Rzeczpospolita - 01-08-2009
Andrzej Dobosz
Pogryziony endek
W przedwojennym Krakowie wszyscy bili wszystkich z wszelkich możliwych powodów
W roku 1954 podczas egzaminu uniwersyteckiego z historii Polski znana mi z widzenia ze wspólnych podróży żoliborskim autobusem egzaminatorka spytała, jaki okres interesuje mnie najbardziej. Zwiedziony jej miłym uśmiechem wyznałem, że międzywojenne dwudziestolecie - co w moim umyśle oznaczało całkowite przeciwstawienie peerelowskiej współczesności. Poprosiła mnie wtedy, bym opowiedział o strajku w krakowskim Sempericie. Po jakichś trzech minutach głuchego milczenia padło pytanie dotyczące Piastów.
Moja wiedza na temat mniej interesujących okresów pozwoliła zdać mi egzamin swobodnie, choć grubo poniżej moich ambicji. Znając już nazwisko dr Barbary Grochulskiej, udałem się do katalogu Biblioteki Uniwersyteckiej, gdzie łatwo się dowiedziałem, że interesuje ją Księstwo Warszawskie. Gdybym wiedział to dwie godziny wcześniej, moje jeszcze chłopięce lektury napoleońskie pozwoliłyby na wynik błyskotliwy. Odtąd przygotowywany starannie z tematów, którymi zajmują się moi urzędowi rozmówcy, znacznie więcej czasu mogłem poświęcać na czystą przyjemność, jaką stanowi bezinteresowne obcowanie z książkami.
Po latach, widząc w witrynie księgarni książkę Tomasza Marszałkowskiego "Zamieszki, ekscesy i demonstracje w Krakowie 1918 - 1939", wydaną przez krakowskie Arcana, odczułem chęć uzupełnienia luki w znajomości dziejów ojczystych.
Rzecz przeszła wszelkie oczekiwania. Jest to opowieść o cywilizacji całkiem odmiennej, mrocznej, trudnej do pojęcia. Autor zamierzał początkowo klasyfikować zajścia według ich charakteru: politycznego, strajkowego, sportowego, chuligańskiego czy antyżydowskiego. Ścisłe określenie motywów okazało się jednak niemożliwe. Wszyscy bili wszystkich z wszelkich możliwych powodów. Jedynym sensownym sposobem przedstawienia faktów okazał się porządek chronologiczny.
W południe 31 października 1918 wywieszono na rynku flagę narodową. Grała orkiestry kolejarzy. Jednak już tamtego wieczora dezerterzy, do których przyłączyły się męty podmiejskie, przystąpili do rabunku i bezmyślnego demolowania sklepów żydowskich.
3 listopada Polska Partia Socjaldemokratyczna zorganizowała wiec w gmachu Sokoła, na którym domagano się upaństwowienia kopalni i przemysłu, a Jozna Abrahamer posunął się do żądania "zaprowadzenia porządków takich jak Trocki i Lenin", na co jednak zebrani zareagowali oburzeniem.
Została powołana Żydowska Rada Narodowa, na czele której stanął rabin Abraham Ozjasz Thon, który wygłosił przemówienie po hebrajsku, jidisz i po polsku, oświadczając, że za pełnię praw narodowych w Polsce Żydzi ponosić chcą pełnię obowiązków narodowych. Wobec powtarzających się napadów na sklepy ŻRN uzgodniła z władzami polskimi utworzenie Żydowskiej Straży Bezpieczeństwa dla ochrony mienia i życia Żydów tudzież w razie potrzeby ludności chrześcijańskiej. Straż została wyposażona przez wojsko polskie w broń.
Po paru dniach okazało się, że uzbrojeni Żydzi przy lada błahej okazji biorą odwet za poprzednie upokorzenia. Gdy jeden pijany żołnierz wywołał awanturę, zamiast go aresztować, pluton Żydowskiej Straży rozwinął się w tyralierę i pędził przed sobą bagnetami tłum. Doszło do likwidacji i rozbrojenia straży.
