Andrzej Dobosz

SZKOŁA ŻYCIA

 

 

- Dobosz!

- Jestem.

- A wy, Dobosz, nie mieliście brata na szkole oficerskiej?

- Nie.

Nie miałem brata w szkole oficerskiej, za to sam, po trzech i pół latach studium wojskowego, obok normalnych studiów uniwersyteckich, jadę na miesięczny obóz, po którego przebyciu będę oficerem.

Ponieważ nie mam brata, dowodzący oficer traci pretekst do bardziej prywatnej rozmowy. Wsiadamy do wagonu. Wagony są towarowe, przedzielone poziomo deskami. Zajmuję miejsce na górze - mam okienko, ci z dołu nie. Podróż trwa 36 godzin; wracając na własną rękę, jechaliśmy 16 godzin. Stacja docelowa jest tajemnicą wojskową, numer transportu także - chyba że ktoś wpadnie na pomysł, żeby odczytać wypisane kredą na każdym z wagonów wielkie cyfry.

 

Wracamy z pierwszych ćwiczeń na polu. Trwały siedem godzin. Jest skwar. Na plecach mamy wszystko, co ojczyzna powierzyła (a ojczyzna nie skąpi - każdy niesie, między innymi, trzy szczotki do czyszczenia butów). Idziemy piaszczystą drogą.

- Wojsko śpiewa! 

Milczenie.

- Co, wojsko nie śpiewa? Ogień CKM!

Pod ogniem CKM przestrzeń przebywa się czołganiem.

- Jak to wojsko się czołga? Gaz!

Wkładamy maski. Gdy kilometr dalej zdejmujemy je, skwarny, zakurzony świat wyda się nam normalny. Na dwie minuty.

- Wojsko śpiewa!

Piosenka jest z czasów wojny hiszpańskiej:

 

Nasza armia przeszła Ebro! 

Oj Carmela, oj Carmela!

 

Ale nie jest to dobra wojskowa piosenka, nie można jej śpiewa za głośno.

- Co to za śpiew! Śpiew musi być słychać.

Śpiewamy teraz: "O cześć wam panowie magnaci", przy czym zamiast niegroźnych już dziś magnatów wszyscy mamy na myśli kogoś bliższego. Śpiewamy to tak głośno, że nawet oni są zadowoleni. Potem już wiedzieliśmy, że trzeba śpiewać. Śpiewaliśmy. Śpiewaliśmy piosenki legionowe i radzieckie, kuchenne, bogoojczyźniane i akowskie. Szczególnie lubiliśmy nonsensowne:

 

Umfa, umfa, umfa, umfa! 

Tony mony, tony mony!

 

Raz nam jej zabroniono, a potem znów kazano ją śpiewać. Zastępca dowódcy kompanii do spraw politycznych uważał ją - jako piosenkę w obcym języku - za kosmopolityczną, ale dowódca kompanii lubił ją szczególnie.

 

Po sześciu dniach zachorowałem na żołądek. Udałem się do lekarza pułkowego. Doktor, podporucznik-felczer, spytał:

- A jesteście zapisani u podoficera dyżurnego?

- Nie.

- To przyjdźcie, jak będziecie zdrowi.

Odchodziłem, ale kazał mi się wrócić i odesłał do wyczyszczenia pułkowej latryny.

To było bardzo przyjemne miejsce. Niemal tak przyjemne, jak umywalnia, ale z umywalni za szybko nas wyrzucano. Wchodziliśmy i rozlegał się okrzyk: "Kończyć mycie!". Pułkową latrynę nazywaliśmy klubem dyskusyjnym młodej inteligencji. Tam nie wstawało się na widok przełożonych. Tam toczyliśmy abstrakcyjne dyskusje. Tam pod koniec potrafiliśmy już jeść cukierki i rozmawiać o tym, co będziemy jedli 1 sierpnia.

Wykonałem rozkaz.

