ciosy, które przyjęliśmy, nie oddając...".

Na zdjęciu, które podarował mu dawny szef z żandarmerii, widnieje dedykacja: "Dla Paula, mego przyjaciela, brata, z którym przeżyłem wśród potu, krwi, smutku, radości 10 lat, które naznaczyły moje życie i historię żandarmerii! Bóg rozpozna swoich. Szczerze oddany - Christian". Po aferze z terrorystami z IRA, przyznaje gorzko Barril, Christian odwrócił się od swego przyjaciela i brata. Bo Barril ma wielu wrogów, rzecz jasna. Ze dwa razy już się wylizał z wypadków, które mogły wcale wypadkami nie być. Dlatego porusza się zawsze ze świadkiem, i to uzbrojonym. Nie bywa w nocnych lokalach - zbyt ryzykowne. Nigdy zresztą nie palił i w życiu, jak twierdzi, nie wypił kropli alkoholu. W samolocie nie oddaje walizek na bagaż, by nikt mu niczego nie podrzucił. Notuje numery podejrzanych samochodów. I wszystko, co wie o swoich wrogach, leży ponoć w kopercie u notariusza, do otwarcia w razie jego śmierci.

Bangui, Moroni

Nie pojechałam do Republiki Środkowoafrykańskiej. Żałuję. Niewiele później w stolicy kraju, Bangui, miała miejsce próba przewrotu. Wierna władzom pozostała tylko szkolona przez Barrila gwardia prezydencka. Sympatycznego może, acz słynnego z nieudolności prezydenta przed jego własną armią obronił francuski garnizon. Kilka miesięcy później, wobec wrogości miejscowej ludności i zjadliwej krytyki we francuskich mediach, Francja postanowiła wycofać stamtąd swoje wojska.

Pojechałam za to na Komory - zobaczyć, jak Islamska Federacyjna Republika Komorów przychodzi do siebie po siedemnastym zamachu stanu w swej niespełna dwudziestopięcioletniej historii. Kilka miesięcy wcześniej najsłynniejszy z najemników, Bob Denard, z dwudziestką ludzi przypłynął na wyspy, którymi niegdyś rządził, i obalił kolejnego prezydenta. I choć po kilku dniach interweniowała marynarka francuska, nie lubiany przez Francuzów prezydent już jakoś nie powrócił. - Pracujemy dla jednego szefa - powiedział ponoć najemnikom Denarda pułkownik francuskich służb specjalnych. - Tylko że wy bez siatki ochronnej.

Denarda odwieziono do Francji i postawiono w stan oskarżenia - zarzucono mu opuszczenie kraju bez zezwolenia sądu, pod którego kuratelą się znajdował. Po wsiach Komorów kilkunastu kandydatów na stanowisko prezydenta prześcigało się w hałaśliwych mityngach.

- Jak myślisz, kto wygra? - nieopatrznie zapytałam Abdallaha, który w zaimprowizowanym w krzakach przy drodze zakładzie wulkanizacyjnym podgrzewał nad ogniskiem kawał śmierdzącej gumy.

- To mnie pytasz? - obruszył się Abdallah. - Przecież wy decydujecie. Wy, Biali. I trudno was zrozumieć: przysyłacie nam tego Denarda, potem go zabieracie, i znów przysyłacie, i znów zabieracie.

Biali, których mijałam w tamte dni na lśniących od kałuż ulicach Moroni, stolicy Komorów, w żadnym razie nie wyglądali na turystów. Ja sama, cóż, czy wyglądałam tak znowu różnie od nich?

- No, to lepiej ty mi powiedz - dorzucił Abdallah znad chmury gryzącego dymu. - Na co wam to wszystko?

Kinszasa

Do Kinszasy już więcej nie wróciłam. Przez radio usłyszałam komunikat, że mocno przeciążony transportowy antonow startujący z lotniska N'Dolo nie zdołał oderwać się od ziemi i wjechał w targowisko, które znajdowało się na przedłużeniu pasa startowego. Było około trzystu ofiar. Tłum, zamiast ratować rannych, rzucił się do plądrowania straganów.