Książka Marszałkowskiego skłania do rewizji wielu utrwalonych mniemań. Przede wszystkim postrzegania PPS jako partii umiarkowanego postępu w granicach prawa. Oto 9 stycznia 1919 r. na wiecu przedwyborczym tej partii uchwalono rezolucję domagającą się zawieszenia "Ilustrowanego Kuriera Codziennego". Zaczęto wznosić okrzyki: "Zdemolować go, zniszczyć!". O godzinie 22 kilka tysięcy osób przeciągnęło w pochodzie pod gmach "IKC" przy Basztowej. Wyważono bramę, zaczęto wyrzucać 200-kilogramowe bele papieru. Inna grupa przy użyciu młotków przystąpiła do niszczenia najnowocześniejszej na ziemiach polskich maszyny rotacyjnej. Dopiero gdy przybyła policja konna, zaczęto się rozchodzić.
PPS była w zasadzie formacją umiarkowaną. Ilekroć pogarszała się sytuacja gospodarcza, socjaliści, zaczynając tracić wpływy na rzecz komunistów, zaostrzali ton. Ich przywódcy byli wprawnymi mówcami. Zdarzało się, że rozgrzali zwolenników do tego stopnia, że nie nadążali z zejściem z trybuny, by stanąć na czele pochodu, zmuszeni bezradnie podążać za nim. Czasem przychodził im z pomocą przypadek. 16 marca 1932 r. około południa, gdy było już sześć osób ciężko rannych wśród demonstrantów i 21 w szeregach policji, a na miejsce zdołały dotrzeć dwie karetki z czterema lekarzami, kiedy z jednej strony niezliczony tłum, z drugiej cała policja z całego miasta czekały na moment decydującego rozstrzygnięcia: "Nagle ukazał się ksiądz idący do chorego z olejami świętymi. Na odgłos dzwonka obie strony się rozstąpiły, przy czym wielu manifestantów uklękło, natomiast policjanci salutowali w postawie na baczność". Podczas tej pauzy zaświtała myśl w głowie lewicowego socjalisty dr. Drobnera, który miał zakończyć swą karierę jako krótkotrwały I sekretarz KW PZPR w rodzinnym mieście po październiku 1956. Wyszedł sam w kierunku policji, zwracając się do dobrze sobie znanego komisarza z propozycją, by policja zaczęła się wycofywać, a on skłoni zebranych do rozejścia się. Warunki zostały przyjęte i obustronnie dotrzymane.
Drobner występuje u Marszałkowskiego w potrójnej roli: działacza legalnej partii mogącego zatem pertraktować z władzami, co było niemożliwe dla przywódców nielegalnej partii komunistycznej, właściciela okolicznego sklepu, w którym w wypadku zgromadzeń pośpiesznie opuszczano żaluzje, by uniknąć kolejnego wybicia szyb, oraz rodzonego ojca komunistki imieniem Irena, która dwa lata wcześniej boleśnie pogryzła rękę studenta-endeka podczas szamotaniny z okazji wiecu uniwersyteckiego.
Komuniści, nie mogąc z zasady uzyskać zezwoleń władz na wystąpienia publiczne, starali się wmieszać do pochodów PPS, by w kulminacyjnym momencie wyciągnąć swoje transparenty i wykrzykiwać hasła na cześć Stalina i Kraju Rad. Wówczas dochodziło do poważnych bójek między nimi a służbą porządkową PPS. Do akcji wkraczali liderzy partii. Policja zanotowała, że 21 czerwca 1936 r. wybijający się działacz Józef Cyrankiewicz usiłował wyrywać i niszczyć transparenty komunistyczne. Otoczyli go komuniści i doszło do bójki przy użyciu parasoli.
Młodzi endecy chętniej używali lasek niż parasoli, choć nie gardzili także kastetami. Z najgłębszym zawstydzeniem czyta się nie tylko o antysemickich wyczynach endeków. Oburzające są już same deklaracje, w których specjalizował się prezes Koła Polonistów UJ Jan Bielatowicz, potem żołnierz września, który przez Węgry, Jugosławię i Turcję dotarł do Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie, uczestnik walk o Tobruk, odznaczony Krzyżem Walecznych za Monte Cassino, po wojnie działacz Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, słusznie ceniony autor katolicki, którego wydał też Jerzy Giedroyc.
