Dyktatorzy

Kroniki tyranii i szaleństwa

 

 

 

STANISŁAW WAŁKOWIAK

Czarny Stalin

 

Mengistu Hajle Marjam, komunistyczny dyktator Etiopii, nie lubił bezpośredniego kontaktu z ludźmi. Z wyjątkiem chwil, gdy mordował swoje ofiary.

 

GDY ZACZYNAŁ przemawiać, na jego twarzy zawsze pojawiał się uśmiech. Przymrużone oczy stopniowo otwierały się, aby w finale świecić białkami jak dwa księżyce. Z każdym wypowiedzianym słowem jego twarz stawała się jakby coraz ciemniejsza. Nie wyglądał na tubylca: był niski, wyraźne kości policzkowe - znak rozpoznawczy Etiopczyków - skryte były pod krągłościami. Ciemna karnacja i mięsiste wargi przez lata prowokowały "białych" Etiopczyków do drwin, czego nigdy im nie wybaczył. Nikomu nigdy niczego nie wybaczał.

"Śmierć kontrrewolucjonistom!" - ryczał 3 lutego 1977 roku do falującego w ekstazie tłumu na placu Rewolucyjnym. "Śmierć, śmierć, śmierć!" - powtarzał z niewielkiego podwyższenia, a zgromadzeni odpowiadali: "Śmierć, śmierć, śmierć!" W tych trzech krótkich słowach Mengistu Hajle Marjam zawarł wówczas cały swój program polityczny, który chwilę później tłum na placu w centrum Addis Abeby przyjął przez aklamację. Na koniec chwycił trzy butelki pełne purpurowej cieczy i rozbił je o ziemię. Czerwień rozprysła się na pierwsze rzędy. "To krew zdrajców. Przelejemy ją do ostatniej kropli. Bez wybaczenia".

Te słowa dały początek największej, obok ludobójstwa w Rwandzie, rzezi w historii Afryki. Według Amnesty International między lutym 1977 a sierpniem 1978 roku podczas tak zwanego czerwonego terroru w Etiopii zginęło co najmniej pół miliona osób. Organizacja Human Rights Watch twierdzi, że był to "jeden z najbardziej systematycznych mordów przeprowadzonych przez jakiekolwiek państwo w historii".

Czerwony terror był pomysłem Mengistu, który od połowy lat 70. do 1991 roku niepodzielnie rządził Etiopią. Ten komunistyczny kacyk na początku chciał tylko pozbyć się opozycji wewnątrz kraju. Ale gdy rzezie samorzutnie rozprzestrzeniły się na całą Etiopię, postanowił założyć na nie biurokratyczny kaganiec i za pomocą sterowanego przez państwo terroru stworzyć pierwszą w Afryce komunistyczną utopię. Nie udało mu się to przez własnego ojca.

Czarnuch, syn niewolnika

Ojciec Mengistu, Hajle Marjam, był niewolnikiem. Pochodził z Konso, etiopskiej prowincji położonej przy granicy z Kenią, i to po nim syn odziedziczył negroidalne rysy. Podczas polowania na południu kraju gubernator jednej z centralnych prowincji kupił Hajle Marjama i zabrał go do swojej rezydencji na przedmieściach Addis Abeby, gdzie ojciec Mengistu został lokajem i poznał matkę przyszłego dyktatora.

Mengistu nienawidził ojca za to, że w młodości był wyśmiewany jako czarnuch. Gdy kubański literat i członek kubańskiego Komitetu Centralnego Valdes Vivo napisał w książce o Etiopii, że w końcu na czele komunistycznej rewolucji stanął prawdziwy syn niewolnika, etiopska cenzura zablokowała tę publikację, a Mengistu kazał wyrzucić z Etiopii autora, który przybył właśnie na specjalną audiencję.

Większość dzieciństwa spędził w domu dziadka, który służył na dworach pięciu władców Etiopii. Wieczorami opowiadał wnukowi o niezliczonych intrygach pałacowych, a chłopiec słuchał jak w transie. Wiele lat później, gdy właśnie za pomocą zakulisowych poczynań zdobył już szczyt władzy, wciąż słowo w słowo pamiętał historie dziadka, którymi przy każdej okazji zanudzał zagranicznych gości.

Już jako uczeń Mengistu przeniósł się z rodzicami do Addis Abeby. Uczył się fatalnie, miał problemy z koncentracją, nie był w stanie przeczytać naraz więcej niż kilka stron. Jego rozkojarzenie miało pośredni związek z alkoholizmem ojca, który tłukł go przy każdej okazji do tego stopnia, że chłopiec zaczął się jąkać. Dorosły już Mengistu mimo woli wzorował się na ojcu we własnym życiu prywatnym - też pił na umór i okładał pięściami pobożną i wierną żonę Gojame.

Gdy przejął władzę, kazał wybudować dla ojca willę na przedmieściach stolicy i przydzielił mu ochroniarzy. Jednak w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Hajle Marjam był jedynym człowiekiem w Etiopii, który mógł publicznie i bezkarnie krytykować Mengistu, co też czynił dość często. W willi, którą dostał od syna, powiesił na ścianie wielki portret obalonego przez syna etiopskiego cesarza Hajle Sellasjego. Gdy tylko mógł, wymykał się ochronie i odwiedzał bary w swojej starej dzielnicy, upijając się etiopskim winem miodowym. Bił każdego, kto nazwał go ojcem króla.

Do Ameryki po Marksa

Już jako 15-latek Mengistu wstąpił do armii i szybko awansował do stopnia sierżanta. Rzutkiego i charyzmatycznego chłopaka ze stołecznego garnizonu wyłuskał generał Aman Andom, słynny etiopski "lew pustyni", weteran walk z Somalijczykami i dowódca III Dywizji, stacjonującej w Harer. Młody Mengistu został adiutantem generała Andoma, który po kilku miesiącach wysłał go na studia do akademii wojskowej Holota, a potem na pół roku na naukę do USA.

Zza oceanu Mengistu wrócił odmieniony. Mało tam studiował, dużo politykował. Związał się z radykalnym ruchem afroamerykańskim, zaczął czytać Marksa i nienawidzić Amerykanów. Gdy na przełomie lat 70. i 80., już pod jego rządami Etiopia wpadła w sowiecką orbitę, na każdym wiecu powtarzał, że zniszczy imperialistyczną Amerykę. Zapytany wówczas o zagrożenie ze strony Addis Abeby prezydent sojuszniczego wobec USA Egiptu Anwar as-Sadat odpowiedział z przekąsem: "My tu w Egipcie nie martwimy się etiopską agresją. Bardziej przejmujemy się przemarszem przez Egipt wojsk etiopskich, które będą w drodze, aby zmiażdżyć Amerykanów".

