Rzeczpospolita - 08-01-2011
Maja Narbutt
Fałszerze śpią spokojnie
Eksperci oceniający dzieła sztuki są często albo ignorantami albo wystawiają taką opinię, jakiej życzy sobie zamawiający
- Oczywiście, że obraz Wyczółkowskiego znajdujący się w naszych
zbiorach jest autentykiem. Potwierdza to ekspertyza wystawiona przez znanego
profesora. Musimy w nią wierzyć. Nie dostaliśmy dowodu, że jest inaczej -
mówi "Rz" Wojciech Bonisławski, dyrektor Muzeum Narodowego w Gdańsku. Planuje
wystawę "Historia jednego obrazu", której centralnym elementem będzie dzieło
sygnowane przez Leona Wyczółkowskiego.
A jednak zakupiony przez muzeum obraz "Rybak z siecią" jest falsyfikatem. W
jego autentyczność od początku nie wierzyło wielu marszandów, którzy
odrzucali oferowany im obraz, zanim trzy lata temu zakupiło je muzeum. Gdy
znalazło się pod ostrzałem krytyki, zwróciło się do policji. Badający
sprawę prokurator jednak ją umorzył, nie czekając, aż dotrą wyniki
kolejnej ekspertyzy technologicznej. Jak dowiaduje się "Rz", policyjny
ekspert stwierdził, że obrazu nie mógł namalować Wyczółkowski.
Jak wiele falsyfikatów znajduje się w polskich muzeach? Ile z pozoru cennych obrazów wartych jest niewiele więcej niż ich rama? A jeśli takie historie zdarzają się w państwowych zbiorach, to jak bardzo zagrożeni są prywatni kolekcjonerzy?
- W rezydencjach i willach Konstancina ludzie kłuli szpilką obrazy, by sprawdzić, czy farba jest świeża. Oglądali przez lupę antyczne srebra. Byli przerażeni, bo odkryłem, że kupiony przeze mnie "Portret siedzącego chłopca", rzekomo autorstwa Mojżesza Kislinga, jest falsyfikatem. A oni robili zakupy również u tej samej osoby - opowiada biznesmen Mariusz Jańczuk, który procesował się z domem aukcyjnym PolSwiss Art.
Panika wśród kolekcjonerów wybuchła również wtedy, gdy ówczesny prezes Exbudu Witold Zaraska uznał, że autorstwo kilku zakupionych przez niego obrazów jest wątpliwe.
- Jeśli w firmowym salonie samochodowym kupi się mercedesa, to ma się pewność, że jest to mercedes. Ale gdy w renomowanym domu aukcyjnym zakupi się obraz, nie ma się żadnej gwarancji, że to oryginał - mówi Witold Zaraska.
Jego kłopoty nauczyły go ostrożności: - Wybierając się na zakupy dzieł sztuki, trzeba trzymać za rękę swojego eksperta, któremu się ufa. Takiego, który nie tylko zna się na rzeczy, ale bierze odpowiedzialność za swoje decyzje. Ja wiem, że wybrałbym się tylko z jedną osobą.
Problem polega na tym, że tylko jeden ekspert w Polsce - Adam Konopacki, rzeczywiście bierze za swe decyzje odpowiedzialność i jest od konsekwencji swych błędów ubezpieczony.
Od dawna osoby, którym zależy na uporządkowaniu chaotycznego rynku sztuki, postulują, by wprowadzić pewne zasady dotyczące wykonywania zawodu eksperta.
- Wydawanie ekspertyz to popłatne i beztroskie zajęcie. Eksperci robią to często "na oko", nierzadko nie wyjmując nawet dzieła zza szkła. Przekraczają swoje kompetencje, wypowiadając się o malarzach, o których wiedzą bardzo niewiele - mówi jeden z moich rozmówców. - No i wystawiają często ekspertyzy "życzeniowe", takie jakich spodziewa się dom aukcyjny.
W środowisku związanym z handlem dziełami sztuki mówi się, że fałszywy jest nawet co piąty obraz. Wiadomości o falsyfikatach znanych obrazów rozchodzą się pocztą pantoflową - sugeruje się, że obraz jest "trefny". Ostatni o fałszerstwie dowiaduje się kolekcjoner, zazwyczaj gdy obraz już kupił.