Rosyjscy piloci samolotu wyszli z wypadku bez szwanku, lecz żeby uchronić ich przed linczem, trzeba ich było aresztować.

Miesiąc później znajoma słyszała w Kamerunie rozmowę w kolejce na poczcie.

- Oni to zrobili specjalnie - powiedziała jedna kobieta do drugiej. - Biali mówią, że nas jest za dużo.

 

 

 

° Jean-Bedel Bokassa (1921-96) W czasach kolonialnych żołnierz francuskiej armii, w latach 1966-79 był dyktatorem Republiki Środkowoafrykańskiej. Wsławił się okrucieństwami, aurą magii, jaką kreował wokół siebie, i tytułem cesarskim, który nadał sobie podczas kosztującej 30 mln dolarów koronacji, urządzonej dzięki francuskim subsydiom. Obalony przez oddziały francuskie, które wcześniej pomagały mu utrzymać władzę, został skazany na śmierć (oskarżono go m.in. o ludożerstwo). Ułaskawiony po dwóch latach, zmarł w stolicy kraju, Bangui.

 

° Mobutu Sese Seko (1930-1997) W latach 1966-1997 był prezydentem Republiki Konga, którą nazwał Zairem. Zasłynął z bogactw, które zgromadził kosztem kraju, w którym szalał chaos i korupcja. Przez ostatnie lata swych rządów rzadko odwiedzał Kinszasę, spędzając czas w rodzinnej wiosce w dżungli, gdzie wzniósł ogromną rezydencję. Opuścił Zair podczas rebelii, której przewodził Laurent Desire Kabila, i zmarł w Maroku.

 

° KOMORY

- wyspy na O. Indyjskim u wsch. wybrzeży Afryki. Niepodległość zyskały w 1975 r.

W 1978 francuski najemnik, Bob Denard, pomógł zdobyć władzę prezydentowi Abdallahowi, w praktyce jednak państwem rządził sam. Gdy w 1989 roku Abdallah próbował ograniczyć wpływy najemników i został zastrzelony, Denard uciekł do RPA.

W 1995 r. dokonał nowego zamachu stanu na Komorach, tym razem jednak interweniowała armia francuska.

 

° Katanga

- najbogatsza prowincja w Republice Konga (dawnym Zairze), dziś zwana Shabą, wielokrotnie podejmowała próby secesji, tłumione przez rząd w Kinszasie.

 

° Angola

- odkąd w 1975 r. zdobyła niepodległość po walkach z Portugalczykami, targana wojną domową między lewicową partią MPLA, popieraną przez ZSRR, NRD i Kubę, oraz prawicową partyzantką UNITA Jonasa Savimbi, którą wspierały RPA i USA. Mimo końca zimnej wojny i prób zawarcia porozumienia konflikt w spustoszonym kraju trwa.

 

° Liberia

- odkąd w XIX w. poczęto tu osiedlać wyzwolonych niewolników amerykańskich, stanowi tradycyjną strefę wpływów USA w Afryce Zachodniej. Gdy w 1989 roku podczas zamachu stanu został zabity prezydent Samuel Doe, rozpoczęła się wojna domowa. Kraj pozostaje podzielony pomiędzy walczące frakcje, a około 1 miliona Liberyjczyków (1/3 mieszkańców państwa) uciekło za granicę.

 

° RUANDA

- po zamachu, w którym w kwietniu roku 1994 zginęli prezydenci Ruandy i Burundi, wybuchła w Ruandzie wojna domowa.

Hutu, którzy dzięki pomocy Francji sprawowali do tej pory rządy, dokonali masakry setek tysięcy Tutsi. Gdy po kilku miesiącach władzę w kraju zdobyli wspierani przez anglojęzyczną Ugandę partyzanci Tutsi, tysiące uchodźców Hutu uciekło z kraju w obawie przed zemstą.

 

° Somalia

- 1992-94 - krwawa wojna domowa. Interwencja wojsk ONZ, głównie sił USA, miała pomóc dostarczyć żywność głodującej ludności kraju, lecz nie zdołała szybko zakończyć konfliktu.