Franciszek Fiszer

 

 

 

 

Jerzy Zaruba

FISZER I JEGO ANEGDOTY

 

Początki legendy o Fiszerze sięgają jakiejś mitycznej Warszawy Gucia Potockiego, epoki złotej młodzieży, której wprost z "Sielanki" zdarzało się jechać na dalszy ciąg zabawy do Wiednia, załadowawszy warszawską dorożkę na platformę pociągu wiedeńskiego.

Ja oczywiście znałem Fiszera z epoki późniejszej. Któż z bywalców dawnej "Udziałowej", Jackowskiego, Lijewskiego i Gablera nie pamięta tej malowniczej, olbrzymiej postaci, tego grzmiącego głosu? Kimże był ten tęgi Zeus z fantastycznie ubarwioną brodą i nieodmiennym płomiennym goździkiem w klapie podniszczonego surduta? Niełatwo dać na to odpowiedź. Wiadomo było, że nic nie robił. Nie napisał żadnej książki ani felietonu, chwalił się nawet tym, że ręka jego "nie pohańbiła się" żadną pracą. Była w tym naturalnie swoista kokieteria, bo czyż umysł jego nie pracował stale? Czyż wszystkie jego słynne improwizacje i pełne humoru wypowiedzi nie były owocem wysiłku myśli i czyż nie trudniej czasem wymyślić żart niż skomponować najpoważniejszy felieton?

Fiszer był mistrzem w kpinach, a skala jego humoru sięgała od rzeczy najbłahszych do szczytów zawikłanych dociekań. Gdyby ktoś chciał dokładnie sklasyfikować humor Fiszerowski, musiałby napisać osobną książkę. Każde spotkanie czy rozmowa z Fiszerem stawały się przygodą, wycieczką w nieznane. Nikt nie potrafiłby powiedzieć, jaką pointą, jakim kawałem zakończy on swoje wywody. Humor jego miał strukturę dwupoziomową i jakkolwiek niski mógł być nieraz jeden z tych poziomów, drugi był zawsze bardzo wysoki.

W swym studium o naturze śmiechu J. C. Gregory mówi, że śmiech jest zawsze rodzajem spadku, największą zaś ma wartość, gdy spada z wysoka. Śmiech Fiszera był właśnie śmiechem tego rodzaju. Był on mistrzem improwizacji słownej, autorem niezrównanych historyjek i powiedzonek, których zresztą sam nie potrafiłby powtórzyć. Po prostu ich nie pamiętał, nudziły go.

Cóż z tego, że z jego słynnej metafizyki nikt prawie niczego nie rozumiał, że jego system filozoficzny był zagadką dla kutych na cztery nogi, wyszczekanych filozofów kawiarnianych. Sam Fiszer zresztą podkpiwał sobie z niego. Posiadał natomiast niewątpliwie cudowną zdolność nadawania nowego sensu i znaczenia słowom, dar ukazywania niespodziewanych punktów widzenia, które dzięki magii jego słów stawały się nagle poezją, czymś zgoła nowym, nabierającym jakiegoś głębszego znaczenia. Działała tu nie tylko jego nieprzeciętna inteligencja, oczytanie, entuzjazm dla sztuki, najprzedniejszy humor, ale i samo ich podanie, głos, gesty, postawa. Tym się też niewątpliwie tłumaczy, że trzy pokolenia artystów i poetów szukały jego towarzystwa, znajdując w obcowaniu z nim odświeżającą, ożywczą i pobudzającą atmosferę, w której nuda, banał i bezpłodny sceptycyzm przemijały, a dojrzewały i krystalizowały się myśli twórcze. I dlatego pewnie ze wszystkich tak licznych w owych czasach apostołów kawiarnianych był on niewątpliwie postacią najbardziej wartościową.

"Humor Fiszera był improwizacją", jak pisał Boy. Rodził się doraźnie z podniet rozmowy, towarzystwa, z uciechy wdzięcznych słuchaczy, z błogostanów biesiadnego stołu. Był twórcą w zakresie słowa - miał radość słowa, które w jego ustach rosło, potworniało, wyolbrzymiało się gargantuicznie w swojej niezrównanej obfitości, w melodii potężnego głosu, to znów zagęszczało się w celne i nieoczekiwane formuły.

Nawet łgarstwo - na miarę pana Zagłoby - stawało się czystą poezją. Doraźnie powstały kawał stawał się legendą, stawał się własnością Warszawy.

Przyjaciel artystów, ze wszystkimi niemal był na ty. Było coś wzruszającego - jak zanotował któryś z pamiętnikarzy - w bruderszaftach tego starca, zawieranych z ludźmi o pół wieku od niego młodszymi. Swą formą obcowania znosił nie tylko różnice wieku, ale i różnice towarzyskie. To "tykanie" płynęło z głębokiej potrzeby młodości i przyjaźni. Każdy człowiek, choćby smarkacz, który w opinii Fiszera nie był idiotą, stawał się kolegą.

Ta najjaskrawsza postać cyganerii warszawskiej przełomu dwóch wieków prosi się o osobną biografię. Zanim to nastąpi, pozwolę sobie przypomnieć parę typowych jego historyjek i kawałów, które umożliwią, choćby w nieznacznym stopniu, wyprowadzenie z mroków zapomnienia tej charakterystycznej dla epoki, wspaniałej i malowniczej osobowości.

Fiszer namiętnie lubił dyskutować, obojętne na jaki temat; używał przy tym niezwykłych argumentów. Słynna była na przykład jego dysputa o Prouście z Wieniawą, który dowodził, że modny ów autor francuski to geniusz, subtelny artysta, mistrz "boskich detali", Franc natomiast dowodził, że był to tępy matoł, grafoman i w ogóle kretyn. Entuzjasta Prousta pieniąc się cytował fragmenty, sypał coraz to nowymi argumentami, przytaczał recenzje najznakomitszych krytyków etc. Wreszcie znudzony przedłużającą się w nieskończoność dyskusją Fiszer najspokojniej oświadczył:

- Widzisz, kochany, ja mam tę przewagę nad tobą, że ty czytałeś Prousta, a ja nie.

