Andrzej Garlicki
Piękne lata trzydzieste
2008
(...)
Bereza Kartuska
Piętnastego czerwca 1934 roku o 15.40 samochód ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego zatrzymał się przed Klubem Towarzyskim przy ulicy Foksal 3 w Warszawie. Tutaj minister zwykł jadać obiady. Często też bywał tu premier, inni ministrowie, parlamentarzyści BBWR. Słowem, elita obozu rządzącego. Kuchnia była dobra, ceny przyzwoite, można było spokojnie porozmawiać, a przede wszystkim, co każda elita uwielbia, poplotkować. W systemach autorytarnych wymiana plotek bywa często najważniejszym źródłem informacji. Aby zrozumieć wagę takich nieformalnych spotkań, wystarczy sięgnąć do Dzienników 1930-1936 polityka w sutannie, ks. Bronisława Żongołłowicza. Był on w tym czasie wiceministrem w resorcie wyznań religijnych i oświecenia publicznego. W Klubie Towarzyskim bywał często, zawsze dowiadywał się czegoś ciekawego, co skrzętnie zapisywał w diariuszu.
Tego dnia nie było go zresztą na Foksal. Minister Pieracki, który poruszał się bez ochrony, wysiadł z samochodu i skierował się ku wejściu do Klubu, gdzie w otwartych drzwiach stał woźny. Kierowca ministerialnego samochodu zaczął zawracać, co na wąskiej uliczce było manewrem dość skomplikowanym.
Gdy minister zbliżał się do drzwi, podszedł do niego młody mężczyzna, wyjął rewolwer i z bliskiej odległości oddał trzy celne strzały w tył głowy ministra. Następnie odwrócił się i szybkim krokiem się oddalał. Woźny, świadek wydarzenia, podniósł alarm, wówczas zamachowiec zaczął biec, wyrzucając paczkę, którą dotychczas trzymał pod pachą. W pogoń ruszyli przypadkowi przechodnie, goście z Klubu Towarzyskiego, kierowca ministra samochodem oraz dwóch policjantów. Zamachowiec biegł szybko, strzelając co pewien czas, czym skutecznie hamował pościg.
Ulicą Kopernika dobiegł do ulicy Szczyglej i tu, przy schodach na Okólnik, zniknął z oczu pogoni. Jakiś przypadkowy mężczyzna wprowadził ścigających w błąd, informując, że uciekinier skierował się na niezabudowane, zarośnięte tereny. Tymczasem wbiegł on niezauważony do jednego z domów, porzucił na najwyższym piętrze jasny płaszcz i spokojnie się oddalił.
Ciężko rannego ministra przewieziono do Szpitala Ujazdowskiego, gdzie zmarł na stole operacyjnym, nie odzyskawszy przytomności. Ukończył przed kilku tygodniami 39 lat i stał przed perspektywą wielkiej kariery politycznej. Miał ku niej wszelkie podstawy. Przeszedł przez legiony, a następnie aktywnie działał w Polskiej Organizacji Wojskowej (komendant okręgu Nowy Sącz, a potem Lwów). Odegrał znaczną rolę w walkach o Lwów, dowodząc obroną dworca kolejowego. Miał 23 lata, gdy został majorem.
Od marca roku 1919 skierowany został do Ministerstwa Spraw Wojskowych. Od 1 lipca do 15 września 1920 był oficerem łącznikowym Głównej Kwatery Naczelnego Wodza, następnie powrócił do ministerstwa. Związał się wówczas, za wiedzą Piłsudskiego, z Władysławem Sikorskim. Wstąpił do założonej przezeń tajnej organizacji "Honor i Ojczyzna". Został też masonem.
W 1925 roku przedstawił Sikorskiemu szczegółowy plan dokonania zamachu stanu, co mogło być piłsudczykowską prowokacją. W kluczowym okresie przygotowań do przewrotu majowego był szefem gabinetu gen. Lucjana Żeligowskiego. W czasie przewrotu majowego działał w piłsudczykowskim sztabie, a równocześnie wykorzystał swe kontakty dla uzyskania poparcia PPS.
Sam miał poglądy prawicowe, był zwolennikiem polityki silnej ręki. Fascynował się włoskim faszyzmem i z tego powodu nazywano go "Bronito Pieratini". W marcu 1928 roku został posłem z listy BBWR. Objął przewodnictwo prestiżowej komisji wojskowej, ale po kilku miesiącach zrzekł się mandatu, obejmując stanowisko drugiego zastępcy szefa sztabu generalnego. W kwietniu 1929 roku został wiceministrem spraw wewnętrznych. Sławoj Składkowski, jego ówczesny przełożony, zarzucał mu nielojalność.
Również Janusz Jędrzejewicz wyraża się o Pierackim z wyraźnym dystansem. W swoich wspomnieniach stwierdza:
Bardzo zdolny, należał do tych ludzi, dla których działalność polityczna jest grą specyficzną ze wszystkimi cechującymi ją chwytami. Umiał pracować w szerokim zasięgu stosunków politycznych i w tym zakresie dobrze wypełniał powierzane mu zadania. Wydawało mi się jednak, że jego uzdolnienia byłyby cenniejsze, gdyby postawa życiowa Pierackiego miała głębsze oparcie i bardziej zasadniczy stosunek do rzeczywistości. Wówczas taktyczne posunięcia i nieodzowne z konieczności elementy gry byłyby ściślej związane z całością wielkich spraw państwowych, tracąc część tego, co mogło uchodzić za przebiegłość, spryt, brak lojalności lub szczerości.
Jest to miażdżąca, choć bardzo elegancka w formie, opinia. Podobnie charakteryzuje go Lepecki pisząc, że zawsze podziwiał w nim "wielki spokój, zimną krew, łatwość wydawania decyzji i chłodną bezwzględność".
Można powiedzieć, że doceniano talenty Pierackiego, ale go nie lubiano.
Władysław Żeleński, wraz z prokuratorem Kazimierzem Rudnickim oskarżający w procesie o zabójstwo min. Pierackiego, znalazł się na miejscu wydarzenia przypadkowo. Przebywał w tym czasie w mieszkaniu stryja, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, z którym mieszkał na ul. Smolnej, w pobliżu Foksal. Tam dostał wiadomość telefoniczną o zamachu, więc udał się natychmiast do Klubu Towarzyskiego. Polecono mu włączyć się do przesłuchań świadków. Wspomina, że odbywali te przesłuchania w trudnych warunkach, bo premier Kozłowski, minister sprawiedliwości Michałowski i inni członkowie rządu bez. przerwy domagali się informacji, "nierzadko śledząc przez ramię spisywane protokoły".
Stwierdzono w czasie tych wstępnych przesłuchań, że zamachowiec wyraźnie oczekiwał ministra Pierackiego, bo nie zainteresował się przyjazdem premiera i innych osób. W trakcie przesłuchań przyniesiono odnaleziony płaszcz zamachowca i paczkę, którą zgubił czy wyrzucił w czasie ucieczki. Świadkowie przypomnieli sobie, że zamachowiec, zbliżając się do ministra, gwałtownie naciskał paczkę prawą dłonią. Po rozpakowaniu okazało się, że w paczcie jest bomba o dużej sile rażenia. Przeprowadzona natychmiast ekspertyza przez wojskowych specjalistów w Cytadeli wykazała, że bomba była wykonana w warunkach domowych, a gwałtowne jej naciskanie miało spowodować wybuch, do czego jednak nie doszło.