- Z czego wynika ta sytuacja? Jest wielki popyt na dobre rzeczy, cenne obrazy i antyczne meble, srebra. W Polsce nigdy nie było rozwiniętego bogatego mieszczaństwa, nie było więc tych rzeczy zbyt dużo. Resztę załatwiły powstania - mówi Janusz Miliszkiewicz, który o dziełach sztuki pisze od 20 lat.
- A kiedy popyt jest znacznie większy od podaży, zdarzają się dziwne rzeczy.
Patrząc z boku, można odnieść wrażenie, że marszandom niespecjalnie zależy na wyłapywaniu falsyfikatów.
Kiedy działający przy Ministerstwie Kultury Ośrodek Ochrony Zbiorów Publicznych zapowiedział zorganizowanie wielkiej międzynarodowej konferencji dotyczącej fałszerstw sztuki w Polsce, spodziewano się tłoczących się w kolejce właścicieli domów aukcyjnych i galerii. Ale z powodu braku chętnej publiczności konferencję odwołano.
Pomysłowość fałszerza
Fałszerze wynajęli mieszkanie w małym niemieckim miasteczku. Znaleźli osoby, które znakomicie odegrały swoją rolę. Kupujący uwierzył, że znalazł obraz poszukiwanego przez kolekcjonerów Alfreda Wierusza-Kowalskiego, który większość życia spędził w Niemczech. Obraz miał się znajdować od pokoleń w nobliwej mieszczańskiej rodzinie, mieszkającej spokojnie w starej kamienicy. Oczywiście natychmiast po transakcji mieszkanie zlikwidowano.
Tę historię opowiada inspektor Mirosław Karpowicz z Komendy Głównej Policji, by uświadomić, jak perfekcyjnie i z dużym nakładem starań przygotowuje się fałszerstwa.
Jeśli gra toczy się o dużą stawkę, fałszerze, nie szczędząc kosztów, stworzą nawet wiarygodną legendę obrazu.
Ale fałszuje się nie tylko obrazy osiągające na rynku wysokie ceny. Jeśli kolekcjoner myśli, że może spać spokojnie, bo kupuje obrazy mniej znanych malarzy, bardzo się myli.
To stosunkowo nowe zjawisko - zaczęto fałszować dzieła malarzy drugorzędnych, a nawet trzeciorzędnych. Fałszuje się nie tylko dawne malarstwo czy dzieła współczesnych malarzy, ale też zapomniane płótna z lat 50. i 60.
- Podrabia się je tym chętniej, że często nie zachowała się dokumentacja twórczości tych malarzy. Oglądałam płótno z lat 60., które miało z tyłu nalepki powystawowe. Inne detale też mogły świadczyć, że jest autentyczne. Na szczęście w starej "Trybunie Ludu" znalazłam zdjęcie tego obrazu zrobione na wystawie i okazało się, że w paru szczegółach różni się od tego przyniesionego do Desy - opowiada historyk sztuki Irena Bal, która jest również ekspertem sądowym.
Fałszerze są nie tylko coraz bardziej pomysłowi, ale także pewni bezkarności.
- Bezczelność handlarzy dzieł sztuki na warszawskim Kole jest zdumiewająca. Są pewni bezkarności. Kiedy idę po targowisku, zatrzymują mnie i pokazując na obraz, pytają: Pani Aniu, co to może być? I nie chodzi im bynajmniej o to, kto go namalował. Chcieliby wiedzieć, jak można podpisać obraz, by było to wiarygodne - mówi historyk sztuki Anna Suwała.
Jak podkreśla, powszechnym błędem ekspertów jest lekceważenie obrotu dziełami sztuki, jaki odbywa się na jarmarkach antyków. Wydaje im się, że nie zetkną się z tymi obrazami w swej praktyce, że istnieje obieg "wysoki" i "niski ". W rzeczywistości nie można nie doceniać pokątnych handlarzy, którzy podchodzą do swego zajęcia całkiem fachowo - nie tylko powszechnie stosują latarki ze światłem ultrafioletowym do badania obrazu, ale orientują się doskonale, na jakich malarzy jest popyt.
