Gazeta Wyborcza - 11/10/2001
ANNA FOSTAKOWSKA
ZŁA WIADOMOŚĆ: ZOSTAŁEŚ ZRACJONALIZOWANY
Kazali zdać samochód, laptopa, komórkę. Swoje rzeczy miałam spakować dopiero wtedy, gdy wszyscy wyjdą. "Sceny rozstania psują morale personelu"
Kolejki pamiętał z podstawówki. Ojciec zajmował miejsce w ogonku pod kioskiem Ruchu, potem biegiem do domu. - Dają butelkę tataro-chmielowego i trzy paczki klubowych - krzyczał w drzwiach i wyciągał go sprzed telewizora, gdzie właśnie zaczynały się "Wakacje z duchami". Nie było mowy, żeby się wymigać.
Wszystko to Tomasz Pluciński przypomniał sobie, gdy pięć miesięcy temu przyszedł do Powiatowego Urzędu Pracy w Warszawie. Jak zwykle gładko ogolony i elegancki - niebieska koszula, szary garnitur od Armaniego. Tomasz Pluciński nie cierpi tanich butów i banalnych wód z hipermarketu. Swojego Hugo Bossa dobierał kilka dni, bo tylko "ocean podszyty świeżością łąk" odpowiada jego temperamentowi i osobowości. Kiedyś dał się namówić na "słodycz tropików" i wciąż bolała go głowa.
Tłum przed okienkiem, w którym rejestrują bezrobotnych, kłębił się i falował: ubiegłoroczni maturzyści w garniturach ze studniówki, hydraulicy w lewisach z ciuchlandu, bankrutujący sklepikarze w skórzanych kamizelkach, byłe pielęgniarki, nauczyciele, urzędnicy...
- Zawód? - zapytała pani w okienku.
- Menedżer - powiedział, pokazując swoje świadectwa pracy z największych w Polsce banków inwestycyjnych, gdzie przez ostatnie lata pracował jako dyrektor domu maklerskiego, generalny specjalista ds. inwestycji kapitałowych, kierownik działu analiz finansowych i relationship manager w departamencie marketingu.
- 20 tysięcy miesięcznie? - zdziwiła się, wklikując jego ostatnie zarobki do komputera. - Nie wstyd się panu rejestrować? - zapytała z wyrzutem, wskazując głową stojącą obok kobietę z malcem, który pluł wokół papką gerbera.
Kiedy Oksford nie licuje z ofertą
- Kiedyś bezrobotny to był dla mnie alkoholik z pegeeru, wysmarowany węglem górnik albo krzyczący pod Sejmem ślusarz z Łucznika - trzydziestoletni Tomasz Pluciński mówi szybko, mocno, jakby relacjonował mecz piłki nożnej. - Ale nie ja, do jasnej cholery!
Z segregatora opatrzonego napisem "Dyplomy, świadectwa, szkolenia" wyciąga stertę dokumentów oprawionych w plastikowe koszulki.
- Na SGH skończyłem ekonomię, angielski szlifowałem na wakacyjnych kursach w Oksfordzie, MBA w amerykańskim college'u w Berlinie. Wystarczy? Moje CV to trzy arkusze A4 zapisane drobnym maczkiem. - O, tu, bardzo proszę - ukończony kurs prezentacji indywidualnej i zbiorowej, negocjacji z klientem. Szkolili nas Anglicy i Amerykanie. Na początku lat 90. Marriott pełen był takich nauczycieli. Wynik bardzo dobry!
- Kiedyś nie było miesiąca, by nie dzwonili do mnie łowcy głów z propozycją nowego i lepiej płatnego zajęcia - mówi. - A dzisiaj? Odpowiedziałem na dwieście ofert. CV wysłałem do ponad stu agencji pośrednictwa. I nic. Po dwóch miesiącach od wszystkich przychodzą podobne listy: "Serdecznie dziękujemy za zaufanie okazane Naszej Firmie. Informacje zawarte w przysłanych aplikacjach są niezwykle/wyjątkowo/bardzo interesujące. Niestety nasze oferty pracy w żaden sposób nie licują z Pańskimi wysokimi/bogatymi/wybitnymi kwalifikacjami i doświadczeniem. Pozwalamy sobie umieścić Pańskie dane w naszej Poufnej Bazie Danych. Będziemy w ten sposób pamiętać o Panu przy kolejnych rekrutacjach".