W kieszeni płaszcza znaleziono natomiast małą kokardkę w kolorach żółtym i niebieskim, czyli kolorach ukraińskich. Do kokardki zrazu odniesiono się nieufnie, podejrzewając, że jest to ślad mający skierować śledztwo na błędną drogę.
Na początku śledztwa sformułowano dwie hipotezy. "Zamach - stwierdza Żeleński - mógł być dziełem niedawno powstałego Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR), który dokonał już szeregu krwawych napadów na lokale i na członków Polskiej Partii Socjalistycznej i Bundu, i wobec którego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zastosowało ostre represje, a przed dwoma dniami zarządziło opieczętowanie drukarni, w której odbijany był organ ONR »Sztafeta«. W dniu zamachu (był to piątek) niedługo przed zakończeniem urzędowania telefonował przywódca ONR, Jan Mosdorf, do sekretarza min. Pierackiego, nalegając na przyjęcie go w tej sprawie przez ministra. Minister zajęty był odbywającym się właśnie zjazdem wojewodów i sekretarz Stawicki oświadczył, że widzenie może nastąpić najwcześniej w poniedziałek. Na to Mosdorf odpowiedział, że »to już będzie za późno« i z audiencji zrezygnował. Teraz, wobec dokonanego zabójstwa, słowa te nabierały złowrogiego znaczenia".
Nie miały go jednak, bo jak się okazało Mosdorl chciał załatwić otwarcie opieczętowanej drukarni, aby wydrukować kolejny numer "Sztafety". W poniedziałek byłoby już za późno.
Hipoteza druga zakładała, że zamach był dziełem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), która na swoim koncie miała nieudane zamachy na Naczelnika Państwa, Piłsudskiego, i prezydenta Wojciechowskiego oraz zabójstwo w roku 1931 w Truskawcu wybitnego piłsudczyka, posła Tadeusza Hołówki. Pieracki, jako wiceminister spraw wewnętrznych, kierował w 1930 roku pacyfikacją Małopolski Wschodniej i mógł to być akt zemsty. W przeddzień zamachu dokonano we Lwowie i Krakowie licznych aresztowań studentów ukraińskich i u jednego z nich, Jarosława Karpyńca, w krakowskim mieszkaniu odkryto laboratorium, w którym mogła być wyprodukowana porzucona przez zamachowca bomba.
Śledztwo zostało powierzone sędziemu śledczemu do spraw szczególnej wagi, Teodorowi Wituńskiemu. Z ramienia Prokuratury Apelacyjnej prowadził je prokurator Rudnicki, któremu przydzielono do pomocy Żeleńskiego.
Mieczysław Lepecki wspomina, że Piłsudski był wstrząśnięty zamachem na Pierackiego. Gdy przyjechał ze szpitala gen. Składkowski z wiadomością o zgonie ministra, nie przyjął go i informację przekazał dr Woyczyński.
Przyjął natomiast premiera Leona Kozłowskiego, który, jak zapisał Lepecki, na dłuższej konferencji przedstawił "pewien projekt i uzyskawszy nań zgodę zaczął go od dnia następnego realizować". Wezwał też Aleksandra Prystora. Kiedy późnym wieczorem Lepecki wszedł do pokoju Piłsudskiego, usłyszał:
Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem.
Zapytał następnie Lepeckiego, co mówią na mieście, a gdy usłyszał, że to ci sami, co inspirowali morderstwo Narutowicza, uderzył pięścią w stół. "Prywislyncy! - krzyknął. - Gdy okaże się prawda, ja was każę siec batogami, ja was każę ze skóry obdzierać. Ja każę nie żałować nikogo, ni kobiet, ni panienek. Ja wyplenię prywislinskie nasienie i z Prywislinja, i z Galizien i z Posen".
Nigdy - stwierdził Lepecki - ani przed tym dniem, ani później, nie widziałem Marszałka w takim podnieceniu.
Czerezwyczajka, na którą na rok Piłsudski się zgodził, to utworzenie miejsc "odosobnienia, nieprzeznaczonych dla osób skazanych lub aresztowanych z powodu przestępstw". Kierowane tam miały być osoby, "których działalność lub postępowanie daje podstawę do przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa, spokoju, lub porządku publicznego". Wystarczało więc tylko przypuszczenie.
Koncepcja utworzenia "miejsc odosobnienia", czyli używając niemieckiej nomenklatury - obozów koncentracyjnych, musiała być od pewnego czasu przygotowywana w jakichś kręgach obozu sanacyjnego. Żadnych jednak szczegółów nie znamy.
Przykład obozów w hitlerowskich Niemczech (Oranienburg i Dachau powstały już w marcu 1933 roku) był kuszący. Należy pamiętać, że wówczas celem tych obozów nie była eksterminacja. Chodziło o złamanie więźniów i zniechęcenie ich raz na zawsze do jakiegokolwiek oporu. A potem mogli wyjść na wolność. Wbrew sądom niektórych historyków nie wzorowano się na radzieckich łagrach, znacznie wcześniejszych niż obozy koncentracyjne, bo były ściśle strzeżoną tajemnicą i na ogół o nich nie wiedziano.
Dwa dni po zabójstwie ministra Pierackiego ukazało się "Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 17 czerwca 1934 roku w sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu". Siedemnastego czerwca wypadała niedziela, ale nigdzie nie było powiedziane, że prezydent nie może urzędować w niedzielę.
Artykuł 1. cytowany wyżej określał, kto może być kierowany do miejsc odosobnienia. Artykuł 2., najważniejszy, składał się z czterech ustępów i zacytujemy go w całości.
1. Zarządzenie co do przytrzymania i skierowania osoby przytrzymanej do miejsca odosobnienia wydają władze administracji ogólnej. 2. Postanowienie o przymusowym odosobnieniu wydaje sędzia śledczy na wniosek władzy, która zarządziła przytrzymanie, uzasadniony wniosek tej władzy jest wystarczającą podstawą do wydania postanowienia. 3. Odpis postanowienia będzie doręczony osobie przytrzymanej w ciągu 48 godzin od chwili jej przytrzymania.
Artykuł 3. stwierdzał, że właściwym do wyznaczenia sędziego śledczego jest sąd, w którego okręgu położone jest miejsce odosobnienia. Artykuł 4. określał czas odosobnienia na trzy miesiące z możliwością, w związku z zachowaniem się odosobnionego, przedłużenia na dalsze trzy miesiące. Dopuszczał też zatrudnianie wyznaczoną pracą. Dwa ostatnie artykuły miały techniczny charakter.
Rozporządzenie stwarzało możliwość utworzenia wielu miejsc odosobnienia. Utworzono jedno, w Berezie Kartuskiej w województwie poleskim. Wojewodą był pułkownik Wacław Kostek-Biernacki, osławiony komendant twierdzy brzeskiej z czasów uwięzienia działaczy opozycji. Wykorzystano dawne carskie koszary, więc obóz można było szybko uruchomić.
