Andrzej Franaszek
Miłosz
Biografia
201 I
(...)
"A ty jesteś dezerter"
Bytem przekonany, że skazuje się na porażkę, kto występuje przeciwko "prawom Historii", inaczej mówiąc, kto zrywa pakt ze Złem pracującym odwrotnie, na korzyść Dobra (...). Później odkryłem, że człowiek może wyzwolić się, tylko akceptując swoją osobistą przegraną i że, przeciwnie, wtedy właśnie dopiero zwycięża, w inny sposób. Warunkiem jest jednak przejście przez stan zupełnej beznadziei.
Czesław Miłosz, Kontynenty
"To, o czym powiem, można nazwać historią pewnego samobójstwa" *[Cz. Miłosz, Nie, "Kultura" 1951, nr 5.] - brzmiało pierwsze zdanie, jakie Czesław Miłosz opublikował na łamach paryskiej "Kultury", w artykule o symbolicznym tytule Nie, śmiercią z własnej ręki nazywając oderwanie od ojczystego kraju, mające skazać poetę na jałowość i zamilknięcie. Pisząc te słowa, zapewne nie przeczuwał, że choć poetycki dar uda mu się uchronić, najpierw będzie musiał wypić wielki kielich goryczy z powodu napaści i oszczerstw, których nie będą szczędzić mu ani emigranci, ani dawni przyjaciele z Polski.
Od chwili opuszczenia domu polskiej ambasady minęło trzy i pół miesiąca, które spędził, ukrywając się w Maisons-Laffitte. Wreszcie 15 maja na konferencji prasowej w paryskiej redakcji pisma "Preuves" oficjalnie poinformował o swej ucieczce i decyzji pozostania we Francji. Spotkanie prowadził Ignazio Silone, włoski powieściopisarz, który z komunizmem zerwał na początku lat trzydziestych, firmowały zaś - Kongres Wolności Kultury, międzynarodowa organizacja, z którą polski poeta będzie blisko współpracować, oraz francuskie stowarzyszenie Amis de la Liberte. Jako pierwszy artysta z kraju "demokracji ludowej", który publicznie przedstawiał powody zerwania, Miłosz staje się dla mediów sensacją. Wcześniej już przygotował oświadczenie adresowane do rodaków, w którym określał swe stanowisko polityczne: "Nie jestem reakcjonistą (...) Ojczyzna moja (...) powinna należeć do polskiego ludu, a nie do jaśniepanów", i przedstawiał moralne sedno swej decyzji: "człowiek nie powinien kłamać. Kłamstwo jest (...) źródłem wszelkich zbrodni. (...) Naczelnym obowiązkiem poety jest mówić prawdę. (...) kto wie, czy moje pióro nie zdoła choć w pewnym stopniu pomścić bólu tych Polaków czy Rosjan, którzy opłakują swoich najbliższych" *[Cz. Miłosz, Drodzy Rodacy, "Zeszyty Historyczne" 2004, nr 149. W połowie roku 1952 Giedroyc wydał, także wysyłaną do Polski, miniaturową broszurę na papierze biblijnym pt. List do Kraju - z wierszami Miłosza.]. Tę wypowiedź Jerzy Giedroyc wydrukuje w kilkuset egzemplarzach, by wysłać pocztą do polskich literatów (licząc na to, że część listów umknie uwagi cenzury), będzie ona również czytana na antenie Głosu Ameryki. Sam Miłosz wystąpi w Radio France Internationale, gdzie spotka go Andrzej Chciuk, który wspominał po latach:
zostałem (...), aby usłyszeć i zobaczyć, jak W.A. Zbyszewski będzie przeprowadzał wywiad z Czesławem Miłoszem, który poprzedniego dnia zerwał z Warszawą. Zbyszewski jako wówczas współpracownik Sekcji Polskiej Radia Francuskiego oraz jako człowiek dobrze wychowany i też wilnianin [sic!] nie mógł być złośliwy ani agresywny wobec Miłosza, choć wyczuwało się w jego głosie niechęć i lekki odcień pogardy "prawowitego" emigranta w rozmowie z wczorajszym jeszcze attache do spraw kulturalnych w paryskiej ambasadzie rządu warszawskiego. (...) zostało mi (...) w pamięci wspomnienie owej nonszalancji i niechęci u jednego, oraz spokój i skupienie w twarzy Miłosza (...). Pomyślałem sobie wówczas, że Miłosza czeka na emigracji wiele nieprzyjemności i niezrozumienia: konflikt nie tylko innych mentalności i doświadczeń, ale i zawiść pętaków. W twarzy poety widziało się jednak wtedy spokój, przeświadczenie o słuszności swego stanowiska, (...) a głównie zapowiedź pogardliwej uprzejmości i wyniosłego milczenia, co zawsze jest najlepszą postawą na nagonki głupców. Bardzo mi się podobała wówczas twarz Miłosza.
Wyniosłe milczenie i spokój nie zawsze będzie łatwo poecie zachować... Tymczasem artykuł kreślący jego sylwetkę ukazuje się w "Preuves", zaś majowa "Kultura" pod nadtytułem Moje credo poetyckie przynosi pięć wierszy oraz obszerny szkic Nie, z którego można odczytać lęk autora przed "zaszeregowaniem", potrzebę postąpienia na przekór emigracyjnym oczekiwaniom. W znamiennym czasie przeszłym przedstawia się tu Miłosz: "byłem cenionym polskim poetą i tłumaczem (...). Moje nazwisko literackie było wymawiane z szacunkiem, moja kariera literacka była zapewniona", i zaraz dodaje: "służyłem lojalnie mojej ludowej ojczyźnie, starając się według najlepszego mego rozumienia wypełniać moje obowiązki (...) cieszyłem się, iż półfeudalna struktura Polski została złamana, że robotnicza i chłopska młodzież zapełnia uniwersytety, że została przeprowadzona reforma rolna (...). Miałem więc powody, aby trzymać się nowej Polski zmierzającej ku socjalizmowi i tak było do czasu, gdy postanowiono mnie (...) ochrzcić. Wtedy powiedziałem: »Nie«". Ów chrzest to zgoda na ideologiczną ortodoksję, która wcześniej nie obowiązywała artystów niebędących komunistami, ale nastawionych do nowego systemu przyjaźnie, a więc "dobrych pogan", jak nazywa ich Miłosz, konsekwentnie w tych latach ukazujący dialektyczny materializm (diamat) i komunizm jako system quasi-religijny, Nową Wiarę, której "hołduje dzisiaj tylu ludzi zrozpaczonych, rozgoryczonych i nigdzie indziej nie znajdujących nadziei". Wiele względów przemawiałoby za przyjęciem takiego chrztu - w krajach "demokracji ludowej" pozycja pisarza jest nieporównywalnie bardziej prestiżowa i komfortowa niż na Zachodzie. Będąc członkiem kasty uprzywilejowanej, literat może cieszyć się nie tylko honorariami, wygodnym mieszkaniem oraz gościną w "domu pracy twórczej", ale też poczuciem, że został zaakceptowany - miast na marginesie społeczeństwa mieszczańskiego, odnajdując się w centrum systemu, w którym "rozumiana jest potęga słowa". Cena jednakże jest wielka, pisarz musi bowiem przyjąć rolę propagandysty, a przecież "w chwili kiedy pisze, z zaryglowanych wagonów, które wiozą opornych chłopów ku obozom położonym gdzieś pod kołem polarnym, rozlegają się rozpaczliwe krzyki o kubek wody". Miłosz ukazuje literatów wmawiających sobie, że akceptując Zło, pośrednio przyczyniają się do ostatecznego Dobra, i puentuje: "nie zdołałem przekroczyć tego progu. Szaleństwo? Być może. Samobójstwo, koniec literackiej kariery (...) - niech będzie. Jeżeli wolność ma polegać jedynie na zrozumieniu konieczności, to ja, nędzny robak, staję na drodze, którą ma przejść Historia w grzmocie czołgów i łopocie sztandarów". W pierwszym emigracyjnym wystąpieniu, wbrew wszelkiej "rozsądnej" taktyce, przyszły autor Zniewolonego umys
łu nie tylko nie przyjął roli skruszonego ekskomunisty, ale i niezwykle chłodno odniósł się do uchodźców: "mój stosunek do politycznej emigracji polskiej był co najmniej ironiczny: na kimś, kto rozumiał dynamikę przemian zachodzących w Polsce, spory kilkuosobowych stronnictw robiły wrażenie bezużytecznej zabawy, a same postacie tych polityków wyglądały na figury z wodewilu". Nic dziwnego, że jego wypowiedź nie wzbudziła wśród emigrantów entuzjazmu - lawina poświęconych mu artykułów przybierze z czasem postać nagonki łączącej oskarżenia najpoważniejsze i niezliczone drobne złośliwostki, tak że obok poświęconych poecie ironicznych wierszyków *[Takich jak ten dość nieporadny utwór Mariana Hemara: "Dopóki on dyplomata/Na zagranicznych dietach/(...) Póki on ekscelencja,/Czy choć prasowy miłosz/Póty ruski zausznik/Mało razy tak było-ż? (...)/W chwili, kiedy go z Chili/Wezwali do centrali/Od razu w nim ideowa/Nadbudowa się wali. (...)/Już on nie ekscelencja,/Znaczy, że już nie lokaj./ Chwal go za niepodległość,/Z zachwytu nad nim cmokaj".] powstała nawet Fraszka na fraszki: "Kotwicz, Piasecki, Wraga z Grydzewskim do spółki/Na Miłosza prowadzą migracyjne pułki./ Dalej-że na Giedroycia, Uziembłę, Zarembę -/Dzisiaj tylko na słowa - jutro może w gębę./I rośnie coraz głośniej, gniewnych głosów gama./Miłosz ręce zaciera. Dla niego - reklama"... Uproszczeniem byłoby przecież twierdzenie, że Miłosz zderzył się z jednolitą ścianą wrogości. Nawet Mieczysław Grydzewski, zabierający głos jako jeden z pierwszych, na łamach londyńskich "Wiadomości", choć z lekceważeniem oskarżał poetę o megalomanię i zalecał po "sześciu latach wiernej służby niewoli" przyjęcie teraz "co najmniej sześcioletniego milczenia", nie bez racji przecież zauważał, że gdyby nie postponowana przez Miłosza emigracja, nie powstałaby na przykład "Kultura", w której może on teraz publikować. W czerwcu Piotr Yolles, szef nowojorskiego "Nowego Świata", w wyważony sposób oceniał: "wydaje mi się, że nie powinien był tego napisać. Powinien był milczeć. Jeszcze nie dojrzały w nim słowa, nowe szczepionki jeszcze się nie przyjęły, jeszcze je trawi trucizna stara, której nie wyzbędzie się rychło. Czytelnika ujmuje szczerość i smutek wielki, wzrusza go tragedia tej nieszczęśliwej miłości Polaka. Chciałoby się tego zdolnego, wielkiego poetę witać słowami, jakimi zwykle żegnamy odchodzących: »Oby Panu lekka była wolność«". W sierpniu zaś Aleksander Bregman ze szpalt londyńskiego "Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza Polskiego", pozwalając sobie co prawda na sformułowanie "najmita pióra", przekonywał, że "większość uchodźców przyjmowana jest z otwartymi rękami" i jedynie od byłych dyplomatów czy aparatczyków "ma emigracja prawo domagania się rachunku sumienia"...Ten głos pojawił się zresztą w odpowiedzi na lipcowy numer "Kultury", gdzie wypowiadali się Zygmunt Zaremba, Juliusz Mieroszewski oraz ponownie Czesław Miłosz, który opublikował Odpowied