Kilka miesięcy po powrocie Mengistu z Ameryki stanowisko stracił jego patron. Addis Abeba uznała, że generał Andom jest zbyt popularny wśród żołnierzy, a jego publiczne nawoływania do ataku na Somalię podważają kontrolę cesarza nad armią. Odebrano mu dywizję i przydzielono do pracy w senacie. Niepokorny Mengistu od razu podpadł nowemu dowódcy III Dywizji. W sztabie generalnym zachował się raport, w którym nowy przełożony opisuje Mengistu jako niebezpiecznego intryganta i nalega, aby go nie awansować. Generał, który napisał ten raport, stał się jedną z pierwszych ofiar nowego reżimu. Mengistu nigdy mu nie wybaczył - świadkowie twierdzą, że sam wykonał na nim wyrok, bo często mówił: "Przewodzić trzeba przykładem".

Generałowi włos by z głowy nie spadł, gdyby nie obsesyjna etiopska biurokracja. Historyczne przyzwyczajenia kronikarskie Etiopczyków do perfekcji doprowadzili agenci enerdowskiej Stasi, którzy od zera stworzyli etiopskie ministerstwo informacji. Na zgubę swoich zleceniodawców - archiwa tego ministerstwa są do dziś nieprzebranym źródłem wiedzy o procesach, torturach i egzekucjach komunistycznego reżimu. Są też kroniką błyskawicznej i bezwzględnej kariery Czarnego Stalina, jak w pełni zasłużenie nazwali Mengistu współcześni.

Wszystkie wskazówki dziadka

Na początku niewiele na to wskazywało. W 1974 roku starzejący się cesarz Hajle Sellasje bardziej niż katastrofalną suszą przejmował się organizacją własnych urodzin. Wiosną na północ kraju spadła klęska głodu. Wówczas inicjatywę w kraju przejęła sieć tajnych ugrupowań zawiązanych przez lewicujących wojskowych. Każda jednostka na pierwsze obrady wspólnego krajowego komitetu miała wysłać do stolicy trzyosobowe delegacje. Ale nie mogli to być oficerowie powyżej stopnia majora, bo tych uważano za współodpowiedzialnych za sytuację w kraju.

Oddelegowany z III Dywizji major Mengistu Hajle Marjam początkowo był szeregowym członkiem organizacji, która przyjęła nazwę Komitetu Koordynacyjnego Sił Zbrojnych - DERG. Z początku celem komitetu było tylko uspokojenie sytuacji w armii. Ale cesarz dość pochopnie zezwolił DERG na uznaniowe aresztowania również urzędników i ministrów. We wrześniu 1974 roku szefostwo komitetu zdetronizowało Hajle Sellasjego. W Etiopii rozpoczęła się rewolucja.

Major Mengistu, stosując metody, o których wieczorami opowiadał mu dziadek, wykańczał kolejnych konkurentów i już we wrześniu był w ścisłym kierownictwie DERG. Jesienią przekonał członków komitetu do egzekucji 61 ludzi z najwyższych władz cesarstwa. Zginął też ahuna Theophilos, czyli głowa Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego. Po tych egzekucjach Mengistu przejął władzę nad komitetem, choć formalnie wciąż kierował nim Atnafu Abate.

Gdy rosła jego pozycja w DERG, o majorze Mengistu przypomniała sobie III Dywizja. Nowy dowódca, zwolennik cesarstwa, zażądał powrotu oficera do jednostki i oświadczył, że w przeciwnym razie nie będzie w stanie zagwarantować bezpieczeństwa jego żonie i dzieciom, którzy wciąż mieszkali w koszarach. Odpisał im: "Możecie ich ugotować i zjeść. Nie zależy mi". List ten oczywiście zachował się do dziś w archiwum III Dywizji.

Komitet pod kierownictwem Mengistu natychmiast wziął się do reform. W 1975 roku państwo w ramach programu "Ziemia oraczom" z dnia na dzień znacjonalizowało wszystkie ziemie uprawne. Ich poprzedni właściciele trafili do więzień, a chłopom nakazano tworzyć kolektywy i spółdzielnie rolnicze. Kościołowi etiopskiemu odebrano cały majątek, poza kilkoma najważniejszymi świątyniami, oraz zlikwidowano 280 świąt. W miastach władze przejęły wszystkie wynajmowane lokale, bo Mengistu twierdził, że "jeśli ktoś wynajmuje swoje mieszkanie, to znaczy, że nie jest mu ono potrzebne do życia".

Tak gwałtowne zmiany wywołały burzliwe protesty na ulicach Addis Abeby. Przeciwko Mengistu zwróciło się wielu jego dawnych towarzyszy z DERG, którzy pociągnęli za sobą zradykalizowaną młodzież. Reakcja nowych władz była bardzo brutalna. Lojalni wobec Mengistu bojówkarze i zwykli bandziorzy, tak zwani dusiciele, krążyli po stolicy w białych peugeotach 504 i mordowali za pomocą "muszek Mengistu" (nylonowe struny od gitary) wszystkich, którzy zgadzali się z opisem kontrrewolucjonisty. Definicja była dość szeroka, bo wystarczyło być 20-latkiem, który umie czytać i pisać, czyli być studentem - w domyśle: buntownikiem.

Na jednym ze spotkań DERG pułkownik Gebeyehu Temesgen podszedł do Mengistu i zasugerował, że komitet jak najszybciej powinien odciąć się od tych mordów i oddać władzę cywilom, którzy byliby w stanie wyprowadzić kraj z kryzysu. Przewodniczący nie odpowiedział, skinął tylko na ochroniarzy. Ci zaproponowali pułkownikowi, że odwiozą go do domu. Wsadzili go na tylne siedzenie i wywieźli poza miasto. Gdy odbezpieczali broń, krzyczał ponoć: "Dlaczego? Czy rewolucja została zdradzona?". Kilka godzin później radio podało, że pułkownik zginął z rąk rebeliantów.

Czerwony terror, który wkrótce rozlał się na cały kraj, był pomysłem Mengistu. To za jego inicjatywą chaotyczne mordowanie przypadkowych ludzi zostało okiełznane przez wszechpotężną, papierkową machinę zagłady. Wyroki śmierci na jednostki podejrzane ideologicznie wydawały kebeles, odpowiedniki współczesnych rad dzielnicowych, podczas których sąsiedzi wnioskowali o zabicie sąsiadów, a potem przegłosowywali ostateczną decyzję. Obrady kebeles były nagrywane, a na koniec wszyscy członkowie rady podpisywali się pod protokołem z głosowania. Wniosek o egzekucje szedł do centrali, a ta wysyłała już pluton egzekucyjny - śmierć zadawano za pokwitowaniem.

Inny makabryczny pomysł Mengistu to opłata za kulę. Rodzina zmarłego mogła odebrać jego ciało tylko za określoną w regulaminie sumę. Władze powołały do tego celu nawet specjalny urząd - petenci stawali w kolejce, uiszczali opłatę, a potem z kwitkiem mogli udać się do kostnicy i odzyskać ciało bliskiej osoby.

Również tortury w zbiurokratyzowanej Etiopii czasów Mengistu stały się formalnie zatwierdzoną procedurą policyjną. Podstawową metodą, stosowaną standardowo na dzień dobry wobec każdego zatrzymanego, było wieszanie do góry nogami. Ponieważ ruch był wielki, policjantom zdarzało się zapominać o podwieszonych tak aresztantach. Jeden dzień w tej pozycji oznaczał niemal pewny paraliż nóg. Drugi i trzeci kończył się często zgonem.