Duda-Gracz za ćwierć ceny
W studwudziestometrowym apartamencie Tomasza Plucińskiego w centrum Warszawy jest zimno i pusto. Siedzimy na owiniętych w folię fotelach z jasnej cielęcej skóry. Obok spakowane pozostałe meble: kanapa od kompletu, minimalistyczna komoda z tekowego drewna, matowanej stali i piaskowanego szkła, olchowy stół robiony na zamówienie według własnego projektu. - Muszę to sprzedać - tłumaczy Tomasz Pluciński. W złotych oprawkach, krótko ostrzyżony, przypomina polityków z plakatów przedwyborczych. Uważa, że w chwilach kryzysu nie można się zapuścić. Jego kolega, też bankowiec, jeden z lepszych analityków w kraju, kiedy stracił pracę, zaczął chodzić po domu w dresach.
- Z wypchanymi kolanami, w ciapach... Wyglądał żałośnie - opowiada, patrząc mi prosto w oczy. - Stracił szacunek do samego siebie, wiarę we własne możliwości. I nic dziwnego, bo jak można uwierzyć, że jest się kimś wyjątkowym, skoro patrzysz w lustro i widzisz blokersa?
Jutro przyjadą z komisu. Właściciel ledwo dał się przekonać, że meble należą do niego. Z początku myślał, że ma do czynienia z paserem albo drobnym złodziejaszkiem, który obrabia mieszkania i handluje fantami. Bacznie mu się przyglądał: "Na strój mnie pan nie weźmiesz. Za długo w tym fachu robię. Wiem, że za biznesmena przebrać się może byle doliniarz". Zgodził się dopiero, gdy pokazał faktury zakupu i obiecał opłacić transport.
Najchętniej Tomasz Pluciński pozbyłby się mebli kuchennych i armatury łazienkowej. Kosztowały go majątek, same krany prawie 4 tys. zł.
- Kiedy pracowałem, kredyt nie był dla mnie obciążeniem. Teraz, by go spłacić, zamieniam się w szmatę, wyciągam od państwa zasiłek dla bezrobotnych. Błagam panie w galerii, żeby za jedną czwartą wartości kupiły ode mnie obraz Dudy-Gracza. Taki romantyczny polski pejzaż - orne pole, białe dymy ognisk i bure chaszcze. Przypominał mi babcię, która pochodziła spod Białegostoku.
- A może ty chcesz coś ode mnie kupić? - pyta znienacka. - Mam jeszcze używany bidet.
Trzy razy naj
Tomasz Pluciński zaczął pracować w 1994 roku, jeszcze na piątym roku studiów. Pisał pracę magisterską na temat polskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Promotor polecił go prezesowi jednego z banków, które wtedy rosły jak grzyby po deszczu. Austriacki Creditanstalt, amerykański AmerBank, francuski Credit Lyonnais, polski Kredyt Bank, BIG Bank, Invest-Bank... Każdy z nich potrzebował nowych sił do obsługi klienta, do udzielania kredytów, do szukania inwestorów. Mogłeś być po historii sztuki albo geografii, bylebyś nie był skażony dawnym systemem. A jeśli do tego znałeś zachodni język i umiałeś obsługiwać komputer - nie szukałeś pracy dłużej niż miesiąc.
W pierwszym banku Tomasz Pluciński tylko dwa miesiące był zwykłym referentem. Potem zapisał się na kurs maklera giełdowego. Od razu włączono go do tworzenia biura maklerskiego.
- W ciągu pół roku opanowaliśmy 8 proc. rynku - opowiada. - Zdobyliśmy najważniejszych w kraju inwestorów prywatnych. Wtedy polskich biznesmenów łatwo było przekonać. Nie znali się na wolnym rynku, nie potrafili obracać pieniędzmi. Trzeba było do nich mówić jak do dzieci: "Panie Kaziu, da nam pan sto milionów na pół roku. Zwrócimy panu dwa razy tyle". Pamiętałeś, jak ma na imię jego pies albo że córka zdaje maturę, i byłeś swój chłop. Kiedy się nie zgadzał, zabierałeś go na przykład na obiad do Grand Hotelu w Sopocie albo do Kasprowego w Zakopanem. Fundowałeś nocleg, zostawiałeś wizytówkę, firmowy kalendarz i kilka ulotek. Wrócił, przeczytał, poradził się głównej księgowej albo żony. Nie było takiego, który by nie oddzwonił.
Kiedy jako jedyny pracownik banku Pluciński zdał egzamin maklerski, został dyrektorem domu maklerskiego. Miał 25 lat, jeździł firmowym samochodem, dostał komórkę i laptopa. Tworzył oddziały w największych miastach w Polsce. Miał pod sobą 50 pracowników.
