H. W. van Loon

Dzieje zdobycia mórz

1936 

 

(...)

Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że życie na lądzie w szesnastym i siedemnastym wieku było dziwną mieszaniną miłych sonetów i ballad z niewiarygodnym brudem, brutalnością i okrucieństwem i że warunki, uważane wtedy za najzupełniej normalne, doprowadziłyby jako tako wrażliwego człowieka naszych czasów do rozpaczy i zapędziłyby go ostatecznie do domu wariatów.

Atoli na lądzie istnienie tego brudu, brutalności i zwierzęcego okrucieństwa rządzących oraz ich poddanych równoważyło przynajmniej piękno stwarzane przez poetów i artystów, gdy na pokładzie był tylko brud i okrucieństwo, których wrażenia nie pomniejszały żadne okoliczności łagodzące.

Ażeby mnie Czytelnik nie posądzał o jakąś stronniczość, przytoczę kilka przepisów dyscyplinarnych z owych czasów, jakie stosowano na okrętach moich przodków.

Rzecz zrozumiała, że chłosta była zjawiskiem codziennym, chociaż dopiero w końcu osiemnastego wieku stała się właściwie sztuką kunsztownie opanowaną przez oprawców. Mógł jednak marynarz już wtedy otrzymać chłostę, jeżeli się opóźniał w czasie wchodzenia na reje lub schodzenia z nich.

Chłosta w obecności załogi znaczyła akurat tyle, co w dzisiejszej marynarce areszt. Zwykłe zanurzenie, powtarzane trzy-cztery razy, czekało tego marynarza, który rzucił się z nożem na swego kolegę; tych także, którzy nie utrzymywali w porządku swej broni i pozwalali jej pokryć się rdzą, lub tych, którzy po kryjomu zaglądali do baryłek z winem czy wodą, przeznaczonych dla załogi.

Później nieco, kiedy brzydkie przyzwyczajenie Waltera Releigha - palenie tytoniu - rozpowszechniło się wśród wszystkich marynarzy, żeglarzowi, którego złapano na paleniu po zachodzie słońca, groziło również zanurzenie w wodzie. Oczywiście, kary za palenie musiały być bardzo surowe, ponieważ ogień na pokładzie okrętu... był najstraszniejszym wypadkiem, jaki mógł się zdarzyć.

Jeżeli przewinienie było zbyt poważne, żeby można było odpokutować za nie karą zanurzenia, lub też jeżeli winowajca znany był ze swego "uporu", skazywano go wtedy na przeciąganie na linie pod kilem.

Była to operacja dość skomplikowana. Do rąk i nóg skazanego na tę karę człowieka przywiązywano liny. Linę przywiązaną do jego nóg przeciągano pod kilem okrętu i przez blok umieszczony na końcu jednej z rei okrętowych. Następnie wyrzucano skazańca za burtę i wciągano do góry z drugiej strony okrętu. To, co pozostawało z niego po tej operacji (często tak był pokaleczony muszlami i zardzewiałymi gwoździami kadłuba, że umierał z upływu krwi), oddawano lekarzowi okrętowemu, który przemywał rany mieszaniną wody i rumu i pozostawiał nieszczęśliwca własnemu losowi; to znaczy, że człowiek ten mógł w zależności od swych sił żywotnych - wylizać się lub umrzeć.

Jeżeli wskutek jakiejś sprzeczki dochodziło między marynarzami do przelewu krwi, wtedy temu, który rozpoczął walkę, przygważdżano rękę do masztu nożem, którym się posługiwał w bijatyce. Musiał tak stać, dopóki sam sobie nie wyciągnął noża z rany, ponieważ przepisy dyscyplinarne wyraźnie zabraniały jego kamratom okazywania mu pomocy. Jeżeli miał nieszczęście zabić swego przeciwnika, wtedy przywiązywano go do trupa i wraz z nim wyrzucano za burtę. Inną karą śmierci na pokładzie była szubienica. Na rejach, które spełniały jej funkcję, wisiało czasami po dwunastu ludzi naraz. Oczywiście, bunt karano szubienicą, ale i tchórzostwo również. W ten sam sposób karano i oszustwo werbunkowe. W wieku, kiedy liczono grosze tak skrupulatnie, żadna kara nie była dość surowa dla złoczyńcy, który zaciągnął się na listę załogi u kilku kapitanów jednocześnie, podwajając w ten sposób i potrajając wynagrodzenie należne tym wszystkim, którzy wstępowali do marynarki jako ochotnicy.

Kiedy coś podobnego wychodziło na jaw, winowajców wieszano bez badania i w ogóle bez wytaczania im procesów.

Zdaje mi się, że to, co tu opowiedziałem, powinno każdemu człowiekowi, patrzącemu na rzeczy trzeźwo, dać pojęcie o "romantycznym życiu na pokładzie tych dawnych, cudownych żaglowców".

Chciałbym tu wspomnieć jeszcze o jednym osobliwym przepisie, którego jednak nie mogłem znaleźć ani w marynarce angielskiej, ani w holenderskiej.

Francuzi mieli zawsze dużo trudności przy werbunku rekruta dla swej floty. Francja w zasadzie jest krajem samowystarczalnym nie tylko pod względem kulturalnym, ale i ekonomicznym, toteż brak marynarzy dla obsadzenia okrętów Jego Królewskiej Mości należy może przypisywać tej szczęśliwej okoliczności, że prawdziwa konieczność rzadko zmuszała Francuzów do szukania pracy na morzu. Również i surowość panujących we Francji przepisów morskich mogła być powodem tego, że lądowa ludność wolała się trzymać z dala od własnej marynarki.

Czytelnik może sobie wyrobić dość dokładne pojęcie o warunkach panujących na pokładzie francuskiego okrętu wojennego siedemnastego wieku, skoro się bliżej zapozna ze specjalnym edyktem wielkiego kardynała Richelieu, w którym to edykcie grozi on szubienicą każdemu marynarzowi, zbyt pośpiesznie ważącemu się złożyć pisemną skargę na przełożonego oficera z powodu złego traktowania.