Jeśli jednak aresztant przetrwał, policjanci kontynuowali procedurę, w zależności od wieku. Na dzieci czekał tak zwany test świni, który opisała w swojej książce Etiopka Hirut Adebe-Jiri. W "dziecinnym pokoju" stały tylko dwa biurka, połączone długim kijem od miotły, którego końcówki opierały się o krawędzie ich blatów. Do kija, niczym wieprzową tuszę przed wypatroszeniem, przywiązano kilkunastoletniego "kontrrewolucjonistę". Na wpół przytomny, ciężko pobity, zakrwawiony, co chwila wymiotował.

Starszych czekało Wofe Lala, czyli więzienna wersja popularnego ludowego tańca gurage, w którym tancerz porusza nogami i rękoma w przeciwnych kierunkach. W więzieniu policjantom łatwo było przejść do Wofe Lala, bo więzień wciąż wisiał do góry nogami, tylko niżej, nad samą podłogą. Jeden z policjantów walił go w plecy przepisowymi biczami ze skóry nosorożca, a drugi już kijem okładał spody jego stóp. Bity w ten sposób aresztant ponoć ruszał się tak, jakby tańczył gurage, tylko do góry nogami.

Mężczyźni byli w lepszej sytuacji. Po zdjęciu z podwieszenia policjanci często przywiązywali im do moszny pełną wody butelkę. Zdarzały się amatorskie kastracje, obcinanie palców i uszu, wydłubywanie oczu. Gorzej miały kobiety. Niemal wszystkim obcinano piersi i łechtaczki. Często dochodziło do gwałtów zbiorowych, które kończyły się wylaniem na ofiarę rozgrzanego oleju. Najwięksi oprawcy lubowali się w mordowaniu ciężarnych. Na specjalne polecenie dyktatora policjanci wiele tych zbrodni nagrywali na wideo. Potem, w pałacowym zaciszu ze szklanką whisky w dłoni Mengistu oglądał te nagrania.

Osobiście brał udział tylko w egzekucjach, w ramach "przewodzenia przykładem". Jego ulubionym narzędziem była garota miażdżąca. Sadzano skazanego na krześle, tyłem do słupa, z którego na wysokości jego szyi wychodził gruby sznur. Gdy wprowadzono więźnia, Mengistu był niewidoczny, stawał zawsze w ciemnym kącie pokoju, nigdy nie patrzył w twarz skazanego. Gdy już policjanci założyli pętlę, Mengistu wkładał wielki lewar między sznury i powoli nim kręcił. Takie miażdżenie szyi trwało nawet pół godziny.

Jeśli Mengistu był wobec kogoś wyjątkowo uprzejmy, oznaczało to często, że wydał już na niego wyrok. Klepał przyszłą ofiarę po plecach, zagadywał o problemach rodzinnych i zdrowotnych, sugerował tej osobie, że wkrótce czeka ją awans. Jego współpracownicy twierdzili później, że czerpał przyjemność w rozbudzaniu nadziei osób, które wkrótce miały paść ofiarą jego reżimu.

Bał się ludzi. Jak opisuje Gebru Tareke w książce "The Ethiopian revolution", nigdy nie zatrzymywał się, gdy jego kolumna przejeżdżała przez miasto, co za czasów Hajle Sellasjego było tradycją. Cesarz często wysiadał z samochodu, aby wspomóc jałmużną najbiedniejszych. Mengistu nawet nie uchylał okien. W jego kolumnie zawsze jeździły co najmniej trzy identyczne samochody pancerne, a dyktator dopiero w ostatniej chwili wybierał ten, którym pojedzie. Zawsze podróżował w kamizelce kuloodpornej.

Najbardziej bał się jednak starego cesarza. Zaraz po przejęciu władzy kazał zamknąć go w areszcie domowym. Odwiedzał go często, aby wymusić informacje o skarbie cesarskim złożonym ponoć w banku w Szwajcarii. Hajle Sellasje w ostatnich miesiącach życia stracił już kontakt z rzeczywistością, płakał, śpiewał, ale w towarzystwie Mengistu zawsze milczał.

Cesarz Etiopii został zamordowany 12 sierpnia 1975 roku w piwnicy swojego pałacowego aresztu. Istnieje kilka wersji wydarzeń. Według jednej uduszono go poduszką, według innej skręcono mu kark garotą. Nie ma jednak wątpliwości, że Mengistu był tej nocy w cesarskim pałacu.

Oficjalny dziennik podał następnego dnia, że cesarz zmarł na przewlekłą chorobę płuc oraz że odbył się prywatny pogrzeb, na którym była córka zmarłego, księżna Tenagne Work i jego bliski przyjaciel Ras Emeru. Oboje dowiedzieli się jednak o pogrzebie i swojej na nim obecności dopiero z prasy. Oficjalną wersję wydarzeń podważył również osobisty lekarz cesarza. Kilka lat później na zwłoki Hajle Sellasjego natrafił przypadkowo jeden z inżynierów, przy rozbudowie siedziby Mengistu. Były zamurowane pod posadzką toalety. Ciało związano sznurem i nagie wrzucono do 3-metrowej dziury. Pochowano go z pełnym ceremoniałem dopiero po upadku Mengistu.

Czarny Stalin kochał pieniądze. Co prawda nie udało mu się wyciągnąć ich z umierającego cesarza, ale wszystkie dochody z wynajmu znacjonalizowanych mieszkań w stolicy trafiały na zagraniczne konta Mengistu. Tylko z tego tytułu odłożył 45 milionów dolarów. 30 milionów dostał od Tel Awiwu w zamian za zgodę na migrację semickiego plemienia Felaszy do Izraela w ramach akcji "Mojżesz" w 1934 roku. Do kieszeni dyktatora trafiła duża część międzynarodowych pieniędzy, które Etiopia dostała po koncertach Live Aid w 1985 roku na walkę z głodem na północy kraju. Pieniądze, których Mengistu nie zrabował, poszły na szaleńczą akcje przesiedleńczą głodujących z północy na południe kraju, podczas której zginęło kilkaset tysięcy Etiopczyków Jego najbliżsi doradcy prosili go, aby zaniechał przesiedleń ze względu na możliwą reakcję międzynarodową, ale Mengistu się uparł, że to jedyny sposób, aby pozbawić tamtejszych rebeliantów poparcia ludności.

Wymagał absolutnego posłuszeństwa, co nie było łatwe, bo często wydawał sprzeczne rozkazy. Tareke we wspomnianej książce opisuje, jak przed 10. rocznicą rewolucji Mengistu wysłał list do wszystkich wyższych urzędników w państwie, aby stawili się na uroczystości w najlepszym zachodnim stroju, jaki mają - bo, jak napisał, "choć jesteśmy rewolucjonistami, to przecież nie nędzarzami". Ale przed samą rocznicą pojechał z oficjalną wizytą do Korei Północnej i gdy wrócił, zmienił zdanie. Wszyscy zaproszeni dygnitarze, którzy właśnie zapożyczyli się na europejskie garnitury, mieli przyjść na obchody w wojskowych uniformach a la Kim Ir Sen. Do wyboru pozostawał tylko kolor: niebieski albo khaki.

