Rzeczpospolita - 15.12.2007
Agnieszka Rybak
Dobrzy ludzie, kot i morderca
11 lat po zabójstwie Andrzeja Krzepkowskiego na drzwiach jego domu w Piastowie ciągle wiszą plomby. Oprócz policji, która w ubiegłym roku ponownie otworzyła dom, nie wchodzi tam nikt. "Solidarność" Ursusa od początku uznała ten mord za polityczny. Miała rację w tym sensie, że sprawa Krzepkowskiego obnaża sposób działania polskiej prokuratury
Komu mogło zależeć na śmierci 56-letniego rzecznika ursuskiej "Solidarności"? Samotnika, który do domu wpuszczał tylko tych ludzi, których znał, i to po uprzednim dokładnym sprawdzeniu ich tożsamości.
Andrzej Krzepkowski zawsze uchodził za radykała. Z "Solidarnością" w zakładach Ursusa związany był od roku 1980. Tępił "złodziejską prywatyzację", wydawał biuletyn pełen aluzji do "Żydków" i masońskiej agentury.
W Piastowie miał opinię spokojnego człowieka i uczynnego sąsiada. A jednak w ostatnich miesiącach życia sypiał z siekierą pod łóżkiem. Twierdził, że odbiera telefony z pogróżkami. Przypisywał to działalności politycznej.
Materiał z pierwszego śledztwa w sprawie śmierci Krzepkowskiego - dziesięć tomów akt - sędzia Barbara Sierpińska uznała w 1999 r. za kompromitację organów ścigania.
19 lutego 1996 r.
Zwłoki znalazła siostra zmarłego Iwona Krzepkowska-Bułat. Weszła do domu Andrzeja, ponieważ odebrała telefon z Ursusa z pytaniem, dlaczego rzecznik "Solidarności" w poniedziałek nie przyszedł do pracy. Sekcja wykazuje, że Krzepkowski zginął w nocy z 17 na 18 lutego od ciosów nożem w szyję.
Informacja szybko staje się newsem dnia. Jest relacjonowana w radiu i telewizji. Powtarza się pytanie: "Kto tego chciał?".
20 lutego 1996 r.
Przed bramą Marty i Wojciecha Centkowskich, siostrzenicy Andrzeja Krzepkowskiego i jej męża, zjawia się mężczyzna. "Musimy zająć się sprawą pogrzebu Andrzeja" - mówi do stojącego na podwórku gospodarza. Dziwi się: "Pan mnie nie pamięta? Kota pan kiedyś do mnie odwoził z Andrzejem". Wtedy Centkowski przypomina sobie, że latem 1992 r. jechał z wujem i z małymi kotami do schroniska dla zwierząt w Milanówku.
Mężczyzna nazywa się Waldemar G., jest kierownikiem schroniska w Milanówku. G. długo opowiada o tym, że ostrzegał Andrzeja, żeby dał sobie spokój z tą polityką, bo go zabiją. W końcu wyciąga kartkę w kratkę - testament. "Ja niżej podpisany będąc w pełni władz umysłowych wyrażam następującą wolę: z chwilą mojego zejścia materialnego zapisuję na własność całkowitą i bezwarunkową obywatelowi Waldemarowi G. swoją nieruchomość: dom o powierzchni 62 m i działkę z przeznaczeniem na potrzeby opieki nad zwierzętami. Ruchomości - meble Marcie Centkowskiej i zobowiązuję do zajęcia się kosztami mojego pogrzebu". Na kartce jest data "grudzień 1991", i podpisy trzech osób, w tym Haliny S. i Henryka A. G. wyjmuje z kieszeni plik listów. Czyta jeden, z czerwca 1995 r., w którym Krzepkowski skarży się, że przymierał głodem: "Waldek chciałbym ci podziękować za wszystko, co dla mnie w ostatnich latach zrobiłeś".