W każdy poniedziałek do domów aukcyjnych trafiają obrazy, które w czasie weekendu oferowano na jarmarku.
Niektóre zostają odrzucone, inne jednak nie. Część z obrazów zaakceptowanych przez ekspertów dwa dni wcześniej miało całkiem inną sygnaturę.
"Stasys" na stos
Rozpacz. Tylko to już czuję. Myślę o napisaniu otwartego listu do ministra kultury albo nawet premiera. Artysta nie ma żadnej możliwości obrony przed fałszowaniem jego obrazów - mówi znany malarz Stasys Eidrigevičius.
Razem z policją wkraczał już do warszawskich galerii. Zgłaszał sprzedaż falsyfikatów na Allegro, tropił je na targowisku staroci. Jeśli nawet wszczynano postępowanie, to szybko zostawało umorzone.
Marszandzi zawsze twierdzą, że sprzedawali obraz w dobrej wierze i falsyfikat zazwyczaj oddaje się właścicielowi.
To niekonsekwencja, która drażni wielu - bez wahania i zgodnie z prawem niszczy się podróbki markowych towarów, ale sfałszowany obraz jest nietykalny. I nie chodzi o mające swoją wartość stworzone dawno temu falsyfikaty dzieł starych mistrzów, ale o pachnące nowością ordynarne fałszerstwa obrazów współczesnych.
- Marzę o tym, by w centrum Warszawy, powiedzmy na placu Bankowym, zapłonął wielki stos. Wrzucano by do niego falsyfikaty na oczach tłumu. To powinno być widowisko ku przestrodze - mówi Stasys. - Szczerze mówiąc, chciałbym także, by publicznie karano fałszerzy. Jakaś odpowiednia, średniowieczna kara. Może obcięcie ręki lub choćby palca?
Czarny humor artysty jest zrozumiały, jeśli weźmie się pod uwagę jego ostatnie perypetie ze ściganiem fałszywych "Stasysów".
"Te obrazy przynosi sam Stasys" - usłyszał na warszawskim jarmarku na Kole, gdy zapytał handlarza, skąd ma pastele z sygnaturą "Stasys". Rozmowy z szefami jarmarku przyniosły tylko jeden skutek - kiedy artysta poskarżył się, że sprzedaje się jego podrabiane prace, zniknęły z Koła, zanim przyjechała wezwana przez niego policja.
- Klasyczny przypadek: widzę na Allegro falsyfikat pracy mojego ojca. Kontaktuję się ze sprzedającym, uprzedzam, że to podróbka. Zawiadamiam Allegro, by zdjęli aukcję. Nie robią tego. Obraz zostaje sprzedany. Po paru dniach następny - opowiada Ignacy Eidrigevičius, syn artysty.
Złożył zawiadomienie na policji. I znów wszystko ułożyło się zgodnie z klasycznym schematem: z oporami policja zawiadomienie przyjęła i wkrótce potem krakowska prokuratura - bo w tym mieście mieszkał sprzedawca - postępowanie umorzyła. W decyzji nie podano przyczyn - trudno było napisać, że "z powodu niewykrycia sprawcy".
Przestępstwo i sprawca zostali podani na tacy - idealna sytuacja dla organów ścigania, zawsze zainteresowanych statystykami wykrywalności. Ale w wypadkach fałszerstw zachowują się one często tak, jakby nie rozumiały istoty przestępstwa.
- Trudno się dziwić mojemu ojcu, że jest coraz bardziej zdeterminowany i myśli o zniszczeniu fałszywego "Stasysa", jeśli zobaczy znów gdzieś taki obraz - mówi syn artysty. - Wywołałoby to skandal, który mógłby być pożyteczny. Ciekawe, co stałoby się potem?
Jak twierdzi jedna ze znanych kancelarii adwokackich, z którą skontaktowała się "Rz", artyście prawdopodobnie postawiono by początkowo zarzut niszczenia cudzej własności. Sprawa byłaby precedensowa i wskazałaby potrzebę prawnego rozwiązania problemu falsyfikatów.