By wrócić do wątku - antysemici byli liczni i agresywni. Okazuje się jednak, że Żydzi nie bywali wyłącznie stroną pokrzywdzoną. Oni najpierw bijali się ochoczo między sobą.
21 maja 1920 r. grupa syjonistów zakłóciła zebranie bundowców. Mimo gwałtownej kłótni nie doszło jeszcze do wymiany ciosów. Okazja do rewanżu nastąpiła po pięciu dniach: na zgromadzenie syjonistów wkroczyli bundowcy. Nastąpiła bójka, bundowiec Sacher Glasman pchnął nożem syjonistę Szloma Kornegolda, który zmarł na oczach obecnych.
W końcu czerwca 1924 doszło do bójki kibiców dwu żydowskich klubów piłkarskich Makkabi i Jutrzenki. Parę dni później podczas meczu Makkabi z chrześcijańskim Podgórzem rezultaty były poważniejsze: ciężkie obrażenia odnieśli studenci UJ Józef Białoń i Emil Brabiec, a Jana Michalewskiego z raną klatki piersiowej od noża przewieziono do szpitala.
16 listopada 1930, w dniu wyborów do Sejmu, grupa syjonistów pobiła ortodoksa Berischa Weinberga i jego syna za głosowanie na listę Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Toteż, gdy kiedyś rozeszła się wieść, że młodzi endecy z UJ szykują się do marszu na Żydowski Dom Akademicki, jego uprzedzeni mieszkańcy uzbroili się w laski, mieloną paprykę, pręty żelazne od łóżek, wrzątek i przygotowali dwa hydranty wodociągowe, do pomocy wezwano również 30 rzeźników rytualnych z nożami. Szczęśliwie oddział policji konnej sprawił, że nie doszło do spotkania stron.
Zaczynam lepiej rozumieć motywy, które skłoniły Marię Ossowską do napisania eseju "O pewnych przemianach etyki walki". Już w dwudziestoleciu międzywojennym żadna z grup nie przestrzegała dawnych reguł rycerskich. Równie niepewny mógł być na krakowskich ulicach los dwu Żydów, którzy spotkali pięciu endeków, jak blondyna w studenckiej czapce otoczonego przez czterech młodych Żydów. Niekiedy dostawało się na własne życzenie. Endecy chętnie śpiewali "Rotę". Wystarczyło wówczas usiąść lub nałożyć czapkę, by zostać skopanym. Najgorsza była sytuacja policji. Każda ze stron na widok liczniejszych antagonistów najczęściej pierzchała. Policja nie mogła uciekać, co najwyżej bywała wyparta.
Ponieważ wszyscy z wyjątkiem duchowieństwa katolickiego bijali wszystkich, doszło kiedyś do bójki między endekami ze Zwierzyńca a endekami z Podgórza.
Jedna tylko scena z kroniki Marszałkowskiego mogłaby zdarzyć się w naszych czasach, gdy ludność sennie śledzi mało wyrafinowane formy słownej agresji.
Oto późnym wieczorem 6 sierpnia 1930 dość znany ze zdjęć prasowych poseł BBWR (którego nazwisko przemilczę, chcąc nadal cieszyć się pobytami w Zakopanem) wywołał zbiegowisko rozbawionej gawiedzi, wznosząc okrzyki: "Do broni!", "Żądamy sprawiedliwości!", i śpiewał piosenki góralskie. Żandarma, który go prosił o przerwanie występu, usiłował chwycić za gardło i dusić. Na pomoc żandarmowi pośpieszył przechodzący policjant. W drodze do komisariatu, poseł groził funkcjonariuszom i lżył ich. Na miejscu próbował ich policzkować. Dopiero gdy pewien starszy przodownik przemówił do niego gwarą góralską, zmienił nastrój i zaczął całować wszystkich obecnych. W momencie dochodzenia do formy został odwieziony na dworzec i wsadzony do pociągu zakopiańskiego. Już wówczas legitymacja poselska uprawniała do darmowych podróży.