ź na formułowane wobec niego zarzuty oraz pierwszy i na długi czas jedyny fragment Zniewolonego umysłu, jaki mogli poznać polscy emigracyjni czytelnicy: rozdział zatytułowany Ketman. Dające się odczytać z tego wielogłosu stanowisko pisma było w dużej mierze kompromisowe. Zaremba, zasłużony działacz PPS, bronił pisarza przed automatycznym potępieniem, ale też krytycznie odnosił się do sądów zawartych w Nie, między innymi zżymając się na to, że motywacje Miłosza zdają się ograniczone do kwestii wolności artysty, i celnie wskazując, że autor Ocalenia "drży przed tą nową wiarą - komunizmem. Odrzucił ją, ale wciąż gnie się pod jej potęgą". Sedno "sprawy Miłosza" oraz ten punkt widzenia "Kultury", który stopniowo będzie coraz wyraźniej odróżniał ją od "niezłomnych" z Londynu, wskazywał jednak Mieroszewski, stwierdzając, że można nie zgadzać się z wieloma poglądami Miłosza, nie sposób natomiast zignorować tego, że światopoglądy kraju i emigracji coraz bardziej się rozchodzą i jedynie dzięki osobom takim jak Miłosz możliwe jest zrozumienie dramatów, które "toczą się w duszach tysięcy i dziesiątek tysięcy Polaków". Najmniej ważył słowa oczywiście sam Miłosz, który zdawał się prowokować antagonistów, zarzucając im brak przygotowania do intelektualnych wyzwań, jakie niósł z sobą komunizm: "Polacy, jeżeli ręka władcy nie zmusi ich do zajmowania się filozofią i dialektyką, zawsze potrafią schronić się w lamus pełen słowników, herbarzy, senników i kalendarzy" i dlatego wielu z nich "przebywających na Zachodzie uważa za »nudę«, »banał« i »doktrynerstwo« pewne sformułowania, które przez czytelników w kraju są uważane za śmiertelnie poważne sprawy (słowa »śmiertelnie« nie używam jak ornamentu). Tym prawdopodobnie można tłumaczyć często spotykane u Polaków »zachodnich« lekceważenie dla głębokich przemian świadomości, jakie zachodzą w Polsce" *[Cz. Miłosz, Odpowiedź, "Kultura" 1951, nr 7-8.]. Te przemiany zaś to między innymi poglądy polityczne setek tysięcy ludzi: "na lewo i antystalinowsko". Raz jeszcze podkreślał też Miłosz, że jego zerwanie z krajem było wynikiem przymusu: "w sferach intelektualnych w Polsce przeważa opinia, że chcąc coś pożytecznego zrobić, trzeba pić, choćby krzywiąc się mięśniakiem, bo jest, jak jest, to jest rzeczywistość. Rozpowszechniony jest fatalizm historyczny, a sprawa Polski nie jest oddzielana od sprawy całej Europy. Chciałem pić do końca, tak jak piją inni w kraju, ale nie potrafiłem. Żadna ludzka decyzja nie jest możliwa do wyabstrahowania, to jest do wytłumaczenia tylko jedną przyczyną. W moim wypadku główną jednak przyczyną była niemożność, sięgająca daleko w głąb do moich odruchów etycznych, religijnych i estetycznych, o których mówić tu nie będę".Trzeba było dużej dozy dobrej woli, jaką przejawiali Giedroyc i garstka związanych z nim, życzliwych Miłoszowi osób *[Wśród których naturalnie reakcje na wypowiedzi Miłosza także nie były jednoznaczne. Poinformowany przez Giedroycia o ucieczce pisarza Andrzej Bobkowski pisał doń w liście z 12 lutego 1951 r.: "jestem dzisiaj zdania, że ludzie, którzy przechodzą na tak zwaną naszą stronę, to ludzie odważni. Poza tym co on się nasłucha, jak to się stanie publiczne. (...) Że jak zobaczył, że jak Korea, że jak zasmakował w dolarach... To ci będą mieli używanie ci emigracyjni puszkarze. Nazgarniają znowu całymi garściami prochu komunałów i ordynarnych aluzyj, naładują se od przodu pełne gęby i - puf! Wystarczy na trzy numery »Wiadomości« i na cały abonament »Nocnika Londyńskiego Polskiego i Żołnierza«", jednak już w lipcu oceniał: "Nie = pijane dziecko we mgle. Jakże już czuje się poprzez to zatrucie duszy, ile wysiłku będzie wymagało odtrucie", J. Giedroyc, A. Bobkowski, Listy 1946-1961, red. J. Zieliński, Warszawa 1997, s. 179, 188.], by wziąć w nawias zarówno pojawiający się w wypowiedziach pisarza ton pogardy, jak i to, że ubolewał on nad niemożnością wydania antologii poetyckiej, a pomijał na przykład dramatyczny los byłych żołnierzy AK *[Oczywiście w swych wypowiedziach koncentrował się Miłosz na sprawach, na które miał jakiś wpływ, dotyczących go najbardziej bezpośrednio, i które stawały się też pars pro toto zasadniczych procesów społecznych, ale był w nich przecież także - przynajmniej w odczuciu piszącego te słowa - jakiś odcień egocentryzmu. Można, co prawda, dla równowagi przytoczyć też wypowiedź Gombrowicza: "dla mnie literatura to nie kwestia kariery i ewentualnych pomników, ale wydobycie z siebie tej maksymalnej wartości, do jakiej jestem zdolny. Jeżeliby się okazało, że to, co piszę, jest błahe, to jestem przegrany nie tylko jako literat, lecz jako człowiek. (...) atakowano (...) Miłosza. - Ach! Ach! Ten pięknoduch wyniósł się z Kraju, gdy spostrzegł, że nie może tam pisać wierszy! Nie obchodzi go Kraj, ani cierpienie ludzkie, tylko wiersze! Ludzie, którzy takie wygłaszają sądy, nie dorośli, moim zdaniem, do tych zagadnień. Zarówno sztuka, jak ojczyzna, same przez się niewiele znaczą. Znaczą one bardzo wiele, gdy, człowiek, poprzez nie, wiąże się z istotnymi, najgłębszymi wartościami bytu", W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1958, Kraków 2009, s. 162.]. Solidne przygotowanie intelektualne i głębokie zanurzenie w środowisko były zaś niezbędne, by docenić socjologiczne i psychologiczne analizy, jakie Miłosz prezentował w Ketmanie. Wszystkich tych cech niewątpliwie brakowało Sergiuszowi Piaseckiemu, mającemu za to w sobie solidną porcję pasji i bardzo osobistego doświadczenia. Z pewnością dobrze pamiętając opowieść swej niedawnej partnerki i matki swego syna o jej nieszczęśliwym związku z poetą, publikuje w listopadowych "Wiadomościach" artykuł Były poputczik Miłosz, który nie pozostawia już miejsca na racjonalną dyskusję. Przekonuje w nim, że danie posłuchu argumentom Mieroszewskiego wywinduje Miłosza na piedestał, podczas gdy "jeśli robotnik czy urzędnik nawet wstępuje do PPR-u, aby wyżyć (...) to jest to nieszczęście, w które miłosze go wtrącili. (...) czy możemy sobie wyobrazić Polaka, który by w razie zwycięstwa Hitlera i stworzenia przez niego przemocą w Polsce ustroju nazistowskiego, reprezentował ten ustrój za granicą jako attache kulturalny?". Po sformułowaniu wielu innych zarzutów wobec obdarzonego "potworną psyche bierutowca", nieświadomie odsłaniającego swą "filozofię zimnych gadów, takich jak Dzierżyński", publicysta podsumowuje: "jest niebezpieczny dla sprawy polskiej i sprawy wolnego świata, walczącego z bolszewizmem". Konflikt narastał, a Piasecki w swych sądach nie był odosobniony. Do redaktora "Wiadomości" pisze Lechoń: "artykuł o Miłoszu uważam za swego rodzaju arcydzieło publicystyczne. (...) Jeżeli Miłosz ma w sobie odrobinę uczciwości, powinien się powiesić, a w każdym razie pójść do fizycznej pracy, aby dowieść, że jest »z ludem«. Jego poezja (...) tak jest potrzebna ludowi jak »piździe daszek«" *[List J. Lechonia do M. Grydzewskiego z 2 grudnia 1951 r., w: M. Grydzewski, J. Lechoń, Listy 1923-1956, red. B. Dorosz, Warszawa 2006, t. 1, s. 460. Sygnalizowana już w tej książce wcześniej obsesyjna i zapewne podszyta niespełnioną fascynacją niechęć Lechonia do Miłosza "owocuje" licznymi zapisami na przełomie lat 40. i 50. W kolejnych listach do Grydzewskiego Lechoń używa odnośnie do Miłosza poety określeń takich, jak "rzadkie gówno" i "podchujak z dziesięciorzędnym talentem", tamże, s. 173 i 433, w Dzienniku zaś opisuje m.in. rozmowę ze znajomymi, których przekonuje, że motywacje Miłosza były najniższego, materialnego rodzaju (J. Lechoń, Dziennik, t. 2, Londyn 1970, s. 130), czy komentuje jego artykuł o Czechowiczu (a raczej zawartą w nim ocenę literatury dwudziestolecia): "Himalaje małości. Miłosz - to nieznany nam dotąd brat Karamazowa, Czesław Karamazow, który nie odważy się na nic takiego jak Dymitr i nie ma nawet tej gigantycznej hipokryzji co Iwan. Małość, plugawa mała zawiść i pustka serca" (Dziennik, t. 3, Londyn 1973, s. 369). Najciekawszy jest jednak niewątpliwie zapis z 22 kwietnia 1952 r.: "całą noc jakieś sny o Miłoszu, tak jakby on na odległość wzywał mnie do zgody" (Dziennik, t. 2, dz. cyt., s. 393).], zaś na początku 1952 roku Ryszard Wraga uznaje Miłosza za "agenta bolszewickiego aparatu dywersyjnego na Zachodzie" *[R. Wraga, List do Redakcji, "Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza Polskiego" (Londyn) 1952, nr 8. Wraga to pseudonim Jerzego Niezbrzyckiego, przedwojennego oficera wywiadu wojskowego, czyli tzw. Dwójki, pomysłodawcy i wykonawcy wielu brawurowych akcji wywiadowczych na terenie Związku Sowieckiego, publicysty współpracującego z "Buntem Młodych", "Polityką" i wreszcie "Kulturą" J. Giedroycia, zaś w latach 50. konsultanta do spraw sowieckich francuskiego MSZ. Jego podtrzymywane konsekwentnie oskarżenia wpłyną na kłopoty z otrzymaniem amerykańskiej wizy, z jakimi przez dekadę będzie borykać się Miłosz, ale też doprowadzą do zerwania z Wragą kontaktów przez Giedroycia, co Redaktor bezkompromisowo uczyni, gdy przekona się, że na poparcie swych tez jego przyjaciel nie ma cienia dowodu. Skutkiem tych napaści był m.in. także list Józefa Mackiewicza do redakcji "Kultury", w którym pisał on m.in.: "Miłosz nie jest komunistą, przynajmniej, pamiętam, nie był nim w roku 1940 w Wilnie, gdy z właściwą sobie inteligencją i talentem wskazywał na bolszewików jako wroga bardziej niebezpiecznego. Miłosza, czy jeżeli wolimy, miłoszów, stworzył nie komunizm, a ten stan faktycznej współpracy prosowieckiej całego kraju" ("Kultura" 1952, nr 4).].
I pomyśleć, że całej afery mogło nie być i że gdyby nie splot politycznych okoliczności oraz temperament niektórych z uczestników "rozgrywki" poeta najprawdopodobniej wróciłby szybko do rodziny i zdobył pracę na którymś z amerykańskich uniwersytetów. Z początku nikomu nie zależało na konflikcie: Miłosz chciał zobaczyć drugiego syna, Giedroyc uważał, że z powodów propagandowych pisarz będzie najbardziej przydatny na terenie amerykańskim, zaś większość emigrantów niezbyt obchodził los mało im znanego poety. Nawet polski MSZ najchętniej uniknąłby kompromitującego rozgłosu, w końcu, jak dowiadujemy się z zachowanego szyfrogramu, Ogrodziński prosił centralę o "instrukcję, czy ma starać się skontaktować (...) w celu usiłowania uzgodnienia z nim pokojowego rozejścia się, z obietnicą ze strony Miłosza, że wyjedzie z Francji i nie będzie dawał deklaracji do prasy". Sprawę odmieniły amerykańska obawa przed komunistyczną infiltracją, niezdolność Miłosza do wykonywania jakichkolwiek gestów, które wydawały mu się upokarzające, a wreszcie taktyka Giedroycia, który pogodziwszy się z tym, że "przerzucenie" Miłosza do Ameryki jest niemożliwe, postanowił wyciągnąć z jego pobytu w Europie możliwie największy pożytek dla swego pisma.