Wkrótce po zabójstwie Pierackiego rozpoczęła się, zakrojona na szeroką skalę, akcja aresztowań członków ONR i Sekcji Młodych SN. Wedle prasy obozu narodowego, aresztowano ponad 1000 osób. W nocy z 6 na 7 lipca wywieziono do Berezy Kartuskiej grupę przywódców ONR "Falangi" i ONR "ABC". Nie udało się aresztować Mosdorfa, ukrył się on i dzięki temu uniknął Berezy. Sz. Rudnicki, który zebrał wiele relacji od członków ONR i SN, twierdzi, że postępowanie Mosdorfa uznane zostało przez członków organizacji za tchórzostwo. Świadczyłoby to o skrajnych emocjach, które wstrząsały wówczas ONR.
Dziesiątego lipca 1934 roku ONR został zdelegalizowany "za doprowadzenie do stałego naruszania bezpieczeństwa, spokoju i porządku publicznego". Motywacje w różnych częściach kraju nieco się różniły, ale nie były to różnice istotne.
Nie wysuwano zarzutów związanych z zabójstwem Pierackiego, bo dzień po tym, jak prezydent Mościcki wydał rozporządzenie w sprawie miejsc odosobnienia, nie było właściwie wątpliwości, że zbrodnia dokonana została przez OUN. Dowodem stała się porzucona przez zamachowca bomba, którą prok. Żeleński zawiózł do Krakowa i porównał z rzeczami znalezionymi w mieszkaniu studenta Karpyńca. Odnalazł tam arkusz blachy, z którego bez wątpienia wycięta była część bomby. Gdy więc wieczorem w poniedziałek 18 czerwca Żeleński witał na krakowskim dworcu prok. Rudnickiego, mógł mu z całym przekonaniem oświadczyć, że zabójstwa dokonała OUN.
Przesłuchany w Krakowie Karpyniec wprawdzie nie przyznał się do zarzucanego czynu, ale okazane mu dowody wyraźnie go skonfundowały. Został przewieziony do Warszawy i podczas przesłuchania przez sędziego śledczego Wituńskiego przyznał się do wyprodukowania bomby. Nie mógł być jednak zamachowcem, bo dzień wcześniej został aresztowany. Karpyniec odmówił zeznań na temat udziału innych osób. Podobnie jak jego sąsiad Mikołaj Kłymyszyn, u którego znaleziono szyfry i różnego rodzaju dokumenty.
Przewidując, że zamachowiec będzie starał się uciec z Polski przez Gdańsk, w którym istniała ekspozytura OUN, wysłano do Wolnego Miasta dobrze zorientowanego w konspiracji ukraińskiej przodownika Józefa Budnego ze Lwowa. Było to szczęśliwe posunięcie. Dwudziestego drugiego czerwca Budny zwrócił uwagę na wysokiego blondyna, który przybył do Gdańska, nawiązał kontakt z szefem ekspozytury, Andrzejem Fedyną, a następnie wsiadł na statek "Preussen", płynący do Swinemunde (Świnoujście). Budny powiadomił Warszawę. MSZ natychmiast polecił ambasadorowi Lipskiemu w Berlinie spowodować, by władze niemieckie aresztowały i wydały Polsce tego mężczyznę jako podejrzanego o zamach na min. Pierackiego.
Było zbyt mało czasu na zastosowanie normalnych procedur dyplomatycznych. Lipski zwrócił się więc wprost do gestapo, wysyłając jednocześnie konsula polskiego w Szczecinie do Świnoujścia. Niemcy zatrzymali podejrzanego, który legitymował się paszportem na inne nazwisko, ale po zatrzymaniu oświadczył, że nazywa się Mikołaj Łebed. Przewieziono go do Berlina.
Miał pecha, bo kilka miesięcy wcześniej, 26 stycznia 1934 roku, podpisano polsko-niemiecką deklarację normującą wzajemne stosunki. Do tej pory Niemcy popierały antypolskie działania Ukraińców i Łebed mógłby się niczym nie przejmować. Sytuacja się jednak zmieniła i władze niemieckie uznały za wskazane wykonać przyjazny gest wobec Polski. Nie bez oporów, ale sprawa oparła się o Hitlera, który zadecydował, żeby Łebeda wydać.
Przewieziono go specjalnym samolotem LOT-u do Warszawy, okazano uczestnikom pościgu za zamachowcem, lecz żaden go nie rozpoznał. Dopiero dalsze śledztwo powiązało Łebeda z Karpyńcem i Kłymyszynem oraz młodą kobietą, która używała fałszywego nazwiska i występowała jako narzeczona Łebeda.
Wyznaczenie nagrody w zawrotnej wysokości 100 tysięcy zł za informacje pomocne w śledztwie przyniosło spodziewane efekty. Udało się ustalić, że Łebed, pod fałszywym nazwiskiem, mieszkał przez miesiąc poprzedzający zamach w Warszawie i że rzekoma narzeczona, którą okazała się Daria Hnatkiwska, również w tym czasie wynajęła pokój w Warszawie.
Udało się też ustalić, że Łebed był organizatorem akcji na urząd pocztowy w Gródku Jagiellońskim w listopadzie 1932 roku oraz zabójstwa posła Tadeusza Hołówki w roku 1931 w Truskawcu. Łebed stanowił więc cenną zdobycz, choć wciąż nie wiadomo było, kim był zabójca min. Pierackiego.
W dalszym śledztwie ustalono, że przez kilka dni przed zamachem w schronisku noclegowym przy ul. Wolskiej w Warszawie przebywał młody człowiek używający nazwiska Włodzimierz Olszański, który 15 czerwca rano wyszedł, pozostawiając swoje rzeczy i już nie wrócił. Ustalono też, że Olszański przyjechał ze Lwowa i przy meldunku podał fałszywy lwowski adres.
Coraz więcej tropów wiodło więc do Lwowa, gdzie trwały intensywne przesłuchania aresztowanych w przeddzień zamachu członków OUN. Prowadzono śledztwo w sprawie zastrzelenia 9 maja Jakuba Baczyńskiego, którego OUN uznał za konfidenta policyjnego, oraz zabójstwu 25 lipca Jana Babija, dyrektora państwowego gimnazjum z ukraińskim językiem wykładowym, za nadmierny wobec władz państwowych lojalizm. Szczególnie to drugie zabójstwo wywołało ogromne wrażenie. Babij był postacią znaną i w żadnej mierze nie zasługiwał na śmierć. Prasa ukraińska zabójstwo potępiła, podobnie jak metropolita Andrzej Szeptycki, który wydał w tej sprawie list pasterski.
Sprawcy obu zabójstw zostali dość szybko aresztowani. Iwanowi Malucy, studentowi politechniki, postawiono zarzut zabójstwa dyrektora Babija, a Romanowi Myhali współudziału w zabójstwie Baczyńskiego. Obaj przyznali się do winy i chętnie zeznawali, bo uznali, że ich działania przyniosły szkodę sprawie ukraińskiej. Najważniejsze jednak było ustalenie, że przy zabójstwie Baczyńskiego użyto tej samej broni, co przy zabójstwie Pierackiego.
Ustalono też, że aresztowany we Lwowie Stefan Bandera jest "prowidnykiem krajowym" OUN. Część zatrzymanych we Lwowie zaczęła składać drobiazgowe zeznania. Pomogły one ustalić zarówno powiązania pomiędzy poszczególnymi działaczami OUN i aktami terroru, jak też tożsamość zabójcy min. Pierackiego, którym okazał się Grzegorz Maciejko, pseudonim Gont, występujący w Warszawie jako Włodzimierz Olszański. Maciejko miał w chwili zamachu 31 lat, wywodził się z rodziny greckokatolickiej, ukończył szkołę podstawową i 3-letni kurs w szkole zawodowej. Wiodło mu się raczej marnie i był na utrzymaniu wujostwa. W październiku 1933 roku został aresztowany pod zarzutem udziału w OUN, ale w lutym 1934 zwolniono go z powodu braku dowodów.