O tak, wspaniałe było życie francuskiego, angielskiego lub holenderskiego marynarza sprzed dwustu, trzystu lat!

Jeżeli mu się udało uniknąć przeciągania pod kilem, zanurzania czy szubienicy lub jeżeli, wyruszywszy w daleką podróż, nie umarł na szkorbut, gorączkę tyfoidalną, dyzenterię, malarię czy beri-beri - miał wtedy miłe widoki na dożywocie w domu ubogich własnej gminy...

...Żeglarze, podobnie jak wszyscy ludzie wychowani w dominującej wierze siedemnastego wieku, nie skarżyli się Bogu na swój los. Godzili się z tym specjalnym rodzajem niewolnictwa, do którego się urodzili. Czy można było zapobiec temu, żeby po straceniu lądu z oczu nie umierali jak muchy? Jedli bowiem i pili zawsze to, co im szkodziło. Wszyscy ludzie udający się na morze są zawsze bardzo konserwatywni w swym sposobie życia i myślenia. Wydaje się, że jest to jednym z głównych niebezpieczeństw tego zawodu. Prowadzili oni życie bardzo samotne. Tygodnie i miesiące, a nawet lata takiej samotności wytworzyły w nich skłonność do introspekcji. Jedyną ich pociechą duchową, przynajmniej w dawnych czasach, było codzienne czytywanie Starego i Nowego Testamentu.

Prowadziło to do uświadomienia sobie własnej małoznaczności i napełniało ich uczuciem zupełnej beznadziejności wobec tego, co na morzu dawało się bardziej człowiekowi we znaki niż na lądzie. Tu było źródło cierpliwości, z którą ludzie morza w ciągu wieków jadali potrawy absolutnie nie nadające się do spożycia. Dzięki długiemu i smutnemu doświadczeniu właściciele statków sprzed trzystu lat musieli dobrze wiedzieć, że żywność dawana ich marynarzom była całkowicie nieodpowiednia dla człowieka, nigdy jednakże, zdaje się, nie przyszło im na myśl, że mogą ją zmienić. Załoga zaś okrętów bez szemrania godziła się ze swym losem z prostego przyzwyczajenia do poddawania się temu, co pozornie nie mogło ulec zmianie.

Bo i cóż zresztą mogli zrobić? Od najwcześniejszego dzieciństwa uczono ich, że ludzie na tym świecie podzieleni są na dwie różne grupy, nie mające absolutnie nic wspólnego ze sobą.

Już nauczyciele w szkole nauczyli ich tej dziwnej zasady, jeżeli w ogóle kiedyś widzieli szkołę od wewnątrz, co zresztą było wątpliwe w środowisku ludzi, których w siedemnastym i osiemnastym wieku pchała na morze konieczność.

I dziś życie na pokładzie przeciętnego parowca handlowego zawsze jeszcze dalekie jest od ideału, marynarze znajdują zawsze jeszcze bardzo mało posłuchu czy też uczciwego rozstrzygnięcia ewentualnych nieporozumień pomiędzy nimi a dyrektorami lub właścicielami, na których pracują. Zawsze jeszcze mają ci panowie węża w kieszeni i oni to ostatecznie rozstrzygają, czy marynarz i jego rodzina będą mieli co włożyć w gębę. Nawet w uprzywilejowanym roku 1935, roku opieki nad pracą, musieli jeszcze ci marynarze, którzy mieli wystarczające podstawy do skargi, postępować niezwykle ostrożnie.

Nie są oni już jednak tak zupełnie upośledzeni, jak ich poprzednicy, pod pewnym bowiem względem ich stosunek do świata zmienił się całkowicie. Nie uważają już, że jest to los przeznaczony im od Boga, i bynajmniej nie wierzą w naukę o "nieuniknionym poddaniu się", którą jeszcze dziadowie ich starali się podtrzymywać upadającego ducha, spędzając ostatnie lata swego życia w domach dla ubogich. Poza tym dziś wszędzie, gdzie uda im się dotrzeć, istnieje jakiś sąd, jakaś władza, jakiś urzędnik lub konsul, który musi wysłuchać ich skargi, a oprócz tego istnieje jeszcze wielki trybunał opinii publicznej, do której mogą się odwołać za pomocą prasy.

Wszystko to nie jest jeszcze łatwe. Przeciwnie nawet - jest niezwykle trudne. Pozostaje jednakże przynajmniej jakieś wyjście, jakiś cień ratunku. Jeszcze przed pięćdziesięciu laty nie było wcale ratunku. Jeszcze przed pięćdziesięciu laty marynarz zdany był całkowicie na łaskę swych chlebodawców. Za najmniejsze przewinienie podlegał chłoście. I niezależnie od tego, jakich okrucieństw dopuszczali się właściciele statków czy ich oficerowie, zawsze oni mieli słuszność, gdy marynarzom nigdy jej nie przyznawano.

Pożywienie było zaledwie nikłym dodatkiem codziennego życia, toteż nie możemy się temu dziwić, że w tych warunkach w ciągu całych stuleci (aż do czasów, które jeszcze pamiętamy) rodzaj jadła rzucanego załodze galer handlowych zależał całkowicie od skąpstwa i chciwości właściciela statku oraz kapitana i od tego, ile pieniędzy zdoła wycisnąć magazynier z dostawcy okrętowego.

O skutkach tego niedostatecznego odżywiania marynarzy mówiła ilość chorych, wynosząca częstokroć podczas podróży połowę całej załogi, a także ilość zmarłych, która w czasie trwania podróży z Europy do Indii dochodziła nieraz do trzydziestu procent. Co jest jednak najstraszniejsze to fakt, że tego stanu rzeczy można było całkowicie uniknąć, dzisiejsze bowiem statki, odbywające podróż naokoło świata, przepływają tam i z powrotem przez równik po kilkanaście razy i nie tracą przy tym ani jednego marynarza.