To, że Miłosz znalazł gościnę w Maisons-Laffitte, a wkrótce stał się obok Witolda Gombrowicza jednym z dwóch najważniejszych pisarzy występujących na łamach "Kultury", nie było przypadkiem. Choć nie poznali się osobiście przed wojną, gdy Miłosz publikował w "Buncie Młodych" *[Miłosz opublikował w nim artykuły Na zjeździe antyfaszystów oraz Swojskie pryncypia i artysta, później zaś wspominał, że pierwszy raz usłyszał o Giedroyciu, "w latach trzydziestych: Stefan Napierski (...) powiedział mi, że w ministerstwie rolnictwa jest młody urzędnik, bardzo przyjazny młodym poetom, i warto się z nim skontaktować" (Cz. Miłosz, Początek legendy, "Tygodnik Powszechny" 2000, nr 39).], redaktor najwyraźniej zapamiętał uzdolnionego autora. Pamięć tę odświeżył w roku 1946, kiedy na drodze między Rzymem a Sieną spotkał znajomego oficera mającego w kieszeni tom Ocalenie - pożyczywszy, przeczytał od razu i nawet przepisał jeden (ale który?!) wiersz. Nie miał wątpliwości, że "trzeba zawsze szukać jakichś ludzi z talentem", i możemy zrekonstruować etapy tego "poszukiwania". Zatem: mieszkająca w Nowym Jorku Aniela Mieczysławska napomyka w liście do Redaktora: "awizowałam Wam jego przyjazd, bo wiedziałam, że Was interesuje". W lutym 1949 roku sam Giedroyc prosi Aleksandra Jantę-Połczyńskiego: "czy nie mógłby go Pan namówić na pisanie do »Kultury« pod pseudonimem?", po dwóch miesiącach doczekując się odpowiedzi: "mówi że chciałby, ale boi się, bo to go może kosztować gardło". Niezrażony jesienią tegoż roku zagaduje z kolei Wittlina: "co słychać z Miłoszem? (...) Bardzo żałowałem, że nie miałem okazji poznania go, jak był przejazdem w Paryżu. Jest tu co prawda tak nieprzyjemna atmosfera w sferach reżimowych, że wolałem się nie starać o spotkanie, by go niepotrzebnie nie narażać. Jest to dziś niewątpliwie najwybitniejszy talent". Wreszcie wiosną roku 1950 Józef Czapski, szukający w Stanach funduszy dla pisma, dwukrotnie spotyka się z poetą: rozmowy miały "sondażowy" charakter i były sygnałem, że w razie gdyby zdecydował się na zmianę frontu, może Miłosz liczyć na wsparcie ze strony paryskiego miesięcznika *[Skądinąd wydźwięk tych spotkań inaczej zapamiętał Giedroyc, który niewątpliwie otrzymywał relacje na bieżąco ("W rozmowie z Józiem Czapskim Czesław był bardzo krytycznie nastawiony do reżimu. Nie próbował go bronić. Wręcz przeciwnie. Miał bardzo krytyczne podejście", Bo to jest rodzaju zakonu. Zapis rozmowy Jacka Żakowskiego z Jerzym Giedroyciem, "Gazeta Wyborcza", 12 października 2000), inaczej Czapski: "w ogóle nie mówiliśmy o sprawach zasadniczych - ani o jego sytuacji, ani o polityce światowej. Mój przyjazd do niego był ważny pod jednym względem: pragnęliśmy, żeby on wiedział, że »Kultura« jest dla niego domem, że na niego czekamy, jeśli zechce przyjść", R. Gorczyńska, Portrety paryskie, Kraków 1999, s. 233, nieco inaczej wreszcie Miłosz: "niczego nie ukrywałem w rozmowach, starając się przedstawić możliwie uczciwie moje stanowisko. Jak widać z listu (chodzi o zachowany list Czapskiego, ZPW, 594), moim argumentem za trzymaniem się PRL-u była już nie socjalistyczna nadzieja, ale »pustka« drugiej strony", ZPW, 590. Niewykluczone, że Czapski zapamiętał tylko jedno z dwóch spotkań, podczas którego nie poruszono zagadnień politycznych, bo względnie niedługo po jego powrocie ze Stanów Giedroyc relacjonował Mieroszewskiemu wahania się Miłosza co do "wybrania wolności", które zdradził w czasie rozmowy z malarzem: "uzależniał swoją ostateczną decyzję od zapoznania się osobiście z sytuacją w kraju, w którym nie był od paru lat" (list J. Giedroycia do J. Mieroszewskiego z 22 grudnia 1952 r., w: J. Giedroyc, J. Mieroszewski, Listy 1949-1956, red. K. Pomian, cz. 1, Warszawa 1999, s. 245 n.), trudno zaś decyzji tej nie nazwać sprawą zasadniczą.].
Badający "sprawę Miłosza" Mirosław A. Supruniuk sugeruje, że była ona świadomie rozdmuchana przez Giedroycia, który dojrzał dla swego pisma szansę zajęcia kluczowego miejsca w życiu emigracji. W jakimś stopniu niewątpliwie tak się rzecz miała, ale uproszczeniem byłoby przypisanie Redaktorowi tylko i wyłącznie strategicznych motywacji. Spotkanie z autorem Ocalenia niewątpliwie zaowocowało wzmocnieniem pozycji "Kultury", będąc zresztą kolejnym ogniwem w łańcuchu strategicznych decyzji Redaktora, po między innymi publikacji wyłamującego się z czarno-białego schematu reportażu Wracam z Polski Janty. Ale trzeba również dodać, że Giedroyc był autentycznie zainteresowany i poruszony doświadczeniami Miłosza, że wobec poety - mimo rozlicznych wątpliwości - zachowywał się niezwykle lojalnie, ryzykując dlań z początku utratę czytelników, i że wreszcie z czasem połączy go z Miłoszem coś w rodzaju koleżeństwa, z powodu dzielących ich różnic i skomplikowanych charakterów szalenie zresztą trudnego.
Jeszcze przed majową konferencją Redaktor wysłał Nie Juliuszowi Mieroszewskiemu, który przenikliwie oceniał w liście z Londynu: "wyczuwa się (...) więcej tragedii apostaty niż radości powrotu marnotrawnego syna na »łono« chrześcijańskiej, zachodniej demokracji czy cywilizacji. W gruncie rzeczy boli go to, że musiał przestać wierzyć (...). My nic nie wiemy o dramatach tamtego świata", Giedroyc zaś odpowiadał: "Pana wrażenie jest najzupełniej słuszne. (...) zrozumiałem, jak ogromna przepaść powstała między krajem i nie tylko nami, a Zachodem, a pochlebiam sobie, że dość uważnie te rzeczy obserwuję i że nie jestem »białogwardyjcem«". Rzeczywiście, ani Giedroyc, ani Mieroszewski "białogwardzistami" nie byli, nie mieli też zamiaru zastygnąć w emigracyjno-nostalgicznej pozie, czego symbolicznym znakiem był właśnie piąty numer "Kultury" z 1951 roku, gdzie obok oświadczenia Miłosza ukazał się nie mniej bulwersujący wielu czytelników fragment Trans-Atlantyku. Gdy zaś poeta zostanie obwołany "poputczikiem", obaj będą go bronić - Mieroszewski, polemizując z Piaseckim, Giedroyc, uznając ten casus za współczesną "sprawę Dreyfusa" oraz przygotowując Oświadczenie pisarzy i intelektualistów, pod którym - włączając ich obu - zdecydują się podpisać tylko trzydzieści trzy osoby. I tak w grudniu 1951 roku na łamach "Kultury" ukazał się tekst określający stanowisko miesięcznika wobec uciekinierów z Polski bierutowskiej: "jeżeli nowo przybyły emigrant współpracował aktywnie z reżimem, mamy prawo oczekiwać od niego, że przedstawi swą sprawę publicznie. Nie mamy jednak prawa domagać się od niego upokarzających »pokajań« na wzór procesów sowieckich" *[Oświadczenie, "Kultura" 1951, nr 12.]. Wśród "sygnatariuszy" byli między innymi Andrzej Bobkowski, o. Innocenty Bocheński OP, Maria Czapska, Józef Czapski, Wacław Iwaniuk, Konstanty Jeleński, Jerzy Stempowski, Stanisław Vincenz, Melchior Wańkowicz i Zygmunt Zaremba... - grono znakomite, ale bardzo nieliczne *[Z różnych powodów podpisania Oświadczenia odmówili m.in. G. Herling-Grudziński, J. Wittlin i W. Gombrowicz.]. Nic dziwnego, że w liście do Wańkowicza Redaktor przyznawał: "nie jest tak łatwo złamać monopol Grydza", zapewniając jednocześnie: "ale ja go złamię", i dopiero trzy i pół roku później mógł z zadowoleniem skonstatować: "jeśli powstanie »nowa emigracja«, tylko ona się będzie liczyć i merytorycznie, i u polityków zachodnich. Otóż dzięki naszej taktyce ta »nowa emigracja« będzie się (...) skupiać koło »Kultury«. To spowodowała i sprawa Miłosza (...) oraz to, że dziś już »warszawiacy« wiedzą, że z nami można rozmawiać bezpiecznie"... *[List J. Giedroycia do J. Mieroszewskiego z 28 lipca 1955 r. Dla porządku zauważmy jednak także wcześniejszy, pragmatyczny osąd: "z Miłoszem wygraliśmy 100-procentowo. (...) podjęcie kampanii w całości się opłaciło, bo mamy doskonałego i niezmiernie chętnie czytanego pisarza na własny użytek. On do konkurencji, tj. do Grydza, nie pójdzie", list J. Mieroszewskiego do J. Giedroycia z 25 stycznia 1955 r., w: J. Giedroyc, J. Mieroszewski, Listy 1949-1956, red. K. Pomian, cz. 2, Warszawa 1999, s. 48.]
W roku 1951 nic jeszcze nie wskazywało, by "nowa emigracja" miała powstać. Choć już wcześniej z wiedeńskiej placówki wyjechał do Izraela Stanisław Jerzy Lec *[By zresztą po dwóch latach wrócić do Polski.], dopiero ucieczka Miłosza stała się pierwszym poważnym wyłomem w środowisku literackim. Reakcja zaś tego środowiska - sterowana przez władze, ale oddająca także osobiste, złożone odczucia pisarzy *[Nawet Dąbrowska - po lekturze numeru "Kultury" z Ketmanem i Odpowiedzią - sarkastycznie komentowała: "ten numer jest pełen Miłosza. Ma kłopoty, bo nie tylko Ameryka nie chce go do siebie puścić, ale i emigracja polska nie chce mu wybaczyć, że po sześciu blisko latach służby rządowej »warszawskiej« raptem »wybrał wolność«. Za te sześć lat musi płacić i płaci, mówiąc w radiu amerykańskim o nieznośnym życiu w kraju, choć tego życia wcale nie zna. Od grudnia 1945 roku, kiedy wyjechał, był w kraju tylko dwa razy, mniej więcej po miesiącu za każdym razem" (zapis z 11 września 1951 r. w: M. Dąbrowska, Dzienniki 1945-1965, red. T. Drewnowski, Warszawa 1996-1997, t. 2, s. 265). Trudno natomiast orzec, jak wiele było przypadków takich jak J.M. Rymkiewicza, który rekonstruował po latach: "sprawa Miłosza (...) odegrała w moim życiu wielką rolę. (...) Jeśli ktoś tak wielki, kto pisze tak wspaniałe wiersze, robi coś takiego, jak to wtedy nazywano ironicznie wybraniem wolności, to oczywiście ma rację, bo jest wielkim poetą. Wszystko, co robi wielki poeta, jest słuszne. Jest moralnie godne. Wobec tego niegodni są ci, co mówią, że on jest zdrajcą (...). Gdyby Miłosz nie wyjechał z Polski, to może byłbym innym człowiekiem. Dzięki Bogu, że wyjechał, i mogę mu być za to tylko wdzięczny", rozmowa z J.M. Rymkiewiczem w: J. Trznadel, Hańba domowa. Rozmowy z pisarzami, Lublin 1990, s. 130.] - była tak bardzo wroga, że na długo mogła powstrzymać ewentualnych naśladowców poety.
Choć wiadomości o "zdradzie" długo nie podano oficjalnie, docierała ona szybko do coraz szerszego grona pisarzy. W połowie lutego o sprawie dowiaduje się Maria Dąbrowska *[Od Marii Micińskiej, matki Bolesława i Anieli: "zjawiła się pani Micińska, bardzo biedaczka zdenerwowana i z sensacyjną wiadomością, że Miłosz uciekł; wyleciawszy całkiem legalnie, w Paryżu poprosił o azyl. Podobno radio amerykańskie podawało już o tym wiadomość: pani Micińska mówi, że telefonował do niej jeszcze z lotniska, żegnając się, jakby na zawsze (...) teraz rozumiem jego zdenerwowanie w czasie ostatniej u nas wizyty", zapis z 19 lutego 1951 r. w: M. Dąbrowska, Dzienniki 1945-1965, dz. cyt., s. 187.], a już na początku marca Zbigniew Herbert ironizuje w liście do Turowicza, że "Związek Literatów stracił ciekawe zajęcie - szukanie willi dla Miłosza". Zdaniem Anny Bikont i Joanny Szczęsnej, najprawdopodobniej wiedział o tym też Wiktor Woroszylski, gdy grzmiał pod koniec miesiąca na zjeździe młodych literatów: "w »Twórczości« zachłystywał się faszystą Eliotem niesławnej pamięci Czesław Miłosz«", także o Miłoszu - choć przywoływanym anonimowo - traktują utwory: Farbowany lisek Leona Pasternaka i Dezerter Arnolda Słuckiego. Można powiedzieć, że ten pierwszy ustalał poziom zaczynającej się kampanii: "Dadzą ci tę wolność, aż tak wytęsknioną! / Wolność ścierki przy kuble, kundla na łańcuchu, / Dalej! Rozdrapywać zapocone łono! / Nuże pisać paszkwile w atlantyckim duchu! (...) Zgadza się rachunek - farbowany wieszczu: / wczoraj folksdojcz, dziś zdrajca, a jutro już - agent"...