Po dokonaniu zamachu na min. Pierackiego pojechał do Lublina, a następnie do Lwowa. Miejscowi działacze OUN, wśród nich Maluca i Myhala, zorganizowali mu ucieczkę do Czechosłowacji. Ostatecznie wylądował w Argentynie jako Petro Knysz posługujący się paszportem litewskim. Ożenił się z Argentynką pochodzenia ukraińskiego i wegetował w bardzo marnych warunkach. Zmarł 13 sierpnia 1966 roku.
Proces oskarżonych w sprawie o zabójstwo Pierackiego rozpoczął się przed Sądem Okręgowym w Warszawie 18 listopada 1935 roku i trwał do 13 stycznia 1936. Na ławie oskarżonych zasiadło 12 osób. Trzech oskarżonych skazanych zostało na karę śmierci, zamienioną na mocy amnestii na więzienie dożywotnie. Jeszcze dwóch oskarżonych zostało skazanych na dożywocie, jedna osoba, na 15 lat, trzy - na 12 lat, jedna - na 8 lat, trzej otrzymali wyroki po 7 lat. Sąd Apelacyjny złagodził kary w stosunku do trzech oskarżonych. Dwudziestego drugiego czerwca 1936 roku Sąd Najwyższy oddalił skargi kasacyjne i wyroki się uprawomocniły. W sensie prawnym sprawa o zabójstwo ministra Pierackiego zakończyła się. Wszystko zostało wyjaśnione, choć sprawca nigdy nie stanął przed sądem.
Podjęta w pierwszych dniach po zamachu decyzja, aby badać przede wszystkim trop ukraiński, okazała się słuszna. Ale, przynajmniej początkowo, nie miało to wpływu na wysyłanie do Berezy Kartuskiej pierwszych więźniów. Użyłem określenia "więźniowie", bo wysyłani do Berezy byli skazani w trybie administracyjnym i w rozumieniu władz odbywali karę. Ale w Berezie nie wolno było używać określenia "więzień". Było się aresztowanym, czyli pozbawionym części praw, które mieli więźniowie. Normalnie w stosunku do aresztowanych prowadzi się śledztwa, a ich celem jest przygotowanie procesu lub umorzenie w wypadku braku wystarczających dowodów winy. W stosunku do osadzanych w Berezie nie prowadzono żadnych śledztw, chyba, co jednak było wyjątkowe, że ujawniały się ich powiązania z innymi śledztwami.
Bereza Kartuska, podobnie jak w pierwszym okresie hitlerowskie obozy koncentracyjne, miała tylko jeden cel - złamać psychicznie osadzonych tak, aby już nigdy nie sprzeciwiali się władzom państwowym. Zakładano, że wystarczy na to 3 miesiące, ale wobec opornych można było przedłużać pobyt o kolejne 3 miesiące.
Wyciągnięto wnioski z doświadczeń Brześcia. Nieprzypadkowo marszałek Piłsudski interesował się, czy więźniowie Brześcia po zwolnieniu podejmowali działalność polityczną. Metody tam zastosowane nie wystarczyły, aby wszystkich ich zniechęcić do dalszej działalności, wykorzystano więc w Berezie środki o wiele bezwzględniejsze.
Fizyczne znęcanie się poprzez bicie zastosowano w Brześciu w nielicznych przypadkach - w Berezie Kartuskiej stało się ono codziennością.
Pierwszymi osadzonym w Berezie byli działacze ONR. W nocy z 6 na 7 lipca przywieziono do Berezy Kartuskiej Zygmunta Dziarmagę, Władysława Chackiewicza, Jana Jodzewicza, Edwarda Kemnitza, Bolesława Piaseckiego, Mieczysława Prószyńskiego, Henryka Rossmana, Włodzimierza Sznarbachowskiego i Bolesława Świderskiego.
Edward Kemnitz wspominał po latach, że w pociągu eskortowali ich starsi policjanci "dość grzeczni i wyrozumiali. Humory mieliśmy niezłe, zbytnio nie przejmowaliśmy się (młodość) naszym losem. Przypomnieliśmy sobie internowanie legionistów w okresie 1-ej wojny światowej w obozach w Beniaminowie i Szczypiornie. Snuliśmy różne plany co do możliwie produktywnego wykorzystania okresu »izolacji«. A więc nasz najmłodszy kolega Włodzio Sznarbachowski, świeżo upieczony student, marzył o nauce i o sprowadzaniu sobie książek. Adwokaci Henio Rossman i Janek Jodzewicz proponowali wykłady z dziedziny prawa. Mnie, jako znającego języki angielski i niemiecki typowano na »lektora« języków obcych itp."
Wspomnienia Kemnitza przytoczył jako aneks do raportu o Berezie Kartuskiej przygotowanego dla komisji Winiarskiego Piotr Siekanowicz. Raport przedstawia różne elementy życia osadzonych w Berezie.
Przybywający, po wstępnych formalnościach, w czasie których obrzucano ich ordynarnymi wyzwiskami, kierowani byli na trzy dni do izby przejściowej, będącej swoistą kwarantanną.
W raporcie czytamy:
Izba ta była pusta, bez jakiegokolwiek umeblowania, okna były zabite do połowy dyktą, górne zaś były otwarte, podłoga betonowa. Temperatura wskutek nieopalania w zimie była stale poniżej zera. Przez cały dzień więźniowie musieli stać zwróceni twarzami do ściany. Na noc kładli się na gołą podłogę, bez nakrycia. Co pól godziny policjant alarmował śpiących więźniów, kazał im wstawać ustawiać się pod ścianą w szeregu, odliczać, biegać, skakać, padać, siadać itp., po czym znowu więźniowie kładli się do snu po to, by w następnej półgodzinie powtórzyła się ta sama udręka. Jakiekolwiek uchybienie w postawie, które dowolnie oceniał policjant, powodowało natychmiastowe bicie pałką. Zresztą w izbie tej bito więźniów stale, bez jakiegokolwiek powodu oraz masakrowano ich do krwi.
Z licznych relacji osób więzionych w Berezie wynika, że najbardziej uciążliwa była tak zwana gimnastyka oraz prace fizyczne. Gimnastykę prowadzili policjanci lub pod ich nadzorem "instruktorzy" rekrutujący się z więźniów kryminalnych. Chcąc się zasłużyć, byli często jeszcze okrutniejsi niż policjanci.
Stefan Niezgoda, policjant skierowany jesienią 1934 roku do służby w Berezie Kartuskiej, zeznając przed komisją Winiarskiego, mówił, że gimnastyka prowadzona była "dla udręczenia uwięzionych. Była to gimnastyka bardzo ciężka, przerastała możliwości fizyczne człowieka. Przed moją służbą policyjną służyłem w wojsku, gdzie również uprawiałem gimnastykę, ale ta gimnastyka w porównaniu z gimnastyką stosowaną w Berezie była zabawką".