Ależ - powie mi czytelnik - ci właściciele statków osiemnastego wieku nie byli chyba głupcami? Prowadzili swe przedsiębiorstwa po to, żeby zarabiać pieniądze. Musieli przecież dotkliwie odczuć na własnej skórze nadmierne koszty zgoła niedorzecznego i niepotrzebnego marnowania sił ludzkich. Wiedzieli zapewne, że zarobki ich zwiększą się, kiedy liczba pogrzebów na pokładach ich okrętów się zmniejszy.

Niestety, w siedemnastym wieku nie rozumowano tak logicznie. Marnowanie ludzi dla tych przedsiębiorców nie miało najmniejszego znaczenia. Wychowywali się w poglądach społecznych, które uważały marynarza za istotę znajdującą się poza opieką prawa, za istotę nie mogącą liczyć na zbawienie. Marynarze podlegali najzupełniej temu samemu prawu, co żołdacy pruskiego Fryderyka Wielkiego. Z tym dodatkiem, że będąc żerem dla armat mogli również być i żerem dla morza. Kogóż obchodziło życie marynarza? Kawał płótna i kilka kuł armatnich dla obciążenia worka służącego za trumnę nie kosztowało przecież tak wiele. W zamian za każdego marynarza, którego wyrzucano za burtę bez najmniejszej ceremonii, znajdowano dwóch, trzech innych durniów, których siłą sprowadzano na okręty...

...Tak więc przez całe wieki od chwili wynalezienia okrętów marynarze nie przestali umierać śmiercią przedwczesną i nikt się o to nie troszczył. Tylko czasami, zresztą bardzo rzadko, zdarzało się, że jakiś specjalnie ludzki dowódca interesował się losem swych podwładnych i starał się przynajmniej, żeby byli dobrze odżywiani i żeby mieli znośne warunki mieszkaniowe, oraz zapewniał im najelementarniejszą opiekę lekarską podczas choroby. Jednakże na to mogli sobie pozwolić jedynie ci, którzy mieli niczym nie zachwianą, niezależną pozycję społeczną; skoro bowiem tylko któryś z kapitanów otworzył skrzynkę z sucharami okrętowymi, żeby sprawdzić, czy mają one wymaganą wagę i czy gatunek ich odpowiada potrzebie, dostawcy okrętowi wściekali się po prostu i obrzydzali potem takiemu śmiałkowi życie. Natychmiast po wyrzuceniu za burtę całego ładunku solonej wieprzowiny, ponieważ śmierdziała nie do zniesienia i była tak zgniła, że nawet pies nie chciałby jej ruszyć (proszę mi wybaczyć te słowa, ale jest to tylko przytoczenie relacji), rzeźnicy zarzucali lordów admiralicji skargami na niczym nie uzasadnione oszczerstwo, które ich spotyka ze strony podwładnych Ich Lordowskich Mości. Tak samo było, gdy okazało się, że zakupione dla floty kołdry są ze sztucznej wełny najniższego gatunku. To samo było również, kiedy statek należało zaopatrzyć w nowe żagle. Jeżeli czytelnik naprawdę chce mieć pojęcie o rodzaju panujących w ówczesnej marynarce szacherek, niech przeczyta dziennik Mr. Pepysa.

Samuelowi Pepysowi powierzono zaopatrywanie floty angielskiej w prowianty podczas wojny z Holandią w roku 1665. Był on w łaskach u księcia Yorku, który potem wstąpił na tron brytyjski jako Jakub II, a w owym czasie był lordem admirałem. Jak wiadomo, Pepys pisał swój dziennik jedynie dla własnej przyjemności. Nie potrzebował też niczego ukrywać. I zdaje się, że nigdy nie pojmował uczucia wstydu. Warunki w marynarce były takie i prawdopodobnie zawsze takie pozostaną. Czemuż on, Samuel Pepys, miałby próbować je zmieniać?...

...Ale i wtedy istniały jeszcze szkaradniejsze nadużycia, od których marynarze cierpieli w ciągu tylu stuleci, a mianowicie: Chwytanie pijanych, uprowadzanie gwałtem tych, którzy dopiero powrócili z podróży morskiej, systematyczne niedokarmianie załogi na żaglowcach i małych parowcach żeglugi przybrzeżnej; złe traktowanie marynarzy przez oficerów, przeciwko którym nie mogli się bronić; podstępne sztuczki, za pomocą których kapitanowie starali się obedrzeć swych marynarzy z ich gaży, zanim przybyli na ląd.

Jest tylko jeden argument, za pomocą którego przełożeni mogą się usprawiedliwiać czy też wyjaśniać swe postępowanie. Czy mogli w panujących na okrętach warunkach postępować inaczej? Czy mogli dawać swym marynarzom rozumnie dobraną żywność w wieku, kiedy nie wiedziano nic o wartości danej potrawy, o witaminach, kaloriach oraz o menu składającym się z drożdży i węglowodanów? W wieku, kiedy wszystkie prawa dziedziczenia oparte były na fakcie, że rodzic umierał zwykle w wieku czterdziestu pięciu lat i że syn zastępował go w urzędzie?

Ale ta nieświadomość nie była jeszcze takim złem, jak fakt, że nikt nie starał się poważnie czynić w tym zakresie badań.

Kiedy, na przykład, na początku osiemnastego wieku Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, zaniepokojona nieco niezwykle wielką śmiertelnością na pokładach swych statków udających się do Batawii, zwróciła się do wydziału medycznego słynnego uniwersytetu w Lejdzie z prośbą o pomoc i radę - cóż zrobili ówcześni profesorowie? Otóż uczeni profesorowie pod przewodnictwem Hermana Boerhaavego, człowieka, który uczynił uniwersytet w Lejdzie centrum całego cywilizowanego świata, napisali orzeczenie.

Orzeczenia tego nie oparli jednak na osobistych obserwacjach, żaden bowiem z tych znakomitych doktorów nie zadał sobie tyle fatygi, aby odbyć podróż do Indii i zbadać to zagadnienie na miejscu i bezpośrednio. Niestety, orzeczenie było jedynie i wyłącznie zestawieniem tego wszystkiego, co przed paroma tysiącami lat napisali lekarze greccy i rzymscy. Nie było w tym ani śladu ich własnych spostrzeżeń i badań.