W nocy dostałem skurczów żołądka, obudzono oficera politycznego, bo do niego można się było zwracać bez zachowania drogi służbowej.

Zajęto się mną troskliwie i odwieziono do dywizji w przekonaniu, że to atak wyrostka. W dywizji osądzono, że to skręt kiszek. Ale to były tylko jakieś historie z jelitami. Atak trwał pięć godzin, za to potem pięć dni leżałem w szpitalu.

Odkąd zachorowałem czułem się znacznie lepiej.

 

Któregoś sobotniego wieczora, w dywizji, dwóch oficerów posprzeczało się i zaczęli do siebie strzelać. Jeden drugiemu przestrzelił genitalia, a ten drugi pierwszemu nogę. Tego z genitaliami, a właściwie już bez, odwieziono do Szczecina, drugi leżał obok mnie. Dużo opowiadał. Właściwie nawet nie pamiętał, o co im poszło, byli pijani. Był bardzo faworyzowany towarzysko. Koledzy oficerowie ciągle go odwiedzali. Opowiadał najpiękniejsze wypadki swojego życia. Były to z reguły historie z czasów, gdy bywał oficerem dyżurnym garnizonu i wyłapywał pijaków w mieście. Wychodząc ze szpitala chwalił się, że będzie ukarany pięciodniowym aresztem domowym. Rozmawiałem ze specjalistami na ten temat. Tak, to możliwe, to zależy od dowódcy pułku. Może dostać pięć lat więzienia, ale jeśli dowódca zaświadczy, że to był wzorowy oficer, i że chłopcy zabawili się, dostanie pięć dni domowego aresztu.

 

Odkąd wyzdrowiałem, czułem się znacznie gorzej. Byłem osłabiony, więc pozwolono mi jeszcze jeden dzień zostać i pilnować namiotu. Zostało nas dwóch chorych. Przyszedł kapral i wydał mi rozkaz. Rozkaz przełożonego jest rozkazem narodu. Tym razem rozkaz brzmiał, żeby przynieść z poligonu żółtego piasku i wysypać nim pod pryczami. Gdzieś z odległości dwustu metrów przynieśliśmy pelerynę żółtego piasku (na cały namiot potrzebny byłby samochód piasku) i rozsypaliśmy go pod jedną z prycz. To był naprawdę żółty piasek. Przyszedł kapral:

- Ten piasek jest za mało żółty. Odnieście go tam, skądżeście go przynieśli i przynieście bardziej żółtego piasku z poligonu z rogu boiska.

Poszliśmy na poligon. Nie było rogu boiska. Była wielka łąka i dwie bramki, ale nie było nigdzie rogu. I to wszystko było od lat zarośnięte trawą, więc skąd on mógł wiedzieć, że pod tym jest bardziej żółty piasek. Ale dostaliśmy rozkaz. Wróciliśmy do obozu po łopatki.

W tym czasie zdarzyło się coś nowego. Cały poligon pocięty był przez aleję generalską, drogę dywizyjną, alejki batalionowe, alejki kompanijne, alejki przed namiotami. W obozie był wtedy pluton służby, paru chorych, paru oficerów, paru podoficerów. Jeden z przełożonych zauważył w alei generalskiej "pobiedę" należącą do dowódcy dywizji. Wbiegł do obozu i zaczął półgłosem wrzeszczeć:

- Dowódca dywizji jedzie, pędźcie wszyscy do lasu, dowódca dywizji jedzie.

Całe wojsko rzuciło się do lasu, ukrywając w krzakach. W obozie został jeden dyżurny podoficer. Złożył raport dowódcy dywizji, że cały stan - na zajęciach. Pułkownik pochodził po obozie i zauważył, że jest nieporządek. Namioty stały wśród brzózek i z brzózek na alejki opadały liście. Potem przez trzy dni wojsko po zajęciach zbierało listki z drzew. Jeden z moich kolegów powiedział:

- Następny rozkaz będzie brzmiał: "Zawiesić szyszki z powrotem na drzewa".