- Pionierskie wyzwanie - wspomina. - Przez dwa lata pracowałem po 14 godzin dziennie. W samochodzie woziłem kilka garniturów, koszule na zmianę i piżamę. Paszport też zawsze przy sobie. Nigdy nie było wiadomo, czy z Krakowa albo Wrocławia, gdzie będę na konferencji, nie wyślą mnie od razu do Paryża albo Londynu.
"Trzy razy naj - tak opisywała go wewnątrzzakładowa gazetka - największe obroty, najszybsze transakcje, najdłuższe dnie pracy. Jeżeli o drugiej nad ranem w naszym biurowcu pali się światło, nie dzwoń na policję, to nie włamanie, to Tomek opracowuje szczegóły kontraktu".
Zarabiał kilka średnich krajowych, wciąż jednak mieszkał u rodziców. Oszczędności inwestował w siebie. W Alpach nauczył się jeździć na nartach, w Egipcie nurkować, w Australii surfować. Opłacił sobie kurs MBA w amerykańskim college'u w Berlinie. Cztery semestry po 5 tys. marek. W każdy weekend wyjeżdżał na wykłady.
Pani asystent sprzedaje wołowinę
W nagrodę za zdaną maturę dostał od mamy komplet książek o tym, jak osiągnąć sukces. To były pierwsze na rynku podręczniki typu: "Kieruj swoim życiem", "Sukces? To proste" i chyba najfaj- niejszy z nich wszystkich - "Jak zrobić pieniądze będąc leniwym". Stosował opisane w nich techniki sugestii i działało. Na przykład wypisał w notesie swoje cele. Wszystko w czasie teraźniejszym: "mieszkam w samodzielnym stumetrowym mieszkaniu", "swobodnie rozmawiam po niemiecku", "prenumeruję >>National Geographic<<", "gram w tenisa", "zarządzam niezależnym przedsiębiorstwem". Obok plastyczne opisy. Wyobrażał sobie też, jak co miesiąc odbiera spod drzwi kolorową prasę, jak bierze prysznic po kilku setach na korcie, jak wydaje polecenia swojej sekretarce.
- Dla kariery byliśmy w stanie zrobić wszystko - opowiada Joanna Dubiel, osiem miesięcy temu zwolniona ze stanowiska export managera w jednej z największych zachodnich firm produkujących żywność.
Joanna ma 35 lat. Pali mentolowe marlboro, kawę słodzi słodzikiem, który nosi w torebce obok srebrnego wizytownika i aerozolu do ust. Przy powitaniu mocno ściska dłoń. Kiedy zakłada nogę na nogę, kontroluje, by stopy były obciągnięte jak u baletnicy.
W 1990 roku skończyła arabistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Biegle mówi po angielsku, francusku i rosyjsku. Po obronie magisterium zaproponowano jej etat na uczelni. Pięć starych milionów miesięcznie i pokój w akademiku dla doktorantów. Ćwiczyła ze studentami arabską gramatykę, pisała pracę "Przysłowia w literaturze arabskiej okresu klasycznego i współcześnie".
- Studenci mówili mi "pani asystent" - opowiada. - Rodzice byli ze mnie dumni. W Dębicy, skąd pochodzę, wszyscy sąsiedzi byli pewni, że za kilka lat zostanę profesorem. A ja pożyczałam na dezodorant i papier toaletowy.
W czasie studiów Joanna Dubiel zjeździła autostopem całą Europę Zachodnią. Miała przyjaciół we Francji i Austrii.
- Byłam od nich lepiej wykształcona, a żyłam jak żebrak - wspomina. - Co z tego, że cytowałam arabskich poetów i znałam losy Mahometa, skoro to oni mieli wille z basenem i łazienki wielkie jak moje dwa pokoje w akademiku. Fundowali mi kolacje w restauracjach, a kiedy wyjeżdżałam, przeszukiwali szafy, żeby mi oddać niepotrzebne ciuchy.
Z etatu na uczelni zrezygnowała po pół roku. Spakowała walizki, wyjechała do Warszawy.
- Zaczęłam od tłumaczeń - wspomina. - Dla telewizji, dla wydawnictw. Potem szybko znalazłam posadę asystentki prezesa w polsko-angielskiej firmie sprzedającej wołowinę do Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Organizowała spotkania biznesowe, pilnowała odpraw celnych i weterynaryjnych, zajmowała się logistyką i szukaniem dostawców.