Jeżeli mimo to śmiertelność na okrętach pływających po otwartym morzu zmniejszała się, fakt ten należy zawdzięczać usiłowaniom ludzi nieznanych i nie opisywanych przez nikogo, ludzi, którzy jednakże zasłużyli sobie na wspaniały pomnik wdzięczności od potomnych. Mam tu na myśli nieznanych lekarzy okrętowych owych czasów.

Początkowo lekarz okrętowy był jednocześnie okrętowym cyrulikiem. Stopniowo jednak społeczne i intelektualne stanowisko jego podniosło się, aż wreszcie mniej więcej w połowie siedemnastego wieku każdy okręt mający więcej niż pięćset ton wyporności i udający się w dłuższą podróż musiał posiadać na pokładzie przynajmniej jednego lekarza lub pomocnika lekarza. Ludzie ci uczęszczali do szpitala w swym rodzinnym mieście w ciągu jakichś dwóch lat, a po tej praktyce uważano ich za dostatecznie przygotowanych do uprawiania swego fachu na morzach.

Gabinet lekarski był ciemną, śmierdzącą dziurą, położoną głęboko gdzieś na dnie statku pomiędzy beczkami wina i piwa. Tam musieli lekarze podczas bitwy morskiej operować swymi bisturami i piłami, wykonując niezbędne amputacje przy świetle kilku woskowych świec. W czasie pokoju mogli wykonywać swoje czynności na pokładzie. W tym wypadku pacjenta przywiązywano do dwóch desek i tak go spajano rumem, że tracił niemal przytomność. Wtedy lekarz amputował mu nogę zmiażdżoną podczas burzy lub poszarpaną przez kulę armatnią. Na pokładzie również wykonywano zabiegi dentystyczne, polegające jedynie na wyciąganiu zębów. O tym, że zły stan zębów w owych czasach był przyczyną dużej śmiertelności wśród ludzi, nie wiedziano najwidoczniej aż do niedawna. Uzębienie marynarzy przebywających stale na otwartym morzu było nawet gorsze niż uzębienie ludzi pozostających na lądzie, ponieważ wiele chorób podzwrotnikowych, jak szkorbut i malaria, atakowały dziąsła i marynarze nie mogli po prostu żuć krwawiącymi dziąsłami twardych jak brukowe kamienie sucharów okrętowych.

Wiedza medyczna lekarzy okrętowych była bardzo ograniczona, posiadali oni jednak dużą wprawę chirurgiczną i potrafili w przeciągu dwóch minut odciąć nogę lub ramię. Poza tym mieli poczucie odpowiedzialności i na ogół biorąc byli to ludzie bardzo inteligentni, a pod pewnym względem mieli nawet zdecydowaną przewagę nad uczonymi lekarzami lądowymi: znali swych pacjentów oraz ich dolegliwości. Należeli do załogi okrętowej. Ponieważ zajmowali jakby pośrednie stanowisko pomiędzy marynarzami a oficerami, przeto wiedzieli o tym, o czym z rzadka tylko wiedzieli oficerowie, a mianowicie, jak żyli marynarze i dlaczego umierali.

Od lekarzy okrętowych wymagano systematycznego prowadzenia dziennika, w którym notowali wszystkie swe czynności i obserwacje podczas podróży dla dobra kompanii okrętowej, która ich wysyłała. Na podstawie materiału zawartego w nagromadzonych tą drogą dziennikach władze mogły stopniowo dochodzić do pewnych wniosków, które z biegiem czasu miały mieć wielkie znaczenie dla zdrowia marynarzy.

Jednym z najważniejszych spostrzeżeń było stwierdzenie, że brak świeżych jarzyn i świeżego mleka był przyczyną szkorbutu, na który umierała połowa pacjentów pokładowych. Szkorbut jest chorobą, którą wywołuje brak witaminy C w spożywanych pokarmach. Atakuje ona krew, powoduje krwotoki wewnętrzne i wysusza dziąsła. Choroba ta nie tylko powoduje utratę sił, ale i wywołuje ciężkie stany depresji. Pacjent cierpi tak, jakby chorował na grypę, ma gorączkę, bóle mięśniowe i ogarnia go zupełna apatia. Z chwilą zaatakowania dziąseł zaczynają wypadać zęby. Po kilku tygodniach chory umiera na zapalenie płuc, na jakąś chorobę nerek lub też z powodu innych wywołanych szkorbutem komplikacji. Jeżeli mu dać jednak świeże jarzyny, kartofle, cebulę, kapustę, rzepę lub jabłka, winogrona czy gruszki - wraca do zdrowia niemal w ciągu jednej nocy.

Kiedy stało się to faktem wiadomym i niespornym, wybuchł długi szereg walk. Każdy naród osiedlony nad morzem starał się teraz zdobyć kilka wysp na Atlantyku i Pacyfiku, które leżały dogodnie na głównych drogach handlu morskiego.

Tak więc na przykład Wyspa Św. Heleny, niezbyt ceniona dzisiaj, stała się pierwszą stacją zdrowotną Portugalczyków, którzy odkryli ją w roku 1502. Powoli też została zaludniona. Kiedy w roku 1584 dwaj posłowie japońscy udający się do Rzymu zatrzymali się na tej wyspie, można już było przyjąć ich tam wcale nieźle. W sześćdziesiąt lat potem Holenderskie Indyjsko-Wschodnie Towarzystwo Handlowe zajęło tę wyspę, ażeby zaopatrywać na niej własną flotę w niezbędne witaminy C. Ponieważ jedyna Wyspa Św. Heleny wyrasta pionowymi skałami wysoko ponad powierzchnię morza (przecinają ją łańcuchy górskie, mające od 150 do 600 metrów wysokości) i ponieważ do dziś jeszcze jest tam tylko jedno bezpieczne miejsce lądowania, Holendrzy wkrótce potem przenieśli swe ogrody warzywne na Przylądek Dobrej Nadziei, który zajęli w roku 1652. W ślad za tym Wyspę Św. Heleny okupowało Brytyjskie Wschodnioindyjskie Towarzystwo Handlowe. Od tego czasu wyspa pozostaje w rękach Anglików, wyjąwszy krótki okres, kiedy znajdowała się raz jeszcze w posiadaniu Holendrów.