Do tego stopnia nie ufał ludziom ze swojego otoczenia, że do straży przybocznej przyjmował tylko żołnierzy z mniejszości etnicznych. Większość z nich pochodziła z Konso, odległej południowej prowincji, w której urodził się ojciec dyktatora. W stolicy byli obcy, nie mówili w miejscowym języku, wyraźnie różnili się też wyglądem od miejscowych. Mieszkańcy stolicy nazywali ich kilib tor, czyli utuczeni wojownicy - byli praktycznie jedynymi dobrze odżywionymi ludźmi na ulicach Addis Abeby.

Mengistu dał im licencję na nieograniczone zabijanie. Strzelali do przypadkowych ludzi z byle powodu. Gdy w 1989 roku jeden z nich został zasztyletowany w barze w centrum miasta, kilkunastu utuczonych podjechało przed bar i strzelało na oślep. Oprócz wszystkich klientów baru zginęło ponad 20 przypadkowych przechodniów.

Jedyną osobą, której ufał bezgranicznie, był Leonid Breżniew. Jak przystało na Czarnego Stalina, drugą lub nawet pierwszą ojczyzną Mengistu był Związek Radziecki. Do Moskwy latał co roku, aby rzucić się w wielkie ramiona towarzysza Breżniewa, którego wielokrotnie nazywał swoim prawdziwym ojcem. Rodacy z kolei nazywali Mengistu "kremlowską papugą", bo jak żaden inny komunistyczny kacyk na świecie bezmyślnie importował wszystkie radzieckie pomysły, łącznie z radzieckimi świętami państwowymi, które w Etiopii wyparły lokalne święta. O ile inne państwa z sowieckiej orbity próbowały celebrować krajowych bohaterów, Mengistu wręcz zakazał takiego procederu i w centralnym punkcie Addis Abeby, naprzeciwko okien przedstawicielstwa ONZ, kazał postawić 12-metrowego Włodzimierza Lenina z brązu.

Sojusz z ojczyzną komunizmu zaczął się dla Etiopczyków w czasie wojny z Somalią o Ogaden (1977-1978). Wcześniej to właśnie Somalia była ekspozyturą radzieckiego postępu w tej części Afryki. Gdy jednak okazało się, że nowy lider Etiopii jest gorącym zwolennikiem marksizmu-leninizmu, Moskwa przerzuciła swoje poparcie na Addis Abebę. Mengistu był szczęśliwy. Gdy w 1979 roku, po radzieckiej inwazji na Afganistan, stosunki Moskwy i Pekinu sięgnęły dna, sam sugerował Rosjanom, że Etiopczycy jako pierwsi mogą zaatakować Chińczyków.

Rosjanie traktowali Etiopię jak Belgowie Kongo w XIX wieku. Kolejni radzieccy ambasadorzy mieli nieograniczony dostęp do Mengistu. Na początku lat 80. w Addis Abebie rezydowało ponad cztery tysiące radzieckich agentów. Każda nieudana próba werbunku obywatela Etiopii owocowała doniesieniem KGB do lokalnych władz na "wroga sojuszu dwóch wielkich narodów", co w najlepszym przypadku kończyło się wieloletnim więzieniem dla opornego obywatela.

Na początku lat 80. dzięki radzieckim dostawom Etiopia miała najpotężniejszą i najnowocześniejszą armię na południe od Sahary. Na utrzymanie 400 tysięcy żołnierzy Addis Abeba wydawała niemal połowę budżetu.

Na początku 1991 roku upadający Związek Radziecki wstrzymał jednak pomoc dla bratniej Etiopii. Wiosną było już pewne, że reżim Mengistu nie przetrwa nawet kilku miesięcy. Do stolicy z wielu kierunków zbliżali się rebelianci. W armii dochodziło do masowych dezercji, a dyktator kazał rozstrzelać niemal cały sztab generalny, więc jednostkami dowodzili sierżanci awansowani na generałów.

Megistu, jak kiedyś cesarz Hajle Sellasje, praktycznie nie wychodził już z pałacu prezydenckiego. Pojawiał się tylko na posiedzeniach rządu, gdzie wygłaszał kolejne płomienne mowy. W połowie kwietnia nastąpił przełom. Mengistu krzyczał w parlamencie: "Rozpoczynamy wielki kontratak, wyniszczymy rebeliantów do cna. Czy ktoś się nie zgadza?" Przez kilkanaście lat nikt nie odważyłby się zaprotestować. Tym razem jednak głos zabrał profesor Mesfin Wolde Marjam: "W tych okolicznościach nasz lider powinien ustąpić, powinien prosić naród o litość, a będzie mu dana". Według świadków rozemocjonowany Mengistu stał się nagle blady i przez kilka minut bez słowa patrzył nieprzytomnie przed siebie, mimo że spiker wzywał go do mikrofonu.

Wtedy już przygotowywał ucieczkę i nie chciał zaogniać sytuacji w kraju kolejnymi aresztowaniami, ale te kilka słów profesora to była pierwsza publiczna krytyka, od kiedy przejął władzę (nie licząc wyzwisk własnego ojca). W chwilę później dobił go inny parlamentarzysta, który prawdopodobnie wiedział o przygotowaniach do ucieczki: "Nasz przywódca, który tak często porównywał się do dawnych cesarzy, nie powinien jak tchórz uciekać z upadającego kraju. Jego wyschnięte kości powinny tu błyszczeć w słońcu".

To było ostatnie publiczne wystąpienie Mengistu. 20 maja, czyli dzień przed ucieczką, spotkał się jeszcze z generałami. Zarządził odwrót wszystkich jednostek na przedmieścia stolicy i mobilizację studentów. Zapewniał, że zostanie w Etiopii do końca, a gdy wrogowie zajmą stolicę, tak jak cesarz Teodor II w połowie XIX wieku popełni samobójstwo.

Następnego dnia pod pretekstem inspekcji w jednym z południowych garnizonów wsiadł z całą rodziną na pokład wojskowego An-12 i odleciał najpierw do Kenii, a potem do Zimbabwe, gdzie do dziś jest oficjalnym gościem Roberta Mugabe.

Prezydent Zimbabwe odstąpił mu luksusową willę na przedmieściach Harare i z automatu odrzuca wszystkie wnioski ekstradycyjne. 74-letni dziś były dyktator zasłużył sobie na taką gościnę, bo przez lata sponsorował i szkolił partyzantów Mugabe, gdy ci walczyli jeszcze z białymi o władzę nad krajem. Ponoć wciąż doradza rządowi Zimbabwe w sprawach wagi państwowej. To on wpadł na pomysł, aby z użyciem wojska wysiedlić 700 tysięcy ludzi ze slamsów okalających Harare.

W 1996 roku w Etiopii rozpoczął się proces przywódców dyktatury. Akt oskarżenia przeciwko Mengistu liczył osiem tysięcy stron. W 2008 roku sąd w Addis Abebie uznał go za winnego zbrodni ludobójstwa i skazał na dożywocie. Etiopski dziennikarz Yohannes Mulugeta pisze, że gdy Mengistu dowiedział się o wyroku, zaczął krzyczeć: "To wszystko przez ojca. Gdyby miał jaśniejszą skórę, wszystko by mi się udało!".