Nie mniej charakterystyczny był spór akademicki o istnienie Boga osobowego. Kiedy uzbrojony w doświadczenie i świetny w dialektyce przeciwnik nie dawał się przekonać, Fiszer po dwudziestominutowej dyskusji oświadcza, że za chwilę da argument miażdżący i najbardziej przekonywający, argument nie do odparcia, że Bóg osobowy nie istnieje. Kiedy wszyscy zamarli z ciekawości, zagrzmiał swym basem:

- No więc daję wam na to słowo honoru!

Niebezpieczne były również próby przekonania Fiszera, że się na czymś nie zna. Kiedyś podczas kolacji posadzono go obok słynnego profesora-ichtiologa (Fiszer nie lubił naukowców). Profesor po parokrotnych próbach nawiązania rozmowy, wyczuwając, że jest ignorowany, usiłuje pognębić Franca zapytaniem:

- Założę się, że mistrz nie wie, do jakiej rodziny ryb należą śledzie (właśnie jedzono śledzie).

- Owszem - odpowiada Fiszer z sarkazmem - wiem doskonale: śledzie należą do rodziny zakąsek.

Fiszer był niezrównanym narratorem. Kiedy Mikołaj II w początkach swego panowania przyjechał do Warszawy, ugodowo nastawione ziemiaństwo opowiadało cuda o bankiecie, w którym uczestniczył na Zamku, o serdecznej atmosferze panującej podczas uczty, o polonezie prowadzonym przez cara. Fiszer, który też był na tym przyjęciu, oświetlił sprawę nieco inaczej. Pointą jego opowieści nie były ani rozkosze gastronomiczne, ani serdeczność toastów, ani rzekome bruderszafty, ale niespodziewany finał tych uroczystości. Otóż, według jego relacji, kiedy oczarowana przyjęciem szlachta opuszczała wreszcie Zamek i z lekka zataczając się kierowała swe kroki do pobliskich hoteli, z ulicy Piwnej wyskoczyła nagle sotnia kozaków i "zaczęła okładać nas nahajami" - opowiadał.

- Jak to? Za co? - pytali zdumieni słuchacze.

- Żeby nam się w głowach nie poprzewracało - wyjaśnił znacząco Fiszer. *[Asumpt do tej zabawnej historyjki (powtarzanej i przez Antoniego Słonimskiego) dała Fiszerowi wizyta w Warszawie cara Mikołaja II i raut wydany z tej okazji na Zamku w dniu 1 września 1897 roku przez generał-gubernatora warszawskiego, księcia Aleksandra Imeretyńskiego. Wszystkie szczegóły są, oczywiście, zmyślone przez Fiszera.]

Fiszer nie znosił malkontentów i snobów. Kiedyś w "Udziałowej" ktoś narzekał na obsługę, chwaląc dawne czasy i kelnerów, którzy rzekomo stali za plecami każdego gościa, gotowi na każde skinienie.

- To głupstwo - powiada Franc. - Miałem stangreta. Józef mu było. Wyjeżdżając do Paryża ze stacji Ostrołęka, błądząc już myślami nad Sekwaną, powiedziałem mu machinalnie: "Niech Józef czeka." Nie było mnie w kraju dwa lata. Wracam niespodziewanie, wezwany telegraficznie przez plenipotenta. Była noc. Jak ja się tu dostanę do domu? Wychodzę przed dworzec, patrzę: moje konie i Józef. Zdumiony pytam, skąd on wiedział o moim powrocie. "Ja nie wiedziałem, ale pan dziedzic kazał czekać, no to ja czekam." Dwa lata!

Poeta Antoni Lange należał do najbliższych przyjaciół Fiszera. Kiedyś Fiszer nie zastawszy go w domu wszedł do jego pięknej biblioteki, wybrał parę książek i wyszedł. W bramie spotyka powracającego poetę.

- Cóż to dźwigasz, Franiu? - spytał Lange biorąc jedną z książek, a nie poznawszy w roztargnieniu swojej własności, wykrzyknął: - Pożycz mi tę książkę, już od dawna marzę o jej przeczytaniu.

- Książek nie pożyczam z zasady! - zagrzmiał swym tubalnym basem Franc i z iskierkami śmiechu w oczach majestatycznie odszedł.

Pewien grafoman pokazuje Fiszerowi własnym zapewne sumptem wydaną pierwszą książkę, mówiąc:

- Zrobiłem oto pierwszy krok do nieśmiertelności, mistrzu.

- Tak, ale tyłem, łaskawy panie, tyłem - huknął z sarkazmem Fiszer.

Istnieje szereg anegdot pogrzebowych Fiszera. Podczas żałobnych przemówień na pewnym pogrzebie stremowany mówca zamiast powiedzieć Dunin-Markiewicz powiedział Munin-Darkiewicz czy coś w tym rodzaju.

- Ale się sypnął - grzmiącym półgłosem powiedział Fiszer - no i cały pogrzeb na nic!

Na pogrzebie Mieczysława Frenkla jedna z aktorek wystąpiła we wspaniałej toalecie żałobnej. A więc kapelusz z czarnymi strusimi piórami, suknia z czarnej mory, naszyjnik z białych pereł, naręcz białych chryzantem na ręku. Po uroczystościach pogrzebowych Fiszer podszedł do niej i całując ją w czarną rękawiczkę powiedział:

- Pani niewątpliwie była dziś królową pogrzebu.

Kiedyś na pogrzebie jednego z adwokatów, znanego z przenikliwości i niesłychanej wprost intuicji przewidywania, Fiszer szepnął na ucho swemu przyjacielowi:

- Ciekawym, dlaczego on to zrobił?

W swoim czasie Warszawa szalała na występach jakiegoś znakomitego tancerza paryskiego. W kawiarniach nie mówiono o niczym innym, wychwalano go pod niebiosa. Fiszer znudzony tymi zachwytami oświadczył:

- To pętak w porównaniu z Makarem, strzelcem hrabiego Tyszkiewicza. Zwykle po obiedzie - mówił - Tyszkiewicz grał na bałabajce, a Makar tańczył kozaka. Po paru minutach prysiudów skakał on nagle z jakieś trzy metry pod sufit, a potem  n i e z m i e r n i e  p o w o l i  o p a d a ł  k u  z i e m i. To był taniec!