Niepokój konesera
Ten fatalny moment przeżyło wielu kolekcjonerów. Zakupiony obraz wisi od jakiegoś czasu na ścianie, oglądany i podziwiany. Ale w jego kontemplację zaczyna się wkradać niepokojące odczucie, że coś z tym obrazem nie jest w porządku. "Przestał mi się podobać" - to używane przez kolekcjonerów określenie kryje w sobie sugestię, że zaczęli wątpić w jego oryginalność.
Witold Zaraska, były prezes Exbudu, pamięta, jak przestał mu się podobać "Pejzaż z oddziałem powstańczym" Władysława Maleckiego.
- Zaprosiłem na kawę Adama Konopackiego. Ma zupełnie nieprawdopodobną intuicję. To taki Kaszpirowski w świecie sztuki, odbiera obrazy szóstym zmysłem - mówi Zaraska. - Konopacki chodził po moim domu i patrzył na obrazy. A niektóre omijał szerokim łukiem...
Witold Zaraska poprosił o zbadanie autentyczności swojej kolekcji. Autorstwo kilku obrazów okazało się wątpliwe.
Kolekcjoner skontaktował się z domami aukcyjnymi, w których je zakupił. Zareagowały dość szybko - mniej lub bardziej chętnie przyjęły zakwestionowane obrazy i zwróciły pieniądze. Jeden z nich nawet wysłał Zarasce kwiaty. Ale był wyjątek - właścicielka Agra-Art nie zamierzała uznać roszczeń klienta.
- Mój przypadek to klasyka. Postanowiłem walczyć na drodze sądowej. Chodziło nie tylko o 150 tysięcy, jakie zapłaciłem za obraz, ale też o zasadę, że wątpliwości trzeba rozstrzygać na korzyść klienta - podkreśla Witold Zaraska.
Walka sądowa trwała siedem lat, sprawa przeszła przez wszelkie instancje. Ostatecznie Zaraska wygrał - co pokazuje, że można wygrać z domem aukcyjnym, ale nie jest to łatwe.
Zapewne ta trudność w odzyskaniu pieniędzy to jeden z powodów, dla których kolekcjonerzy często nie mówią głośno o swych wątpliwościach dotyczących autentyczności obrazów, które zakupili. Uznają, że łatwiej jest milczeć i starać się sprzedać "trefny" obraz, niż wikłać się w wieloletnią walkę.
- Ile falsyfikatów wisi w rezydencjach biznesmenów lub gabinetach prezesów banków? To ciekawe zagadnienie. Rynek dzieł sztuki zaczął rozkwitać w początkach transformacji ustrojowej - mówi Zaraska. - Niektórzy uznali, że kupno dzieł sztuki to forma pomnażania kapitału.
To właśnie w pionierskich latach 90. Art B i różne instytucje finansowe windowały ceny obrazów do niebotycznej wysokości. Wierzono, że nie można na tym stracić. Biznesmeni tacy jak Zaraska, którzy tworzyli kolekcje dla własnej przyjemności, a poza tym interesowali się sztuką, byli raczej wyjątkiem.
- Zazwyczaj odbywało się to tak: z domu aukcyjnego telefonowano do klienta: panie prezesie, mam dla pana coś wyjątkowego. Odłożyłem to dla pana, ale trzeba się pośpieszyć. To wyjątkowa okazja - opowiada jeden z moich rozmówców. - Tacy prezesi byli łatwym łupem. Nie ma wątpliwości, że w sposób przemyślany zastawiano pułapki na kogoś, kto może był rekinem biznesu, ale wypłynął na nieznane sobie wody.
Dziecko we mgle
Biznesmen Mariusz Jańczuk mówi, że wkraczając na rynek dzieł sztuki, popełnił dwa zasadnicze błędy. Nie może sobie wybaczyć, że nie brał rachunków za zakupione prace. Ale ten duży błąd wypływał z błędu jeszcze większego: obdarzył kogoś zaufaniem.
- Byłem bezradny wobec tej kobiety, jej siły perswazji. "Dziecko we mgle" to najłagodniejsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy. Bo można powiedzieć o mnie jeszcze frajer czy jeleń - mówi Jańczuk.