 

 

FILIP GAŃCZAK

Karmiciel krokodyli

 

Rzeźnik Ugandy, Hitler Afryki, dla przyjaciół: Big Daddy. Idi Amin pozostał wielkim zbrodniarzem bez kary.

 

11 KWIETNIA 1979 ROKU WOJSKA TANZANII SĄ JUŻ W KAM PALI, stolicy Ugandy. W więzieniu na wzgórzu Nakasero zdobywcy zastają stos ciał. Paru wynędzniałych niedobitków wciąż żyje. Żywili się ludzkim mięsem i własną uryną. W pobliskiej rezydencji dyktatora Idi Amina zwycięskie wojska znajdują kolekcję zdjęć. To nie jest jednak rodzinny album. Na fotografiach są ofiary tortur.

Na Zachodzie Amin długo postrzegany jest jako klaun. Nieustannie paraduje w mundurze, obwieszony orderami, które sam sobie nadał. Mówi o sobie: Big Daddy. Mierzy prawie dwa metry, waży co najmniej 120 kilogramów. Uwielbia kreskówkę "Tom i Jerry". Kaleczy angielski, ale chętnie zabiera głos w każdej sprawie.

Prezydentowi USA Richardowi Nixonowi życzy, by szybko doszedł do siebie po aferze z podsłuchami. Brytyjskiemu premierowi Edwardowi Heathowi proponuje posadę kapelmistrza, a królową Elżbietę II zaprasza do Kampali, by wreszcie "poznała prawdziwego mężczyznę". W czasach kryzysu oferuje Anglikom pomoc gospodarczą. Sugeruje, by przenieść do Ugandy siedzibę ONZ, chce pośredniczyć między Chinami i Związkiem Sowieckim. Szkocji, gdyby zechciała odzyskać niepodległość, poleca się jako król.

Pod maską zabawnego kolosa kryje się jednak jeden z najokrutniejszych dyktatorów XX wieku. "Jego rządy w Ugandzie stały się symbolem barbarzyństwa" - pisze brytyjski "The Guardian". Szacuje się, że pochłonęły życie ponad 300 tys. osób.

Nie wiadomo, kiedy dokładnie się urodził. Jedni podają, że w 1925 roku. inni, że trzy lata później. Wywodzi się z plemienia Kakwa, zamieszkującego pogranicze Ugandy, Sudanu Południowego i Demokratycznej Republiki Konga, jak dziś nazywają się te państwa. W tamtym czasie Uganda, terytorium wielkości trzech czwartych Polski jest brytyjskim protektoratem. Winston Churchill, który gości tu w 1907 roku, mówi o niej z zachwytem: perła Afryki. Dużo zieleni i jezior, do tego dość umiarkowany klimat. Nie ma tu wielu surowców, są jednak banany, trzcina cukrowa, bawełna, a przede wszystkim kawa.

Kakwa to ubogie plemię dzielnych wojowników posądzanych o rytualne picie krwi swoich wrogów. Idi Amin najprawdopodobniej przychodzi na świat w zwykłej chłopskiej rodzinie. Szybko porzucony przez ojca, przenosi się z matką na południe - do Jinji, wówczas drugiego miasta Ugandy. Kobieta gotuje i sprzedaje proso. Młody Idi kończy ponoć cztery klasy szkoły, ale nigdy nie nauczy się nawet dobrze czytać i pisać. Jako nastolatek szwenda się po ulicach, próbuje sprzedawać mandazi - rodzaj lokalnych pączków. Potem dostaje pracę jako boy hotelowy.

Dzięki nieprzeciętnej posturze zwraca na siebie uwagę brytyjskiego oficera. W1946 roku zostaje przyjęty do King's African Rifles, elitarnej jednostki czarnych żołnierzy dowodzonej przez białych oficerów. Zaczyna jako pomoc w kuchni. Ma opinię niezbyt rozgarniętego, ale dobrodusznego i posłusznego. Wyróżnia się w sporcie, zwłaszcza w boksie. W latach 1951-1960 jest mistrzem Ugandy w wadze ciężkiej. Świetnie gra również w rugby. Cieszy się powodzeniem u kobiet.

Kariera Amina rozwija się znakomicie. W 1961 roku zostaje jednym z dwóch pierwszych czarnych oficerów Ugandy. Szybko pokazuje, że potrafi być bezwzględny i brutalny. Na początku 1962 roku ma rozbroić nomadów kradnących bydło. Krążą opowieści, że schwytanym mężczyznom każe ustawić się w rzędzie i opuścić spodnie. Każdemu, kto nie chce zdradzić, gdzie ukryta jest broń, odcina maczetą przyrodzenie. Ponoć dopiero dziewiąty mężczyzna decyduje się mówić.

Pluton Amina dopuszcza się także innych okrutnych zbrodni. Porucznikowi grozi sąd wojskowy, ale ostatecznie kończy się na reprymendzie. Uganda i tak ma wkrótce uzyskać niepodległość i Brytyjczycy kalkulują, że proces czarnego oficera niepotrzebnie wywołałby w Afryce nieprzychylne reakcje.

Niepodległość staje się faktem w październiku 1962 roku. Pierwszym premierem Ugandy jest Milton Obote, z zawodu nauczyciel, zwolennik socjalizmu. Prezydentem zostaje Edward Mutesa II, król Bugandy, jednego z tradycyjnych ugandyjskich królestw. Amin szybko awansuje na majora, a wkrótce pułkownika. Jedzie dokształcać się do Izraela, gdzie uzyskuje licencję spadochroniarza. Podobno nie zdał testów, ale otrzymał certyfikat dla dobra izraelsko-ugandyjskich relacji dyplomatycznych.

Obote i Amin są w tym czasie sojusznikami. Pojawiają się pogłoski, że obaj są zamieszani w szmugiel złota i kości słoniowej z Konga. Parlament domaga się wyjaśnień. W odpowiedzi Obote zawiesza konstytucję i w marcu 1966 roku ogłasza się prezydentem. Mutesa nic chce odejść dobrowolnie. Amin szturmuje więc jego pałac, zmuszając go do emigracji. W nagrodę zostaje mianowany generałem i dowódcą armii. Równolegle tworzy jednak coś w rodzaju prywatnego wojska, rekrutując do niego ludzi z plemienia Kakwa.

Wkrótce jego relacje z Obote zaczynają się psuć. W grudniu 1969 roku prezydent zostaje ranny w zamachu. Krążą plotki, że stał za tym Amin, ale świadkowie szybko zostają zlikwidowani. Generał zostaje jednak odsunięty od kierowania armią, a wkrótce ma się tłumaczyć z pojawiających się zarzutów korupcyjnych. Jest kwestią czasu, kiedy zostanie aresztowany.

Amin postanawia uderzyć pierwszy. W styczniu 1971 roku decyduje się na pucz i szybko łamie opór żołnierzy wiernych prezydentowi. Obote jest akurat na konferencji w Singapurze. Do Ugandy już nie wróci, uda się na emigrację w sąsiedniej Tanzanii.