Centkowski przyznaje, że byli z żoną zaskoczeni, ale wuj zawsze był ekscentryczny. - Pomyśleliśmy, że skoro Andrzej tak zdecydował, nikt nie będzie kwestionował jego woli - mówi. Waldemar G. był już za posesją, gdy pies oparł się o bramę, która potrąciła gościa. Z jego rąk posypała się trzymana "korespondencja" od Krzepkowskiego. Poza pierwszym, odczytanym, listem - same czyste kartki. - Wtedy po raz pierwszy pomyślałem: "To chyba on Andrzeja załatwił" - przyznaje Centkowski.
Waldemar G.
Zeznaje jako jeden z pierwszych. Na policję przynosi testament. O historii jego znajomości z rzecznikiem "Solidarności" Ursusa wiemy tyle, ile opowiada on i związani z nim ludzie. Sam Krzepkowski o kierowniku schroniska w Milanówku nie opowiadał. Ani rodzinie, ani kolegom z fabryki.
Waldemar G. twierdzi, że poznali się w połowie lat 80. w Piastowie, na peronie. G., czekając na pociąg, zobaczył kotkę z kociętami, więc poszedł do sklepu przy dworcu, by kupić im ryby. Gdy karmił koty, podszedł do niego mężczyzna. "Dobrze, że jeszcze tacy ludzie są na świecie" - powiedział. Był to Andrzej Krzepkowski. Po kilku dniach znów się spotkali przy dokarmianiu zwierząt. Po dwóch latach poszli razem na piwo. Waldemar G., rocznik 1962, jest po ogólniaku. Produkował gumowe części, pracował w szpitalu w Tworkach, robił materace. Jednak twierdzi, że to zwierzęta są jego prawdziwą pasją.
Według zeznań G. jego kontakty z Krzepkowskim sprowadzają się do weekendowych obiadów w Milanówku. Natomiast Waldemar u Krzepkowskiego bywał rzadko. Podczas przesłuchania przypomniał sobie ostatnią rozmowę. Krzepkowski miał mu mówić: "Wiesz, jeśli chodzi o te 100 mln, to sprawa będzie pozytywnie załatwiona, bo jeśli nie, to w przyszłym tygodniu ujawnię te papiery, to pospadają ze stołków". G. zeznaje jednak, że nie wie, co Krzepkowski miał na myśli.
Dziś Waldemar G. nadal twierdzi, że Krzepkowski miał dokumenty dotyczące poważnych nadużyć w Ursusie. - Nawet przez to miałem straszne kłopoty, bo kartka została u niego w domu, że kopię dokumentów zostawił u mnie. I przyjeżdżali po cywilnemu, żebym zwrócił dokumenty. Ten temat umilkł, Andrzej został zamordowany, dokumentacji żadnej nie ma. Andrzej wchodził w niebezpieczne historie. Od kilku lat żył w strachu, dostawał pogróżki, wybijali mu szyby.
Testament
W trakcie postępowania policja jedzie do jednej z osób podpisanych na testamencie Krzepkowskiego, Haliny S., zastępcy kierownika schroniska w Milanówku. Właśnie odebrała męża ze szpitala, wizytą policji jest zaskoczona. Twierdzi, że Andrzeja Krzepkowskiego nie zna i że żadnego testamentu nie podpisywała. Przypomina sobie jedynie, że była świadkiem sporządzania innego testamentu - Henryka A., sąsiada schroniska, który swój dom i plac także zapisał Waldemarowi G. z przeznaczeniem na zwierzęta. Gdy jednak policjant pokazuje jej testament Krzepkowskiego, Halina S. łagodzi wypowiedź. "Podpis jest podpisem bardzo podobnym do tego, jaki ja składam". Po zastanowieniu przyznaje: "Wydaje się, że to mój podpis".
Po kilku złożonych zeznaniach śledczy dostrzegają, że w testamencie nie zgadzają się daty. Wojciech Centkowski twierdzi, że w grudniu 1991 r. (data testamentu) jego wuj nie znał jeszcze Waldemara G. Właśnie wtedy, tuż po śmierci matki Krzepkowskiego, mieli problem z okoceniem się kotki. "Gdyby wówczas znał Waldemara, nie byłoby problemu z oddaniem takiej ilości kotów" - dedukuje Centkowski.