- Ee - powiedziałem - nie będzie chyba takiego rozkazu. 

I rzeczywiście nie było.

 

- A wy Dobosz, nie mieliście brata w wojsku?

- Nie.

Wobec tego oficer polityczny przystępuje do właściwych zajęć.

Dziś będzie wykład o czujności. Po wstępie o czujności odczytuje z grubego podręcznika fabuły. Są dwie grupy fabuł. Pierwsza grupa to są fabuły o tym, jak chytry potrafi być wróg, druga - jak należy reagować na podstępy wroga. Do niej należy fabuła o Gawryle.

Gawryła, starszy szeregowiec, był zwiadowcą. Przechodził koło wsi na zboczu góry. Zobaczył wydobywające się z kominów chat dymy. To przypomniało mu jego rodzinny kołchoz, jego matkę rozpalającą ogień w kołchozowej stołówce, jego ukochaną Mawriuszę. Gawryła zaczął obserwować dymy. I wtedy zauważył, że z jednego komina dym się nie wydobywał. Gawryłę coś tknęło. Wszedł do chaty i zobaczył tam kobietę i piec.

- Czy mogę wysuszyć u was onuce? - zagadnął chytrze.

- Ba, kiedy piec u nas popsuty - odpowiedziała kobieta.

- To pomogę wam go wyreperować - powiedział Gawryła.

- Kiedy ja go właśnie reperuję - powiedziała kobieta.

Gawryła spojrzał na ręce kobiety. To nie były ręce kobiety reperującej piec. Gawryła podszedł do pieca i otworzył drzwiczki. W środku siedział faszystowski najmita.

Dzisiaj będę miał wartę nocną. Idziemy na odprawę warty do oficera politycznego.

- Chusteczki, do przeglądu!

Każdemu z nas na ten miesiąc ojczyzna powierzyła po dwie białe chusteczki do nosa. Jedną z nich niebacznie zabrudziliśmy. Drugą zostawiliśmy na ciągle odbywające się przeglądy. Przez cały miesiąc ta druga chusteczka pozostała nie używana i służyła jedynie do przeglądu.

Tym razem jeden z nas nie miał chusteczki.

- Po chusteczki, rozejść się!

Na następnej zbiórce wszyscy już mieliśmy chusteczki. Ale wtedy okazało się, że mamy brudne buty. Oczywiście na pierwszą zbiórkę mieliśmy buty starannie wyczyszczone, ale odchodząc te kilkanaście kroków w piasku dokładnie je zakurzyliśmy. W ogóle czyściliśmy buty trzy razy dziennie. Na następną zbiórkę szliśmy na palcach, w kieszeni mając szczotki do butów. Wtedy okazało się, że dwóch z nas ma brudne kołnierzyki.

- Do zmienienia kołnierzyków, rozejść się!

Gdy wróciliśmy z czystymi kołnierzykami, zaczęło się egzaminowanie nas ze znajomości obowiązków wartownika. Jeden z nas wyrecytował na pamięć trzy strony tekstu, ale na koniec uśmiechnął się.

- O! - wykrzyknął oficer. - A wy mi powiedzcie, jaka jest etatowa szerokość pasa wymalowanego na budce wartowniczej.

- Dziesięć centymetrów.

- O! A jaka jest regulaminowa odległość stogu siana od koszar?

- Dwieście metrów.

- Nie dwieście, tylko siedemdziesiąt pięć.

- Ale może być i dwieście, to nie zaszkodzi.

- Już wy mi tylko tu nie upolityczniajcie! A jaka jest etatowa długość łańcuszka do kubka?

- Nie wiem.

- Nie wiecie? Prawidłowa odpowiedź brzmi: "Nie ma łańcuszka do kubka", bo to nie higienicznie.

Zaczął padać deszcz, więc oficer zakończył odprawę.