Stefan Łochtin, dziennikarz i działacz Stronnictwa Narodowego, przebywający w Berezie od lutego do marca 1938 roku, zeznał przed komisją Winiarskiego, że gimnastyka była jednym z największych udręczeń zarówno ze względu na długotrwałość (7 godzin dla tych, których nie kierowano do pracy) i brak przerw, jak i prowadzenie jej "systemem karnych ćwiczeń wojskowych stosując ciągle komendy »padnij«, »czołgaj się«, urządzając całe godziny biegów itd. Widać było, że celem tych ćwiczeń było osiągnięcie największego zmęczenia więźnia.
Dla przykładu podaję, że jeden z komendantów, młody policjant Idzikowski specjalnie dokuczał aresztowanym ciągłym ćwiczeniem przysiadów na 4 tempa (przy jednoczesnym trzymaniu rąk w bok). Trwało to b. długo (do 200 przysiadów w jednej turze). Lubił również zatrzymywać całą grupę w pozycji »półprzysiad z wyrzutem rąk w bok«, po czym przez kilkanaście minut chodził wzdłuż kolumny ćwiczebnej i sprawdzał postawę każdego... Do gatunku równie męczących ćwiczeń należał marsz »kaczym chodem« (w półprzysiadzie ręce wyrzucone w górę). Pewnego dnia tenże sam Idzikowski prowadził kolumnę ćwiczebną (»kaczym chodem - równy krok - równanie i krycie w czwórkach«) 2 razy dookoła bloku koszarowego, na ogólnej przestrzeni ok. 500 m.
Spośród »ćwiczących« wybierano specjalną grupę tak zwaną ironicznie »podchorążówkę«. Kierowano do niej opornych (tj. tych, których policjanci uznali za opornych) i nowo przybyłych. Grupa ta ćwiczyła albo na sali służącej w lecie za pracownię betoniarską (każde poruszenie tam podnosiło z podłogi tumany betonowego kurzu, leżącego grubą warstwą do 5 cm i powodowało duże trudności w oddychaniu) lub za rogiem bloku mieszkalnego, w miejscu gdzie z ustępów wypływała uryna ludzka rozlewając się w wielkie kałuże. W dniach odwilży ćwiczono tu z dużym upodobaniem ćwiczenia czołgania się. Ponieważ większość aresztowanych nosiła własne ubrania, ulegały one całkowitemu zniszczeniu, ohydnie śmierdziały powodując wzrost uczucia obrzydliwości. W betoniarni ćwiczono zaś przeważnie »padnij«, a następnie biegi w tumanach pyłu. Policjanci kierowali tym ćwiczeniem wydając komendy zza okna, z podwórza".
Do prac należało czyszczenie ustępów, dokonywane małą szmatką, a więc w praktyce gołymi rękami. Przed posiłkiem nie pozwalano umyć rąk ubrudzonych kałem. Gdy jeden z więźniów zwrócił się z taką prośbą, usłyszał: "Ty kurwo inteligencka, możesz obiad z gównem jeść".
Za najbardziej uciążliwą pracę uznawano pompowanie wody, które odbywało się przy użyciu kieratu. Orczyki były tak przymocowane, że więźniowie musieli pracować w głębokim pochyleniu, co było bardzo męczące. Kazano wykonywać również prace całkowicie bezsensowne jak kopanie i zasypywanie rowów, przenoszenie ciężkich kamieni z miejsca na miejsce.
Więźniowie musieli poruszać się po Berezie biegiem. Nie wolno im było ze sobą rozmawiać. Policjanci zwracali się do nich per "skurwysynu", "kurwa mać", "świńskie ścierwo". Nie wolno było, podobnie jak w Brześciu, palić.
W nocy przeprowadzano rewizje. Jak zeznał posterunkowy Niezgoda:
Przed zarządzeniem rewizji wszyscy więźniowie musieli się rozebrać do naga i przejść przez korytarz biegiem do jednej z sal. Przejście to było dla uwięzionych katuszą, gdyż gonili oni wśród kurzu, a stojący na korytarzu policjanci bili ich pałkami.
Stanisław Cat-Mackiewicz, który został zesłany do Berezy wiosną 1939 roku, stwierdził przed komisją Winiarskiego, że torturą było nawet wypróżnianie się. Cat-Mackiewicz zeznawał, że
wolno było tę czynność fizjologiczną załatwić tylko raz na dobę, rano: dwudziestu ludzi stawało w pokoju z betonową podłogą i na komendę »raz, dwa, trzy, trzy i pół, cztery« każdy z nich miał obowiązek rozpiąć się, załatwić się i zapiąć się, co było oczywiście czasem niewystarczającym absolutnie, tym bardziej, że skandowanie komendy nie było wcale wydłużone, lecz wyrazy »raz i dwa« były mówione w takim tempie, że całość komendy nie mogła wynosić więcej czasu niż półtora sekundy najwyżej. Wobec czego ludzie stale chodzili z niewypróżnionymi żołądkami, co zwłaszcza było dolegliwe przy owej gimnastyce polegającej na kilkugodzinnym kaczym chodzie.
Obóz w Berezie podlegał wojewodzie Kostkowi-Biernackiemu. Każda jego inspekcja powodowała zaostrzenie regulaminu.
Pobudka była o 4 rano, pół godziny później śniadanie (niesłodzona kawa zbożowa lub żur i 400 gramów czarnego chleba na cały dzień). O 6.30 rozpoczynały się zajęcia (praca lub gimnastyka), które trwały do 11. Obiad był w południe i składał się z gorącego płynu bez tłuszczu, nazywanego zupą i porcji kartofli. Do kolacji kontynuowano przedpołudniowe zajęcia. Kolacja była o 17 i składała się z niesłodzonej kawy zbożowej lub żuru. Przygotowania do snu zarządzano o 18.30.
Racje żywnościowe byty niewystarczające. Więźniowie Berezy pozostawali cały czas głodni, a równocześnie nie zezwalano na paczki od rodzin. Łochtin zeznał przed komisją Winiarskiego, że dziennie przeznaczano na wyżywienie więźnia 27 groszy, ale nie podał źródła informacji.
Liczebność osadzonych w Berezie wahała się od około 100 do ponad 600. Numery, które otrzymywali przybyli w 1939 roku, zbliżały się do 3000. Autorzy Historii państwa i prawa Polski podają, że w roku 1936 było 369 osadzonych, w tym 342 komunistów. Wiesław Łukasik i Leszek Żebrowski opatrzyli raport Piotra Siekanowicza wykazem narodowców w Berezie. Za cały okres jej istnienia doliczyli się 71 nazwisk. Nie mamy danych dotyczących Ukraińców. Żydów wysyłano do Berezy przede wszystkim za nadużycia finansowe, niepłacenie podatków itp. W ostatnim okresie wysyłano tam też Niemców.
Ogólnie rzecz biorąc, do Berezy trafiali ci, których z braku dowodów winy nie można było postawić przed sądem. Groźba wysłania do Berezy była też formą wymuszania zachowań korzystnych dla władz. Cat-Mackiewicz wspominał, że kilkakrotnie grożono mu Berezą; m.in. za artykuły w wileńskim "Słowie" polemizujące z ideą Funduszu Obrony Narodowej. Mackiewicz uważał, że zbieranie od obywateli datków na uzbrojenie armii ośmiesza państwo. Wówczas wezwał go wojewoda i oświadczył:
Pan Premier Składkowski polecił mnie kłaniać się panu redaktorowi i oświadczyć, że jeżeli pan nie przestanie czepiać się wojska i FON, to jest miejsce dla pana w Berezie Kartuskiej.