Poza tym z niektórych zeznań wynikało, że Krzepkowski pisał testament nie w grudniu, ale latem, siedząc na tarasie schroniska. Sprawa daty komplikuje się jeszcze bardziej, bo w grudniu 1991 r. Waldemar G. nie był kierownikiem schroniska. Waldemar poproszony o wyjaśnienie przyznaje: "Nie umiem udzielić odpowiedzi na to pytanie".
22 lutego 1996 r.
Waldemar G. oraz dwaj inni pracownicy schroniska: Henryk J. i Jan L., zostają zatrzymani na 48 godzin. Jednak dają sobie nawzajem alibi. "Waldek i Janek cały czas byli na terenie schroniska" - twierdzi Henryk J.
12 marca 1996 r.
W "Super Expressie" ukazuje się artykuł "Zginął inaczej". Zdaniem gazet są dowody, że Krzepkowski przed śmiercią odbył homoseksualny stosunek płciowy. W aktach sprawy nie ma żadnej ekspertyzy, badania czy zeznań choćby sugerujących, że Krzepkowski był homoseksualistą. Przeciwnie. Są spekulacje, że mógł miewać kobiety, ale się z nimi nie wiązał. Informatorem gazety był policjant. Śledczy liczyli, że Waldemar G. lub jego otoczenie pod wpływem tej informacji "pęknie". Plan się nie powiódł.
13 maja 1996 r.
Małą podwarszawską miejscowością znowu wstrząsa wiadomość o morderstwie. Tym razem ofiarą jest Tadeusz M., a sprawcą jego syn Robert M., pracownik Ursusa. Sąsiedzi od lat wiedzą, że syn po wódce robi się agresywny. Zdarzyło mu się już bić rodziców. W domu często interweniuje policja. Poprzedniego dnia również przyjechała o 15. Potem jednak w mieszkaniu się uspokoiło. Dopiero rano syn z matką wezwali pogotowie. Ojciec już nie żył.
16 maja 1996 r.
Waldemar G. zeznaje ponownie. W zeznaniach pojawia się osoba Roberta M. W pewnym momencie G. mówi: "Jedno, co łączyło Andrzeja Krzepkowskiego i Roberta, to zamiłowanie do pieszych powrotów z Ursusa, gdzie obydwaj pracowali". "Nie wykluczył", że mogli spacerować razem. Dodał także, że łączyło ich coś jeszcze: skłonność do nadużywania alkoholu. Po czym, analizując stopień okrucieństwa morderstw, stwierdził: "Nie mogę wykluczyć udziału Roberta M. w zabójstwie Andrzeja Krzepkowskiego". Słowa Waldemara G. wydają się dla policji natchnieniem. Tym bardziej że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na policję zaczynają się zgłaszać świadkowie. Przypominają sobie, że Tadeusz M. miał im opowiadać o tajemniczym morderstwie dokonanym przez syna. Dopiero teraz kojarzą to z zabójstwem Krzepkowskiego. Tak się składa, że prawie wszyscy znają G. Radosław J., kuzyn Henryka J., pracownika schroniska, przypomina sobie nawet, że 17 lutego widział Krzepkowskiego i M. razem. Robert M. nie zaprzeczał. Choć twierdził, że daty i okoliczności spotkania nie pamięta, nie ma podstaw sądzić, że świadek kłamie. Dopiero w trakcie procesu biegli psychiatrzy zauważyli, że w miarę składania zeznań Robert M. mówi coraz wolniej, zaczyna się plątać, w końcu zachowuje się tak, jakby mu było wszystko jedno. "Występuje podatność na sugestie" - napisali.21 marca 1997 r.