 

Chodzę w hełmie, mam karabin i pilnuję magazynu z bronią. Zjawia się sierżant, szef kompanii, i daje mi do zrozumienia, że mu przeszkadzam. Odwracam się tyłem. Sierżant-szef podchodzi do mnie za chwilę i mówi:

- A wy to przede wszystkim pilnujcie tej butelki. 

Nie wolno mi z nim rozmawiać, więc bez słów daję mu do zrozumienia, że chętnie będę pilnował, tylko nie wiem czego.

- Ja wam pokażę, chodźcie no tutaj.

Za magazynem stoi budka, tak zwana kapciorka, w której mieszka szef. Na dachu domeczku stoi wielki gąsior z jagodami zasypany cukrem.

- Wy mi przede wszystkim pilnujcie tej butelki, żeby nikt się tu nie wdrapał.

 

Wróciłem z nocnej warty. W sąsiedztwie pojawiła się nowa jednostka. W naszym wojsku nie ma kradzieży. Każdy żołnierz odpowiada osobiście za to, co mu ojczyzna powierzyła. W związku z tym istnieje instytucja uzupełniania braków. Ostrzegają nas: "Wystawcie własne warty koło namiotów, bo jak waszym kosztem uzupełnią braki, to będziecie całe życie płacić". Rzeczywiście trzeba wystawić warty.

Oficjalna warta jest oczywiście bezradna, bo ma nabitą broń. Te nieoficjalne warty uzbrojone są w kije. Chodzą po nocy, chodzi nas pełno. Wszyscy jesteśmy jednakowo umundurowani - jak tu w nocy rozróżnić swoje twarze. Tamta jednostka kwateruje za alejką batalionową. Rzecz w tym, żeby nikt nie przeszedł alejki batalionowej. Ale i oni widać boją się, żebyśmy nie uzupełnili braków ich kosztem. Po tamtej stronie też kręci się cała masa takich wartowników. Po pewnym czasie z naszych namiotów wybiega ktoś w koszuli, która w świetle nocnym wydaje się zupełnie biała i ponieważ do latryny pułkowej jest daleko, przebiega alejkę batalionową i zatrzymuje się pod ich namiotami. Z tamtej strony podchodzi trzech wartowników z kijami i patrzą, czy on się chce tylko wysikać, czy coś więcej. On robi swoje i wraca. Po pewnym czasie znów z ich namiotów wybiega ktoś w koszulce i przychodzi pod nasze. Jest nam nieprzyjemnie, ale jak my tam, to oni mają prawo tu. Odchodzi. Jest zimno. Ktoś z tamtej strony pyta, czy nie mamy zapałek. Sięgamy do kieszeni, ale wykrzykujemy: "Nie", bo to głupio dać komuś zapałki, a za chwilę może go uderzyć pałką w głowę.

 

22 lipca. Zbliża się święto państwowe. Więc trzeba przećwiczyć paradę. Wychodzimy na paradną część poligonu. Trening parady prowadzi major. Jutro przyjedzie pułkownik. Więc trzeba nauczyć się witać pułkownika. Wobec tego major występuje w roli pułkownika.

- Czołem żołnierze! 

My do majora:

- Czołem obywatelu pułkowniku!

- A teraz - mówi major - przetrenujemy okrzyki. Jutro na zakończenie swojego przemówienia dowódca jednostki wzniesie okrzyki: "Niech żyje Polska Rzeczpospolita Ludowa", "Niech żyje nasza Zjednoczona Polska Partia Robotnicza", "Niech żyje nasz ukochany wódz, marszałek Polski Konstanty Rokossowski". A wy wtedy na to: "Niech żyje, niech żyje, niech żyje".

- Niech żyje, niech żyje, niech żyje!

- Źle, jeszcze raz.

Za którymś razem jest zadowolony i mówi:

- Dobrze powiedziane. Na każdą pochwałę żołnierz odpowiada: "Ku chwale ojczyzny". A teraz uwaga! Czołem żołnierze!