Zarabiała trzy razy tyle co jej promotor z UJ po trzydziestu latach pracy. Wynajęła pierwsze własne mieszkanie.
- Wciąż jako asystentka - mówi. - To była mała firma. Wystarczyłaby druga wojna w Zatoce Perskiej, a przestałaby istnieć. Nie mogłam awansować. Wyżej ode mnie byli już tylko właściciele.
Byliśmy pierwsi, jesteśmy pierwsi, będziemy jedyni
Kiedy na Uniwersytecie Warszawskim zaczęła studiować marketing i zarządzanie, zadzwoniła do niej agentka: "Poszukuję menedżerów do jednej z największych na świecie firm sprzedających żywność. Wchodzą na rynki wschodniej i centralnej Europy, chcą najlepszych".
Procter&Gamble, Colgate-Palmolive, Master Foods, Philip Morris, Coca-Cola... każdy z wielkich koncernów budował wtedy w Polsce fabryki, organizował kanały sprzedaży, transportu, szkolił zastępy ludzi. To oni przecież mieli wywalczyć dla nich jak największą część rynku, przekonać do firmy klientów.
Joanna Dubiel nawet się nie zastanawiała.
- W nowej firmie przeszłam wszystkie możliwe szkolenia z technik sprzedaży i zarządzania zespołem - opowiada. - Byłam product managerem, brand managerem, sale managerem... Miałam jedne z najlepszych osiągnięć w polskim zespole. Na tablicy ogłoszeń, gdzie co miesiąc wywieszano zdjęcia przodowników i ich wyniki, przez cały czas utrzymywałam się na początku peletonu.
Chwalono ją na posiedzeniach zarządu. Wysyłano w nagrodę a to na Wyspy Kanaryjskie, a to do Tunezji. Firma wynajmowała im basen i fitness club, zwracała koszty leczenia, fundowała kursy językowe, kilka razy w roku organizowała imprezy integracyjne. Kiedy prezes ogłaszał, że sprzedaż rośnie i jesteśmy o 15 proc. lepsi od konkurencji, dostawał gromkie brawa - opowiada Joanna. - Byliśmy dumni z Naszej Firmy, jak kiedyś Polacy ze zwycięstw Szurkowskiego czy Kozakiewicza. Mieliśmy nawet swój hymn. Do melodii "We are the champions" ktoś ułożył słowa "Byliśmy pierwsi, jesteśmy pierwsi, będziemy jedyni".
- Śpiewałaś go kiedyś?
- Mruczałam pod nosem. Mam słaby głos.
Naszym paradygmatem jest restrukturyzacja
- Przez dwa lata sama robiłam to, czym potem zajmowało się dziesięć osób - wspomina. - Kiedy zachorowałam na zapalenie płuc i wzięłam tydzień zwolnienia, nieustannie do mnie dzwonili. Instruowałam, tłumaczyłam, aż struny głosowe odmówiły mi posłuszeństwa. "Nie mogę rozmawiać - powiedziałam w końcu country managerowi - piecze mnie gardło, mam 39 stopni gorączki i lekarz kazał mi spać", a on wtedy "Chyba, Aśka, żartujesz? Gdybyś naprawdę była chora, wyłączyłabyś komórkę".
Po chorobie zaprosił ją do gabinetu. Wyciągnął stos ulotek, kilometry raportów. Rysował na tablicy wykresy wydajności, diagramy sprzedaży i zysków. Jak co wygląda w Ameryce, jak w Japonii, a jak w Hongkongu u konkurencji.
- Jednym słowem naszym paradygmatem jest restrukturyzacja - powiedział w końcu. - I ty mi ją przygotujesz.
Tomasz Pluciński też restrukturyzował - departament analiz finansowych zachodniego banku inwestycyjnego X, do którego przeniósł się po trzech latach pracy w domu maklerskim.
- Wpadłem w rutynę - mówi. - Po szybkim awansie stanąłem w miejscu, tak jak i moje zarobki. W banku X dostałem o 20 proc. więcej, te same bonusy i gabinet z niezależną łazienką. Naprawiłem błędy poprzednika. Przede wszystkim zwolniłem osoby, których analizy nigdy się nie sprawdzały.
Wprowadził cotygodniowe zebrania, podczas których badano efektywność przepowiedni. Ten, kto był najskuteczniejszy, otrzymywał premię. Po roku ponownie awansował. Zajmował się teraz kluczowymi klientami. Kiedy jego międzynarodowy bank X przygotowywał się do fuzji z innym międzynarodowym bankiem, brał udział w negocjacjach. Wtedy też zdecydował się wyprowadzić od rodziców.