Znajomość Jańczuka z Iwoną Büchner, właścicielką domu aukcyjnego PolSwiss Art, była bliska. - Byłem w jej domu domownikiem, jadałem obiady, kolacje i tak dalej - wspomina Jańczuk. To ona zasugerowała, że skoro na giełdzie idzie mu nieźle, to zyski można ulokować w dzieła sztuki i w ten sposób kapitał jeszcze pomnożyć. Jak twierdzi, mówiła mu np. "musisz mieć tego Kislinga", a on, nie wnikając w szczegóły transakcji, akceptował ją.
Często w ogóle nie oglądał obrazów, jedno z cennych dzieł zdobiło na przykład biuro Piotra Büchnera.
Problem zaczął się w chwili, gdy okazało się, że obrazy nie są wcale tak fantastyczną inwestycją, jak wynikało chociażby z wywiadów publikowanych w luksusowych pismach. "Portret siedzącego chłopca" Mojżesza Kislinga, zakupiony przez Jańczuka za 150 tysięcy, został umieszczony w katalogu PolSwiss Art w 2002 roku. Nie wzbudził żadnego zainteresowania, a Jańczuk wkrótce upewnił się, że jest to falsyfikat. Zawiadomił policję, a także opowiadał o całej historii na warszawskich salonach. Środowisko antykwariuszy próbowało podobno dyskretnej mediacji - raczej nie z altruizmu, ale dlatego, że cała sprawa płoszyła bywalców domów aukcyjnych.
W prawnej rozgrywce Jańczuk nie miał szans - nie mógł udowodnić, że zakupu dokonał od właścicielki PolSwiss Art, bo Iwona Büchner stwierdziła, że nie od niej kupił Kislinga.
Patrząc dziś z dystansu na tę historię, Mariusz Jańczuk mówi, że dał się zwieść pozorom - wydawało mu się, że w świecie high life'u, wśród ludzi opisywanych w luksusowych magazynach i mających związki z ówczesnymi elitami politycznymi, pewne rzeczy się nie zdarzają. Swój przypadek uważa też za dowód na tezę, że marszandzi nie powinni mieszać spraw prywatnych z zawodowymi, a zdarza się to często.
"Zjawa" prowokuje
Czy sławny dom aukcyjny handluje fałszywymi dziełami sztuki? Dziennikarska prowokacja dowodzi, że tak" - tak zaczyna się artykuł, opublikowany pięć lat temu w "Rz". Opisuje prowokację, która zbulwersowała nie tylko środowisko koneserów sztuki. Dziennikarze "Rz " i TVN postanowili udowodnić niekompetencję ekspertów oceniających obrazy.
Pomysł był prosty - powstanie falsyfikat, namaluje go jakiś malarz, imitując styl uznanego współczesnego artysty. Podrabianym twórcą został Franciszek Starowieyski, fałszerzem krakowski malarz Bogdan Achimescu. Proces twórczy czy raczej odtwórczy został uwieczniony na taśmie - prowokacja przypominała eksperyment kliniczny przebiegający w kontrolowanych warunkach.
- Pamiętam gombrowiczowski grymas, który pojawił się na arystokratycznej fizjonomii Starowieyskiego, kiedy pokazaliśmy mu rysunek, który miał uchodzić za jego dzieło - wspomina Wojciech Cieśla, jeden ze współautorów artykułu. - Był przekonany, że nam się nie uda, że żaden ekspert nie da się nabrać. I mówił o tym dość dosadnym językiem.
A jednak się udało. Łukasz Kossowski, ekspert domu aukcyjnego PolSwiss Art, napisał ekspertyzę podkreślającą walory rzekomej pracy Starowieyskiego. Dziennikarze pracę wylicytowali, wykupili, a potem zaczęli podważać autentyczność obrazu.
Ale dopiero gdy ekspert został wtajemniczony w mechanizm prowokacji, przyznał, że się pomylił: - Jeden zero dla was - rzucił dziennikarzom, co uwiecznili ukrytą kamerą. Całą historię dotyczącą rysunku, który w katalogu PolSwiss Artu otrzymał tytuł "Zjawa", obejrzało ponad 3 miliony widzów TVN.
Wrażenie było piorunujące. Co innego podejrzewać, że w domach aukcyjnych sprzedaje się "falsy", a co innego przekonać się na własne oczy. Szokowało to wszystkich - tygodnik "Wprost" przyznał ekspertowi PolSwiss Art tytuł "Chały roku".