Jedna z aktorek, oburzona, że Fiszer nie poznaje jej, powiedziała mu o tym.

- Na Boga! - wykrzyknął Fiszer. - Po czymże mam panią poznać? Żeby pani miała jakiś pryszcz na nosie albo wąsy, a tak, twarz goła jak pięść, codziennie inny kapelusz i uczesanie, po czymżeż mam panią poznać? [...]

Kiedyś w czasie antraktu Fiszer poszedł na scenę teatru "Rozmaitości" przyjrzeć się ustawianym dekoracjom. Palił swą nieodstępną fajkę.

- Tu palić nie wolno - powiedział mu dyżurny strażak.

- A dlaczegoż to, łaskawy panie?

- Bo może pan spalić teatr.

- Phi, ja już niejeden taki teatr w życiu spaliłem. 

Zapytany przez pewną damę, co sądzi o sztuce, której premiera odbyła się właśnie w Warszawie, Fiszer powiedział:

- Sztuka jest bzdurą i koszmarem, a jej autor to kretyn i grafoman... - w tym momencie rozpoznawszy w damie żonę autora sztuki, całuje ją w rękę i mówi:

- Łaskawa pani, gdybyśmy teraz byli sami we dwoje w lesie, udusiłbym panią i nie byłoby gafy!

Bawiąc w Krakowie bywał Fiszer w jednej ze słynnych restauracji. Kraków - jak to Kraków - lubi tytułować.

Starszy kelner, zachęcony sutym napiwkiem, zapytuje uniżenie:

- Jak mam szanownego pana tytułować? Prezes, dziedzic, dyrektor?

- Nie, możesz do mnie ostatecznie mówić "Boże Ojcze" - odpowiedział Fiszer gładząc swą rozwichrzoną brodę.

Spotykam kiedyś Fiszera na Mazowieckiej, była to pora obiadowa.

- Dokąd idziesz? - pyta Franc.

- Na obiad - odpowiadam.

- Szczęśliwy - mówi Fiszer - a ja już po obiedzie!

Nadmienić trzeba, że znany był z dobrego apetytu.

Kiedyś Fiszer oświadcza, że jest tak obżarty, że najcudniejsze potrawy nie przeszłyby mu przez gardło. Doktor Toruńczyk, marzący o pokazaniu się z Fiszerem u modnego wówczas "Wróbla", skwapliwie zaproponował mu udanie się do tej knajpy na pół czarnej. Siedzieli w pierwszym pokoju, gdzie mieścił się bufet. Z przyzwyczajenia Franc podszedł do bufetu i okiem znawcy zrobił przegląd.

- Co to za ryba? - zapytał pokazując pięknego łososia.

- Łosoś, panie dziedzicu.

- Ja wiem, że łosoś, ale czy jest dobry?

- Niech pan dziedzic skosztuje, wspaniały!

Fiszer uległ pokusie, pochwalił łososia... i zjadł go całego. Blady z przerażenia Toruńczyk liczył pieniądze, czy mu starczy na zapłacenie tak luksusowej konsumpcji, gdy z sąsiedniej sali wyszedł rzeźbiarz Gruberski i zapytał Fiszera:

- Czy jadłeś dziś sztufadę z makaronem?

- Nie - odpowiedział Fiszer - a bo co?

- Mówię ci, ósmy cud świata, palce lizać.

- Panie starszy - zwraca się Fiszer do kelnera - daj no mi pan tej sztufady z makaronem.

Biedny Toruńczyk musiał wyskoczyć do sąsiedniej cukierni, by pożyczyć pieniędzy na wykupienie Fiszera od "Wróbla".

Były okresy, kiedy Fiszer znikał z Warszawy, a wtedy pejzaż stolicy tracił coś ze swej malowniczości. Okresy te spędzał zaszyty w ciszy wiejskiej w Łomżyńskiem.

 

 

Antoni Słonimski

FISZER FRANCISZEK. Legendarna już postać przedwojennej Warszawy, godna specjalnej monografii. Mieliśmy kiedyś ten zamiar urzeczywistnić z Boyem i Topolskim, niezrównanym jego portrecistą. Anegdotek Fiszera krąży wiele, ja sam wiele z nich cytowałem, ale warto by raz powiedzieć słów parę o jego personaliach. Wnuk kościuszkowskiego generała Fiszera, dziedzic dwu fortun *[Fiszer miał jeden tylko majątek - Ławy] w Łomżyńskiem, hulaka, który je przepił i przejadł, studiował filozofię w Lipsku, metafizyk, a nade wszystko znawca wyborny literatury, a zwłaszcza poezji. Na łożu śmierci odmówił pojednania się z Bogiem i zmarł mówiąc Albatrosa Baudelaire'a w przekładzie Bronisławy Ostrowskiej *[Informacja niepewna. Nie ma również pewności co do tego, czy "na łożu śmierci odmówił pojednania się z Bogiem". Byłoby to zgodne ze znanymi nam poglądami i postawą życiową Fiszera; klepsydry jednak, podpisane przez rodzinę ("Kurier Warszawski" 1937, nr 99 z dn. 11 IV i "Kurier Poranny" 1937, nr 99 z tegoż dnia) podały: "opatrzony św. Sakramentami". Pogrzeb odbył się w obrządku katolickim, co jednak nie jest wystarczającym dowodem prawdziwości tej notatki.]. Wiele o Fiszera metafizyce dowiedzieć się można z interesującej książki wspomnień Kazimierza Błeszyńskiego, przyjaciela i towarzysza jego rozważań filozoficznych. Niestety, ten najbliższy jego przyjaciel nie miał słuchu na specyficzny dowcip Fiszera. I jak Stawar, który pozbawiony był poczucia humoru i nie znał literatury francuskiej - nie mógł napisać dobrej książki o Boyu, tak Błeszyński pominął to, co było chyba najbardziej istotne w malowniczej postaci Fiszera.