- Pomyślałem, że nic się nie stanie, gdy przez rok, dwa zwolnię tempo - mówi. - CV miałem bogate. Firma się rozwijała.
Kupił przestronny apartament. Jego bank bez problemu udzielił mu kredytu pod hipotekę.
Pracownik powstrzyma się od komentarzy
Przed wyjściem z pracy Joanna Dubiel otrzymała e-mail od szefa: "W dbałości o kompetencje systemowe i dźwignię właściwej obsługi klienta zapraszam na spotkanie biznesowe w sali konferencyjnej".
Kiedy weszła, siedział za wielkim stołem z kierowniczką działu Human Resources (personalną). Chrupali słone paluszki.
- Centrala bardzo pochwaliła twój planing restrukturyzacji - powiedział country manager jak gdyby nigdy nic. - Szczególnie akcję "Każdy szuka oszczędności u siebie" (proponowała m.in. tańsze hotele w delegacjach, mniejsze zużycie papieru, rozmowy telefoniczne poza godzinami szczytu). Już wczoraj kazali nam coś znaleźć. No i mamy - redukcję 15 proc. najdroższych miejsc pracy. Szczegóły omówi z tobą dział HR. Szef wyszedł po kawę.
- Przykro mi - zaczęła personalna. - Redukcja obejmuje również pani stanowisko. Firma włącza dział eksportu do działu marketingu, który ma już swojego menedżera. Od jutra nie musi pani przychodzić do pracy. Trzymiesięczną odprawę przelejemy na konto.
- Kazali zdać samochód, laptopa, komórkę - wspomina Joanna. - Swoje rzeczy miałam spakować dopiero wtedy, gdy wszyscy wyjdą. - Sceny rozstania psują morale personelu - wytłumaczył jej country manager po powrocie. Papiery były już przygotowane. Na końcu dopisana klauzula: "Pracownik niniejszym zobowiązuje się powstrzymać od dokonywania ocen i komentowania działalności Pracodawcy. W szczególności Pracownik powstrzyma się od wszelkich komentarzy o negatywnym wydźwięku". - Kiedy wyszłam, czekał już na mnie ochroniarz, który pilnował, żebym przedwcześnie się nie wygadała. Kiedy chciałam włączyć komputer, zabronił: - Zginą informacje i będzie na mnie. Przeszukał mi reklamówki, do których się spakowałam. Odebrał kartę identyfikacyjną: - Gdyby jutro chciała pani wejść, trzeba wypisać przepustkę na recepcji.
Oddelegowany do zadań fuzyjnych
Plucińskiego ściągnęli z wakacji w Hiszpanii. Leżał na plaży, gdy zadzwonił prezes banku: - Mamy problem, musisz nam pomóc! Opalony i gotowy do działania stawił się nazajutrz w jego gabinecie.
- Bad news, Tom, bad news - usłyszał na powitanie. - Zostałeś zracjonalizowany!
- Po fuzji banków centrala likwidowała dublujące się działy - tłumaczy Pluciński. - Także i mój. Łącznie zwolniono na całym świecie prawie 3 tys. osób.
Pluciński zapytał, czy bank się nie boi, że po jego odejściu stracą klientów, których obsługiwał.
Prezes był szczery: - Wychowałeś wspaniałego asystenta. On zajmie się nimi za jedną trzecią twojego wynagrodzenia.
Na osłodę dostał miesięczną odprawę, prawo do korzystania z firmowego Internetu i ksero przez okres wypowiedzenia.
Załodze banku przedstawiono zupełnie inną wersję zwolnienia Plucińskiego. - Nie nadawał się! Miał złe osiągi! - powiedzieli na zebraniu kierowników działów.
Klientom mówiono: - Jako wybitny specjalista został oddelegowany do nowych zadań fuzyjnych. Taką też formułkę zostawiono w jego firmowej skrzynce e-mailowej.
- Żadna korporacja nie może sobie pozwolić na utratę twarzy i zepsucie opinii - tłumaczy Pluciński. - Wystarczy, że po takiej informacji odejdzie jeden dobry klient, i już prezes nie kupi sobie jachtu albo nie opłaci składki w klubie golfowym.