Pod koniec października w gmachu Rady Państwa odbyła się dwudniowa narada "w sprawie twórczości artystycznej", w której wzięli udział Jakub Berman oraz wiceminister kultury i sztuki Włodzimierz Sokorski, a także liczni pisarze, wśród nich Andrzejewski, Breza, Kott, Iwaszkiewicz, Słonimski, Ważyk, Woroszylski... Odbył się podczas niej sąd nad Miłoszem, a raczej misterium mające tyleż napiętnować odstępcę, co zapewnić ideologiczną czystość tym, którzy się z nim zetknęli. By przywołać atmosferę tamtych czasów, warto zacytować przynajmniej fragmenty kilku wypowiedzi. Jana Kotta:
musimy sobie z całą szczerością powiedzieć, że i w naszym środowisku znaleźli się ludzie, w których nie tylko odżyła dusza drobnomieszczanina, ale zwykła dusza lokajska. Czesław Miłosz odważył się do wielu z nas przesłać drukowaną epistołę, utrzymaną w stylu listu apostolskiego, zatytułowaną "Drodzy rodacy". W tej epistole miał czelność napisać, iż człowiek nie powinien kłamać, bo kłamstwo jest rzeczą przerażającą i źródłem wszelkich zbrodni. Człowiek ten (...) nie wspomina o rym, że w czasie okupacji wziął paszport litewski, aby uchronić się od dzielenia losu i doli narodu polskiego (...), kłamał, wiele lat, pracując w naszej służbie zagranicznej, kłamał, przyjeżdżając tutaj, kłamał na naszym plenum literackim, kłamał w stosunku do swoich zwierzchników i okłamał nas do końca. Wydaje mi się, że ów przykład zdrady, ów przykład tchórzostwa, lęku przed wzięciem odpowiedzialności, przed trudną, ale jakżeż zaszczytną drogą pisarza w kraju, ten przykład wymaga od nas chwili rozwagi. Nie dlatego, abyśmy mieli żałować poety, który od nas odszedł. My zdrajców nie żałujemy i żałować nie będziemy nigdy *[Skądinąd jeszcze w 1955 r. wypowiedzi Kotta o Miłoszu, i to formułowane do Giedroycia, były nad wyraz jednoznaczne. "Uważa Miłosza za zdrajcę, ale Zniewolony umysł niezmiernie wysoko ceni" - donosił Redaktor Mieroszewskiemu, ten zaś odpowiadał: "na podstawie wielokrotnie sprawdzonych informacji mogę Pana zapewnić, że w Kraju Miłosza wszyscy uważają za zdrajcę", listy J. Giedroycia do J. Mieroszewskiego (ok. 16 czerwca 1955 r.) oraz. Mieroszewskiego do J. Giedroycia z 28 września 1955 r., J. Giedroyc, J. Mieroszewski, Listy 1949-1956, cz. 2, dz. cyt., s. 98, 156.];
Antoniego Słonimskiego:
słowa, które dobiegają nas z zagranicy, judzą przeciwko planowej pracy, która ogarnia coraz szersze masy ludu polskiego, godzą w budowę naszych fabryk, uniwersytetów i szpitali, wzywają do wojny z własnym narodem. Słowa te są wrogiem robotnika i chłopa, architekta i murarza, którzy odbudowują stolicę, inżyniera, który opracowuje plany nowych fabryk, pracownika partyjnego, który walczy z ciemnotą wiejską. Sprzymierzają się one z wszelką destrukcją, z nienawiścią, rozgrzeszają skrytobójców;
czy wreszcie Jarosława Iwaszkiewicza:
pisarstwo jest zawsze walką. Walka ze środowiskiem jest ciężka, ale jeszcze cięższa jest walka z samym sobą. Znaleźliśmy się w takiej sytuacji, gdzie wyboru nie ma. Nie ma ucieczki do wieży z kości słoniowej. Nie ma zamknięcia się w ciszy gabinetu. Musimy wybierać albo, albo. I niech nam przestrogą będzie przykład Czesława Miłosza, który pragnąc zachować swoją wieżę z kości słoniowej, po przekroczeniu granicy natychmiast znalazł się w neohitlerowskim piśmie na jednej stronicy z Własowem *[Narada ta odbyła się w dniach 27-28 października 1951 r. Fragmenty wystąpień cytuję za: Materiały do studiów i dyskusji z zakresu teorii i historii sztuki, krytyki artystycznej oraz badań nad sztuką, Warszawa 1952. Iwaszkiewiczowi, gdy mówił o Własowie, nie chodziło o "Kulturę", lecz o niemiecki miesięcznik "Der Monat", w którego sierpniowym numerze ukazał się fragment Zniewolonego umysłu. W środku numeru zreprodukowano ilustracje do wielu materiałów, zupełnym przypadkiem zdjęcie Cz. Miłosza sąsiadowało z fotografiami, które towarzyszyły artykułowi poświęconemu kolaborującemu z Niemcami sowieckiemu generałowi Andriejowi Własowowi.].
Ciekawe są stylistyczne odcienie oddające emocje mówców - od prokuratorskiego tonu Kotta, poprzez retoryczność Słonimskiego, który zapewne nie wierzył we własne słowa, ale uważał, że dla bezpieczeństwa musi je wygłosić, aż po wypowiedź Iwaszkiewicza będącą właściwie wyrazem walki z samym sobą i nieświadomym odsłonięciem zniewolenia.
W oficjalnej propagandzie nie będzie miejsca na subtelności i Miłosz zostanie po prostu uznany za wroga. Cytowane już badaczki przytaczają zapis "przesłuchania" Pawła Hertza przez egzekutywę podstawowej organizacji partyjnej, podczas którego "zaraz padło pytanie o jego stosunek do Miłosza. To był ten papierek lakmusowy, który miał ujawnić »kto z nami, a kto przeciw nam«. (...). - Miłosz to jest swołocz i jedyna reakcja członka partii to plunąć mu w twarz - przerwała Hertzowi Janina Broniewska" *[A. Bikont, J. Szczęsna, Lawina i kamienie, dz. cyt., s. 196.]... Takim splunięciem był Poemat dla zdrajcy Gałczyńskiego, utwór skądinąd frapujący, gdyż dobre rzemiosło łączy się w nim z żałosną retoryką propagandową, z prostactwem rozumowania, ale też z jakimś prawdziwym bólem czy przynajmniej niepokojem, chęcią ucieczki od zwątpienia, które nie daje się zepchnąć na dno niepamięci:
Tu gdzie szarą wiklinę iskrami
stroi słońce, zaś wiatr ptakami;
tu gdzie Wisła jak synogarlica
grucha falą płynąc do księżyca;
tu gdzie z dębu jemioła migotliwa
silnie złoci się, gdy dnia przybywa,
tu mój dom, w nim kos mój gwiżdże, drze się,
jakby nadal był w wesołym lesie
(...)
*
A ty jesteś dezerter.
A ty jesteś zdrajca.
*
Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę,
na mozaik kamyczki promienne,
potem piórem, ręką dezertera
chciałbyś myślom swym kształt nadać trwały -
ale oto litery powstały
i splunęły ci w pysk. Wierszyk umiera.
(...)
a ja sądziłem: minie, przejdzie,
że jakoś ból wypielę -
a ty mi ciągle z dna pamięci
wypływasz jak topielec -
(...)
Jak pancernik płynę.
Pójdę! Dojdę!
Ze mną Schiller z odą An die Freude.
Szerzej okna!
Świat otwieraj!
Wierszu mój, ognia!
W pysk dezertera!
*[K.I. Gałczyński, Poemat dla zdrajcy, "Nowa Kultura" 1952, nr 3.].
Na poświęcenie Miłoszowi wiersza nie zdecydował się inny poeta, Antoni Słonimski, który na łamach "Trybuny Ludu" udzielał mu "odprawy":
Czego ty chcesz? (...) Chcesz wojny (...). Na trupach nowych milionów dzieci, kobiet i mężczyzn, na nowych gruzach miast dziś odbudowanych opierasz swe nadzieje. (...) twój "patriotyzm" chce dominacji reakcyjnych neohitlerowskich Niemiec nad Europą, twój patriotyzm dąży do utraty polowy terenów Rzeczypospolitej i oddania całej ludności polskiej w wasalstwo baronów przemysłu, junkrów i hitlerowców (...). Sprzymierzeńcami twoimi są przywrócone do życia upiory hitlerowskie (...) ciemne siły reakcji całego świata, opłacone i zbrojone przez kapitalistów amerykańskich. Niedawno na dwu sąsiadujących stronach pisma zachodnioniemieckiego widzieliśmy twoją fotografię obok portretu generała Własowa (...) nieubłaganą kolejnością rzeczy zrównała cię historia z wodzem krwawych najemnych hajdamaków *[A. Słonimski, Odprawa, "Trybuna Ludu" 1951, nr 307. Skądinąd, co ciekawe, w tekście artykułu w ogóle nie pada nazwisko Miłosza i niezorientowany czytelnik gazety, który też z pewnością nie znał miesięcznika "Der Monat", mógł w ogóle nie domyślić się, o kim mowa.].
Dzisiaj czytamy te słowa z niedowierzaniem, ale też z odczuciem swego rodzaju komizmu, ich obłędność zbywając wzruszeniem ramion. Chłodny dystans żadną miarą nie był natomiast udziałem adresata tych utworów i stąd zapewne bardzo zdecydowany ton odpowiedzi, którą opublikował w grudniowej "Kulturze". Może zresztą fala nienawiści, z jaką się zetknął, pomagała mu odzyskać niezależność i uwolnić się od urojeń - o wiele wyraźniej niż w Nie słychać bowiem głos człowieka wolnego. Wytykając Słonimskiemu koniunkturalizm, intelektualne ograniczenia i potrzebę poddania się stadnym zachowaniom, Miłosz deklaruje: "nie zagłuszysz więc mnie biciem w bęben narodowy. Gra nie toczy się o Polskę, ale o świat, i obchodzi mnie los wszystkich tych, co drżą ze strachu albo giną powolną śmiercią (...) moim programem jest pozbyć się tego przedziału między myślą i akcją, który jest w was wszystkich w Warszawie. Piszecie i mówicie publicznie jedno, prywatnie drugie".
Nienawistne głosy rozbrzmiewały po obu stronach "żelaznej kurtyny". Symboliczny wymiar ma ukazanie się tego samego dnia, 4 listopada 1951 roku, i w Warszawie, i w Londynie, paszkwili na Miłosza - pióra Słonimskiego i Piaseckiego. "Ostatni napad »Wiadomości« przyprawił nas wszystkich tutaj niemal o przygnębienie. (...) jest to naprawdę, z całą świadomością to mówię, przestępstwo narodowe. Bo któż po tym wszystkim zechce uciekać. (...) Nie wiem więc, czy »Wiadomości« (...) zdają sobie sprawę, że gdyby im płacili suto, nie robiłyby skuteczniejszej służby dla Sowietów, niż kiedy robią bezinteresownie" - pisał Vincenz do Józefa Czapskiego. W świecie podzielonym na dwa obozy poeta chciał zająć miejsce osobne, płacąc cenę wykluczenia, obmowy, manifestowanej pogardy. Najbardziej nieprzejednani emigranci jeszcze w roku 1957, gdy londyńskie zrzeszenie polskich studentów zaprosiło Miłosza na odczyt, nawoływali do jego bojkotu, a następnie wykadzenia sali Instytutu Sikorskiego, gdyż miejsce, w którym wisiały sztandary spod Monte Cassino, "zbezcześciła" obecność "reżimowego" pisarza *[Miłosza zaprosiła do Londynu grupa młodych twórców skupionych wokół pisma "Merkuriusz" (później "Kontynenty - Nowy Merkuriusz"), do której należeli m.in. Andrzej Busza, Bogdan Czaykowski, Adam Czerniawski, Jan Darowski, Zygmunt Ławrynowicz, Bolesław Taborski, Florian Śmieja i Jerzy Stanisław Sito. Ten ostatni wspominał: "zorganizowaliśmy mu w Instytucie Generała Sikorskiego triumfalny wieczór autorski. Po tym wieczorze właśnie Zygmunt Nowakowski napisał, że »trzeba wykadzić tę salę (...)«", J.S. Sito, Kto jeszcze bronił Miłosza, "Gazeta Wyborcza" 24-25 września 2005. W felietonie Nowakowskiego Miłosz pod sztandarami, "Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza Polskiego" 1957, nr 236, czytamy: "doił krowę reżimową, dopóki się tylko dało. (...) gdy mu się zaczęła palić ziemia pod stopami, wybrał wolność i wykręcił się sianem, tłumacząc, że miał »umysł zniewolony«. (...) To pewna, że odczyt nie powinien odbyć się w gmachu, przyozdobionym sztandarami wojska polskiego. Trzeba ten gmach wykadzić". Polemizował z nim Czapski: "rzadko chyba zagraniczna dezinformacja ubeków była tak jak wtedy przyjęta i podparta przez emigrację. (...) Dziś, dla Z. Nowakowskiego, Miłosz to już nie wtyczka i szpieg, ale człowiek »niepospolicie utalentowany życiowo«. (...) Chciałbym, aby Z. Nowakowski widział w początku 1951 roku tego utalentowanego życiowo Miłosza, kiedy zrywał z reżimem szczuty zewsząd, z płynącymi na niego donosami i raportami od emigracji do przeróżnych kancelarii", J. Czapski, O dwóch napaściach, "Kultura" 1957, nr 11. Dodajmy dla porządku, że w roku 1957 Miłosz otrzymał londyńską Nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, a trzy lata później "Wiadomości" uznają Rodzinną Europę za najwybitniejszą książkę emigracyjną 1959 roku. Wcześniej - w plebiscycie czytelników "Wiadomości" - pisarz otrzymał nominację do projektowanej przez Grydzewskiego Akademii Literatury, ale jej nie przyjął.].