Fiszer bywał w najświetniejszych towarzystwach, ale miał jakąś przyjaźń intymną i wstydliwą. Często na przyjęciach napychał kieszenie ciastkami i owocami, nie bacząc, w jakim doniesie je stanie. Wyśledziliśmy kiedyś przypadkiem, że znikał gdzieś na rogu Wilczej i Marszałkowskiej, schodził do sutereny, gdzie mieszkała jakaś jego dawna gosposia czy postarzała panna służąca. To dla niej były te łakocie.

Z wszystkimi poetami "Skamandra" był na ty. Odmówił tylko bruderszaftu Grydzewskiemu, twierdząc, że ten powiedział kiedyś, że ludzkość powstała z gazów i wobec tego przyjaźnić się z nim nie może. Oczywiście Grydz, redaktor "Wiadomości Literackich", również dziwak, niczego podobnego nigdy nie powiedział, ale my wszyscy na złość potwierdzaliśmy relację Fiszera i żart ten doprowadzał Grydza do wściekłości. Gdy odwoływał się do mnie - powiedziałem ze smutkiem w głosie: "Powiedziałeś, Mieciu, powiedziałeś, że ludzkość powstała z gazów."

Dwa były rodzaje dowcipu w Polsce. Gawędziarstwo szlagońskie, żartobliwość rozmazana, i ostry, celny dowcip intelektualny, przeważnie żydowski. Podobnie było z importem. Wzorowano się na bon mot francuskim lub na angielskim nonsensie. Ten drugi rodzaj był rzadziej spotykany. Dowcip polega na redakcji, zbędne słowo, nawet szyk słów odmienny kładzie najlepszy żart. Spróbujmy to zobrazować: "Do portiera w pensjonacie przychodzi gość i pyta: - Czy tu mieszka pan Górkiewicz? - Nie - odpowiada portier. - To może tu mieszka pan Piórkiewicz? - To już prędzej by mieszkał Górkiewicz - odpowiada portier." Dowcip ten opowiadano mi jako czeski i nazwiska były "pan Pospiszyl" i "pan Zapouznil". To była nędza. Cuchnęło kalamburem. Dopiero po dezynfekcji, oddestylowałem ten żart jako nonsens czysty. Franc miał niezawodny instynkt w podawaniu dowcipów absurdalnych. Oto przykład: "Na polowaniu obskoczyły mnie wilki. Wlazłem na drzewo, trzymam się gałęzi. Gałąź trzeszczy, trzeszczy, wreszcie złamała się i spadłem. Oczywiście rozszarpały mnie. Została tylko ta fajka." Pokazywał fajkę porykując przy tym wolno i rytmicznie. Gdy pisarz Kawecki powiedział kiedyś: "Czy nie uważasz, Franiu, że mam nos Danta?" - "To pisz nosem" - odpowiedział Franc. O malarzu Leonhardzie, który ożenił się z córką bankiera Goldfedera, powiedział Franc: "Leonardo da Vinci malował Pańską Wieczerzę, a Leonhard zjada." Był to typowy przykład francuskiego bon mot.

Jedną z klasycznych relacji Fiszera, niemal opowiastką filozoficzną, jest historia wizyty cara w Warszawie *[Podane szczegóły są, oczywiście, przez Fiszera (lub Słonimskiego) zmyślone. Na raucie - jak odnotowały sprawozdania prasowe - istotnie było wielu ziemian z różnych okolic kraju; nie udało się jednak stwierdzić, czy Fiszer naprawdę uczestniczył w tej uroczystości, a już bardzo jest wątpliwe, aby stał na czele reprezentacji ziemiaństwa łomżyńskiego.]. "Uczta trwała trzy doby - opowiada Fiszer - sprowadzono z Paryża dwieście beczek zup, podano dwa tysiące bażantów. Stałem na czele szlachty łomżyńskiej tuż u boku majestatu. Po trzech dobach ucztowania, gdy wyszliśmy na dziedziniec - czerkiesi szarżowali i płazowali nas szablami." Dlaczego?" - spytałem. "Jak to dlaczego? Żeby się nam we łbach nie poprzewracało." Te dwa gatunki dowcipu, francuskie bon mot i angielski pure-nonsense, Fiszer łączył wdziękiem własnej indywidualności i niezrównanym aktorstwem.

 

Artur Sliwiński

FRANCISZEK FISZER - O KRÓLU CYGANERII WARSZAWSKIEJ

Oto Fiszer charakteryzuje znakomitego pisarza francuskiego, nie pozostawia na nim suchej nitki i w końcu nazywa go kretynem.

Ktoś pamiętliwy przypomina złośliwie:

- Mówił pan niedawno, że to geniusz.

- Ale nigdy nie mówiłem, że geniusz nie może być kretynem.

Młody, utalentowany pisarz, o którego utworach Franc odzywa się z uznaniem, powiada żartobliwie:

- Więc przyznaje pan, że stoję na progu genialności.

- Tak jest, ale tyłem - odpowiada Fiszer. Albo:

- Ten młody poeta podobny jest z profilu do Dantego.

- Szkoda - mówi Fiszer - że nie pisze profilem.

W swoim czasie szeroko opowiadano sobie, jak to Fiszer sekundował jednemu z literatów. Literat prosi go, aby był nieustępliwy i koniecznie doprowadził do pojedynku. Fiszer zgadza się bez zastrzeżeń. Wtedy zacietrzewiony literat domaga się natarczywie, aby warunki spotkania były najostrzejsze.

Fiszer uspokaja go dobrodusznym, łagodzącym tonem:

- Możesz pan być najzupełniej spokojny. Życie pańskie jest dla mnie niczym. Będę dbał tylko o pański honor.

Kiedyś siedzieliśmy w knajpie. Była mowa o chiromancji. Ktoś komuś wróżył. Fiszer oświadcza, że on lepiej wróżyć potrafi. Siedząca obok literatka wyciąga ku Francowi swą rękę i pyta serio:

- Cóż pan widzi?

Fiszer spogląda na dłoń i pali natychmiast:

- Duży apetyt, małą inteligencję.