General triumfalnie objeżdża kraj dżipem albo oblatuje helikopterem. Obiecuje nowe szkoły, drogi, domy. Ulica jest w tym czasie po jego stronie. Także Zachód przyjmuje przewrót z zadowoleniem. Pierwszymi państwami, które uznają władzę Amina, są Wielka Brytania, Izrael i Stany Zjednoczone. Mossad i MI6 miały nawet wspierać jego pucz. Obote sympatyzował z socjalizmem, a Amin miałby być przyjacielem Zachodu. Jest "dobroduszny i zarazem zdolny postawić na swoim" - chwali go w wewnętrznym raporcie brytyjskie MSZ. "Daily Telegraph" pisze, że po zmianie władzy Brytyjczycy żyjący w Ugandzie odetchnęli z ulgą. Zagranicy Amin jawi się jako jowialny władca. Na zdjęciach często się śmieje, szczerząc przy tym swoje duże białe zęby.

Amin wie jednak, że miękki przywódca nie przetrwa w Afryce długo. Boi się zwłaszcza zwolenników Obote i wrogich plemion. Uganda liczy wówczas 10 milionów mieszkańców i jest w ogromniej większości krajem chrześcijańskim. Amin to muzułmanin, w dodatku z małego plemienia Kakwa, tymczasem większość żołnierzy wywodzi się z plemion Langi i Acholi. Nowy prezydent, niepewny ich lojalności, od początku stawia na terror. W pierwszym roku rządów Amina ginie w egzekucjach dwie trzecie żołnierzy z dziewięciotysięcznej armii.

Czystki dotykają nie tylko wojsko. Likwidowani są sędziowie, lekarze, nauczyciele, politycy. Wszyscy faktyczni i domniemani przeciwnicy reżimu. A więc i mieszkańcy Akoroko, rodzinnej wioski Obote. Latem 1971 roku giną nawet Amerykanie, Nicholas Stroh i Robert Siedle, którzy próbują wyjaśnić okoliczności masakry w koszarach Mbarara.

Po kraju jeżdżą komanda śmierci. Tysiące osób zostaje zamordowanych lub znika bez śladu. Ludzie są zatrzymywani w biały dzień i zamykani w bagażnikach. Potem ich ciała znajdowane są w przydrożnych rowach albo w Jeziorze Wiktorii. Często są straszliwie okaleczone: brakuje im nosa, ust, oczu, narządów wewnętrznych albo organów płciowych.

Ofiar przybywa tak szybko, że nawet żarłoczne krokodyle przestają interesować się wyrzucanymi do wody zwłokami. Ciała więc gniją i blokują turbiny wielkiej tamy na Białym Nilu. Administracja tamy musi zatrudnić pracownika, którego jedynym zadaniem jest usuwanie ludzkich szczątków.

Za egzekucje odpowiadają cztery konkurujące ze sobą służby: żandarmeria, gwardia prezydencka, Jednostka Bezpieczeństwa Publicznego i - cóż za eufemizm! - Państwowe Biuro Badań. W ten sposób żadna ze służb nie staje się na tyle silna i samodzielna, by zagrozić Aminowi.

Prezydent wciąż zmienia miejsce pobytu i chętnie korzysta z usług sobowtórów. Na swoich ochroniarzy bierze zaufanych ludzi z Kakwy. Dla Amina pracują także libijscy doradcy do spraw bezpieczeństwa. Dyktator przeżyje co najmniej kilka poważnych zamachów. Również dzięki wielkiemu szczęściu.

Początkowo zapowiada, że objął władzę przejściowo i niebawem odda ją cywilnemu rządowi. Szybko jednak likwiduje resztki pluralizmu. W 1976 roku mianuje się dożywotnim prezydentem. Jego podobizna zaczyna zdobić banknoty.

W państwie półanalfabety Amina prawie nie ma biurokracji. Posiedzenia rządu trwają krótko, bo dyktator z trudem wytrzymuje w fotelu kilka minut. Zbiegły za granicę minister finansów powie potem: "Wszyscy ministrowe dostają do biura radio. Po południu musieliśmy je włączać, żeby usłyszeć, co zostało postanowione, kto został mianowany, a kto wyrzucony".

Amin chętnie odwołuje się do afrykańskiej dumy. To jednak cała jego ideologia. Rządzi po to, by korzystać z przywilejów władzy. Dwa razy w tygodniu do Londynu leci z Entebbe jeden z dwóch ugandyjskich boeingów 707, by dostarczyć dyktatorowi whisky, kije golfowe albo nowe telewizory, a jego żonom - nowe sukienki i kosmetyki z Oxford Street. Na Zachodzie mówi się o tym procederze: "Uganda-Whisky-Airline".

Generał ma kilka żon, około trzydziestu kochanek i nawet pięćdziesięcioro dzieci. Niektóre wspominają go dziś jako czułego, kochającego ojca. Gdy jakaś kobieta mu się podoba, Amin po prostu ją sobie bierze. Gdy mu się znudzi, porzuca. Latem 1974 roku Kay Adroa, z którą rozwiódł się kilka miesięcy wcześniej, zostaje znaleziona martwa. Jej tułów znajduje się w zakrwawionym worku w bagażniku samochodu. Nogi i ręce leżą na tylnym siedzeniu. Amin każe zszyć ciało i pokazuje je przed kamerami swoim kilkuletnim dzieciom. Krzyczy: "Wasza matka była złą kobietą! Patrzcie, co się z nią stało!". Okoliczności śmierci Kay do dziś są niejasne. Ponoć miała kochanka, z którym zaszła w ciążę. Zdecydowała się na późną aborcję i zmarła w wyniku komplikacji. Rok później Amin żeni się po raz kolejny. Nową wybranką prezydenta jest nastoletnia tancerka Sarah Kyolaba. Jej wcześniejszy narzeczony znika bez śladu.

Amin potrafi być okrutny, ale także hojny. Zdarza mu się podarować komuś luksusowy samochód albo awansować swojego kierowcę na wysokie stanowisko. Od zagranicy sam oczekuje hojności. Od Izraela chce w prezencie 24 samoloty Phantom. "Potrzebuję ich, żeby zbombardować Tanzanię" - oznajmia bez ogródek. Gdy zostaje odprawiony z kwitkiem, zwraca się ku Związkowi Sowieckiemu i krajom arabskim. Pomocną dłoń wyciąga zwłaszcza libijski dyktator Muammar Kaddafi.

Jeszcze niedawno w Ugandzie stacjonowali izraelscy doradcy wojskowi. Półtora roku po objęciu władzy Amin jest już zaciekłym wrogiem Izraela. Gdy we wrześniu 1972 roku podczas olimpiady w Monachium palestyńscy terroryści zabijają izraelskich sportowców, Amin wysyła do sekretarza generalnego ONZ Kurta Waldheima skandaliczny telegram. "Hitler miał rację, paląc sześć milionów Żydów" - tłumaczy. Dyktator Ugandy często chwali wodza Trzeciej Rzeszy. Chce nawet postawić mu pomnik. Dopiero sowiecki ambasador Aleksiej Zacharow wybija mu z głowy ten pomysł.