Wyspa Wniebowstąpienia, nowoczesna stacja kablowa pośrodku Atlantyku, uniknęła podobnego losu, ponieważ nie rośnie tam nic więcej poza trawą i krzewiną. Wyspa Mauritius, leżąca na Oceanie Indyjskim na połowie drogi pomiędzy Przylądkiem a Jawą, była drugą stacją hodowli jarzyn, którą Holendrzy zabrali Portugalczykom, ponieważ potrzebowali jej dla podtrzymania zdrowia załóg okrętowych podczas długiej podróży do Indii. Z kolei wyspę Mauritius zajęło Francuskie Wschodnioindyjskie Towarzystwo Handlowe, a wreszcie objęli ją w posiadanie Anglicy.

Że te leżące na połowie drogi stacje odgrywały jedynie rolę pośrednich szpitali i nie miały żadnego znaczenia strategicznego, widać to ze sposobu administrowania Holendrów na Przylądku Dobrej Nadziei w ciągu stu pięćdziesięciu lat bez mała. Nie tylko bowiem nie zachęcali do osiedlania się tam kolonistów, ale nawet zdecydowanie sprzeciwiali się temu.

...Chociaż jednak było pod dostatkiem świeżych jarzyn, mimo to warunki wyżywienia na okręcie pozostały opłakane. Codzienne menu było nie do uwierzenia jednostajne. Suchary i pekeflajsz były główną żywnością przez całe miesiące, a czasami i przez lata. Świeże mięso otrzymywano tylko w porcie. Można było wziąć ze sobą kilka krów i w miarę potrzeby zabijać je; trzeba było jednakże trzymać je na otwartym pokładzie, gdzie łatwo łamały nogi, wskutek czego oczywiście musiano je natychmiast zabijać. Kury w klatkach ustawionych wzdłuż boków okrętu nie sprawiały większych trudności. Ale ponieważ zwykle pokłady tych małych okrętów były niemal do połowy zalane wodą, kury tonęły albo też nabawiały się jakiejś specjalnej kurzej choroby i zdychały. A konsekwencje tego były takie, że marynarze musieli je natychmiast zjadać. Nie brzmi to zbyt apetycznie. Jednakże od ludzi, którzy uważają mewy, albatrosy tudzież inne podobne ptactwo za przysmak (do dziś jeszcze na francuskich statkach rybackich na Wielkich Ławicach nazywają je dziczyzną), trudno wymagać, żeby nazbyt zastanawiali się nad przyczyną śmierci czegoś, co było jadalne, a usmażone w tłuszczu z solonej wieprzowiny smakowało wyśmienicie.

Cóż więcej mieli ponad suchary i mięso? Przede wszystkim ser. Atoli ser, mimo bardzo starannego przygotowania, ulegał pod działaniem podzwrotnikowego upału takim przemianom wewnętrznym, że po zjedzeniu stawał się źródłem długotrwałych i dokuczliwych bólów żołądkowych, które wprawdzie z rzadka tylko pociągały za sobą śmierć, ale czyniły pacjentów niezdolnymi do pełnienia obowiązków służbowych.

Na francuskich okrętach narodowy geniusz kulinarny wyraził się w wynalazku wspaniałej potrawy pod nazwą "potage", którą przyrządza się z pozostałości z poprzedniego dnia, z resztek smalcu, suchych skórek od chleba, kawałków sera oraz innych tym podobnych odpadków. Jednakże na holenderskich, angielskich i skandynawskich okrętach owej "potage" nie było i jedynym pożywieniem, jakie otrzymywała załoga, oprócz codziennej porcji sucharów (oczywiście bez masła) oraz pekeflajszu były suszone jarzyny strączkowe, jak groch i fasola. Dawano je w zupie.

Wszelako wskutek niedoświadczenia kucharzy (tego najgorszego gatunku ludzi wśród żeglarzy) jarzyny te, gotowane zwykle bardzo długo w wodzie, traciły całkowicie swe odżywcze wartości.

Trudno też brać za złe ówczesnym marynarzom pogardę, z jaką odnosili się do potrawy zwanej popularnie "wodą jarzynową". Wszędzie niemal w Europie i w Ameryce dziś jeszcze wodę tę, jako zupełnie nieużyteczną, wylewa się do zlewu.

A jakież było nakrycie stołu?

Tych nie budzących apetytu potraw nie podawano każdemu na oddzielnym talerzu. Talerze pojawiły się znacznie później. Po prostu przynoszono miedziany kocioł z kuchni do kwatery załogi. Wszyscy sięgali swymi nożami i łyżkami, ponieważ widelce były również zbytkiem nie znanym w dziobówce. Ten sposób jadania prowadził znów do wszelkiego rodzaju nieporozumień i zwad, każdy bowiem starał się schwycić największy kawał mięsa. Kłótnie te z kolei pociągały za sobą bardzo surowe kary.

Tak więc życie na okręcie przypominało bardzo pobyt w jakimś surowym więzieniu.

Marynarze na żaglowcach oczywiście nie wiedzieli nigdy, co znaczy określenie "normalne godziny pracy". Owszem, mieli swoje regularne godziny wart w bocianim gnieździe lub na mostku, ale wiatr nie czeka na nikogo i w dziesięć minut po wejściu do łóżka mogli być wezwani znów na pokład do skracania (refowania) przednika wyższego (fokbramsel) lub do wyciągania tylnika najwyższego (krzyżbombramsel).