Fiszer siedzi na werandzie u Lourse'a. Środkiem jezdni przeciąga pogrzeb. Za karawanem idzie mnóstwo znajomych. Fiszer przypomina sobie, że parę dni temu umarł stary bywalec "Miki", prof. Wermiński. Wyciąga rękę i, wskazując na karawan, woła na całą ulicę swym armatnim głosem:

- Czy to Wermiński?

Ktoś z orszaku pogrzebowego kiwa potakująco głową.

Fiszer znów woła:

- Płacę i idę.

To "płacę i idę" stało się przez długi czas jakby refrenem, którym znajomi Franca kończyli swe sjesty po warszawskich knajpach.

W czasie wojny straciłem Fiszera z oczu.

Opowiadano mi tylko, że będąc na wsi u znajomych, oryginalnie się zachował podczas najazdu niemieckiego. Gdy Moskale wycofali się z okolicy, Fiszer, wbrew namowom, nie chciał uciekać przed Niemcami. Pozostał sam w opuszczonym dworze i czekał na "rozwój wypadków". Nie czekał długo. Na drugi dzień rozległa się potężna kanonada. Dwór trząsł się w swoich posadach. Fiszer zeszedł do piwnicy, ale nie mógł w niej wytrzymać. Więc po pewnym czasie opuścił swoją kryjówkę i wyszedł na ganek, by zobaczyć, co się dzieje. Dokoła pękały szrapnele, a przed dwór podjeżdżał właśnie silny oddział jazdy niemieckiej z generałem na czele.

Zobaczywszy stojącego na ganku olbrzyma, generał zatrzymuje konia i pyta Fiszera:

- Pan jest właścicielem tego majątku?

- Nie - mówi Fiszer.

- A cóż pan tu robisz? - brzmi groźne pytanie.

- Zajmuję się metafizyką - odpowiada wyniośle Fiszer swym zwykłym, niezachwianym, pewnym siebie tonem.

Generał, nie wierząc własnym uszom, dwa razy jeszcze miał powtórzyć pytanie i dwa razy usłyszał tę samą odpowiedź z tą samą wyniosłością. Niepodobna dziwić się Niemcowi. W opisanych okolicznościach mógł oczekiwać wszelkiej odpowiedzi, ale nigdy takiej, jaką poczęstował go Fiszer. A jednak odpowiedź ta miała ocalić Fiszera i folwark od przykrych skutków najazdu. Okazało się bowiem, że i generał studiował metafizykę, co jest prawdopodobne, jeśli [się] zważy, że był to generał armii niemieckiej.

 

 

FISZERIANA

 

AMBASADOR I NUNCJUSZ

Franc Fiszer, chcąc dać odczuć komuś świetność obiadu, na który go prosili pp. Augustostwo Zalescy, powiedział: "Obok mnie siedział ambasador francuski, który jest jednocześnie nuncjuszem papieskim."

 

BEZ JEDNEJ

Pewna pani w pretensjach, w "Ziemiańskiej": Kiedyś przychodzi dość zmęczona, z podkrążonymi oczami. Fiszer:

- O, coś urocza pani wygląda dziś nieszczególnie. Co się stało?

- Ach, nic wielkiego, grałam całą noc w brydża.

- Tak? To partner niewątpliwie był szalenie zadowolony.

- Dlaczego niby?

- No, przy pani grze na pewno całą noc nie leżał bez jednej.

 

BIEGA? A W KTÓRĄ STRONĘ?

W "IPS-ie" też poznał Fiszer jednego z naszych olimpijczyków, słynnego sportsmena.

- Czym się ten gość zajmuje? - pyta sąsiada.

- Jak to - odpowiadają - to olimpijczyk, lekkoatleta.

- No dobrze, ale co on właściwie robi?

- Jak to co robi? - powiadają. - Biega.

- Biega? - pyta zdumiony Fiszer. - A w którą stronę?

 

CZYŻBY TO BYŁ TEN DYWANIARZ?

Witold Kiltynowicz [właściciel znanego składu dywanów] rozpoczął karierę życiową od uplasowania swej zażywnej figury wśród tzw. wyższej sfery. Ożenił się z, uroczą zresztą, Elną Gistedt, gwiazdą operetki, i w wysłanych dywanami komnatach urządzał przyjęcia dla swych arystokratycznych przyjaciół. Przyjęcia te urozmaicał udziałem niektórych przedstawicieli świata artystycznego, którzy wysłuchiwali snobistycznych przechwałek gospodarza o wynikach polowań z hrabiami, o arystokratycznym pochodzeniu rodu Kiltynowiczów itp.

Na jednym z takich przyjęć znalazł się Franciszek Fiszer. Na wieczór ten Witold Kiltynowicz przygotował sensację. Przy końcu kolacji wstał, z wielkim namaszczeniem rozwinął pergamin z dużą woskową pieczęcią i oświadczył:

- Zauważyłem wielokrotnie, że skoro tylko rozmowa dotyczyła mego pochodzenia, zjawiały się na waszych twarzach ironiczne uśmieszki. Oto macie dowód, który udało mi się odkupić od starego antykwariusza w Wilnie. Jest to akt nadania mojemu przodkowi, Janowi Sebastianowi Kiltynowiczowi, cześnikostwa koronnego przez Jana Kazmierza.

Pergamin począł krążyć przy stole. Dotarł do Fiszera. Wszystkie oczy skierowały się na niego, oczekując światłej opinii. Fiszer obejrzał pergamin i rzucił bez namysłu:

- Czekaj pan. Jan Kazimierz - Janowi Sebastianowi... Cześnik Kiltynowicz? Czyżby to był ten dywaniarz?

Obiad nie udał się.

 

DANIA PROSTE

- Najlepsze są dania proste - tłumaczył ongiś niezapomniany Franciszek Fiszer. - Weźcie na przykład taki kawior, czy może być coś prostszego, a jakie to pyszne.