Czy można było inaczej udowodnić, że dom aukcyjny wystawia do sprzedaży falsyfikaty? Moi rozmówcy nie mają wątpliwości, że byłoby to bardzo trudne. Przypadki mniej ewidentne bywają przedmiotem wlokących się długo sporów, czego dowodzi chociażby sprawa sądowa, którą wytoczył Witold Zaraska.
"Zjawa" była pod względem testowania kompetencji idealna - była kompilacją motywów zaczerpniętych z dzieł Starowieyskiego, nieźle wykonanych, co mogło zmylić dyletanta. Jak uważał jednak sam Starowieyski, każdy ekspert powinien zauważyć różnice w kresce, na falsyfikacie była prowadzona "z nadgarstka", gdy tymczasem on malował dynamicznie, ruchem ręki wspomaganym tułowiem. Do myślenia powinien dać też fakt, że w "Zjawie" są błędy anatomiczne, a Starowieyski anatomem był perfekcyjnym. "Haków" w "Zjawie" było jeszcze kilka, częściowo świadomych - bo falsyfikator Achimescu, jak sam mówił, zamierzał stworzyć dzieło na granicy kiczu, a niekiedy niezamierzonych.
Sprawa "Zjawy" ma jednak nieoczekiwany epilog. Ekspert PolSwiss Artu Łukasz Kossowski poczuł się urażony ostrą oceną swych kompetencji i wytoczył proces o ochronę dóbr osobistych Januszowi Miliszkiewiczowi, który na łamach miesięcznika "Art & Biznes" wykpił jego wpadkę.
Telefon do malarza
Nie ma pani pojęcia, o czym mówi - słyszę od Łukasza Kossowskiego, gdy usiłuję dociec istoty sporu. W czasie krótkiej rozmowy telefonicznej słyszę to jeszcze parę razy.
Ekspert zdążył ochłonąć z zaskoczenia i twierdzi, że sprawa fałszerstwa nie jest oczywista - po pierwsze, fałszerstwo odbywa się bez zgody malarza, a w tym wypadku Starowieyski zgodę wyraził. Po drugie, podpis pod dziełem miałby być, jak sądzi Kossowski, złożony przez Starowieyskiego.
Czy dzieło wykonane przez przypadkowo wybranego malarza, wcale nie ucznia Starowieyskiego, można uznać za oryginał? Wydaje się to dość absurdalne, zwłaszcza że Starowieyski stanowczo twierdził, że "Zjawę" zobaczył już w gotowym kształcie.
I dlaczego ekspert nie zatelefonował do żyjącego wówczas Starowieyskiego, by zapytać, czy obraz jest jego dziełem? To pytanie wydaje się dość istotne, choć od Łukasza Kossowskiego słyszę, że "mówię bzdury".
Domy aukcyjne dość opornie uczą się na błędach. Wielu wpadek można by uniknąć, gdyby kontaktowano się z artystą.
Niestety, nie jest to powszechną praktyką.
- W Agra Art kupiłam dwa rysunki Stasysa. Jakiś czas później na innej aukcji usłyszałam, jak ludzie rozmawiają między sobą, że Stasys jest często podrabiany. Przestraszyłam się. Rzeczywiście okazało się, że to falsyfikaty. Parę lat później w tym samym domu aukcyjnym wylicytowałam obraz Tarasina. Zaczęłam panikować, gdy miałam go wykupić i okazało się, że mogą mi przedstawić jedynie rutynową ekspertyzę - opowiada Ewa K., kolekcjonerka z Warszawy.
W domu aukcyjnym ze zdziwieniem spytano ją, "co w takim razie mogą zrobić?". Ewa K. zażądała, by obraz pokazano artyście. Uspokoiła się dopiero, gdy dostała kserokopię obrazu z własnoręcznym potwierdzeniem artysty, że to jego dzieło.
- Nie rozumiem, dlaczego to klient musi się domagać, by marszand skontaktował się z malarzem. W domu aukcyjnym słyszałam zresztą uwagi: "Proszę pani, malarz sam nie wie, co namalował" - mówi Ewa K. - Trudno uwierzyć, że należy przyjąć, iż artyści, którzy są w sile wieku, mają sklerozę.