Jednak z pewnością więcej bólu przysparzały autorowi Zniewolonego umys
łu kolejne głosy z kraju - takie jak opowiadanie Kazimierza Brandysa Nim będzie zapomniany *[K. Brandys, Nim będzie zapomniany, "Nowa Kultura", 18 września 1955 r.], opublikowane już u progu "odwilży", jesienią 1955 roku. Jego bohaterem jest malarz Weymont, który korzystając z wyjazdu do Wiednia, ucieka na Zachód. Brandys zbiera wszystkie niezbędne elementy paszkwilu - litewski paszport, podczas okupacji ratujący "Wejmontinasa" przed aresztowaniem, porzucenie kochającej kobiety, koniunkturalne przyjęcie intratnej zachodniej oferty, opluwanie własnej ojczyzny w radiowych audycjach i książkach, nieodwracalną artystyczną klęskę, jaka musi spotkać dezertera *[Sam Brandys komentował: "co się tyczy opowiadania Nim będzie zapomniany: (...) środowisko literackie chórem orzekło, że główną postacią jest w nim Czesław Miłosz, i do dzisiaj uważa się to za rzecz oczywistą. Dla mnie wcale nie było to oczywiste (...) chciałem nade wszystko dowieść, że wyjazd artysty na emigrację jest sprzeniewierzeniem i wyparciem się najistotniejszych związków z życiem. Twierdziłem, że oczyścić się można tylko na miejscu, w kraju. Takie miało być główne przesłanie i była to z pewnością reakcja na Zniewolony umysł (...). W latach 1949-1955 pozostało na Zachodzie dwóch polskich kompozytorów i dwóch pisarzy. Nie myślałem o żadnym z nich, a zarazem myślałem o nich wszystkich", K. Brandys Miesiące 1985-1987, Paryż 1987, s. 157.]. Najciekawsze jednak jest szczere przekonanie, że obowiązkiem pisarza jest uczestnictwo w zbiorowym losie - co prawda nie tyle społeczeństwa, ile innych pisarzy. Można by powiedzieć, że w oczach Brandysa tylko wspólne ubrudzenie się jest gwarancją czystości, ci, którzy go odmawiają, "wybrali najlichszą formę dumy - pogardę; i dziś szczycą się tym, że wtedy nie istnieli", wszak: "każdy musi wziąć udział w tym bólu rodzenia, to jest nasze, wspólne, nikt tu nie może chować rąk". Z poczuciem szczęśliwego dystansu komentował owo przekonanie Miłosz w polemicznym tekście Refleksje o środowisku zamkniętym: "wiedzą, że nad nimi przewala się historyczny potok, że nie mają siły, żeby zaakcentować swoje istnienie, i że nimi się gardzi. Stąd powstaje ta ich rzadko gdzie indziej spotykana intensywność psychiczna, to wgryzanie się w drugiego, żeby przekonać siebie nawzajem, że są, że ich czyny rodzą się z nich samych" (K, 391) *[Cz. Miłosz, Refleksje o środowisku zamkniętym, "Kultura" 1955, nr 11. Skądinąd mimo tej wyważonej reakcji, jaką zapisał w artykule, Miłosz długo będzie pamiętał Brandysowi jego dziełko, czego dowodem to oświadczenie z roku 1989: "w (...) numerze »Kultury« znalazłem informację: »Jury międzynarodowe w Rzymie przyznało Kazimierzowi Brandysowi nagrodę literacką im. Ignazio Silone za cykl Miesiące (10 mln lirów). W skład jury wchodzili: Czesław Miłosz, Francois Bondy i Alberto Moravia«. Zdziwiłem się. O istnieniu takiej nagrody dowiedziałem się z tej notatki. Nikt do jury mnie nie zapraszał. Nota bene, przyznając nagrodę Brandysowi, musiałbym złożyć dowód zbyt daleko może posuniętej wspaniałomyślności, skoro odprawiał on niegdyś nade mną stalinowskie egzorcyzmy (...). Dla porządku tedy i dla przywrócenia właściwych proporcji prostuję" (Oświadczenie, "Kultura" 1989, nr 3).].W połowie lat pięćdziesiątych późniejszy korespondent Czesława Miłosza Marek Skwarnicki, pracując w Bibliotece Narodowej, natknął się na pryzmę egzemplarzy Ocalenia, które wycofano z bibliotek szkolnych. Władze Polski Ludowej chciały mieć pewność, że rzeczywiście "będzie zapomniany", obłożyły więc nazwisko poety cenzorskim zapisem, nie cofając się także przed praktykami takimi, jak usuwanie poświęconego mu hasła z encyklopedii czy nawet wymazywanie z grona współpracowników wileńskiej "Karty" - dokonywane z pomocą fotograficznego retuszu *["»Po prostu« z 12 V zademonstrowało fotokopię z Materiałów do dziejów postępowej publicystyki wydanych przez IBL (...). Pokazano tam dwutygodnik wileński »Karta« z 1 VI 1936 roku ze spisem współpracowników. Red. IBL-u sfałszowała ten spis w stylu nofacts Orwella - wymazując z niego nazwisko Miłosza. Druga fotokopia »Po prostu« jest reprodukcją oryginału i zawiera nazwisko Miłosza. Kiedy się skończą takie kompromitacje?", zapis z 15 maja 1957 r., w: M. Dąbrowska, Dzienniki 1945-1965, dz. cyt., t. 3, s. 234.]. Po krótkiej "październikowej" odmianie, gdy wydawało się, że w Polsce ukażą się jego książki, znów okazało się, że w ojczyźnie ma być Orwellowską non-person. Należało o nim milczeć lub kłamać na jego temat. Sam poeta pisał w Li
ście do polskich komunistów pod koniec lat pięćdziesiątych: "lud podejrzewa, że jesteście sługami diabła, i na waszym miejscu nie zbywałbym tego posądzenia lekko"...
Na dnie
Trzeba skorzystać z tej Ameryki, bo drugi raz to Amerykanie mnie tu już nie wpuszczą.
Czesław Miłosz, list do Tadeusza Brezy (1948)
Niech ranki Twoje będą spokojne i niech Ciebie nie straszy ryk furiata na dole. Niech wieczory Twoje będą bez trzaskania drzwiami, które furiat wyprawiał. Zachowasz, życzyć chcę sobie, nie tylko wstręt do mnie. Powiedz sobie, że on przecież nas trochę lubił, choć był niemożliwy. (...) Moja Junono elektryczna, to jest moja prośba, a w niej kryje się wszystko, co czułem i myślałem w ciągu tego roku - bo coś przecie czułem i myślałem pod tą powłoką sarkazmu i furii
- i egoizmu. Czułem i myślałem o Was wszystkich przecie też - o tym, że dźwigacie z honorem i z najwyższą dobrą wolą ten dopust boski.Czesław Miłosz, list do Zofii Hertz (1952)
Drogi Zygmuncie, dopiero teraz zrozumiałem, jak bardzo Cię kochałem.
Depesza Czesława Miłosza po śmierci Zygmunta Hertza (1979)
Diabeł jest Księciem kłamstwa i trzeba dostrzec w paryskiej decyzji Miłosza ostateczne zerwanie cyrografu, wybór prawdy - sam poeta zresztą powie później: "[przesądziła o niej potrzeba] znalezienia jakiegoś miejsca na ziemi, gdzie mógłbym nosić swoją twarz, nie maskę" (ZPW, 12). Tym miejscem stał się dom "Kultury", gdzie Miłosz odkrył, ile zagnieździło się w nim demonów. Ciekawe, że jego położenie niezwykle trafnie odczytał Andrzej Bobkowski, tak daleki od wszelkich ideologicznych "ukąszeń": "przejście na tę stronę człowieka typu Miłosza jest bardzo zbliżone do konwersji religijnej. (...) on jeszcze nie może uwierzyć, że przestał wierzyć. Miłosz od początku szedł lewicową ścieżką, cała formacja duszy jego była dotąd marksistowska. A to jest już dzisiaj religia - taka sama, jak każda inna. (...) Moment załamania się wierzenia jest dla człowieka straszny". Dotychczasowe życiorysy autora Zniewolonego umys
łu właściwie pomijają dwa tygodnie stycznia 1951 roku, które upłynęły od jego wyjazdu z Warszawy do przybycia do Maisons-Laffitte. Tymczasem były one najwyraźniej wypełnione konspiracyjnymi (rolę "łączniczki" odgrywała zapewne Nela Micińska) kontaktami między Miłoszem a Giedroyciem, Czapskim i zaprzyjaźnionym z nim Jamesem Burnhamem, amerykańskim politologiem, a zarazem doradcą CIA. Burnham miał zagwarantować poecie szybki wyjazd do Stanów i siedząc w taksówce wywożącej go z rue Dumont d'Urville, Miłosz na pewno nie spodziewał się, że rodzinę zobaczy dopiero trzydzieści miesięcy później. Na avenue Corneille 1, gdzie mieściła się redakcja "Kultury", trafił z dwiema walizkami, 150 tysiącami starych franków i kilkoma kartonami papierosów, których zapas miał topnieć w zastraszającym tempie. A także ze statusem dyplomaty, o którego uprowadzenie mogli zostać oskarżeni przez ambasadę mieszkańcy domu "na Korneju". Giedroyc i Czapski kontaktują się zatem z francuskim Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, uzyskują zgodę na pozostanie Miłosza w Maisons-Laffitte oraz dyskretną opiekę ze strony lokalnego komisariatu. Wkrótce w siedzibie "Kultury" zjawiają się dwaj urzędnicy MSW, którzy - na żądanie poety: w obecności Jerzego Giedroycia - przesłuchują Miłosza. "Obawiał się, że będą go naciskali na jakieś rewelacje czy informacje - czego zresztą nie było - wspominał Redaktor. - Była tylko ogólna rozmowa na temat oceny sytuacji w Polsce Ludowej i działalności ambasady, ale bez policyjnych nacisków". Zapewne w czasie tego spotkania Miłosz oficjalnie zwrócił się o przyznanie azylu politycznego we Francji.Możliwość porwania lub skrytobójczego zamachu nie była w tamtych latach fantazją, pisarza zatem ukrywano. Jeśli pominąć listy wymieniane z Janką, kontakty utrzymywał jedynie ze swymi gospodarzami: Giedroyciem, Czapskim, jego siostrą Marią oraz małżeństwem Hertzów - Zofią i Zygmuntem, którzy tworzyli niewolną od konfliktów rodzinę "Kultury", falanster, nieledwie "zakonną" wspólnotę, całkowicie oddaną istnieniu pisma. Zdewastowaną przez niemieckich żołnierzy willę i otaczający ją ogród opuszczał rzadko, zawsze w towarzystwie Hertza, gościom "Kultury" zaś przedstawiano go jako "pana Kwiatkowskiego". Pomagał w prowadzonym przez Zofię Hertz gospodarstwie, skrupulatnie zmywając naczynia, ale też podejmował pierwsze prace dla miesięcznika - anonimowe przekłady, między innymi artykułu o Mertonie autorstwa znanego mu sprzed lat Edouarda Roditiego. Mieszkał w bibliotece, spał na polowym łóżku otulony w wojskowe koce, które nie chroniły przed dokuczliwym chłodem. Podobnie jak nie radził sobie z nim żelazny piecyk na węglowe brykiety, którego długi komin z blachy wił się pod sufitem, trafiając w końcu do okna. Były tu także długie regały z książkami i solidne biurko, przy którym Miłosz niedługo napisze Nie.