 

DOBIERZEMY Z UCZCIWYCH

Franc Fiszer grzmiał w "Ziemiańskiej": "Nie będzie porządku w Polsce, jeśli się nie rozstrzela 750 000 szubrawców." No to ktoś zauważa sceptycznie: "Czy myślisz, że jest aż 750 000 szubrawców?" A Franc niestropiony: "Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych."

 

EGOIZM I ALTRUIZM

Słoński, zacny poeta, ale uparty czasem i nudny jak Litwin, toczył kiedyś z Fiszerem zawzięty, że tak powiem, monolog, chcąc w dobroci serca swego dowieść, że Rochefoucauld się mylił: egoizm i altruizm są to rzeczy odrębne i nawet tak różne, iż można zawsze poznać, jakie pobudki kim kierują.

- Stop, stop, panie Edwardzie! - odparł mu nagle Fiszer. - Nie zawsze. Weź pan, proszę, takiego Ugolina. *[Ugolino delia Gherardesca, trzynastowieczny przywódca stronnictwa gwelfów w Pizie, został przez swych przeciwników politycznych oskarżony o zdradę, wraz z dwoma synami i dwoma wnukami wtrącony do wieży i skazany na śmierć głodową. Zdarzenie to zostało opisane przez Dantego w Boskiej komedii (Piekło, pieśń XXXIII). Niejasne sformułowanie poematu skłoniło niektórych komentatorów do przypisania Ugolinowi ludożerstwa. Obecne interpretacje uchylają takie rozumienie tego fragmentu.] Zjadł swoje własne dzieci. Najwyższy egoizm! powie pan. Ale pomyśl pan tylko przez chwilę, dlaczego on to zrobił. By im zachować ojca - ażeby sierotami, broń Boże, nie zostały. Z czystego altruizmu w terminologii pańskiej.

 

EINSTEIN O KRAMSZTYKU

"Czy idziesz, Franiu, na odczyt Kramsztyka o Einsteinie?" - tak pytał Fiszera przyjaciel jego spotkawszy go na Mazowieckiej. - "Nie, nie idę, ale jak Einstein będzie miał odczyt o Kramsztyku, to wnet polecę."

 

FILOZOF I KUREWKA

Kazio Junosza-Stępowski, który asystował przy pertraktacjach i później zniknięciu Franca Fiszera z dziewczyną z ulicy, pytał go później: "Jak ty możesz obcować z takimi dziewczynami. Co ty im mówisz?" "Jak to, co - huknął Franc. - To, co się zawsze mówi. Moja królowo, mój aniele, kocham cię nad życie."

 

FISZER O PRAWDZIWYM GRACZU

Pewien zamożny ziemianin - opowiadał Fiszer - zwykle grywał w karty w bufecie kolejowym w Łomży. Kiedyś czekając parę godzin na pociąg, nie mając partnerów, zwrócił się do bufetowego, czy nie znalazłby mu jakich graczy. Bufetowy oznajmił, że jest dwu graczy, ale są to znani szulerzy z Częstochowy. - Z szulerami grać nie będę - obruszył się szlagon. Po półgodzinie załamał się psychicznie i zwrócił się do bufetowego: - Daj pan tych szulerów, zagram, ale na gotówkę. - Bufetowy wrócił po chwili i oznajmił, że niestety szulerzy nie mają ani grosza, bo ich poprzedniego dnia ograli szulerzy warszawscy. - Z szulerami i to jeszcze bez gotówki, mowy nie ma! - sapał z irytacji ziemianin. Po drugiej półgodzinie zwrócił się znów do bufetowego: - Dawaj pan tych szulerów, ja im pożyczę. - To - dodawał Fiszer z uznaniem - to był gracz prawdziwy!

 

FORMA POZBAWIONA TREŚCI

Wacio Grubiński rozwijał kiedyś przed Francem Fiszerem paradoks w stylu epoki, że forma jest wszystkim - treść niczym. Na to Franc: "Doskonale! Wobec tego na twoim nagrobku wyry jemy: «Tutaj leży forma zupełnie pozbawiona treści.»"

 

IMIENINY U PIASKARZA

Nieśmiertelny Franc Fiszer przyniósł nam kiedyś dawno do "Ziemiańskiej" sensacyjną wiadomość: idzie dziś wieczorem na imieniny do prawdziwego piaskarza na ulicę Karolkową.

Kiedyśmy go nazajutrz wypytywali, jakże to było na tej Karolkowej, odpowiedział:

- Cudownie. Piliśmy wódkę, jedliśmy salceson. Konwersacji nie było żadnej!

 

KALIGRAFOMAN I CHOROMANIAK

Fiszer o pewnym wytwornym styliście: "Kaligrafoman". O pisarzu lubującym się w tematach szpitalno-chorobowych: "Choromaniak".

Drugie z przytoczonych określeń jest aluzją do Michała Choromańskiego, autora Zazdrości i medycyny (Warszawa 1933)

 

KARA

Fiszer o pewnym krytyku:

- Bóg go ukarał: odebrał mu wszystko, prócz rozumu.

 

KELNER! PÓŁ CZARNEJ, ALE ZARAZ!

Opowiadano, że kiedy na kilka dni przed śmiercią przewieziono go w stanie nieprzytomnym do szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie, zaraz po ocknięciu się, gdy zobaczył w polu swego widzenia kilku lekarzy w białych kitlach, zawołał na najbliższego: "Ej, kelner! Pół czarnej, ale zaraz!"

 

MALUJ MNIE DOBRZE!

Jeden z malarzy, średniej zresztą klasy, opowiadał, jak to on malował postać Chrystusa. Postami i umartwieniami doprowadził się rzekomo do stanu niemal ekstazy. Twarz Chrystusa malował na klęczkach i wreszcie, będąc w stanie najwyższego wzruszenia, usłyszał nagle głos Chrystusa.

- Już wiem - przerwał mu Fiszer - co ci Chrystus powiedział. Chrystus powiedział ci: Janie, Janie, nie maluj mnie na klęczkach, maluj mnie dobrze!