W dodatku prześladowało ich jeszcze jedno straszne uczucie, a mianowicie to, że byli stale przemoczeni, ponieważ marynarz wstępujący na pokład ma na sobie tylko jedno ubranie. A gdyby nawet mieli po pół tuzina zapasowych kurtek i spodni, jakże suszyliby je bez pieca? Na żadnym bowiem okręcie, chociażby udawał się jak najdalej na północ, nie wolno było mieć żadnego aparatu ogrzewającego oprócz płyty kuchennej. Toteż na wpół zmoczeni marynarze spełniali swe czynności ospale. To beznadziejne uczucie zdrętwienia, pochodzące z niedospania, w połączeniu z chorobą zębów oraz mniej lub więcej dokuczliwymi innymi cierpieniami, które wszystkich ich zwykle prześladowały, jak oparzenia naskórka na słońcu, zadraśnięcia skóry na rękach od stałego kontaktu z mokrymi linami, odmrożone, ropiejące palce u rąk - wszystko to wytwarzało szczególną psychozę okrętową.

Toteż biedacy ci w przygodnych zwadach łatwo dobywali noża, odcinając sobie wzajemnie uszy lub nosy.

Jeżeli wszystko było w porządku, pogoda była dobra, załoga nie chorowała, nie była nie wyspana czy przepracowana, wtedy obiad, rozdawany o drugiej lub trzeciej godzinie po południu, stawał się kulminacyjnym punktem radości dnia. Była to dla załogi jedyna okazja wypoczynku, krótka przerwa w codziennej, zrutynizowanej pracy, przerwa w potwornej monotonii wody i nieba, nieba i wody, pekeflajszu i gotowanej fasoli, gotowanej fasoli i pekeflajszu.

Wielki miedziany kocioł, w którym gotowało się jadło marynarskie i z którego je rozdawano, był początkiem i końcem wszystkich tych niewyszukanych żartów, tak miłych sercom prostych ludzi, nudzących się potwornie.

Ten, kto niepostrzeżenie potrafił wrzucić starą pończochę lub trzewik w gar z zupą, zanim kwatermistrz dał znak do rozpoczęcia obiadu, stawał się ogólnie uznanym bohaterem dnia. Oczywiście, nie był nim w oczach biednego kucharza, który za swe widoczne niedbalstwo otrzymywał dwadzieścia uderzeń rzemieniem. Było to zresztą widowisko, któremu z całą przyjemnością przyglądała się załoga okrętu. Zwykle bowiem marynarze nienawidzili kucharza oskarżając go, że chował do kieszeni pieniądze, przeznaczone na zakup wieprzowiny i fasoli dla nich.

Wszelako człowiek nie żyje przecież samym tylko chlebem i pekeflajszem. Musi dostać coś do picia, żeby rozpuścić te twarde kąski. Toteż zagadnienie zaopatrzenia kilkuset ludzi w dostateczną ilość wody do picia było jeszcze bardziej beznadziejne niż sprawa zaopatrzenia w wystarczającą ilość żywności. Fasola, groch, chleb i mięso, jeżeli już nie były bez zarzutu, jeżeli było je czuć i znajdowało się w nich sporo robactwa, które przed jedzeniem należało wyłowić, to jednak zachowywały pewne wartości odżywcze. Ale nawet człowiek najbardziej spragniony zawaha się, zanim połknie jakieś miniaturowe akwarium.

Woda do picia na okrętach tych dwóch fatalnych stuleci zawierała zawsze wielkie ilości świata zwierzęcego o bardzo różnorodnym, acz wysoce niepociągającym wyglądzie. Zaczynało się to już w tydzień po opuszczeniu portu i najwidoczniej nic nie można było na to poradzić. Ludzie prywatni, przedstawiciele królewskiej i cesarskiej admiralicji obiecywali coraz większe sumy w nagrodę za wynalezienie jakiegoś drewnianego czy metalowego zbiornika, który naprawdę byłby niedostępny dla robactwa. Nie pomagały żadne substancje dodawane do wody celem zachowania jej świeżości; wcześniej czy później z kranu zbiornika, który stał nie opodal dziobówki i zawierał jedynie zapas wody do picia dla wyższych szarż, zaczynał ciec żółtawy lub zielonkawy szlam. Jeżeli była to baryłka otwarta, z której spragnieni członkowie załogi czerpali wodę rogowym kubkiem, to przykry szlam pokazywał się nie tak szybko jak w zamkniętym zbiorniku, skąd woda wyciekała powoli kranem.

Cieśle i bednarze robili wszystko, co mogli. Próbowali wszelkich odmian drzewa, wszystkich gatunków pokostu, nie poprawiało to jednak smaku wody do picia. Zmiana nastąpiła dopiero z chwilą zastąpienia drzewa żelazem. Oczywiście żelazo rdzewiało i woda nabierała brązowego zabarwienia oraz miała posmak rdzy. Wtedy jakiś genialny umysł przypomniał sobie o pewnym doświadczeniu alchemików sprzed kilku wieków.

Alchemicy średniowiecza niewiele przyczynili się do rozwoju nowoczesnej chemii, nauczyli nas jednakże jednej rzeczy, a mianowicie tego, że przez gotowanie i parowanie woda morska zamienia się w wodę słodką. Brzmi to dosyć prosto, stało się wszakże jednym z zagadnień, nad którymi wynalazcy pracowali w ciągu całych stuleci, nie osiągając żadnych praktycznych rezultatów.

Kapitan Cook, jeden z najszczęśliwszych może pionierów na polu stworzenia lepszych warunków życia na pokładzie okrętów, wyruszając w pierwszą wielką podróż na Pacyfik, zabrał ze sobą sporą ilość aparatów chemicznych.

Jego aparaty destylacyjne funkcjonowały dobrze, dzięki czemu otrzymał substancję, którą nazywał "świeżą wodą". Jednakże żaden z jego ludzi nie chciał jej nawet dotknąć. Zgodnie oświadczyli, że uważają ją za nie nadającą się do użytku ludzkiego. A przecież życie całej załogi zależało od zapasu świeżej wody. Była ona czymś tak cennym, że podczas długich podróży zawsze obok zbiornika z wodą stała specjalna warta i kradzież kilku nawet kropli była surowiej karana niż zwędzenie skrzynki z chlebem. Po kilku tygodniach podróży załodze wydawano już tylko określone minimalne porcje.