Jerzy Giedroyc wspominał, że gdy w redagowanym przez niego "Buncie Młodych" ukazał się artykuł Aleksandra Bocheńskiego pt. Kirow a Pieracki, ówczesny premier, Zyndram-Kościałkowski, postanowił wysłać go do Berezy. Giedroycia uratował min. Juliusz Poniatowski, u którego pracował i który oświadczył, że poda się do dymisji, jeśli premier zrealizuje swój zamiar.
W Brześciu strażnikami byli żandarmi wojskowi i oficerowie WP. Wywołało to bardzo złe wrażenie w wojsku. W Berezie Kartuskiej byli już tylko policjanci. Protestował przeciwko temu, zresztą bezskutecznie, Komendant Główny Policji Państwowej, gen. Kordian-Zamorski. Uważał, że służba w Berezie deprawuje młodych policjantów.
Z Diariusza Switalskiego wynika, że uważał on Berezę za rzecz niepotrzebną, błąd premiera Kozłowskiego. Drugiego lipca 1934 roku odbyła się konferencja, w której wzięli udział Leon Kozłowski, Józef Beck, Walery Sławek, Aleksander Prystor i Kazimierz Świtalski. Bez żadnej przesady można określić ich jako najbardziej wpływowych ludzi w otoczeniu Piłsudskiego. Świtalski zanotował:
Genezą obozów izolacyjnych był odruch, który zjawił się po zabójstwie Pierackiego, wtedy, gdy nie było wiadomo, czy sprawców należy szukać w sferach endeckich czy ukraińskich. Obecna faza śledztwa wskazuje ponad wszelką wątpliwość, że zamach wyszedł z kół ukraińskich. Wobec tego istnieje zagadnienie, w jakim stopniu jeszcze są potrzebne obozy izolacyjne.
Stałem na stanowisku, że zjawisko zabójstwa Pierackiego jest zjawiskiem nienowym, gdyż to samo mieliśmy przy zabójstwie Hołówki, i przy zamachu na Komendanta we Lwowie robionym przez Fedaka i nie widzę, by w nastrojach opozycyjnych społeczeństwa polskiego mogła się zjawić chęć jakiejś czynniejszej akcji przeciw rządowi. Wobec tego istnienie obozów izolacyjnych nie jest rzeczą niezbędną, a wpakowanie do nich kilkudziesięciu zapamiętałych endeków najprawdopodobniej nie potrafi ich w ciągu 5-6 miesięcy złamać, a tylko bardziej ich może pod względem charakteru wzmocnić. Dla Ukraińców podejrzanych o należenie do Ukraińskiej Organizacji Wojskowej obozy absolutnie się już nie nadają, gdyż one tylko dadzą sposobność tym ludziom do zorganizowania się tajnego. Pozostaje więc tylko jeden środek użycia obozów, polegający na tym, że przy jakiejś bardzo ostrej demonstracji antyrządowej, w której sprawcy bezpośredni byliby trudni do wyśledzenia, należy środowisko, z którego wyszła demonstracja, wsadzić do obozu izolacyjnego. Używać jednak tego środka w ogóle należy bardzo ostrożnie.
Na ogół wziąwszy z moją opinią zgadzano się.
Co nie przeszkodziło, że obóz w Berezie Kartuskiej istniał do końca II Rzeczypospolitej. Okazał się bowiem wygodnym narzędziem sprawowania władzy. Przyznał to, wprawdzie już na emigracji, premier Składkowski stwierdzając:
Bereza była niepopularnym i przykrym, lecz pożytecznym narzędziem ochrony całości i spoistości Państwa w wypadkach, gdy władze sądowe nie mogły wkraczać dla braku możności ujawniania dowodów winy, ze względu na tajne popieranie winowajcy przez Niemców lub Sowiety. Unikaliśmy w ten sposób mnóstwa procesów politycznych, które nie pomagały a raczej szkodziłyby Polsce...
Motyw użyteczności Berezy w zwalczaniu obcych agentur pojawia się dopiero po klęsce wrześniowej. W wywodzie Składkowskiego odczytać wszakże można podstawową przyczynę utrzymania Berezy. Pozwalała ona, bez wikłania się w procedury sądowe, pacyfikować przeciwników politycznych. Z tym, że niekoniecznie trzeba ich było wysyłać do Berezy. Wystarczało, że istniała.
Obwarzanek i kabotyn
Wszystko zaczęło się od opublikowanej w endeckim "Dzienniku Wileńskim" 30 stycznia 1938 roku recenzji doc. Stanisława Cywińskiego z książki Melchiora Wańkowicza pt. COP. Ognisko siły. Centralny Okręg Przemysłowy.
Recenzja była krytyczna, co nikogo nie zdziwiło, bo wzajemna niechęć obu panów była rzeczą powszechnie w Wilnie znaną.
Stanisław Cywiński (ur. 1887) ukończył studia na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w 1910 roku. Był elsem, czyli członkiem założonego przez charyzmatycznego wykładowcę filozofii, Wincentego Lutosławskiego, Towarzystwa "Eleusis" głoszącego m.in. program poczwórnej wstrzemięźliwości (od alkoholu, tytoniu, swobody seksualnej i gry w karty). Był jednym z założycieli harcerstwa. Po studiach został nauczycielem języka polskiego w Gimnazjum Winogradowa w Wilnie. Jego ówczesny uczeń, Stanisław Mackiewicz, napisał, że "był to jeden z najszlachetniejszych i najbardziej kryształowych ludzi, jakich znałem w moim życiu". Wspominał, że Cywiński kiedyś rozpłakał się na lekcji, gdy uznał, że uczniowie nie doceniają znaczenia nauki języka polskiego w gimnazjum rosyjskim.
Był zwolennikiem Piłsudskiego i legionów, ale już pod koniec wojny opowiedział się za Romanem Dmowskim. Przewrót majowy 1926 wyleczył go z resztek sentymentu do Marszałka, czemu dawał wyraz na łamach "Dziennika Wileńskiego". W 1929 roku habilitował się i został docentem na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
We wspomnianej recenzji książki Wańkowicza napisał, że Polska nie jest jak obwarzanek, gdzie to, co dobre, jest na obrzeżach, a w środku pustka, jak twierdził "pewien kabotyn", odsyłając czytelników do 21 strony opisywanej książki. Recenzja nie wzbudziła większego zainteresowania. Nikt też w Wilnie nie zadał sobie trudu, by ustalić, kto jest owym kabotynem. Sprawa nie miałaby więc dalszego ciągu, gdyby nie anonimowy tekst w warszawskim dwutygodniku "Naród i Państwo", w którym ujawniono, że mianem kabotyna określił Cywiński tego "czyją trumnę Prezydent Rzeczypospolitej odprowadził na Wawel", czyli marszałka Józefa Piłsudskiego.
Melchior Wańkowicz, powszechnie podejrzewany o autorstwo tekstu w "Narodzie i Państwie", stanowczo temu zaprzeczał i wiele wskazuje, że autorem był redaktor naczelny dwutygodnika, Bolesław Srocki. Być może zainspirowany przez Wańkowicza, z którym był w bliskich stosunkach.