Jest już gotowy akt oskarżenia. Prokuraturze historia ułożyła się w całość. Andrzej Krzepkowski i Robert M. spotykają się na ulicy. Piją alkohol z gwinta. Krzepkowski zaprasza kompana do domu. Dochodzi do nieporozumienia, więc M. przyniesionym przez siebie nożem uderza Krzepkowskiego w kark. Około północy w domu Krzepkowskiego znajduje go ojciec - Tadeusz M. Zaciera ślady, zabiera syna do domu, a żonie nakazuje milczenie. Po kilku miesiącach Robert M. zabija ojca. Ze strachu, że w końcu go wsypie.
Rusza proces. Robert M. przyznaje się do zabicia ojca i pobicia matki. Nie przyznaje się jednak do zabójstwa Andrzeja Krzepkowskiego. W przedstawioną przez prokuraturę wersję od początku nie wierzą rodzina i znajomi Krzepkowskiego. - Był pedantyczny i przewrażliwiony na punkcie higieny. Nigdy nie mógłby pić z kimś alkoholu z jednej butelki" - mówi Iwona Krzepkowska-Bułat. Dobry znajomy Krzepkowskiego, niegdyś lider ursuskiej "Solidarności" Zygmunt Wrzodak, też nie wierzy, że to M. zabił. On jednak widzi w śmierci Krzepkowskiego kontekst polityczny. Sąd punkt po punkcie obnaża pozyskane przez prokuraturę "spontaniczne" zeznania świadków. Nie mówią o faktach, ale o przemyśleniach. "Dlaczego świadkowie zgłaszają się ze swoją wiedzą tak późno? - pyta sąd. - Dlaczego dopiero po śmierci Tadeusza M. przypominają sobie, co ten im mówił na temat przestępstwa popełnionego przez syna? Dlaczego dopiero po rozmowie z przyjacielem Waldemara G. Henrykiem J. dochodzą do wniosku, że posiadają istotne informacje? Dlaczego Tadeusz M. miał o zabójstwie popełnionym przez syna opowiadać ludziom, których ledwo znał?". Wątpliwości jest więcej. Dlaczego wszyscy w tym samym czasie dają wiarę słowom Tadeusza M., gdy wcześniej je lekceważyli? Dlaczego Krzepkowski ze spokojnego, unikającego towarzystwa człowieka, o którym mówią sąsiedzi, zamienia się w akcie oskarżenia w pijaczka raczącego się na ulicy z gwinta? Część świadków wycofuje się ze swych twierdzeń po konfrontacjach, część twierdzi, że nigdy nie mówiła tego, co odczytano w zaprotokołowanych zeznaniach. Dowodem w sprawie jest też koci włos. Robert M. miał kota. Ale ekspertyza wykazała, że mógł on należeć do każdego czarnego dachowca.
1 grudnia 1996 r.
Zeznania Jana L., 26-letniego tokarza z Krzyża Wielkopolskiego, który mieszkał w prowadzonym przez Waldemara schronisku, wstrząsają salą sądową. L. karmił koty i sprzątał kuwety. Na salę trafił wprost z Wronek, gdzie odsiadywał wyrok za zdemolowanie dyskoteki. "Jeśli chodzi o sprawę Andrzeja Krzepkowskiego, to Robert M. nie zamordował go. Wiem, kto zamordował, bo byłem obecny przy zamordowaniu. Mogę tu dodać, że w grę wchodzi niejedno morderstwo".