Na nowoczesnych żaglowcach, płynących z Australii lub zachodniej Kanady do Europy, porcja ta wynosi około dwóch litrów na dzień i musi wystarczyć do picia, gotowania oraz mycia się. W tych warunkach o czystości osobistej, oczywiście, nie może być nawet mowy. Zapewne, może się człowiek myć w wodzie morskiej, ale woda morska w gruncie rzeczy nie myje ciała, nadto zaś po takiej kąpieli skóra jest lepka. Poza tym woda morska wzmaga ból wywołany spaleniem naskórka na słońcu - czyli dolegliwość, która dokucza większości marynarzy od chwili przekroczenia strefy podzwrotnikowej aż do jej opuszczenia.

Niech czytelnik raczy łaskawie pamiętać o tym, że podstawę codziennego menu marynarzy stanowiła solona wieprzowina i solona wołowina; proszę sobie przypomnieć również, ile wody, piwa i w ogóle różnych innych płynów wypija się przy obiedzie składającym się z pieczonej szynki (to, że czytelnik jadł kiedyś pekeflajsz lub soloną wołowinę w ich bardziej prymitywnym stanie jest mało prawdopodobne), a nietrudno będzie wyobrazić sobie przynajmniej część tych tortur, jakie muszą znieść ci ludzie nieraz w ciągu miesięcy. Znoszą owe cierpienia, jak znoszą w ogóle wszystko. Gdy jednak wylądują, piją wtedy każdą wodę, nie oglądając się na to, skąd ona pochodzi. A ponieważ woda we wsiach tubylców była przeważnie zanieczyszczona, przeto pochłanianie nieograniczonych jej ilości wraz z bilionami zawartych w niej mikrobów prowadziło prawie zawsze do nieuniknionego wybuchu dyzenterii i tyfusu.

Istotnie, tyfus zdawał się być chorobą endemiczną na większości okrętów siedemnastego i osiemnastego wieku, nikt wszakże nie postawił diagnozy tej choroby. Całe ekspedycje, jak na przykład nieszczęśliwa wyprawa Anglików przeciwko Holendrom podczas wojen napoleońskich, atakowane były i niszczone przez tyfus wywołany piciem złej wody.

Chociaż mikroskop wynaleziony był dawno, nikt jednak nie odkrył maleńkich mikrobów wywołujących tę straszną zarazę; toteż pozostawało tylko jedno: zamiast wody pić wino, piwo, dzyń lub rum. Piwo w owych czasach nie nadawało się jednak do tego celu, ponieważ zbyt szybko kwaśniało. Alkohol opierał się niszczycielskiej sile podzwrotnikowej fauny i flory znacznie lepiej, nikt jednak nie mógł pić go w nieograniczonych ilościach i jednocześnie wykonywać swe codzienne czynności.

Floty państw południowych oraz Francji mogły zabierać na swe okręty własne wina, gdyż wino w tych krajach było nie o wiele droższe od wody. Jeżeli jednak chodziło o ugaszenie prawdziwego pragnienia, to woda w tym celu jest o wiele skuteczniejsza niż wino. Mimo to próbowano dawać załodze wino zamiast wody i pozwalano pić do woli; atoli próba ta skończyła się przykrym zawodem. Niedokarmieni marynarze nie mogli wytrzymać tej niezrównoważonej diety, składającej się ze ściśle odmierzonej porcji obiadowej raz na dzień i z wina ad libitum...

...Co się tyczy odzieży, noszonej przez marynarzy przed dwustu laty, można byłoby napisać o tym również kilka zgoła niewesołych rozdziałów. Nawet podczas najgorętszego okresu lata podzwrotnikowego marynarze musieli pracować w wełnianych koszulach i spodniach. Jak zdołali staczać regularne bitwy z tubylcami, kiedy w dodatku do pięciu kilogramów wagi własnej odzieży musieli jeszcze wlec ze sobą flintę ważącą tyle, co mały karabin maszynowy z okresu wielkiej wojny światowej - tego już nie mogę zrozumieć i do dziś nie znalazłem rzeczoznawcy, który umiałby mi odpowiedzieć na to pytanie. Zwykle tłumaczą mi: "Musieli to być inni ludzie niż my". Zgódźmy się więc z takim wyjaśnieniem tego zagadnienia.

Straty społeczeństw powstałe z tego bezsensownego marnowania życia wskutek ignorancji, przesądów i konserwatyzmu były po prostu straszne. Pionierzy szesnastego i siedemnastego wieku w olbrzymiej większości umierali przedwcześnie. Gdy się przegląda sprawozdania Holenderskiego Wschodnioindyjskiego Towarzystwa Handlowego z siedemnastego i osiemnastego wieku, widać, że przeciętnie admirałowie i generałowie rozstawali się z tym światem w czterdziestym piątym roku swego życia. Nie ma się czemu dziwić! Pracowali jak niewolnicy i jadali to, co im nie służyło. Pijali również za wiele, a zwłaszcza o niewłaściwej porze dnia.

Ale i to było tylko cząstką całej tej sprawy. Nie mieli siatek ochronnych od moskitów, a okręty w portach podzwrotnikowych oblegane były po prostu przez wszelkiego rodzaju insekty, które wprawdzie popełniały samobójstwo w płomieniu świec, ale przedtem składały swe jaja w ciemnych i wilgotnych miejscach.

I na tym jednak nie kończyły się plagi. Gdzie nie było moskitów, tam je rozmyślnie stwarzano. Holendrzy na przykład zaledwie osiedlili się w swym nowiutkim mieście Batawii, a już poprzecinali tę swoją kolonialną stolicę skomplikowaną siecią kanałów, aby mieć wygodne połączenie pomiędzy właściwym miastem a odległym o kilka kilometrów od niego portem. Otóż kanały te stały się wylęgarnią milionów moskitów. I kiedy nadchodził czas odbywającej się dwa razy do roku podróży do kraju ojczystego, okręty bardzo często nie mogły wyruszyć, ponieważ połowa załogi leżała chora na malarię.