- Czołem obywatelu pułkowniku!

- Dobrze powiedziane!

- Ku chwale ojczyzny!

To bardzo podobało się naszemu kapralowi. Dwa dni później wyprowadził nas rano na trening i mówi:

- A teraz będziemy trenować powitanie dowódcy. Czołem pluton!

- Czołem obywatelu kapralu!

- Dobrze powiedziane!

- Ku chwale ojczyzny!

- A teraz ja wystąpię w roli dowódcy kompanii. Czołem pluton!

- Czołem obywatelu poruczniku!

- A teraz - powiada kapral - ja wystąpię w roli majora. Czołem pluton!

- Czołem obywatelu majorze!

- Dobrze powiedziane!

- Ku chwale ojczyzny!

Dwunastu z nas wyznaczono do skrobania kartofli. Szliśmy, a ponieważ idąc wojsko śpiewa, śpiewaliśmy "Jeszcze Polska nie zginęła".

Na miejscu okazało się, że nie ma noży do skrobania kartofli. "To je sobie narysujcie" - powiedziano nam. Więc skrobaliśmy łyżkami. Nauczyłem się świetnie skrobać kartofle łyżką, tylko że to się robi dość wolno. W pół do drugiej w nocy odwiedził nas dyżurny oficer: lekarz pułkowy, doktor podporucznik-felczer. Chciał być towarzyski, dobry, intymny, a ponieważ już chorowałem, wypatrzył mnie w tłumie i powiedział:

- A i Dobosza tu widzę, taki cichy, spokojny polonista, wygląda jak profesor Filutek.

Wstałem znad saganka i wyprężyłem się:

- Ku chwale ojczyzny, obywatelu podporuczniku.

 

22 lipca na śniadanie była dodatkowa kromka białego chleba z marmeladą.

W nocy urządzono nam któryś z kolei alarm. Jakiś taki ponury wrzask: "Alarm, alarm!" I za chwilę pierwszy z nas już w spodniach wrzeszczy do sąsiada: "Jerzy, a nie zapomnij wziąć mojej igły..."

Potem wyprowadzono nas kilkanaście kilometrów i sprawdzono, czy każdy zabrał ze sobą trzy szczotki do butów, igłę, nici białe, nici zielone, przybory do czyszczenia.

Raz uczono nas dowodzić kompanią w obronie. Nic z tego nie pamiętam. Uważałem wtedy, a jednak nic nie pamiętam. Rano wyprowadzono nas siedem kilometrów w pole ze wszystkim na plecach. A potem nas ustawiono w dwuszeregu, i wszystko mieliśmy na plecach, i był trzygodzinny wykład - nic z tego nie pamiętam.

 

Na końcu był egzamin. Jeden z moich kolegów miał rozebrać CKM. Coś mu się tam zacięło i przycięło palec. Było przy tym pięciu oficerów. Pięciu oficerów bardzo mu współczuło. Jeden z nich zaczął nawet mówić, bardzo zdenerwowany, że może wysłać po lekarza, a trzeci z nich przypomniał sobie, że w obozie jest jeden inteligentny kapral, reemigrant z Francji, i wrzasnął:

- Kapral J., Kapral J.!!

Cały obóz zaczął wrzeszczeć: "Kapral J.".

Przybiegł kapral J. Rozebrał CKM i wyjął palec kolegi.

Pięciu oficerów zapaliło papierosa.

 

Uczono nas tam dowodzić plutonem i kompanią w bardzo różnych warunkach, a na końcu było zagadnienie: "Natarcie w warunkach napadu atomowego."

- Na sygnał alarmu atomowego od pomocy błysk, należy włożyć na twarz maski przeciwgazowe i położyć się na ziemi tyłem do spodziewanego kierunku wybuchu. Po odwołaniu alarmu należy wstać i otrzepać mundur z pyłu radioaktywnego.

 

 

"Nowa Kultura", 23 września 1956