Na Zachodzie Amin ma coraz gorszą reputację. Mimo to rząd RFN przekazuje władzom w Kampali ok. 20 mln marek pomocy gospodarczej. Jeszcze w 1976 roku prasa donosi, że w drodze do Ugandy jest transport mercedesów. Gdy Amin mianuje się marszałkiem polnym, ambasador RFN Richard Ellerkmann przesyła mu kwiaty i gratulacje.

27 czerwca 1976 roku z lotniska w Atenach startuje pasażerski airbus A300 linii Air France. Ma lecieć do Paryża, ale zostaje uprowadzony. Ląduje w libijskim Bengazi, tankuje paliwo, po czym odlatuje do Entebbe w Ugandzie. Tam pasażerowie, wśród nich wielu Żydów, zostają zamknięci w starym terminalu lotniska.

Porywaczami są członkowie Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny i niemieccy lewacy. Idi Amin udziela im schronienia i poparcia. Terroryści żądają m.in. uwolnienia przez Izrael palestyńskich bojowników. Rząd w Jerozolimie wstępnie akceptuje żądania, ale potajemnie przygotowuje akcję ratunkową.

3 lipca niespełna godzinę przed północą w Entebbe lądują cztery herculesy z izraelskimi komandosami. Błyskawiczna akcja kończy się sukcesem, a dla Amina wielkim upokorzeniem. Ginie co prawda dowódca komandosów i troje zakładników, resztę udaje się jednak ewakuować. W Ugandzie pozostaje tylko 75-letnia Żydówka Dora Bloch, która już wcześniej trafiła do szpitala w Kampali. Zostaje wywleczona z łóżka i na rozkaz Amina zamordowana.

Dyktator stawia na przyjaźń z Arabami, buduje meczety i wyrzuca z kraju chrześcijańskich misjonarzy. Janani Luwum, charyzmatyczny arcybiskup Ugandy, zostaje aresztowany 16 lutego 1977 roku. Oficjalny komunikat głosi, że w drodze na przesłuchanie ginie w wypadku samochodowym. Ciało wydane rodzinie jest jednak przeszyte kulami. Niektórzy utrzymują, że to Amin osobiście zastrzelił arcybiskupa.

Szybka śmierć to w Ugandzie luksus. Zbiegły w 1974 roku nauczyciel opowiada o swoich doświadczeniach w celi tortur. Któregoś wieczora strażnicy zabierają go i kilku współwięźniów do sąsiedniej celi, gdzie czekają na nich potężne młoty kowalskie. "Leżało tam 27 ludzi, w większości bardziej martwych niż żywych. Żołnierze rozkazali nam zabić tych naszych braci. Zaczęliśmy uderzać ich naszymi młotami. Wszyscy umarli tego wieczora, wszystkich dwudziestu siedmiu. Sam zabiłem trzech. Musiałem łącznie osiem razy uderzyć młotem, zanim byli martwi". Kilka dni później ten sam człowiek jest świadkiem, jak żołnierze podcinają więźniom gardła. Inni więźniowie zmuszani są do pieczenia ciał ofiar na ogniu i jedzenia ich.

Amin miał pochwalić się swojemu ministrowi: "Jadłem ludzkie mięso. Jest bardzo słone, bardziej nawet niż mięso leoparda". Niektórzy twierdzą, że trzymał w zamrażarce ludzkie głowy. Trudno rozstrzygnąć, czy tak było. Być może chodziło mu tylko o zbudowanie pewnej legendy. Legendy władcy, którego trzeba się bać.

"Amin, jeżeli powziął na kogoś podejrzenie, zapraszał go do siebie. Był miły, serdeczny, częstował gościa coca-colą. Po wyjściu na zaproszonego czekali już oprawcy. Nikt się później nie dowiedział, co się z tym człowiekiem stało" - czytamy w "Hebanie" Ryszarda Kapuścińskiego.

Henry Kyemba, minister zdrowia Ugandy, ucieka do Londynu i w 1977 roku wydaje książkę "State of Blood" (Państwo krwi). Opisuje, że w Ugandzie wykształcił się nowy zawód - poszukiwacza ciał. Gdy ktoś znika bez śladu, rodzina wynajmuje takiego specjalistę, by przynajmniej móc pochować najbliższą osobę. Poszukiwacz ciał wykorzystuje swoje dobre kontakty ze szwadronami śmierci. Opłata, jaką pobiera, zależy od pozycji zawodowej zaginionego. "By znaleźć zwykłego urzędnika, rodzina musi zapłacić być może 600 dolarów, kierownik wydziału kosztuje już 3 tys. dolarów" - opisuje Kyemba.

Wśród ofiar reżimu są i bliscy współpracownicy dyktatora. Mi-chael Ondoga, dopiero co odwołany minister spraw zagranicznych, zostaje zatrzymany w lutym 1974 roku, gdy odwozi córkę do szkoły. Kilka dni później jest już martwy. Ma - jak twierdzi Kyemba - rozbity czaszkę, połamane żebra, ślady od noża i kul. Inna wersja mówi, że jego pogryzione przez krokodyle szczątki wypłynęły na brzegu Jeziora Wiktorii.

Miejsce Ondogi zajmuje młoda księżniczka Elizabeth Bagaya, która studiowała prawo w Cambridge i pracowała na Zachodzie jako modelka. Teraz wiernie służy Aminowi, potępiając "brytyjskich imperialistów" i "diabelskich syjonistów" z Izraela. Ale i ona nie zabawi w ministerstwie nawet rok. Amin oskarży ją m.in. o to, że jakoby uprawiała seks z białym mężczyzną w toalecie paryskiego lotniska Orly.

W 1975 roku Uganda obejmuje rotacyjne przewodnictwo Organizacji Jedności Afrykańskiej. W święto narodowe Amin każe się nieść kilku zastraszonym Brytyjczykom w lektyce. Jeden z Europejczyków posłusznie trzyma nad głową despoty parasol słoneczny.

Dla wielu Afrykańczyków przywódca Ugandy jest wzorem, bo umie postawić się Zachodowi. Z czasem jednak odwracają się od niego nawet inni dyktatorzy. W 1976 roku na uroczystości do Ugandy przybywają jeszcze Mobutu z Zairu i Bokassa z Afryki Środkowej . Rok później już tylko libijski minister zdrowia.

W roku 1977 Idi Amin, samozwańczy Pan Wszystkich Stworzeń na Lądzie i Ryb w Morzu, świętuje szóstą rocznicę puczu, który wyniósł go do władzy. Na stadionie w Kampali paradują żołnierze, uczniowie, studenci i straż honorowa w szkockich kiltach (Amin podziwiał Szkocję). Dyktatorzy z Zairu i Liberii przysyłają gratulacyjne telegramy. Reżimowe radio Voice of Uganda obwieszcza: "Świat pozdrawia Ugandę". Sklepy udają, że są pełne towarów. Kolorowe flagi i kwiaty maskują ubóstwo.