Przez trzy godziny L. opowiada swoją wersję wydarzeń. O morderstwie Krzepkowskiego. "Byłem wysłany, żeby zabić, ale nie miałem takiego zamiaru". Miał go wysłać Waldemar G. Oficjalnym pretekstem, pod którym poszedł do Krzepkowskiego, było nastawienie licznika elektrycznego. Nie umiał jednak tego zrobić. Gdy Krzepkowski zobaczył, że mu nie wychodzi, zaproponował, żeby się napili, i wyciągnął wódkę. Po pewnym czasie zadzwonił Waldemar, by się upewnić, czy Jan załatwił już sprawę. Kiedy usłyszał, że telefon odebrał Krzepkowski, poprosił Jana: "Nic nie rób, zaraz przyjadę". Dołączył do biesiady około 20. Dźgnął Krzepkowskiego w szyję, gdy ten siadał na swoim miejscu po powrocie z łazienki. Miał zatrzeć ślady. Butelki i kieliszki zwinął w leżący na stole obrus, razem z L. wrzucili je potem do rzeki. Wracając, pojechali do sklepu nocnego, żeby Jan się napił, bo - jak opowiada - "trochę mną trzęsło".
O pierwszym zabójstwie, które miało miejsce w 1994 r., Jan L. mówił: "To był przypadek". Na przełomie sierpnia i września pili w schronisku z Henrykiem A., tym samym, który podarował dom Waldemarowi G. Potem maluchem Waldemara G. pojechali nad Jeziorko Czerniakowskie. Nadal pili. Około 21 L. udał się w krzaki. Wtedy usłyszał, że coś pluszcze. Pomyślał, że koledzy się kąpią, ale gdy wrócił, zobaczył Henryka A. w wodzie. Waldemar trzymał go za kołnierz marynarki, Henryk J. za nogi. Sekcja wykazała, że A. miał niewydolność krążenia. Waldemar wyprawił mu potem pogrzeb. "Za domem zakopał buty"- zeznawał Jan L.
Sąd zapytał L., dlaczego nie opowiadał całej historii policji i prokuraturze. Ten zapewniał, że kontaktował się i z policją, i prokuraturą, składał nawet zeznania prokuratorowi, który przyjechał do niego do więzienia. "Wtedy w to, co powiedziałem, nie uwierzono mi. Nie znaleziono narzędzia zbrodni". L. twierdził, że prokurator nie był zainteresowany jego zeznaniem, bo znalazł już podejrzanego. Twierdził, że zarówno listy z pogróżkami, jak i dowody w sprawie ma jego przyjaciółka Dorota P. Ona jednak przed sądem zeznała, że Jan konfabuluje. Przeciw Janowi L. zeznał także jego ojciec ściągnięty na rozprawę przez Waldemara G.
Jak to się stało, że o tak sensacyjnych zeznaniach śledczy nie powiadomili sądu? W przesłanym wyjaśnieniu prokurator napisał, że za złożenie zeznań Jan L. zażądał przepustki i statusu świadka koronnego, na co śledczy nie mogli się zgodzić. "Może istotnie niezręcznością było niepowiadomienie o tej sprawie sądu" - przyznał ówczesny zastępca prokuratora okręgowego w Warszawie Zbigniew Goszczyński. Dodał także, że prokuratura nie potwierdziła prawdziwości zeznań L. Sąd jednak tych wyjaśnień nie przyjął. "Zastanawiające jest też, dlaczego z przeprowadzonych czynności nie sporządzono protokołów lub choćby notatek sądowych" - napisała w uzasadnieniu sędzia Barbara Sierpińska. Iwona Krzepkowska-Bułat przyznaje, że w zeznaniach Jana L. nie zgadzają się trzy rzeczy. Gdy weszła do mieszkania Krzepkowskiego, radio było włączone, Jan zeznał, że nie grało.
W billingu telefonicznym Krzepkowskiego z 17 lutego nie ma połączenia ze schroniskiem, natomiast L. twierdził, że Waldemar G. dzwonił tam po zabójstwie. I w końcu sekcja zwłok wykazała, że Henryk A., choć znaleziony w Jeziorku Czerniakowskim, zmarł z powodu niewydolności serca. Czy mógł umrzeć z przerażenia, zanim wrzucono go do wody? Sam Waldemar G. tłumaczy, że Jan L. był nakłaniany do zeznawania przeciwko niemu. Twierdzi, że stoi za tym Centkowski.