Anegdota ta prawdopodobnie dotyczy Jana Styki z okresu, gdy malował panoramę Golgota. Oto co pisze o Styce Tadeusz Boy Żeleński: Styka, zacząwszy uprawiać malarstwo religijne, "opowiadał o swoich nadprzyrodzonych wizjach i nawiedzeniach", a o pracy nad Golgotą wspominali "naoczni świadkowie: ile się Styka należał krzyżem, jak posyłał palety do święcenia papieżowi do Rzymu, jak miał specjalnie skonstruowany aparat do tego, aby całą panoramę móc malować na klęczkach!"

 

NAJLEPIEJ MALOWANE GWIAZDY

Przypominam sobie, jak na otwarcie "IPS-u" przyszedł Fiszer. Był ciepły, letni wieczór i siedzieliśmy wszyscy w ogródku pod rozgwieżdżonym niebem. Ogródek ten był zamknięty czterema jakby pergolami z daszkiem na wypadek deszczu. Efekt oświetlonych ścian i stolików pod gwiaździstym stropem nieba był bardzo dobry. Fiszer spojrzał w górę na gwiazdy i zapytał, kto to malował. Odpowiedziano mu na chybił trafił: Rzecki.

- Są to najlepiej malowane na suficie gwiazdy, jakie widziałem w życiu.

 

NIE ROZWIJA SIĘ

Franc Fiszer postawił kiedyś zdumiewający zarzut Paulinie Kleszczyńskiej, arcysnobce kolejno na japońszczyznę, PPS i gospodarstwo rolne: "Ależ ta baba się nie rozwija."

 

O BOLESŁAWIE LEŚMIANIE. I. PUSTA DOROŻKA

Bolesław Leśmian podobny był do polnej myszki i niewiele od niej większy. Franc Fiszer ujął to krótko: "Zajechała pusta dorożka, z której wysiadł Leśmian."

 

O BOLESŁAWIE LEŚMIANIE. II. PRZEJECHAŁ GO JAMNIK

Gorącym wielbicielem Leśmiana był Franciszek Fiszer. Franc stał się częstym gościem w moim domu. Za każdym jego przyjazdem do Warszawy spotykaliśmy się niemal codziennie w "Ziemiańskiej". Pewnego dnia Fiszer oświadczył mi, że Bolesław pewno nie przyjdzie, gdyż przejechał go jamnik.

 

O PIKOLAKU

- Szkoda tego pikolaka - powiada kiedyś Franio. - Taki miły chłopak.

- Dlaczego go żałujesz? - zapytano.

- Bo musi tak młodo umierać.

- Co? Czy tak ciężko chory?

- Nie, jest zupełnie zdrów, ale czy widzieliście kiedy starego pikolaka?

 

O WŁADYSŁAWIE STANISŁAWIE REYMONCIE: W METAFIZYCE ZUPEŁNY BORYNA

 

ODŁOGIEM LEŻĘ

- Co pan robi? - zapytał ktoś kiedyś Fiszera.

- Odłogiem leżę. Ugoruję - odparł Fiszer.

 

OŚMIELIŁ MI SIĘ PRZYŚNIĆ

Fiszer "miał swoich wrogów, byli ludzie, których nie znosił, a raczej do których podniecał umyślnie swą zawziętość, aby wyładować się w najzupełniej irracjonalnej pretensji. Któregoś dnia spotkaliśmy jednego z takich nieprzyjaciół Fiszera. Franc przystanął, obejrzał się za przechodzącym i mruknął: «Cóż za szubrawiec! Czy wiesz, że to bydlę ośmieliło mi się przyśnić?»"

 

OWACJA DLA MARCONIEGO

Sam Fiszer po tej podróży opowiadał o przygodzie, jaką miał w Wenecji. "Na placu Św. Marka stoi waga. Dlaczego by biedny Włoch nie miał zarobić paru groszy? Ważę się. Waga się załamuje. Otaczający dają brawo - kłaniam się. Idę do teatru. Siadam w pierwszym rzędzie. Znów brawa. Myślę, że to dla mnie, wstaję, kłaniam się i widzę, że jakiś dureń w loży parterowej przy scenie też wstaje i kłania się. Okazało się, że brawa tym razem były nie dla mnie - że to był Marconi *[Guglielmo Marconi (1874-1937) - włoski fizyk, wynalazca radia. W roku 1909 otrzymał nagrodę Nobla i, być może, tej właśnie okoliczności dotyczy opisana owacja.], któremu publiczność robiła owację."

 

PARYŻ OŚWIETLONY GAZEM

Fiszer uważał Warszawę nie tylko za najpiękniejsze, ale właściwie za jedyne miasto w Europie. Gdy ktoś opowiadał cuda o swoim pobycie w Paryżu, Fiszer przerwał mu z irytacją. - Ohydne miasto - powiedział. - Brudy, ciemno, rynsztoki cuchną, nawet światło gazowe nie na wszystkich ulicach. - Jakże możesz tak mówić - ktoś zaprotestował. - Kiedyś ty był w Paryżu? - Jak to kiedy? natychmiast po oblężeniu - odpowiedział dumnie Fiszer. 

Chodzi o oblężenie Paryża podczas wojny francusko-pruskiej w roku 1871, Fiszer miał wówczas jedenaście lat, żart jest oczywisty. Naprawdę Fiszer był w Paryżu w latach osiemdziesiątych.

 

POCHLEBCA

Fiszer i Lechoń, wyszedłszy późną godziną wieczorną z "Ziemiańskiej", skierowali swe kroki w stronę placu Wareckiego, zwanego ówcześnie placem Napoleona. Przeszedłszy przez jezdnię ulicy Świętokrzyskiej dostrzegli stojący z prawej strony placu obity blachą pissoir i w przykładnej zgodzie pośpieszyli ku niemu. [...] Opasły i brzuchaty Fiszer, liczący sobie wtedy lat siedemdziesiąt z okładem, ciężko co chwila wzdychał. Westchnienia te nasunęły widocznie Lechoniowi jakieś skojarzenia, bo raptem odezwał się z przymilnym uśmiechem: - Tryperek, panie Franciszku, prawda?! - Na takie dictum Fiszer parsknął homeryckim śmiechem aż echem poniosło po placu Napoleona i tubalnym głosem zawołał: - Pochlebca!