Morderczy SMS
- Od swojej firmy nie dostałem na pożegnanie nic - mówi Marek Walicki, kiedyś informatyk w jednej z amerykańskich korporacji z branży telekomunikacyjnej. Pasjonat i profesjonalista. Siedem lat wcześniej, gdy przyjmowano go do korporacji, tak się cieszył, że nie przeczytał nawet dokładnie umowy o pracę (a był w niej obowiązek odrabiania na rzecz firmy 20 godzin miesięcznie w ramach czynu społecznego).
- Praca w firmie o takich osiągnięciach była moim marzeniem - mówi. - Nieraz nie wracałem na noc do domu, żeby wszystko opanować, nauczyć się.
O zwolnieniu poinformowano go SMS-em, gdy montował sprzęt u klienta. Myślał, że jest to żart kolegów, i nie stawił się tego dnia na wyznaczoną rozmowę.
- Nazajutrz znalazłem na biurku dyscyplinarkę - opowiada. - W rubryce "Powód zwolnienia" napisano: niedyspozycyjność, utrata zaufania do pracownika, konfliktowość. - Wszystko zostanie w świadectwie pracy - straszyła personalna, gdy poszedł zapytać, o co chodzi. Nie chciał mieć "wilczych papierów", poprosił więc o zwolnienie za porozumieniem stron.
- Czy pani wie, że mieli już je przygotowane?
Pakował do pudeł swoje rzeczy, gdy koleżanka z sąsiedniej zagródki wytłumaczyła mu: - Zawsze tak robią, gdy nie chcą płacić odprawy. Postraszą wystawieniem złej opinii i zwalniasz się na własną prośbę, niczego od nich nie chcąc.
Jej koleżankę, główną księgową w międzynarodowej sieci restauracji, próbowano zwolnić za upozorowaną kradzież wędzonego łososia.
- W czasie bankietu noworocznego ochroniarze najpierw podrzucili go do jej torby - opowiadała. - Potem na oczach całej sali ją przeszukali i wyciągnęli rybsko spomiędzy dokumentów. Kobieta w sukni z tafty, która czesze 15 tys. miesięcznie... Wyobrażasz sobie co za wstyd? Nie poszła na ugodę, oddała sprawę do sądu pracy. Sądzi się drugi rok.
Kozioł ofiarny James Bond
Na internetowych czatach codziennie można znaleźć grupy dyskutujące o pracy. Najwięcej głosów pojawia się w poniedziałki, gdy wychodzi dodatek "Gazety Wyborczej" - "Praca". Oferty komentują bezrobotni dyrektorzy, księgowi, przedstawiciele handlowi, agenci ubezpieczeniowi. Opowiadają o niekompetencji byłych przełożonych ("Dyrektor sprzedaży na kraj, a nie wiedział, jak wystawić fakturę VAT"), o oszczędnościach ("szef zwolnił sprzątaczki, wśród personelu biurowego wyznaczył dyżury mycia toalet, okien i korytarzy. Było mi głupio, gdy mój najważniejszy klient zobaczył mnie z mopem"), o jedzeniu kanapek na zebraniach ("ile by ich nie było, zawsze trzeba było donosić").
- Jak was zwolniono? - zapytałam.
James Bond (rok i dwa tygodnie poszukiwania pracy): - Miałem kontrakt menedżerski w jednej z firm leasingowych. Na zlecenie właścicieli znalazłem inwestora zagranicznego. Negocjowałem szczegóły umowy, kiedy firma nagle zmieniła zdanie. Żeby wycofać się z twarzą, zrobiono ze mnie kozła ofiarnego. W największych krajowych dziennikach zamieszczono ogłoszenie: "Banki i Instytucje Finansowe! Firma XY informuje, że pan James Bond nieprawnie posługuje się wizytówką naszej firmy, przedstawiając się jako jej pracownik. Uprzedzamy, że nie ponosimy żadnej odpowiedzialności za działanie pana Bonda". Do dziś nie zapłacili mi zapisanego w umowie honorarium. Sprawa w sądzie. Zszargana opinia w środowisku finansów. Zawodowa śmierć.