Teraz jednak poeta krąży po pokoju, odpala papierosa od papierosa i nerwowo drapie się po całym ciele, nawet nie zauważając krwi. Nie czuje bynajmniej ulgi z powodu podjęcia właściwej decyzji, przeciwnie: jest przerażony, przekonany o swej klęsce, o tym, że zerwał z ustrojem, po którego stronie jest historyczna "słuszność", o zdradzie, jakiej dopuścił się wobec przyjaciół. Jak opisywał Giedroyc Stanisławowi Vincenzowi, poeta nie mógł się "otrząsnąć z atrakcyjności stalinizmu. Zupełnie jak królik wobec węża. Dziś przeczytawszy paszkwil obrzydliwy Słonimskiego (...) zrobił mi scenę według najlepszych wzorców rosyjskich pokajania, twierdząc, że wszystkie zarzuty są słuszne i celne". Przebiegu tych "pokajań" można się domyślić z innego listu do Vincenza, być może wysłanego tego samego dnia, w którym Miłosz wykrzykuje: "co zrobić, żeby nie mieć poczucia, że jest się zdrajcą i świnią. Z tym problemem żyję i chodzę, i śpię i może to doprowadzi do zupełnej katastrofy. Boże święty, żebym ja wiedział, że tak będzie ze mną, nigdy, przenigdy tego bym nie zrobił. (...) Niech mi pan powie, co ja mam zrobić, jakie mi wyjście moralne zostaje, bity po twarzy przez jednych i drugich, użyty jak ścierka przez Amerykanów. (...) Wielkie są moje winy, bo wystąpiłem przeciwko konieczności (...) zwycięstwo tego na całym świecie jest nieuniknione".
Z dzisiejszej perspektywy trudno jest uzmysłowić sobie, jak głęboko Miłosz, zdolny przecież do przeprowadzenia w Zniewolonym umy
śle wnikliwych analiz uzależnienia od ideologii, sam był ową ideologią przesiąknięty, jak bardzo bał się Ducha Dziejów, przeciw któremu wystąpił. Można to porównać tylko do głębokiej choroby, infekcji, która pustoszyła organizm. Zdoła się z niej wyleczyć dzięki rozpaczliwej pracy, dzięki spotkaniu mędrca i dzięki miłości, ale ozdrowieńczy proces będzie trwał aż kilka lat. Tymczasem umiera z niepokoju o żonę i synów, a Zofia Hertz skarży się listownie przebywającemu w Berlinie Giedroyciowi:koszmarne dwa dni z Czesławem. Zupełnie poważnie obawiałam się, że albo zwariuje, albo nas pokraje na kawałki. Po Waszym wyjeździe chodził jak lew po klatce do 7-ej, potem nadał depeszę do żony, która znowu nie pisała, a potem trzymając mnie prawie za guzik, cztery godziny mnie mordował. Najpierw krzyczał, więc ja też, potem się trochę uspokoił po litrze wina, ale wczoraj było zupełnie to samo. Dosłownie myślałam, że dostanę kręćka, bo cały dzień chodził w kółko po hallu koło biura i ten miarowy a głuchy krok doprowadzał mnie do szału. Niestety, nic mu nie mogłam powiedzieć, bo zaraz mówi, że jest w obozie koncentracyjnym. Doszedł do wniosku, że żona nie pisze z dwóch powodów, raz, że w Waszyngtonie wszystko nawaliło, a następnie, że jadąc czy też wracając, prawdopodobnie razem z dziećmi zginęła w katastrofie samochodowej. Właściwie pochował już facetkę na amen i nic nie mogło go od tego odwieść. Dziś rano, gdy robiłam sobie śniadanie przed wyjazdem do drukarni, wyszedł w stroju niedbałym i powiedział: no widzi Pani, nie ma odpowiedzi na depeszę. Ja miałem rację - nie żyje, koniec itp. Zaręczam Ci, że cet homme est dangereux [ten człowiek jest niebezpieczny], maniak religijny to dziecko wobec niego. Odpowiedziałam, że przecież jeszcze nie było poczty. Na to on, że "on wie", że w poczcie nic nie będzie. Po chwili przyszła poczta i list od żony, że w State Department przyjęli ją nadzwyczajnie, że stosunek się zmienił, że wszystko już teraz szybko załatwią, że uważają odczyt i artykuły Czesława za b. pozytywne i proszą o prawo przedruku itp., itp. - Może on jednak wyjedzie? Co? Reakcja była taka, że położył się spać i spał do mojego powrotu, tj. do 3-ciej. (...) dziś po obiedzie zabrał się do roboty i jest odmieniony *[Cyt. za: M. Grochowska, Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu, Warszawa 2009, s. 201. W bardzo podobny sposób reagowała na brak wieści od męża Janka: "Bardzo źle, że robisz takie przerwy w pisaniu. Ostatnio pisałeś 2-go, dziś 12-ty. Mnie to szalenie denerwuje. Myślę, że się coś stało. (...) Sam pisałeś, że Al Capone to dziecko w porównaniu z nimi. Ciągle nie wiem, czy dostatecznie uważasz. Jeżeli jutro nie przyjdzie list - to nie wiem, znowu będę włóczyć nogami i myśleć o samobójstwie", list Janiny Miłosz do Cz. Miłosza z 12 marca 1951 r., Beinecke Library.].
Było w tym emocjonalnym splocie także pasmo bliskie doznaniom Miłosza w Goszycach. Znerwicowany, najeżony, obolały patrzył na swych gospodarzy jak na niedobitki odchodzącej w niebyt przedwojennej formacji, prawicowców, czyli - mówiąc wdzięcznym językiem epoki - "faszystów". "Jest w świecie zupełnie wyraźny i ostry przedział pomiędzy ludźmi prawicy i lewicy (...) i nie ma żadnego porozumienia. Cała emigracja polska jest prawicowa (...) bardzo cierpię z powodu związków z tak jaskrawo prawicowym pismem jak »Kultura«" - pisał do Vincenza, a podobnych szczerych wyznań nie szczędził też mieszkańcom "Lafitu" *["Bardzo go lubię, ale czasami doprowadza nas do małych kryzysów nerwowych. Najmniej przyjemne jest to, że on mimo pewnej sympatii do nas uważa nas jednak za reakcjonistów, których się wstydzi i jak może podkreśla, że go nic z nami nie łączy. Wytwarza to stosunek trochę jednostronny. Ma się rozumieć opiekujemy się nim ze względów zasadniczych, a nie dla korzyści doraźnych, reklamowych, ale jest to czasem przykre" - pisał chłodno Giedroyc w liście do S. Vincenza z 17 września 1951 r., Archiwum Instytutu Literackiego.]. Czuł się strącony w otchłań, upokorzony - oto los połączył go z przegranymi, z tymi, których jeszcze niedawno traktował co najmniej szyderczo i po których nie miało pozostać nawet wspomnienie. "Było to dla mnie zejście na dno, po prostu dlatego tylko, że nie miałem dokąd pójść. Urażona ambicja mogła w znacznym stopniu przesądzać o moich niegrzecznościach wobec gospodarzy i wściekłych sarkastycznych na nich napaściach. Znaczny udział w moich sporach z nimi miały prowokacje, udawanie głupiego, żeby drażnić »reakcjonistów«. Nasze mentalności były sobie obce również z powodu zakonserwowania Giedroycia, ale też Zosi i Zygmunta Hertzów, w fazie Polski przedwojennej, z czego dopiero stopniowo mieli się wyłamywać" (RM, 312) *[Opinie Miłosza na temat twórców "Kultury" komentował Zdzisław Łapiński: "dzisiaj wydaje się to zaskakujące. Dla przypomnienia więc: redaktorzy »Kultury« (...) wychodzili wówczas z założenia, że trzecia wojna światowa, wojna atomowa, jest nieunikniona i pożądana. Wszelkie próby oddziaływania na kraj mają znaczenie marginalne. Wysiłek emigracji powinien koncentrować się na organizowaniu opinii zachodniej tak, by przyśpieszyć moment starcia militarnego dwu bloków i zapewnić Polsce jak najkorzystniejszą pozycję w ładzie powojennym. (...) Cała późniejsza elastyczność i realizm polityczny »Kultury« - to wszystko, co oddziałało tak potężnie na środowiska krajowe i stało się w końcu jednym z czynników, które doprowadziły do solidarnościowej rewolucji - wszystko to było jeszcze nieobecne. Właśnie »sprawa Miłosza« (...) wpłynęła na stopniową zmianę kursu politycznego miesięcznika (późniejsze poparcie dla Gomułki, wyrzeczenie się Wilna i Lwowa, następnie stawianie na »rewizjonistów« partyjnych itd.)", Z. Łapiński, Miłosz "zaraz po wojnie", "Teksty II" 2001, nr 3-4.].
Te prowokacje to między innymi dobrze zapamiętane przez domowników "Kultury" spory o istnienie w Sowietach łagrów, świadome dążenie do kłótni, do jakiegoś wyładowania się w awanturach. "Czasem, siedząc do późna w nocy i rozmawiając na różne tematy, zaczynaliśmy się sprzeczać - wspominała Zofia Hertz. - Ty jesteś faszystką - mówił Czesław. Nosisz czarny sweter i czarne spodnie (taka była wtedy moda); a Ty jesteś komuch - odpowiadałam, stale nosisz czerwone koszule. Po jednej z takich kłótni Czesław (...) powiedział: - Zniszczyliście mnie, nie mogę z wami rozmawiać, złamałem pióro i niczego już nie napiszę. To powiedziawszy, wyszedł z hałasem. My także poszliśmy spać. Późno w nocy, już po drugiej, ktoś puka do drzwi. Kto to? - pyta Zygmunt. - To ja - słyszymy głos Czesia zza drzwi. - Czego chcesz o tej porze? - Napisałem wiersz i chcę zaraz go wam przeczytać". Był to wiersz W praojcach swoich pogrzebani, piękny, choć przecież nie mniej bolesny i sarkastyczny niż stawiane mieszkańcom "Lafitu" zarzuty:
Przegrali dom swój. Śnieg zawiał granice,
(...)
Moskal czołgami wjechał w gruzy miasta,
Prawa im dawał i wkładał obrożę.
Prowincja nowa w Imperium już wrasta,
Niosąc w daninie węgiel, tłuszcz i zboże.
(...)
Oni tymczasem, drżąc w jaskiniach cieni,
Sądzą, nie wiedząc, że już osądzeni.
(W II, 126-127)
To właśnie Hertzowie - nie Czapski, z którym złączy pisarza więź intelektualna, ani nie zamknięty w swoim gabinecie, władczy i niedostępny Giedroyc - będą musieli wziąć na siebie trud znoszenia depresyjnych stanów Miłosza, nazwani przezeń później "świadkami, pomocnikami, akuszerami, uczestnikami, podżegaczami, żywicielami, nawoływaczami, przykręcicielami, odkręcicielami, lekarzami, poskromicielami dzikich zwierząt". Zosia była fertyczna, zdecydowana, sucha i nie miała predyspozycji do oswajania (co innego: poskramiania) drapieżników. Zupełnie przeciwnie Zygmunt, "buczący trzmiel, szukający słodyczy życia" (ZMU, 431), "żarłok, smakosz, pijus, a nade wszystko gaduła" (ZMU, 435), najłagodniejszy, najcieplejszy spośród niełatwych w obcowaniu mieszkańców "Lafitu", w którym Miłosz odkryje trzeźwość, zdrowy rozsądek, "humor, dobroć, sceptyczny demokratyzm" (AB, 349), który będzie mu wciskał do kieszeni sto franków, by pisarza - gdy będzie już mógł jeździć do Paryża - stać było na bilet kolejowy, paczkę papierosów i kieliszek czerwonego wina, i który ukuje powiedzonko o wiele mądrzejsze, dokładniej oddające psychikę Miłosza, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka: "Czesiu, nie mów, powiesz głupstwo. Napisz" (ZMU, 435). Hertz, do września 1939 roku przedstawiciel w Polsce belgijskiej firmy Solvay, mógł łatwo zrobić po wojnie biznesową karierę, ale wybrał niewdzięczną funkcję "człowieka od wszystkiego", również od pakowania paczek z numerami miesięcznika i zawożenia ich ręcznym wózkiem na pocztę, by pomagać żonie, która nie potrafiłaby odejść z "Kultury". I tak przez lata - ironiczny, inteligentny i nieraz złośliwy, "z powołania filanthropos, przyjaciel ludzi" (ZMU, 440) - poświęcać się będzie dla innych, otaczając opieką kolejnych przybyszy z Polski. A pierwszym i może najtrudniejszym z jego podopiecznych był Miłosz, który wyprowadzając się z domu "na Korneju", przyznawał:
ciężką ze mną mieliście przeprawę, niewątpliwie... Wdzięczny Ci jestem, Zygmuncie, za to, że stosowałeś do mnie przyjacielski terror, podniecając do różnych czynności, za to, że pilnowałeś, abym pisał, żebym zmywał garnki. Za mało może tylko tego terroru stosowałeś. Jesteś promieniującą dobrocią i grzałem się koło tej Twojej dobroci, kiedy byłem bardzo samotny. Wiesz, jak ciężki okres w moim życiu przeżyłem w Maisons-Laffitte, i niech to będzie w Twoich oczach częściowym chociażby usprawiedliwieniem mego egocentryzmu... (...) proszę Ciebie, abyś został nadal przyjaznym dla mnie olbrzymem i mówiąc o mnie, mówił o świni, która ma ludzkie odruchy.