W tym czasie Uganda to już obraz nędzy i rozpaczy. Latem 1972 roku Amin postanawia wydalić z kraju wszystkich Hindusów i Pakistańczyków, którzy nie mają ugandyjskiego obywatelstwa - łącznie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ich przodkowie zostali tu ściągnięci przez Brytyjczyków do budowy kolei. Z czasem Azjaci zdominowali handel, tworząc ugandyjską klasę średnią. Teraz dostają 90 dni na opuszczenie kraju. Dyktator tłumaczy, że tak kazał mu we śnie Bóg. Mówi się jednak, że zdecydowała urażona duma. Podobno Amin bezskutecznie starał się o rękę pewnej Hinduski.

Afrykańczycy przywłaszczają sobie pozostawione towary. Przejmują od Hindusów sklepy i warsztaty, ale nie umieją gospodarzyć. Gospodarka szybko się załamuje. Sklepy są puste, fabryki stają albo ograniczają produkcję. Zubożali obywatele masowo kradną żarówki i pokrywy włazów kanalizacyjnych. Władza musi nawet reglamentować piwo. "Czasem nie ma soli, czasem chleba, jajek albo mięsa. Kończą się lekarstwa, (...) mydło i papier do pisania trzeba kupować na czarnym rynku. Taksówki i samochody do wynajęcia są niedostępne, bo z powodu braku części zamiennych coraz trudniej o naprawy. W pobliżu centralnego dworca autobusowego w Kampali piętrzą się bezużyteczne wraki autobusów, ludzie każdego dnia czekają w długich kolejkach na możliwość transportu" - donosi w 1975 roku niemiecki tygodnik "Der Spiegel". Zdesperowani mieszkańcy coraz częściej trudnią się szmuglowaniem kawy przez Jezioro Wiktorii, choć grozi za to rozstrzelanie.

Gdy minister finansów narzeka, że brakuje pieniędzy, Amin nakazuje; "To dodrukuj!". O gospodarce nie ma pojęcia. Walczy z galopującą inflacją, grożąc handlarzom, którzy podnoszą ceny, egzekucją. Za to oficerowie często nie płacą za zakupy czy posiłek. Sprzedawcy nie protestują w obawie o życie. Żołnierze są jak święte krowy. Za wyprzedzenie wojskowego pojazdu można zapłacić głową.

Jesienią 1978 roku Stany Zjednoczone wprowadzają embargo handlowe na towary z Ugandy. Amin nie jest już w stanie opłacać nawet swoich żołnierzy. Buntują się elitarne jednostki wojskowe Lew i Leopard. Trzeba więc skusić wojsko perspektywą łupów. W końcu października 1978 roku Amin uderza na Tanzanię. Tamtejszemu prezydentowi Juliusowi Nyerere, którego nazwał kiedyś syfilitykiem, proponuje pojedynek bokserski: "Powalczmy na ringu, to nasi żołnierze nie będą musieli tracić życia na polu bitwy" Ale Nyerere nie ma ochoty na żarty. Trzeba "obciąć temu wężowi głowę" - mobilizuje rodaków.

Tanzania szybko przechodzi do kontrataku. Armia Amina, rzekomo jedna z najsilniejszych na świecie, idzie w rozsypkę. Brakuje prowiantu, paliwa, amunicji. Nie pomagają nawet korpus ekspedycyjny z Libii i palestyńscy najemnicy. Dyktator w swoim stylu prosi władze Japonii o wypożyczenie pilotów kamikadze.

Amin ponownie stawia na terror. "Niepewny element" jest żywcem obdzierany ze skóry. Cywile muszą oddawać tak dużo krwi, aż są "wprost puści". Krew jest jednak źle przechowywana i psuje się w afrykańskim słońcu.

Radio Uganda nadal głosi propagandę sukcesu: "Marszałek polny Idi Amin powiedział wczoraj, że z pomocą 20 dzielnych żołnierzy z łatwością zatrzyma 20 tys. ludzi". Zestrzelenie tanzań-skiego miga jest fetowane jak wielkie zwycięstwo. Amin apeluje do Ugandyjczyków: "Uczyniłem was bogatymi, dałem wam fabryki i farmy. Wstydźcie się, jeśli współpracujecie z imperialistami". Ale mało kto wierzy jeszcze w jego słowa. Tysiące ludzi uciekają do Kenii i Sudanu. Także zachodni dziennikarze nie mogą czuć się bezpieczni. Od kul żołnierzy Amina giną Wolfgang Stiens i Hans D. Bollinger z niemieckiego tygodnika "Stern" oraz Szwedzi Arne Lemberg i Carl Bergman.

W kwietniu 1979 roku tanzańskie wojska, wspierane przez ugandyjskich emigrantów, triumfalnie wkraczają do Kampali. Mieszkańcy tańczą i śpiewają na ulicach. Radio Uganda zmienia front i ogłasza, że "faszystowski rasista Amin" został pozbawiony władzy. Wkrótce prezydentem znów będzie Milton Obote. Ale walki o przywództwo, terror i tortury jeszcze długo będą zmorą Ugandy.

Amin uchodzi z życiem z piekła, które rozpętał. Gdy upada Kampala, w ostatniej chwili ucieka helikopterem. Reporterowi tygodnika "Der Spiegel" udaje się wytropić go w Libii. Tam, u wiernego sojusznika Kaddafiego, Hitler Afryki znajduje schronienie w pierwszych miesiącach po upadku.

W tym czasie nieustannie zmienia miejsce pobytu, obawiając się uprowadzenia przez izraelski Mossad. Czasem tylko odwiedza dwie żony i ponad dwudziestkę dzieci, ulokowanych w hotelu Szati Andalus pod Trypolisem. Z Libii Amin przenosi się na krótko do Iraku, a stamtąd do Arabii Saudyjskiej. W 1989 roku próbuje jeszcze odzyskać władzę w Ugandzie. Leci do Zairu, ale zostaje zawrócony. Znów przygarniają go Saudyjczycy. W nagrodę za to, że w czasie swoich rządów budował meczety i szerzył islam.

Na arabskim wygnaniu ma jak u Pana Boga za piecem. Żyje w dostatku w Dżuddzie nad Morzem Czerwonym. Łowi ryby, chodzi na zakupy, siłownię i masaż, ogląda telewizję satelitarną, gra na akordeonie, modli się w meczecie. Do dyspozycji ma trzy samochody: range rover, biały Chevrolet caprice i jasnoniebieski Cadillac. Krewni z Ugandy przysyłają mu samolotem banany, proso, maniok i ulubione kozie mięso. Wokół Amina kręci się wielu znajomych.

Wywiadów prawie nie udziela. A jednak włoskiemu dziennikarzowi Riccardo Orizo udaje się z nim porozmawiać. "Czy czuje pan skruchę?" - pyta byłego prezydenta. "Nie. Tylko nostalgię" - brzmi odpowiedź. "Jak chciałby pan zostać zapamiętany?" - dopytuje dziennikarz. "Po prostu jako wielki sportowiec" - mówi Amin.

Rzeźnik Ugandy umiera 16 sierpnia 2003 roku w szpitalnym łóżku. Oficjalna diagnoza: niewydolność wielonarządowa. Taka śmierć to przywilej niewielu byłych dyktatorów.