Luizjana (207 dni bez pracy), szef działu public relation w znanej firmie kosmetycznej: - Na studiach (dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim) uczono nas, że profesjonalny "piarowiec" zawsze jest lojalny wobec firmy. By ją reprezentować i bronić, musi się z nią utożsamić, musi nią oddychać. Przez sześć lat byłam wzorcowym "piarowcem". Nigdy nie używałam kosmetyków konkurencji. Listy do znajomych pisałam na papierze reklamującym kremy, szampony do włosów albo płyn do płukania jamy ustnej. Czytałam o wielkich zwolnieniach w centrali naszej firmy, a jednak wierzyłam polskiemu szefowi, który w wywiadach prasowych ciągle powtarzał: "Jesteśmy na etapie rozwoju. My nie zwalniamy, lecz zatrudniamy". Udawałam, że nie widzę, jak w firmie giną ludzie: jednego dnia rozmawiasz z facetem wdrażającym system jakości ISO, drugiego dnia jego biurko jest już puste. Nikt nie wie dlaczego, nikt nie ma jego telefonu. Podobnie było z analitykiem rynku, kierownikiem sprzedaży... - Podpisz! - asystentka dyrektora rzuciła mi na biurko rozwiązanie umowy o pracę. I to był koniec.
Aleks (54 dni bez pracy): - Sam napisałem sobie wymówienie, bo firma była mała (szef, jego żona i kuzyn) i nikt poza mną nie potrafił tego zrobić.
Niespodziewany nadmiar menedżerów
Pod biuro firmy doradztwa personalnego Take-it, znowu podjechał rowerowy kurier w goglach i obcisłych getrach. Przywiózł worek odpowiedzi na ogłoszenia.
- Dostajemy o 40 proc. listów więcej niż w 97 roku - mówi Arkadiusz Świderski, dyrektor do spraw rozwoju Take It. - Bywa, że na jeden anons odpowiada kilka tysięcy osób.
Podobnie jest w Ernst&Young, Graftonie czy Human Resources Key.
- Od dwóch lat liczba ciekawych ofert systematycznie maleje - mówi wiceprezes HRK Partners Tomasz Sokołowski (w branży od dziesięciu lat). - Wzrasta natomiast liczba wykształconych profesjonalistów, szczególnie menedżerów średniego szczebla i byłych prezesów. W porównaniu z początkiem lat 90., kiedy trzeba było ich kusić wysokimi zarobkami, by zdecydowali się na zmianę pracy, teraz mamy w kim wybierać.
- Globalizacja przedsiębiorstw (fuzje, przejęcia, wprowadzanie nowych technologii) spowodowała zwolnienia setek pracowników - tłumaczy Adam Dominiak z Recruitment International. - Firmy konsumenckie, jak Coca-Cola czy PepsiCo, mają już zorganizowaną produkcję, sieć sprzedaży i podzielony rynek. Przeszły fazę inwestowania, przystąpiły do etapu zarabiania i oszczędności. Racjonalizują płace, likwidują przerosty zatrudnienia, wycofują się z nieudanych projektów. Ich zespoły są młode. Tam nikt na razie nie wybiera się na emeryturę. Gdy potrzebują menedżera, sięgają po własne rezerwy. Wolą awansować własnego pracownika, niż zatrudnić kandydata z zewnątrz, którego od początku trzeba szkolić. Wszystko to normalne zjawiska wolnorynkowe i trzeba się do tego przyzwyczaić. Walczyć musimy jednak z rosnącym bezrobociem.
- Dla rynku pracy niebezpieczna jest stagnacja polskiej gospodarki - twierdzi Tomasz Sokołowski z HRK Partners. - Jej motorem były dotąd w dużej mierze inwestycje zagraniczne. Teraz wiele międzynarodowych firm wstrzymuje planowane przedsięwzięcia albo w ogóle rezygnuje z inwestycji w naszym kraju. Recesja dotyka niemal każdej branży. Do tego kostyczne prawo pracy, nieustannie rosnące jej koszty i nadchodzący wielkimi krokami wyż demograficzny. Wszystko to napawa niepokojem.
Ja, kat z anoreksją
- Od kiedy w firmie zaczęły się zwolnienia, każdy przede mną ucieka - mówi Alicja Machalska, personalna w firmie farmaceutycznej. W ciągu ostatnich dwóch lat zwolniła trzysta osób. - Ludzie przeczuwają wyroki. Gdy niosłam wymówienie szefowi marketingu, ten schował się w szafie. Przesiedział w niej cały dzień, a nazajutrz przyniósł lipne zwolnienie. Dopóki trwało, nie można było mu nic zrobić. Pobierał pensję, jeździł firmowym samochodem i szukał nowego zajęcia.