Sąd uniewinnił Roberta M. z zarzutu zabójstwa Krzepkowskiego. Uznał, że wersję, iż to on jest mordercą, zrodziła plotka. Jan L. po procesie odwołał zeznania obciążające Waldemara G. Gdy wyszedł na wolność we wrześniu 1999 r., udał się prosto do niego. W listopadzie pojechał do Krzyża Wielkopolskiego na pogrzeb ojca. Od tamtej pory nikt nie wie, co się z nim stało. Był poszukiwany przez policję w programie 997. Po jego emisji nikt nie zadzwonił.
2003 r.
Do Iwony Krzepkowskiej-Bułat zgłasza się Elżbieta Sienkiewicz. Była prawnym opiekunem Jacka H., pasierba Waldemara G. Jacek pracował krótko w schronisku. Tam poznał Marcina G., syna obecnej konkubiny Waldemara. Marcin G. opowiedział mu, że którejś nocy na polecenie Waldemara G. miał palić w piecu przez całą noc głowę Jana L. wykopaną na terenie schroniska.
Waldemar G. nie kryje oburzenia. "To kolejna sprawa pana Centkowskiego. Wynalazł sobie naszego pasierba, który bierze narkotyki, z którym były same kłopoty, gdzie kurator nie dawała sobie rady. Najciekawsze jest to, że ten świadek nie znał Andrzeja Krzepkowskiego, a się o nim wypowiada. Pan Centkowski zaczął prowadzać Marcina po prokuraturach.".
Jeśli chodzi o głowę rzekomo paloną w piecu, Waldemar G. opowiada, że w rogu piwnicy stał manekin. "Moja przyjaciółka mówi: "Waldek, tym dobrze się rozpala w piecu". Po kawałku braliśmy to do węgla. Jak Marcin przyszedł z kolejnego razu, jak nas okradł, to ja rozpalałem piec. Trzymałem tę głowę i mówię: "Jak nas będziesz okradał, to pójdziesz tu do pieca" ".
Sienkiewicz prowadzi Marcina G. do Komendy Stołecznej Policji. Prokuratura prowadzi w tej sprawie śledztwo. Do śledczych trafiają kasety z nagraniami rozmów Marcina z Waldemarem G., bo Marcin wszystko nagrywa. Na jednej z kaset Marcin pyta: "I co, zrobisz ze mną to samo co z Janem?". I słyszy: "Ciebie to pieski zjedzą".
Waldemar G. ma własne zdanie na temat nagrań Marcina G.: "Pan Centkowski wynajmował G. pokój w hotelu. Dostawał kartę telefoniczną. Telefony zaczynały się o 22, kończyły się o 4 rano. Co im pasowało, to sobie nagrywali. Jak oddali sprawę do Pruszkowa, że chcę go zabić, prokurator umorzył. Marcin nie był w domu więcej niż trzy tygodnie. Bez przerwy były dworce i napady. Okradał wszystkich. To jest świadek pana Centkowskiego".
Grudzień 2007
Waldemar jest teraz hyclem. Zarabia na łowieniu psów i odprowadzaniu ich do schronisk. I sądzi się z dziennikarzami. W 2004 r. w "Fakcie" ukazał się o nim artykuł, że zamiast pomagać psom, zabija je. Waldemar twierdzi, że to wszystko zemsta Centkowskich, którzy nie mogą się pogodzić z testamentem Krzepkowskiego. Wszczęty przez Centkowskich proces sądowy w sprawie unieważnienia testamentu jeszcze się nie zakończył. "Najciekawsze, że teraz pan Wrzodak i Centkowski to przyjaciele Andrzeja. A Andrzej to przymierał głodem - mówi Waldemar G. - Przyjeżdżał do nas do schroniska do Milanówka, odjeżdżał ostatnią kolejką, odprowadzaliśmy go przez las, nikt go nie napadał. Natomiast w domu został zamordowany". Ponowne śledztwo w sprawie zabójstwa Andrzeja Krzepkowskiego prowadzi Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu, która ma opinię prokuratury do spraw beznadziejnych.