Zdjęcie z 1951 roku pokazuje stojących na schodkach domu na avenue Corneille członków zespołu pisma, którym towarzyszy - z boku, na poły wychodząc już z kadru - Czesław Miłosz, a także gładko uczesany dżentelmen w jasnym garniturze i okularach. Mężczyzna ów to James Burnham, o którym Czapski napisze później: "był on wśród naszych przyjaciół amerykańskich pierwszym, najwybitniejszym i najserdeczniej z nami związanym sojusznikiem". W młodości trockista, w drugiej połowie lat trzydziestych przeszedł Burnham ideową ewolucję, stając się z czasem teoretykiem "zimnej wojny" i przeciwnikiem amerykańskiej pasywnej strategii "powstrzymywania", której przeciwstawiał doktrynę aktywnego zwalczania komunizmu. Ekonomista, socjolog, autor między innymi (wydanych przez "Kulturę") książek Rewolucja menad
żerska oraz Bierny opór czy wyzwolenie?, w czasie wojny rozpoczął współpracę z Biurem Służb Strategicznych, zalążkiem Centralnej Agencji Wywiadowczej, której konsultantem był także w latach pięćdziesiątych. Poznawszy przypadkowo Czapskiego we Francji, zaprzyjaźnił się wkrótce z zespołem "Kultury", podczas pobytu malarza w Stanach oprowadzał go po Pentagonie ("prosił, bym różnym specjalistom od spraw sowieckich i polityki sowieckiej opowiadał, co widziałem i co sam przeżyłem") wkrótce też zaprosił Giedroycia i Czapskiego na Kongres Wolności Kultury w Berlinie, gdzie po raz pierwszy w powojennej Europie spotkali się intelektualiści, naukowcy i pisarze z różnych krajów chcący otwarcie przeciwstawiać się komunizmowi. W roku 1955 Giedroyc zapewniał Mieroszewskiego, że "dzięki chodom" Burnhama nie będzie miał trudności z uzyskaniem amerykańskiej wizy, cztery lata wcześniej, w wypadku Miłosza, koneksje te okazały się niewystarczające.Już od czasu pierwszego kontaktu w Waszyngtonie Czapski i Giedroyc brali poważnie pod uwagę możliwość ucieczki Miłosza i starali się do niej przygotować, także zapewniając mu kanał przerzutowy do Stanów *[3 lutego 1951 r. napisze Giedroyc do Bobkowskiego: "muszę się z Panem podzielić sensacją, no i trochę pochwalić (prosząc jeszcze o dyskrecję kompletną). Jest to początek dopiero naszej robótki. Załatwiliśmy wybranie wolności przez Czesława Miłosza (...). Chwilowo jest to tajemnica, gdyż musimy mu załatwić wizę amerykańską. On może być pożyteczny głównie na tamtym terenie. (...) Myśli Pan, że Amerykanie choć w czymkolwiek pomogli. Oni w ogóle jeszcze nie mogą zrozumieć, o co chodzi", J. Giedroyc, A. Bobkowski, Listy 1946-1961, dz. cyt., s. 177.]. Świadectwem tych działań jest zachowany w Archiwum Instytutu Literackiego obszerny plik korespondencji Giedroyc - Czapski - Burnham, której jednym z tematów jest właśnie Miłosz, zazwyczaj kryptonimowany literą "M.". Pierwszy zachowany list nosi datę 31 stycznia 1951 roku, Czapski przypomina w nim Burnhamowi ich amerykańskie rozmowy o Miłoszu, z którym malarz odbył dwa długie spotkania: nie krył Miłosz podczas nich negatywnych opinii o polskiej rzeczywistości, możliwość zerwania z krajem uzależniał jednak od zobaczenia ówczesnej sytuacji na własne oczy. Następnie Czapski streszcza historię wydostania się pisarza z Polski, po czym informuje: "przebywa tutaj (...) oczekując na możliwość otrzymania wizy do paszportu dyplomatycznego, jak to się zwykle dzieje, ale taką bezpośrednio załatwioną, i to nie przez ambasadę polską. Próbuję w waszej ambasadzie. Niemożliwe. Odpowiedź Waszyngtonu - że ten pan jest mało interesujący (?) i że wizę trzeba wyrobić na miejscu, w Ameryce". Podkreśla użyteczność Miłosza "a vos offices", uznając możliwość "wyciągnięcia" go za sprawę o kapitalnym znaczeniu: byłoby to pierwsze zerwanie z komunizmem pochodzącego z bloku sowieckiego intelektualisty i pisarza tej rangi. Z dalszej części listu wynika, że obaj z Giedroyciem dostrzegali możliwości organizowania kolejnych ucieczek - warunkiem było jednak powodzenie "sprawy Miłosza", przerastającej kompetencje tych amerykańskich urzędników, do których mieli w Paryżu dostęp. Stąd finałowy dramatyczny apel: "Bardzo Pana proszę o poinformowanie mnie, co powinienem robić z M. Na razie pozostaje on na swoim stanowisku w Paryżu, ale jest osaczony i w nagonce. (...) Nikt tak jak M. nie potrafiłby dzisiaj w Ameryce wyjaśnić wszystkim tym towarzyszom podróży i innym, co oferuje stalinizm po pięciu latach reżimu, nawet narodowi tak zbuntowanemu jak nasz. Myślę szczególnie o Einsteinie, który utrzymywał z M. stosunki bardzo przyjacielskie. Czy jest Pan w stanie doprowadzić do decyzji przyznania natychmiastowej wizy M.?".
Musiały być też inne, wcześniejsze listy albo depesze Czapskiego, wskutek których z Ameryki nadeszła wiadomość pozytywna, i Miłosz mógł podjąć ostateczną decyzję. W liście z 8 lutego znajdujemy bowiem podziękowania dla "Jamesa" oraz informację, że Miłosz tymczasowo pozostanie w siedzibie "Kultury", czekając na wizę amerykańską. A może obawa przed wyśledzeniem kontaktów z "Kulturą" i odesłaniem do Polski sprawiła, że pisarz decyzję swą przyspieszył? Tak czy inaczej - natychmiast coś zaczęło się psuć.
W przywoływanym już liście do Einsteina z 2 lutego 1951 roku Miłosz pisał: "moi tutejsi przyjaciele skontaktowali się z ambasadą amerykańską, ale odpowiedź Waszyngtonu była negatywna. Uważam to za wielce niemądre z politycznego punktu widzenia (...) nie mówiąc o czysto ludzkich sprawach. (...) Zwracam się do Pana w kluczowym momencie mego życia. Nie wiem, co Pan może zrobić, ale pańskie nazwisko jest szanowane przez wszystkich. Sądzę, że Pańska interwencja u prezydenta może się powieść. Jestem ojcem dwójki urodzonych w Ameryce dzieci. I nigdy nie byłem członkiem partii komunistycznej (...) ani żadnej innej". 6 lutego Einstein odpowie, że w sprawie tej mogłaby pomóc interwencja w Departamencie Stanu, natomiast jakiekolwiek działania z jego strony tylko pogorszyłyby sytuację. Kopię tego listu niecały tydzień później wyśle Giedroyc Burnhamowi, ponaglając i zaznaczając: "sposób, w jaki ta sprawa zostanie rozwiązana, wpłynie istotnie na działania, jakie rozpoczęliśmy za »żelazną kurtyną«". Trudno przesądzić, czy - jak także sugerował Giedroyc - przypadek Miłosza mógł wpłynąć na poglądy polityczne Alberta Einsteina, niewątpliwie jednak starał się on pomóc polskiemu poecie. 11 lutego Miłosz pisze w kolejnym liście, mając z pewnością na myśli Burnhama, że starania w Departamencie Stanu czyni "przyjaciel jego przyjaciół", nie ma jednak pewności, czy zakończą się one sukcesem. W tej sytuacji Einstein zwraca się do Christiana Gaussa, podkreślając: "Uważam p. Miłosza za porządnego i uczciwego człowieka, i wydaje mi się, że nie będzie skłonny do mówienia rzeczy, które mogłyby być użyte jako propaganda przeciw jego krajowi". Zaznacza, że sprawa "będzie bardzo trudna" ze względu na ówczesne "napięcia", mając zapewne na myśli konflikt między dwoma mocarstwami oraz atmosferę polityczną w Stanach zdominowaną przez "czerwoną histerię" i działalność senatora McCarthyego. Z tychże powodów, mimo dobrych chęci, Gauss nie podejmie żadnych działań osobiście, zwróci się jednak z prośbą o interwencję do znanego mu asystenta sekretarza stanu i napisze do Einsteina w odpowiedzi: "Jak sądzę, przeszkodą jest McCarran Act, a nie w postawa Departamentu Stanu, ale nie tracę nadziei".
Uchwalony w 1950 roku The Internal Security Act, nazywany też nazwiskiem swego pomysłodawcy senatora Patricka A. McCarrana, miał zapobiegać "czerwonej" infiltracji, między innymi poprzez uniemożliwienie otrzymania obywatelstwa, a nawet wjazdu do Stanów osobom podejrzanym o działalność komunistyczną: będącym obecnie lub w przeszłości członkami partii komunistycznych czy związanym z aparatem państw komunistycznych. W marcu 1952 roku, a więc ponad rok po "wybraniu wolności" przez Miłosza, w popularnym tygodniku "Life" ukazał się artykuł The McCarran Curtain, omawiający absurdy, do których prowadziło rygorystyczne przestrzeganie zapisów tej ustawy. Obok Grahama Greena (któremu długo odmawiano wizy) czy Arthura Koestlera (który dostał się do Stanów tylko dzięki specjalnemu zezwoleniu wydanemu przez Kongres) omówiony jest w nim przypadek Miłosza. Anonimowy dziennikarz podkreśla, że działanie władz amerykańskich uniemożliwia skorzystanie z wiedzy takich osób jak Miłosz, niezwykle przydatnych w walce z komunizmem.
Zbierając rozproszone informacje na temat starań Miłosza o wizę amerykańską, dochodzi się do wniosku, że na sprawie zaważyły przynajmniej trzy okoliczności. Pierwszą z nich był status samego Miłosza: eks-dyplomaty Polski bierutowskiej, a także - o czym nadmienia w jednym z listów Burnham - człowieka o lewicowej przeszłości. Jeśli amerykańscy biurokraci z ambasady w Paryżu potrafili zwrócić się do polskich władz z pytaniem, czy przedwojenny adres Józefa Czapskiego, podany przezeń w podaniu o wizę, jest prawdziwy, to z pewnością mogli też "prześwietlać" wileńską przeszłość Miłosza, choćby korzystając z pomocy polskich emigrantów. Lewicowość nie różniła się w ich oczach od zaangażowania komunistycznego i pisarz stawał się osobą, której należało odmówić wjazdu do Stanów. Zakaz ten był konsekwentnie utrzymywany, mimo poświęconych pisarzowi artykułów w amerykańskiej prasie (na przykład w grudniu 1951 roku artykuły takie ukazały się na łamach "The New York Timesa" oraz "The New Leader", gdzie "sprawa Miłosza" została nazwana "przypadkiem tragicznej w skutkach głupoty"), rozlicznych nacisków ze strony Burnhama oraz wielu instytucji, takich jak International Rescue Committee, American Civil Liberties Union, National Catholic Welfare Conference, a zwłaszcza American Committee for Cultural Freedom (ACCF), który w styczniu 1952 roku ogłosił na łamach prasy list otwarty do działu wizowego Departamentu Stanu z podpisami między innymi Sidneya Hooka, Audena i Koestlera, otrzymał poparcie dla swych działań od Maritaina oraz rozprowadzał reprinty artykułów prasowych Miłosza, ukazujących się w prasie europejskiej. Działacz ACCF Hook był też jednym z założycieli działającego w Europie (i tajnie finansowanego przez CIA) Kongresu Wolności Kultury, który - o czym będzie jeszcze mowa - intensywnie współpracował z Miłoszem, publikując jego eseje, zapraszając na konferencje i wykłady. Trudno więc nie zauważyć paradoksu, na który zwróciła uwagę Sarah Miller, przeprowadzając kwerendę dotyczącą "sprawy Miłosza" w archiwach waszyngtońskich: oto jeden z wydziałów CIA, walcząc z komunizmem, uniemożliwiał Miłoszowi przyjazd do Stanów, gdy inny w tym samym czasie - poprzez Kongres - wykorzystywał go do tejże walki *[Za udzielone mi w tej sprawie informacje i udostępnienie wyników kwerendy Sarah Miller dziękuję Irenie Grudzińskiej-Gross. Ona sama pisze: w "archiwach Departamentu Stanu dostępna jest »teczka« Miłosza z lat 1951-1952. Poza obawami co do agenturalności Miłosza teczka zawiera także opinie i analizy literackie. Autor zawartego w niej memoranda uważa Miłosza za poetę całkowicie podrzędnego, dużo gorszego niż Broniewski, Tuwim (»Tunin«) i Hemar", I. Grudzińska-Gross, Miłosz i Brodski. Pole magnetyczne, Kraków 2007, s. 79.].
