Gazeta Wyborcza - 21-02-2004

 

Miłość w czasach warszawki


Perfumy na szyję, torebka w rękę, kino, teatr, impreza, kawiarnia; to nie to samo, co pojechać nad morze pooddychać jodem, ale zawsze coś zastępczego. Z Agnieszką Drotkiewicz rozmawia Paulina Reiter

 

 

Ile masz lat?

Dwadzieścia dwa.

Co robisz?

Skończyłam stosunki międzykulturowe i teraz jestem studentką pierwszego roku kulturoznawstwa na UW.

Czy gdybyś nie poznała tam Doroty Masłowskiej, trzymałabym w tej chwili w ręce Twoją książkę?

Pewnie nie. Gdybym wysłała tekst do Pawła Dunina-Wąsowicza, a nie dostałby go od Doroty do ręki, to prawdopodobnie nawet by nie otworzył paczki. Pisząc książkę w listopadzie i grudniu, nie myślałam, że ją wydam.

Czy "Paris, London, Dachau" to Twoja pierwsza powieść?

Napisałam książkę w trzeciej klasie liceum i nawet wysłałam ją do kilku wydawnictw. Żadne nie odpowiedziało. Ostatnio jeden z tych wydawców mówił w wywiadzie, że w ciągu ostatnich lat dostawał maszynopisy od osób z ulicy i że były naprawdę straszne. Teraz jak ją czytam, to widzę, że była straszna. Zmanierowana i pretensjonalna.

"Paris, London, Dachau" też pewnie spotka się z zarzutami manieryczności i pretensjonalności. Myśli Basi Niepołomskiej, bohaterki Twojego romansu, utkane są z cytatów z Barthesa i Lyotarda przemieszanych z tekstami Björk i P.J. Harvey.

To jest moje środowisko naturalne. Gdybym była Norweżką, pewnie pisałabym metafory typu "życie jest jak fiord". Knut Hamsun odnosi się w swoich opowieściach do prac przy rybach i to jest piękne, ale dlatego że on tym żył. Moim ekwiwalentem pójścia na ryby jest siedzenie w BUW-ie. Basia jest ubrana w cytaty, bo ma takie uczucie, że wszystko już było, że wszystko to takie mielone i bajaderka, że nie da się już nic zrobić, tylko powtarzać. Brać jeden cytat i drugi i układać je przed sobą w kompozycje. Ale pod tym wszystkim pulsuje uczucie.

Pisałaś o sobie?

Niektóre zdarzenia wymyśliłam, niektóre jedynie zapisałam. Z nią jest trochę jak z obrazem Fridy Kahlo "Czego nauczyła mnie woda". Patrzymy na ten obraz z pozycji kobiety leżącej w wannie, widzimy jej stopy z pomalowanymi na czerwono paznokciami, które wystają z wody. A w wodzie pływają potwory. Kahlo mówiła, że to nie jest surrealizm, że ona tak to widzi. I tak jest z wydarzeniami w mojej książce.

Opuszczona dziewczyna próbuje poradzić sobie ze swoim uczuciem, wędrując po współczesnej Warszawie. Taka jest treść książki?

Tak, ale ja nie lubię streszczeń. Trochę się przestraszyłam, jak mój wydawca po pierwszym czytaniu streścił ją tak: dziewczyna rozpacza po tym, jak rzucił ją chłopak, a potem bierze go za rękę i razem wybuchają. A wcześniej ona jedzie do szpitala i prosi, by jej wyciąć serce. W papierach do prasy streścił ją jeszcze gorzej: warszawski romans - on wyjeżdża na stypendium, ona jest w rozpaczy.

A Ty jak byś streściła?

Nie chcę streszczać, ale mogę powiedzieć, co chciałam napisać. Chciałam, żeby to była podróż przez miłość. To książka o patrzeniu przez lupę na uczucie i zauważaniu, jak odbija się ono w różnych szybkach, jak jego odblaski można dostrzec w literaturze klasycznej, w nazwach perfum, w programie telewizyjnym. To opowieść o miłości w czasach zarazy. Można powiedzieć, że to straszny banał.

Tą zarazą jest, jak rozumiem, tzw. warszawka. Paweł Dunin--Wąsowicz pisze w nocie: "Paris, London, Dachau" to nie tylko książka o miłości, o porzuceniu. To także bezlitosny obraz warszawki pochłoniętej nieustającym konkursem piękności i fajności".

To jest asfaltowa dżungla i bohaterka przedziera się przez nią. Ale z drugiej strony to jej naturalne środowisko i ona się w nim świetnie odnajduje. Bo co robi, kiedy zostaje sama? Rzuca się w wir przyjęć i wernisaży. I nie jest to takie złe. Ją fascynuje witalność tych ludzi i miejsc, i przynajmniej ma się z czego pośmiać.