Czy można się więc dziwić temu, że ludzie ci, narażeni stale na tysiące niebezpieczeństw i przykrości, stali się jedną z najbardziej przesądnych grup społecznych? Zdani całkowicie na samych siebie, świadomi najzupełniej swej bezradności wobec burzy i nagłej śmierci lub wściekłości pijanego kapitana, pozbawieni pociechy Kościoła w swoim mieście rodzinnym, gotowi byli zawsze próbować każdego tajemniczego środka, uciekać się do wszelkich czarów, amuletów i takich talizmanów, jak nóżka zajęcza czy królicza, które obiecywały im opiekę wobec złych, otaczających ich ze wszystkich stron wpływów.

Jeżeli się doda do tego te dziwne przesądy, jakie przynieśli ze sobą łatwowierni pielgrzymi na pokłady średniowiecznych okrętów w czasie pochodów krzyżowych (a co raz utkwi w świadomości i wyobraźni ludzi morza, pozostanie już w ciągu stuleci), nikt się wtedy nie będzie dziwił, gdy przeczyta o niezwykłych, do dziś istniejących wierzeniach i uprzedzeniach zarówno dziobówki, jak i pokładu rufówki.

Rzecz zrozumiała, że przesądy te w każdej części naszego globu były inne, nic jednak nie mogło ich nigdy wytępić.

Jeżeli ludzie zajmujący się folklorem dziwią się, dlaczego kalwińska ludność Niderlandów tak uroczyście obchodzi dzień świętego Mikołaja, całkiem zaś obojętnie świętuje Boże Narodzenie uważając je jedynie za dzień urodzin Zbawiciela, muszą sobie uporzytomnić, że święty Mikołaj był patronem i opiekunem wszystkich szczerych żeglarzy w ciągu średniowiecza. Tę samą rolę odgrywali we Francji święty Mikołaj i święty Piotr, który będąc prostym rybakiem znał niewątpliwie potrzeby ludzi pływających po morzu.

Istnieje jeszcze inne państwo wyobraźni, do którego tworzenia z całą gorliwością przyczyniali się starzy żeglarze.

Nie mówię tu o rzeczach znajdujących się pomiędzy niebem a ziemią, które nawet najlepszych z nas wprowadzają w błąd i przerażają. Mam natomiast na myśli potwory, co do których przypuszczano, że zamieszkują pod powierzchnią morza.

Wąż morski żyje dziś równie dobrze, jak i w średniowieczu, nie ma roku, żeby ten śmiały, niezniszczalny potwór głębinowy nie zajął przynajmniej kilku szpalt nawet najpoważniejszych dzienników. Jest to w prostej linii potomek tego olbrzymiego węża starych sag norweskich, który miał opasać cały świat i dlatego nie mógł umrzeć. Miał on w dawnych czasach wielu współzawodników, równie strasznych jak i on (czyż nie mógł połknąć okrętu, jak człowiek połyka krewetkę?), i tych trzeba się było obawiać jeszcze więcej. Wąż morski sam przez się był nieszkodliwy. Jeżeli mu się spojrzało prosto w oczy, nurkował natychmiast na dno morza i nie pokazywał się, póki okręt znajdował się w tej okolicy.

Był jednak oprócz tego kraken! Kraken zjawiał się również w postaci węża, chociaż najdawniejsi jego przodkowie należeli zapewne do rodziny kałamarnic, tych potwornie wyglądających mięczaków o dziesięciu mackach, które śnią się przez dłuższy czas, gdy się je po raz pierwszy zobaczyło.

Jeszcze niebezpieczniejszy był potwór remora, ponieważ nigdy go nie można było zobaczyć. Dzisiaj remora jest niewinnym małym ssakiem, który należy do rodziny echinoidea. Stworzenie to chcąc się przedostać z miejsca na miejsce przyczepia się do ciała rekina i opuszcza go dopiero wtedy, gdy jest głodne.

Atoli remora dawnych żeglarzy była olbrzymim potworem, który przyczepiał się do dna pokładu, wskutek czego mimo najsilniejszego wiatru okręty stały nieruchomo na miejscu, dopóki cała załoga nie wymarła z głodu i pragnienia.

Następnie istniały strachy atmosferyczne, jak ogień św. Elma, ten mały niebieski płomyk, który zjawiał się na czubkach masztów tuż przed burzą i pękał, i trzaskał w sposób złowróżbny, chociaż w gruncie rzeczy był to dobry omen, mówił bowiem o obecności świętego czujnego patrona żeglarzy Morza Śródziemnego.

Dalej były tajemnicze wyspy, które znikały pod powierzchnią morza, gdy okręt się do nich zbliżał. Istniały poza tym syreny, podstępne dziewice o rybim ogonie, będące powodem śmierci tylu nieostrożnych żeglarzy, którzy słuchali ich wabiących śpiewów, widzieli tylko ich piękne, krągłe ramiona i zbyt późno spostrzegali, że miały one ogon ryby z długim strasznym hakiem na końcu.

W późniejszych czasach zjawił się Latający Holender, który straszył w okolicy Przylądka Dobrej Nadziei. Przeklęty za swe straszne grzechy i skazany na błąkanie się po otwartych morzach przez wieczność, grał w kości z diabłem o swą duszę i sprowadzał nieszczęścia na wszystkich, kogo tylko spotkał na swej drodze.

Dziś nie obawiamy się już tego. Dla nas te dziwy wyglądają dziecinnie. Wchodzimy na pokład, dzwonimy na stewarda i każemy mu przynieść kawę o dziewiątej rano. Jeżeli przypłyniemy o godzinę za późno na drugą stronę oceanu, przysięgamy sobie, że nigdy nie będziemy podróżowali tą linią okrętową. Skoro zaś chodzi o widzenie czegoś po nocy, to widzimy jedynie rzeczy znajdujące się w jadalni lub w palarni, a przeważnie nie są to rzeczy nadprzyrodzone.

Ale niech czytelnicy spędzą kiedyś kilka nocy na otwartej łodzi na pełnym morzu pod gwiaździstym niebem. Proszę spróbować wtedy przekonać pasażerów łodzi, że pod powierzchnią tych strasznych czarnych fal nie ma czegoś, czego nie widział jeszcze nigdy żaden człowiek. 

Proszę, niech czytelnik spróbuje!