Drugim z czynników było wyczerpanie się liczby miejsc dla polskich emigrantów, tak zwanej kwoty, i brak zrozumienia ze strony urzędników ambasady, że przypadek Miłosza wymaga specjalnego potraktowania. Przez pierwszy miesiąc urzędnicy ci najwyraźniej w ogóle nie zamierzali rozmawiać z Miłoszem i zająć się jego sprawą, dopiero na początku marca Czapski pisał Burnhamowi, że po jego interwencji otrzymał wreszcie dla Miłosza formularz podania o wizę i że po raz pierwszy dano mu nadzieję na pomyślne rozwiązanie problemu. Wypełniony przez Miłosza w Maisons-Laffitte olbrzymi kwestionariusz złożył zapewne również Czapski, 13 kwietnia 1951 roku. Ze wzmianek w listach zachowanych w Beinecke Library można przy tym wywnioskować, że Miłosz brał pod uwagę starania o otrzymanie wizy z "kwoty" litewskiej, a także - w razie niepowodzenia - zdobycie wizy kanadyjskiej z nadzieją na przedostanie się następnie z tego kraju do Stanów Zjednoczonych. Odrębną kwestią jest to, że kiedy po "ujawnieniu" pisarz zacznie opuszczać kryjówkę w Maisons-Laffitte, najwyraźniej będzie unikał działań we własnej sprawie, traktując "przesłuchanie" przez amerykańskiego konsula jako zbyt upokarzające, Janka zaś martwić się będzie, że jeśli do rozmowy takiej jednak dojdzie, jej mąż urządzi awanturę, która pogrzebie szanse na pozytywną decyzję.
Okolicznością trzecią była postawa wobec Miłosza polskiej emigracji. "Główną przyczyną kłopotów Miłosza są jego rodacy (mam na myśli tych poza krajem, oczywiście). Rozumie Pan, jak trudno jest zlekceważyć ten nieprzychylny raport sporządzony przez »przyjaciela Zachodu«" - wyjaśniał Burnham w sierpniu 1951 roku, nie zaskakując zresztą tą konstatacją swych przyjaciół, którzy z działaniami wpływowych emigrantów zetknęli się osobiście. "Widzę jeszcze twarz, jak z medalu, groźną i wzniosłą, byłego ambasadora RP, a wówczas już obywatela amerykańskiego w swej willi w Waszyngtonie »Nie dopuszczę... nie pozwolę...«. Twarze zawodowych dwójkarzy wskazujących na swe nosy, wyczuwające jakoby niechybnie odór szpiega (...), no i tych wszystkich łapsów z natchnienia i dobrej woli - wspólnymi siłami o włos, że Miłosza nie zaszczuto" - wspominał później Czapski. Mowa tu o ambasadorze polskiego rządu na uchodźstwie, Janie Ciechanowskim, z którym Czapski musiał rozmawiać podczas swej drugiej podróży do Stanów wiosną 1951 roku, oraz o wspominanym już Ryszardzie Wradze. Po latach Miłosz wspominał kochankę Wragi, która pracowała w paryskiej ambasadzie Stanów Zjednoczonych i "urabiała" mu tam jak najgorszą opinię - z listu Redaktora do Burnhama, napisanego 20 lutego 1952 roku, wynika, że osobą tą była Rosjanka z pochodzenia, związana z prawym skrzydłem rosyjskiej emigracji Natalia Konstantinowna Mark, asystentka sekretarza ambasady Harrisona, w przyszłości żona Wragi.
Ale chętnych do dyskredytowania poety przed władzami amerykańskimi było niepomiernie więcej w "polskim piekiełku", którego atmosferę podgrzewały emigracyjne kłótnie, a nieraz i głucha rozpacz skazanych na banicję. Jedni musieli być autentycznie przekonani o winie Miłosza *[Nader sceptycznie oceniała Miłosza na przykład Aniela Mieczysławska, co prawda powstrzymując się od wystawienia mu złej opinii: "pisałam też kiedyś, że się do mnie o niego zwracali, a ponieważ nie chciałam mu szkodzić, skierowałam tę osobę do kogoś innego. Ponieważ sama żyję bezwzględną prawdą, więc musiałabym też i prawdę powiedzieć. Zastrzegam się, że go tutaj nie widziałam, na żaden odczyt nie poszłam, ale nie podobały mi się bardzo jego artykuły o tym kraju i od wielu wspólnych znajomych słyszałam jego poglądy, poza tym stale twierdził, że nigdy nie pozostanie na obczyźnie, i wiem, że dzisiejsze jego stanowisko jest podyktowane względami raczej rodzinnymi niż ideologicznymi. Jak mieć szacunek do takiego postępowania?", list A. Mieczysławskiej do J. Giedroycia z 1951 r., b.d. dziennej, Archiwum Instytutu Literackiego.], o zagrożeniu, jakie się z nim wiąże, i o słuszności swych działań, inni kierowali się zapewne zwykłą zawiścią. "Polacy w Stanach dostają furii i ślą donosy za donosami. Im bardziej pozycja Miłosza wzrasta w prasie międzynarodowej, tym furia jest większa" - informował Giedroyc Bobkowskiego we wrześniu 1951 roku, dwa miesiące później pisał: "ambasada amerykańska oświadczyła nam, że Miłosz nie dostaje wizy jedynie ze względu na ogromną ilość donosów i interwencji emigracyjnych", w jeszcze późniejszym liście do Stempowskiego przyznawał: "pomagamy mu, jak możemy, ale jak dotąd Grydzewski z Piaseckim są potężniejsi".
Pośród tych prób pomocy była prośba Czapskiego do generała Władysława Andersa, by ten wystawił Miłoszowi pozytywne świadectwo i zwrócił się w jego sprawie do amerykańskiego sekretarza stanu ("Jakżebym chciał - kończył swój piękny list Czapski - żeby Pan Generał uwierzył, że piszę to do Pana Generała wcale nie jak »Idealista, artysta i w ogóle półczłowiek«, ale jako człowiek, któremu się zdaje, że prosić o to Pana Generała jest jego polskim politycznym obowiązkiem"), na co Anders odpowiedział uprzejmie, ale odmownie *[Jest to zresztą wymiana listów warta przytoczenia choćby we fragmentach: "ostatnie wiadomości, które mamy z Kongresu Wolności Kultury, to że jedynym powodem nieudzielania mu do tej pory wizy, to wściekłe ataki wybitnych polskich emigrantów, na czele z Ciechanowskim. (...) Zupełnie nie wiem, jaka korzyść dla Polski i dla polityki polskiej jest »mordować« jedynego poetę dużej miary, którego udało się wyrwać reżymowi i którego antysowieckie wystąpienia są na razie jedynymi wystąpieniami, które dochodzą do uszu antysowieckich lewicowców nie-Polaków, o których nam chyba powinno chodzić, przynajmniej tyle samo co o prawicowców. (...) Głos Pana Generała mógłby naprawdę przekreślić te wszystkie emigracyjne donosy robione przypuszczalnie w imieniu Pan Generała", list J. Czapskiego do gen. W. Andersa z 22 października 1951 r. "Drogi Józiu, (...) Pana Miłosza nie znam zupełnie i dlatego nie mógłbym go polecić. (...) Przykro mi bardzo, że muszę Tobie odmówić, wiedząc, jak głęboko patriotyczne i szlachetne są zawsze pobudki Twoich działań. Na pewno trzeba udzielać pomocy ludziom, którzy uciekają z Polski, spod terroru sowieckiego. Nie sądzę jednak, aby naszą rzeczą były starania o zapewnienie im równie wysokiego stanowiska w świecie wolnych ludzi, jak uprzednio zajmowali w hierarchii ustroju komunistycznego", list gen. W. Andersa do J. Czapskiego z 29 października 1951 r., Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie, kolekcja gen. Andersa 11/90.]. Były również kontakty nawiązane przez Alfreda Berlsteina ze Stanisławem Mikołajczykiem, a także starania podejmowane w Watykanie przez Konstantego Jeleńskiego i Edwarda Borowskiego, gimnazjalnego kolegę Miłosza, a później dyplomatę rządu emigracyjnego w Stolicy Apostolskiej. "Dostojnik Kościoła (...) zażądał, żebym przyrzekł, że nie będę w Ameryce osłabiał obozu katolickiego i występował przeciwko rządowi londyńskiemu (...) jestem w sytuacji najzupełniej krytycznej i nie mogę odrzucać pomocy. Więc odpisałem, starając się powiedzieć, co mniej więcej myślę o tych sprawach - że przeciwko religii nigdy nie występowałem i nie będę, bo to by było przeciwne z moimi poglądami, że nie mam zamiaru działać ani pro, ani contra rządowi londyńskiemu, bo nie mam zamiaru przyłączać się do emigracyjnych sporów" - relacjonował poeta Stanisławowi Vincenzowi.
Żadne z tych prób nie przynosiły rezultatu, aż w końcu Miłosz postanowił zrezygnować z dalszych starań, pozostać we Francji i sprowadzić tu rodzinę, co stało się przedmiotem długiego i bolesnego sporu z Janką
*[Podanie o wizę wycofał z amerykańskiej ambasady 1 lipca 1953 r., po otrzymaniu depeszy od Janki, wskazującej ostateczny i pewny już termin ich przyjazdu do Europy.]. Ale nienawiść i pogarda, z którymi się zetknął, kosztowały go bardzo wiele. Wpadał w niepohamowaną rozpacz i czuł obsesyjną niechęć do tych, których obarczał odpowiedzialnością za swój los i rozłąkę z rodziną. Vincenzowi zwierzał się pod koniec pierwszego roku "na wolności": "nigdy nie zapomnę, (...) co znaczy być szczutą zwierzyną. (...) moja żona i dzieci umarłyby dotychczas z głodu, gdyby nie Amerykanie. Ja nienawidzę polskiej emigracji i nic na to nie mogę poradzić" *[List Cz. Miłosza do S. Vincenza z końca 1951 r., ACM. W podobnym tonie zwracał się też Miłosz do Wańkowicza: "napisałem do żony, że chcę, żeby moi synowie umieli po polsku, niech im opowiada o Litwie i Polsce, i o rzece Niewiaży, nad którą się urodziłem, ale niech pamiętają, że każdy Polak jest śmiertelnym niebezpieczeństwem, i niech wiedzą, co Polacy zrobili ich ojcu" (list z 7 stycznia 1952 r.). Wańkowicz odpowiadał trzeźwo: "ich imię - legion. Legion tych, którym zniszczyli szczęście rodzinne pańscy mocodawcy, ich konsulaty i ich urzędnicy, w których liczbie Pan się znajdował. Zapewne ci ojcowie i ci mężowie byli poza owymi trzema wagonami i dlatego ich Pan nie zauważył, bo inaczej Pańskie »Cierpienia młodego Wertera« brzmiałyby nieco skromniej. (...) Jeśli Pan chce żyć jako pisarz, musi Pan odrobić to, co najostrożniej określamy jako egotyzm" (list z 18 stycznia 1952 r.). "Mogli mieć mój skalp". Listy Czesława Miłosza do Józefa Wittlina, red. B. Toruńczyk, "Gazeta Wyborcza", 30 czerwca - 1 lipca 2001.]. W kolejnym liście znajdował dla siebie tylko jedno wyjście: "Borowski popełnił samobójstwo w Warszawie, odkręcając kurek od gazu (...) prędzej czy później będę musiał ze sobą skończyć". Po ćwierćwieczu opowiedział o tych dniach Adamowi Michnikowi: "umówiliśmy się w Dzielnicy Łacińskiej (...). Była to niewielka, sympatyczna bułgarska knajpka. Usiedliśmy, Miłosz zamówił wino i powiedział: - Tu właśnie chciałem pana zaprosić. Tu właśnie przychodziłem na początku lat pięćdziesiątych, codziennie, i codziennie sądziłem, że tego dnia popełnię samobójstwo".