Czternastego lutego 1938 roku numer "Narodu i Państwa" z zakreślonym czerwonym ołówkiem tekstem demaskującym Cywińskiego znalazł się na biurku gen. dyw. Stefana Dąb-Biernackiego, inspektora armii w Wilnie, znanego z bezwzględności i brutalności.
Gen. Dąb-Biernacki uważał się za generał-gubernatora Wilna, któremu podlegają wszystkie urzędy i instytucje. Po zapoznaniu się z tekstem w "Narodzie i Państwie" wpadł w pasję. Nie mógł jej wyładować na wojewodzie Ludwiku Bociańskim i naczelniku wojewódzkiego wydziału bezpieczeństwa, Marianie Jasińskim, bo bezskutecznie poszukiwał ich telefonicznie. Uznał więc, że wojsko samo powinno załatwić sprawę.
Wydał rozkaz, aby pułki stacjonujące w Wilnie i okolicy przysłały po dwóch oficerów w mundurach przy szablach i pistoletach do kasyna 1. pułku piechoty Legionów. Do zebranych przemówił dowódca pułku, płk Kazimierz Burczak.
Wedle późniejszych zeznań majora Arnolda Jaśkowskiego, przed komisją Winiarskiego oświadczył:
Cześć Marszałka Piłsudskiego została zbezczeszczona. Z rozkazu Inspektora Armii, gen. Stefana Dąb-Biernackiego mamy wymierzyć sprawiedliwość sami.
Następnie, kontynuował mjr Jaśkowski, dowódca 1. pułku piechoty Legionów "z zebranych oficerów potworzył kilka patroli, mam wrażenie, że ok. 10, na czele postawił dowódców i każdej z poszczególnych patroli dał płk Burczak określone zadanie do wykonania: jedne patrole otrzymały jako zadanie zamknięcie ulic wiodących do redakcji »Dziennika Wileńskiego«, strzeżenie wejść wiodących do redakcji od strony ulicy, inne znowuż patrole otrzymały polecenia zamknięcia ulic i niedopuszczania doń ludzi w rejonie zamieszkania prof. Cywińskiego. Specjalne znowuż patrole otrzymały zadanie udania się do redakcji »Dziennika Wileńskiego«, zdemolowania urządzeń drukarni tego dziennika i pobicia zajętych tam pracowników, wreszcie inny jeszcze patrol otrzymał polecenie wtargnięcia do mieszkania Cywińskiego i pobicia go w jego mieszkaniu. Wszystkie patrole otrzymały do dyspozycji samochody ciężarowe".
Wkrótce po godzinie 21 patrole wyruszyły realizować swe zadania. Major Czesław Mierzejewski kierował patrolem, który miał się udać do mieszkania Zygmunta Fedorowicza, redaktora odpowiedzialnego "Dziennika Wileńskiego", byłego wizytatora szkół średnich kuratorium wileńskiego, radnego miejskiego, postaci w Wilnie znanej i szanowanej.
Mjr Mierzejewski zeznał przed komisją Winiarskiego, że dostał rozkaz zażądania od Fedorowicza odwołania na piśmie obrazy, ani słowem nie wspominając, że miał go też obić. Oficerowie nie zastali Fedorowicza i po godzinnym oczekiwaniu w mieszkaniu dostali rozkaz udania się do redakcji "Dziennika Wileńskiego".
Patrol wysłany do Cywińskiego zastał go w mieszkaniu i na oczach żony i córki dotkliwie pobił. Po wyjściu oficerów wezwano pogotowie, które Cywińskiego opatrzyło. Udał się, co okazało się błędem, do redakcji "Dziennika Wileńskiego". Został ponownie pobity przez demolujących drukarnię oficerów. Ciężko też pobili oni redaktora naczelnego, Aleksandra Zwierzyńskiego.
Tak zeznawał przed komisją Winiarskiego mecenas Tadeusz Kiersnowski:
Bito go w ten sposób że kilku trzymało Zwierzyńskiego za ręce, a jeden z oficerów okładał go kolbą rewolweru po twarzy i po głowie. W czasie tego bicia stłuczono binokle Zwierzyńskiemu. Pobitemu chciała podać szklankę wody Zofia Kownacka, ale została tak silnie uderzona przez jednego z oficerów, że zemdlała.
Nie miał również szczęścia Zygmunt Fedorowicz, który po posiedzeniu rady miejskiej zamiast do domu udał się do redakcji. Gdy wkroczyli oficerowie, ukrył się w drukarni wśród zecerów, lecz rozpoznał go oficer, kiedyś jego uczeń. Wówczas go wyciągnięto, obalono na ziemię i dotkliwie skopano nogami. W tym zamieszaniu poturbowano również dozorczynię tego domu i jeszcze jednego studenta, który tam zupełnie przypadkowo się znajdował.
Gdy już pobito wszystkich, których miano pobić, gdy zdemolowano drukarnię i rozsypano czcionki, przybyła wcześniej wezwana policja w towarzystwie starosty grodzkiego. Starosta serdecznie przywitał się z oficerami, nie usiłował spisać ich nazwisk i polecił zawieźć do więzienia Cywińskiego, Zwierzyńskiego i Fedorowicza. Na polecenie prezesa Sądu Apelacyjnego w Wilnie, Józefa Przyłuskiego, zostali aresztowani i umieszczeni w szpitalu więziennym.
Sędzia Przyłuski podjął najlepszą z możliwych decyzję, ratując ich przed zesłaniem do obozu w Berezie Kartuskiej. Jak zeznał przed komisją Winiarskiego naczelnik Marian Jasiński, został on w tym właśnie czasie wezwany do gen. Dąb-Biernackiego, który zażądał wysłania Cywińskiego, Fedorowicza i Zwierzyńskiego do Berezy, i zamknięcia "po wsze czasy" "Dziennika Wileńskiego". Jasiński odmówił oświadczając, że w Berezie osadzać może tylko minister spraw wewnętrznych, a zamykać czasopisma jedynie sąd. "Wówczas - zeznawał Jasiński - generał Dąb-Biernacki głosem niezwykle podniesionym oświadczył, że on tu rozkazuje, z sądem załatwi sam..."
Podstawa prawna aresztowania była więcej niż nikła. Uznano więc, że obraza pamięci Józefa Piłsudskiego jest obrazą Narodu, a to już było karalne. Na tej podstawie wytoczono Cywińskiemu i Zwierzyńskiemu proces.
Wieści o postępowaniu oficerów błyskawicznie rozeszły się po Wilnie, wywołując oburzenie i potępienie. Pierwsza demonstracja uliczna, przede wszystkim młodzieży akademickiej, odbyła się 15 lutego. Następnego dnia kolejna, o wiele już liczniejsza. Władze zareagowały aresztowaniami wśród młodzieży narodowej i działaniami propagandowymi. Zorganizowano spotkania ze studentami popularnego wśród młodzieży płk. Rudolfa Dreszera, ale nawet on nie mógł przekonać młodzieży, że oficerowie mieli moralne prawo bić bezbronnych. W czasie studenckich demonstracji ulicznych wznoszono okrzyki: "Precz z bandytami w mundurach oficerskich, niech żyje Cywiński i Zwierzyński".