Alicja Machalska ma urodę anorektyczki: podkrążone oczy, szara cera, kostium, który zwężała w ubiegłym roku, znów jest za duży. - Czuję się jak kat. Zazwyczaj tydzień wcześniej wiem, kto jest do odstrzału. Przygotowuję mu papiery, a kiedy spotykam go w windzie czy barze, udaję, że nic się nie dzieje. I to mnie zabija. Byłam w firmie od początku, szkolono mnie, jak zatrudniać ludzi. Nikt nie powiedział, jak ich zwalniać.
- Nie powinno się ich zostawiać samym sobie - tłumaczy Adam Aduszkiewicz, dyrektor ds. personalnych w Bertelsmann Media. - Kilkakrotnie musieliśmy się rozstać z grupami pracowników, jak też z pojedynczymi osobami z grupy menedżerów. Nie tylko staraliśmy się być fair w sprawach finansowych, ale zawsze oferowaliśmy pomoc w poszukiwaniu pracy. Obejmowała ona szkolenie w poszukiwaniu w różnych źródłach ogłoszeń o pracy, opracowywanie CV i listu motywacyjnego oraz rozmowy z psychologiem, który przygotowywał do rozmów kwalifikacyjnych.
- Korzystamy z usług firmy konsultingowej - mówi Jakub Miodowski, doradca personalny w jednym z banków, który przygotowuje się do zwolnienia kilku tysięcy osób. - Testują naszych pracowników, szukają im nowych miejsc. Jedna z naszych asystentek zdecydowała się otworzyć własną firmę, która organizuje imprezy integracyjne dla firm, promocje. Sama ponosi odpowiedzialność, sama płaci ZUS i podatki. Okazało się, że wystarczy świetny pomysł i można się utrzymać. Byliśmy jej pierwszym stałym klientem.
Pizza...
Wczoraj z apartamentu Tomasza Plucińskiego wyprowadziła się jego dziewczyna. Nie chciała zrozumieć, jak mógł odrzucić stanowisko przedstawiciela handlowego, skoro nawet nie mają ani na pizzę, ani na pastę do zębów.
- Tłumaczyłem jej, że prawdziwy menedżer nie może zarabiać 3 tys. miesięcznie, bo nikt potem nie będzie go szanował - opowiada. - Wolę sprzedać kolejny garnitur, niż spaść niżej, niż jestem.
...i spaghetti
Dzisiaj Joanna Dubiel po raz pierwszy od ośmiu lat ugotowała obiad. Rosół i bitki z sosem. Zjadła go sama. Rozłożyła na kanapie albumy o Bieszczadach. Jesień to tam najpiękniejsza pora roku. Joanna zarezerwowała już pensjonat. Będzie chodzić po górach, odwiedzi dawnych znajomych.
- Kiedy mnie wyrzucili, rzucałam się po domu jak narkoman na głodzie - opowiada. - Nigdzie nie wychodziłam. Było mi wstyd, było mi żal. W "Gazecie" znalazłam ogłoszenie, że moja firma szuka pracowników na niższe stanowiska. Poczułam się upokorzona. Przecież z chęcią bym pracowała dla firmy nawet za mniejsze pieniądze. Koledzy zauważyli moją nieobecność dopiero po dwóch tygodniach: "Wyleciałaś? A my tu mamy tyle roboty!", "Co się martwisz! Janek z promocji to ma dopiero przerąbane. Dwoje dorastających dzieci w prestiżowych szkołach. Raty za dom, który wybudował w Otwocku!".
- Brakowało mi tego pędu, blichtru, codziennego sprawdzania się - opowiada.
Ma spore oszczędności. Nie musiała od razu szukać pracy. Pojechała do rodziców do Dębicy.
- Za mąż byś wyszła, dzieci urodziła - powiedziała mama. - Stara panna się z ciebie robi. Wszystko wiesz najlepiej. Jak umyć zlew, jaką kupić marchewkę do zupy... wymądrzasz się, rozkazujesz, masz fochy...
W swoim dawnym pokoju znalazła notatki do pracy doktorskiej na temat arabskich przysłów i niedokończony sweter, który kiedyś robiła na drutach. Dała się wyciągnąć sąsiadom do ich chaty na wsi.
- Z wiejską kawalerką kąpałam się w rzece i łowiłam raki - opowiada. - Pomyślałam, że życie bez tropikalnych palm też jest możliwe.
Po powrocie do Warszawy zadzwoniła do byłego chłopaka. Rozstali się trzy lata wcześniej, bo nie mieli dla siebie czasu.
- Wracam do tłumaczeń - powiedziała. - Wpadniesz? Zrobiłam spaghetti.
PS. Personalia bohaterów i niektóre szczegóły na ich prośbę zostały zmienione