 

PODOBNA DO SULIMY

Franc Fiszer mówił, że nie rozpoznaje kobiet. Do Heleny Sulimy powiedział kiedyś: "Pani jest szalenie podobna do Sulimy. Tylko oczywiście tysiąc razy piękniejsza..."

 

PORADNIA ŚWIADOMEJ PŁODNOŚCI

Fiszer do pewnej wykwintnisi piszącej: - Dla pani założyłbym poradnię świadomej płodności.

 

POUFAŁOŚĆ

Kiedyś przyszedł na obiad zły czy chory i Paulina Kleszczyńska bardzo się zdenerwowała, że jej nadworny wielki causeur nic nie mówi. Wreszcie Franc rzucił ze złością widelec o stół i zawołał: "Paulino! Stanowczo za dużo poufałości jak na tę rozgotowaną cielęcinę."

 

PRZYSŁOWIA KŁAMIĄ

- Przysłowia kłamią - mówił Fiszer. - Na przykład: "Nie będzie nas, będzie las." Po mnie lasu nie będzie!

Fiszer, jak wiadomo, zbankrutował i cały las wyciął i sprzedał.

 

LE ROI C'EST MOI

Kiedy za czasów sanacyjnych przyjechał do Warszawy król rumuński, ulice były obstawione policją, i to nie tylko polską. Obawiano się widać zamachu. Na trasie przejazdu króla nie pozwalano przejść ulic nikomu. Fiszer, który pędził na jakiś proszony obiad, przerwał kordon i sapiąc przechodził zakazany odcinek. Podbiega doń elegancki rumuński oficer policji i mówi po francusku: "C'est defendu de passer. On attend le roi" ["Nie wolno przechodzić. Oczekuje się króla"]. - "Le roi c'est moi" ["Król - to ja"] - odpowiada Fiszer ogłupiałemu ze zdumienia oficerowi.

 

SZTUKĘ MIĘSA TAKŻE

Spotkałem go kiedyś Fiszera siedzącego samotnie w porze obiadowej w kawiarni "Ziemiańskiej". Widać nikt go na obiad nie zaprosił. Miałem przy sobie niewielką tylko sumkę, wdałem się więc z Fiszerem w pertraktacje. - Może pójdziemy do "Simona" na obiad, ale na coś skromnego, bo nie bardzo jestem przy gotówce - zaproponowałem. - Doskonale - ożywił się Fiszer. - Sztuka mięsa? - zapytał zniżając głos do szeptu. Propozycja została zaakceptowana. - Jedna wódeczka i małe piwko? - dodał Fiszer, gdyśmy już wchodzili do restauracji. I to zostało uzgodnione. W restauracji Fiszer majestatycznym głosem zamówił wódeczkę, sztukę mięsa i piwko. Nagle wzrok wlepił we drzwi i krzyknął na kelnera: - Da mi pan karpia, gęś i melbę! Sztukę mięsa także. - Skierowałem wzrok ku drzwiom i zrozumiałem powód tej błyskawicznej, napoleońskiej decyzji. We drzwiach stał niejaki Dobieliński, bogaty handlarz drzewem, który gdy wpadał na kilka dni do Warszawy, obwoził Fiszera po najdroższych lokalach stolicy.

 

UDZIAŁ FISZERA W RUCHU NIEPODLEGŁOŚCIOWYM

Franciszek Fiszer o sobie z lat 1905-1907: "I ja brałem udział w ruchu niepodległościowym, wprawdzie w sposób raczej bierny niż czynny. Zaproszony byłem do znajomych na kolację. Kiedy przyszedłem, okazało się, że przed chwilą policja wszystkich gości zabrała do cyrkułu. Musiałem zjeść dwadzieścia cztery zrazy."

 

WESELE ZNA SIĘ NA PAMIĘĆ

Na przedstawieniu Wesela w Teatrze Narodowym w jednym z pierwszych rzędów siedzi znany bywalec "IPS-u", pan Fiszer i tubalnym głosem opowiada swej towarzyszce najnowsze kawały.

- Niech pan nareszcie przestanie gadać! - woła ze zniecierpliwieniem ktoś z tyłu. - Nie słychać ani słowa!

- Inteligentny człowiek - odpowiada spokojnie pan Fiszer - powinien znać całe Wesele na pamięć!...

 

ZAGADNIENIE EMANCYPACJI

W kawiarni "U Miki" powstał też słynny koncept o kobietach, który zrobił z rykoszetu Fiszer. Rozprawiano o zagadnieniu emancypacji. Były zdania różne. Dyskusja się przeciągała. Wtedy Fiszer zamknął rozmowy konceptem:

- Właściwie kobiety dzielą się na dwie kategorie: damy i nie damy.

 

ZWIERZĄTKO

Opowieść Fiszera: "Bardzo lubię psy, zwłaszcza szpice. Pamiętam, gdy w pewnym domu jechałem windą, a wraz ze mną jakiś pan właśnie z takim szpicem... Ponieważ lubię owe stworzenia, przez cały czas jazdy pieszczotliwie głaskałem tego pieska. Dopiero gdy ów pan wysiadł ze swym zwierzątkiem, zauważyłem, że nie był to piesek, lecz mała, przystojna kobietka, zdaje się jego żona, w białym, puszystym futerku."

 

CO DO MINUTY

- Będąc w Gdyni na Święcie Morza - grzmiał Fiszer głosem burzy na Bałtyku - nabrałem w butelkę wody morskiej. Na pamiątkę. W pociągu, w drodze do Warszawy, gdy otworzyłem walizę, by wydobyć nieco pożywienia, zoczyłem, że butelka jest pusta. Zdumienie moje było bezgraniczne, gdy stwierdziłem, iż butelka leżała nie stłuczona, doskonale zapieczętowana, w walizce zaś ni śladu rozlanej wody. Wreszcie spojrzałem na zegarek i zrozumiałem wszystko. Zgadzało się co do minuty. Przed chwilą właśnie nastąpił odpływ morza.

 

* Roman Loth "Na rogu świata i nieskończoności" 1985