Cat-Mackiewicz zwracał uwagę, że wojewoda Bociański, którego określał jako "tępe, głupie i fałszywe indywiduum", znalazł się w trudnej sytuacji, bo to jego podwładni nie zauważyli tekstu Cywińskiego, a w dodatku zabiegał w tym czasie o względy metropolity wileńskiego, Romualda Jałbrzykowskiego, narażając się na oskarżenia o sprzyjanie obozowi narodowemu. Musiał więc wykazać stanowczość, której ofiarami stali się przywódcy młodzieży narodowej - Piotr Kownacki, Stefan Łochtin i Witold Świerzawski - zostali osadzeni w Berezie Kartuskiej.
Kownacki, Łochtin i Świerzawski przebywali w Berezie nieco ponad miesiąc. Zwolnieni zostali po interwencji arcybiskupa Jabłrzykowskiego u Rydza-Śmigłego.
Proces Stanisława Cywińskiego i Aleksandra Zwierzyńskiego o obrazę narodu odbył się w obu instancjach w Warszawie. Oskarżał prokurator Władysław Żeleński, sądowi przewodniczył sędzia Przybyłowski. Oskarżonych bronili Leon Nowodworski, Jan Pieracki, Stefan Glaser i Mieczysław Engiel.
Na rozprawę w Sądzie Okręgowym przybyli i zajęli miejsca w pierwszym rzędzie wileńscy oficerowie, co miało stworzyć odpowiednią atmosferę na sali. Sędzia Przybyłowski - jak zeznał przed komisją Winiarskiego mecenas Glaser - "traktował doc. Cywińskiego, którego stan zdrowia był opłakany, w sposób wprost ohydny. Podobnie nieprzyzwoicie odnosił się do obrońców, mówiąc do nich zawsze podniesionym głosem i co chwila odbierając głos. Zwłaszcza nic wolno było wspomnieć o fakcie bicia oskarżonych". Sąd odrzucił też wniosek obrony o zwolnieniu Cywińskiego z więzienia za kaucją aż do uprawomocnienia się wyroku.
Sąd Okręgowy skazał Cywińskiego na 3 lata więzienia bez zawieszenia, co było najwyższym możliwym wyrokiem. Zwierzyńskiego sąd uniewinnił. Marian Zdziechowski, były rektor Uniwersytetu Stefana Batorego i niekwestionowany autorytet moralny, napisał wówczas do marszałka Rydza-Śmigłego list, w którym stwierdził, że chyba tylko w czerezwyczajkach tak sprawy są prowadzone i sądzone.
W Sądzie Apelacyjnym zmniejszono wyrok Cywińskiego do 1,5 roku. Sędzia Rybiński złożył votum separatum, domagając się uniewinnienia Cywińskiego. Miał później z tego powodu kłopoty. Sąd Najwyższy wyrok zatwierdził.
Żadnych konsekwencji nie ponieśli oficerowie. Prokuratura powszechna nie uznała się za właściwą i skargę odrzuciła, wskazując na sądownictwo wojskowe. Prokurator wojskowy, ppłk Stanisław Mikuliński, był gotów wszcząć postępowanie karne, ale jego zwierzchnik sądowo-karny, dowódca III Okręgu Korpusu, gen. Józef Olszyna-Wilczyński był odmiennego zdania. Sprawa oparła się o ministra spraw wojskowych, któremu jego departament sprawiedliwości przedstawił opinię, że należy wdrożyć postępowanie karne. Minister Kasprzycki miał w wojsku raczej słabą pozycję, więc pod pretekstem, że sprawa dotyczy decyzji gen. Dąb-Biernackiego, który podlegał Generalnemu Inspektorowi Sił Zbrojnych, zwrócił się o opinię do marszałka Rydza-Śmigłego. Ten zabronił wdrożenia postępowania karnego.
Znaczna część opinii publicznej potępiała Melchiora Wańkowicza, któremu przypisywano, raczej chyba niesłusznie, zadenuncjowanie Cywińskiego. Wańkowiczowi bardzo zależało na dobrych stosunkach z władzami, co widać wyraźnie w wydanej własnym sumptem broszurce pt. Odpowiadam Cywińskim. Oświadczył w niej bardzo stanowczo, że nie był autorem tekstu denuncjującego Cywińskiego, ale jednocześnie odciął się od jego poglądów.
Zareagował też zgodnie z ówczesnymi obyczajami. Gdy w "Gazecie Warszawskiej" ukazał się list otwarty Artura Chojeckiego, zapowiadający, że nie poda ręki Wańkowiczowi, ten posłał Chojeckiemu sekundantów. Pojedynek na pistolety odbył się w ujeżdżalni pułku szwoleżerów. Wańkowicz groźnie zranił przeciwnika, ale natychmiastowa pomoc lekarska uratowała mu życie.
Sprawa Cywińskiego była dla władz problemem prawnym. Ustawodawstwo nie chroniło dobrego imienia osób zmarłych i aby postawić Cywińskiego i Zwierzyńskiego przed sądem, przyjęto dość karkołomną interpretację, że obraza pamięci marszałka Piłsudskiego jest równoznaczna z obrazą narodu. Od początku obrona starała się, zresztą bezskutecznie, podważyć tę interpretację.
Siódmego kwietnia 1938 roku uchwalona została "ustawa o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski", która wprowadzała 5 lat więzienia jako górną granicę kary za obrazę. Zgodnie z zasadą, że prawo nie działa wstecz, nie mogła być zastosowana wobec Cywińskiego i Zwierzyńskiego. Podjęto natomiast próbę wykorzystania jej wobec obrońców, których we wszystkich stadiach procesu było 12. Na sali sądowej znalazła się czołówka ówczesnej palestry.
Wdrożono przeciw nim dochodzenie prokuratorskie na podstawie tej właśnie ustawy. Prokurator Prachtel-Morawiański przesłuchał wszystkich obrońców oraz członków adwokackiego sądu dyscyplinarnego. Nie śpieszył się, bo już samo dochodzenie stanowiło element zastraszenia. Wybuch wojny i klęska wrześniowa uczyniły sprawę nieaktualną.
Jeszcze słów kilka o dalszych losach bohaterów tej opowieści. Stanisław Cywiński zmarł 29 marca w 1941 roku w Związku Radzieckim. Został aresztowany przez NKWD w 1939, wkrótce po wkroczeniu Armii Czerwonej do Wilna, bestialsko pobity i zwolniony. Przekonany, że nic mu już nie grozi, nie zmienił mieszkania. Trzydziestego października 1939 roku został ponownie aresztowany i ostatecznie znalazł się w łagrze w Kirowie (Wiatka), w którym zmarł. Aleksander Zwierzyński był sądzony w moskiewskim procesie Okulickiego i innych. Zmarł w Tuszynie k. Łodzi w 1958 roku. Gen. Dąb-Biernacki w kampanii wrześniowej okazał się fatalnym dowódcą. Dowodził Armią Odwodową "Prusy", rozbitą pod Piotrkowem Trybunalskim, a następnie Frontem Północnym. Przedostał się do Francji i został zdegradowany za wypowiedzenie posłuszeństwa Wodzowi Naczelnemu. W listopadzie 1940 został zwolniony z armii. Zmarł w Londynie w 1959 roku. Melchior Wańkowicz spędził wojnę na Zachodzie jako korespondent wojenny. Wrócił do Polski w roku 1958. Jego książki były bardzo popularne. Jesienią 1964 roku wytoczono mu proces o kontakty z Wolną Europą. Zmarł w Warszawie w 1974 roku.