Czyli dzięki warszawce można mieć przynajmniej pozory szczęścia?

Tak. Kiedyś wręcz uważałam, że wystarczy podkład na twarz, lakier na paznokcie i już mam pancerz. I że wyjście na imprezę to takie zbawienne zawieszenie. Perfumy na szyję, torebka w rękę, kino, teatr, impreza, kawiarnia; to nie to samo, co pojechać nad morze pooddychać jodem, ale zawsze coś zastępczego. Warszawka nie jest sama w sobie zła, jeśli ktoś się tym bawi, traktuje lekko. Gorzej, gdy staje się to jego religią i zaczyna gardzić osobami, które nie wydają 400 zł na fryzjera.

Skąd w tym wszystkim tytułowe Dachau, metafora porzucenia jako obozu koncentracyjnego?

Z "Wysokich Obcasów", bo choć wcześniej czytałam fragmenty "Dyskursu miłosnego" Rolanda Barthesa, to nie zwróciłam wtedy uwagi na tę metaforę. A w "Wysokich Obcasach" przeczytałam o Sarah Kane, że w czasie pisania "Oczyszczonych" przejęła od Barthesa porównanie odrzuconego kochanka do sytuacji więźnia w Dachau. To chyba było tak: "Wszystko polega na zatraceniu siebie. Kiedy obsesyjnie kochasz, tracisz poczucie własnej tożsamości. I kiedy obiekt twojej miłości odchodzi, nie masz się na czym oprzeć". Ta metafora ciągle działa, zwłaszcza teraz, gdy jej użycie zostało odarte z aury skandalu. Co z tego, że jest pokój? Żyjemy też w stanie wojny. Poza miejskim życiem i malowaniem paznokci jest też okrucieństwo i zło - i to w różnej skali: od ludobójstwa po prywatne inferna. Warszawski dobrobyt jest względny, bo ogranicza się do ulicy Marszałkowskiej, i to też niecałej. Po wyjściu z H&M wchodzi się w podziemia, gdzie wątłe staruszki sprzedają serbską maść na łuszczycę.

Książkę zamyka lista lektur i płyt, które poleca Basia. Czy ty też słuchasz Björk i P.J. Harvey?

Tak. Kiedyś powiedziałam Dorocie Masłowskiej, że moim zdaniem ona jest Björk polskiej literatury, w tym, co robi i jak się zachowuje, i byłam bardzo dumna z siebie, że to wymyśliłam. A moja książka jest bardziej w nastroju P.J. Harvey. Słucham też innych rzeczy, a czasami nawet U2, choć do niedawna uważałam to za straszny wstyd. Ale wtedy uważałam też, że nie należy czytać romansów, bo nie wypada.

A co czytasz? Lista na końcu jest trochę zwariowana: obok Lyotarda stoi Masłowska i Nahacz.

To takie "fusion" - spaghetti, gołąbki i ruskie na jednym talerzu. Moimi ukochanymi autorami ostatnio są Jurij Andruchowycz i Dubravka Ugrešić, a wiecznymi ukochanymi: Kundera, Cortázar, Huxley. W torebce mam książkę Ádáma Bodora "Wizyta arcybiskupa", którą pożyczyła mi Dorota.

Co jeszcze masz w torebce?

To torebka babci, którą Dorota nazywa trumienną. Mam w niej: puderniczkę, pożyczony telefon z dzwonkiem cykady, sześć błyszczyków, w tym jeden kupiony w Estonii, próbkę perfum Naomi Campbell, gauloise'y i fioletową zapalniczkę, bilet z koncertu muzyki elektronicznej z CSW, duński pieniążek z dziurką i dwoma serduszkami, 10 öre szwedzkich, fragment wycięty z "Domu dziennego, domu nocnego" Olgi Tokarczuk: "W nocy śniło jej się, że czuje ten guz wielkości śliwki", którego używam jako zakładki, legitymację studencką i trzy karty do bibliotek, klucze, dwa opakowania brązowego cukru z Coffee Heaven. Zazwyczaj są tam jeszcze jakieś plastikowe łyżeczki, opakowania po batonikach, bilety z kina, teatru. Nie potrafię tak po prostu wyrzucać.

Nie boisz się wczesnej sławy?

Nie wiem, jaką obrać strategię. Zgadzać się na wywiady czy nie? Śmiejemy się z Dorotą Masłowską, że zaraz jakieś pismo wpadnie na pomysł, żeby pokazać nas razem jak Renée Zellweger z Catherine Zeta-Jones.






WARSZAWKA !!!