Gazeta Wyborcza

 

Gdzie są chłopcy z tamtych lat...

 

 

13/01/1995

 

Andrzej Brycht - pisarz, który ciągle bardzo dobrze się zapowiadał.

W 1962 roku dostał emigracyjną nagrodę im. Kościelskich (otrzymał ją wówczas także Sławomir Mrożek).

W 1967 roku Radio Wolna Europa uznało jego "Dancing w kwaterze Hitlera", pełen kompleksów pamflet na dzieci inteligencji i "czerwoną burżuazję", za trzecią wśród najlepszych książek polskich.

W tym samym roku zasłynął podróżą "w krainę tanich samochodów i jeszcze tańszych kar za wojenne zbrodnie". Kraina ta nazywała się NRF. ("Raport z Monachium", PAX, 1967 r.)

Andrzej Brycht pojechał tam na zaproszenie niemieckiego wydawcy. Języka nie znał, wrócił po kilku dniach i napisał książkę, która według ówczesnego polskiego krytyka dotyczyła "niebezpieczeństw związanych z antypolskimi i antyhumanistycznymi procesami remilitaryzacji i refaszyzacji NRF".

Brycht bezkompromisowo obnażał polskie "gadki o superwysokiej stopie życiowej Niemców zachodnich". Samochody w Niemczech może były tańsze niż w Polsce, ale i tak nie każdy Niemiec miał samochód, a jak już miał, to mu się psuł. A poza tym niemiecka policja karała wysokimi mandatami za przekroczenie 50 km/godz., a Brycht po Warszawie jeździł 130 km/godz. Brycht obnażał: "Zachód przecie, panie szanowny, jakieś cuda powinny leżeć na ulicach, a tu zamiast cudów nuda (...). Płaszcz z wielbłąda - mój Boże! Taki chłop jak ja wyglądałby w tym jak reklamowa butla ajerkoniaku. Na razie nic mi tu nie pasuje".

W 1967 roku Brycht oznajmił "Żołnierzowi Wolności": "Pragnę napisać piekielnie ostrą powieść polityczną". W tym samym wywiadzie dokonał charakterystyki własnej twórczości: "Moje pisanie jest jak kran, który, gdy go się otworzy, będzie lał wodę dotąd, dopóki go się nie zakręci".

Za "Raport..." otrzymał srebrną odznakę im. Janka Krasickiego.

Z "Raportem..." przerobionym na monodram jeździł po Polsce aktor Ryszard Filipski. W 1968 roku pokazała to telewizja, a prasa zaczęła drukować listy: "Dzieci moje (roczniki 1943 i 1944) po przedstawieniu oświadczyły, że teraz rozumieją ingerencję państw obozu socjalistycznego w sprawy Czechosłowacji".

W 1971 roku Andrzej Brycht wybrał się - jak podała prasa - do Afryki w celu napisania kolejnej książki o "charakterze społeczno-politycznym". polski czytelnik nie dowiedział się niczego o kapitalistycznym ucisku Murzyna, ponieważ Andrzej Brycht w przerwie podróży poprosił w Belgii o azyl. "Życie Warszawy" poinformowało: "Ześwinił się".

We wrześniu 1971 roku oświadczył na łamach paryskiej "Kultury", że:

- nie jest pułkownikiem MSW;

- nie jest osobistym przyjacielem Mieczysława Moczara;

- nie jest antysemitą;

- nie interesowały go poglądy polityczne Bolesława Piaseckiego.

Wyjaśnił, że poprosił o azyl, bo mu cenzura ("Mnie, właściwego mnie, trzymał w więzieniu Cenzor") nie chciała przepuścić dwóch zbiorów opowiadań. "Jestem już chyba zbyt dorosły - napisał w »Kulturze« - by żałośnie, z przymilnym uśmiechem nadwornego błazna podlizywać się kolejnym dzierżawcom Polski, węszyć co parę miesięcy nowo-etapowe wiatry".

W roku 1976 został objęty zapisem cenzury.

W grudniu 1980 roku Stefan Kisielewski w felietonie "Odpływ krwi od mózgu" umieścił Brychta na liście polskich przemilczanych pisarzy. Napisał: "Przez długie dziesięciolecia nie tylko, że ich tutaj nie tylko nie drukowano, lecz w ogóle wspomnieć się nie dawało". Brycht znalazł się w tym spisie obok Kosińskiego.

Brycht tymczasem z Belgii wyjechał do Kanady. Słuch o nim zaginął. Za granicą nie wydał żadnej książki.

Pod koniec 1988 roku, po 17 latach, nieoczekiwanie wrócił do kraju. W licznych wywiadach nie mówił, czym się zajmował na emigracji.

W nowej książce "Azyl polityczny" (KAW Łódź, 1989 r.) napisał, że w 1968 roku "rozsądni ludzie próbowali przywrócić należytą proporcję (bo gdzie jeszcze na świecie trzydziestotysięczna mniejszość mogła być dopuszczona do dyktatorskiego rządzenia prawie czterdziestomilionowym narodem?)", i że "kiedy spróbowano odsunąć od władzy tę skompromitowaną mniejszość, to wtedy podniósł się krzyk na cały świat, krzyk uciśnionych, odsuwanych od władzy nad Polakami stalinowskich najemników!". Oświadczył, że nie jest antysemitą, używając klasycznego argumentu: "Miałem siedemnaście lat, gdy wyciągnąłem z jeziora tonącego rówieśnika, Żyda. Nikt go nie lubił w naszej wakacyjnej grupie".

Książka nie przyniosła Brychtowi sukcesu.

Zadzwoniłem do jego mieszkania. Młoda kobieta powiedziała: - Ja tu tylko wynajmuję. Pan Brycht wyjechał ze dwa lata temu z powrotem do Kanady.

 

 

 

Zygmunt Czarzasty

Prokurator, działacz partyjny, ofiara optymizmu.

Rocznik 1942 - działacz PZPR z tzw. chowu młodzieżowego. Po studiach prawniczych, w latach 60. podjął pracę w prokuraturze w Gdańsku. Specjalizował się w ściganiu zagarnięć mienia społecznego.

Pracę zawodową w organach ścigania łączył z pracą społeczną w organach przedstawicielskich (radny Wojewódzkiej Rady Narodowej, działacz Frontu Jedności Narodu).

Zygmuntowi Czarzastemu powierzono w KW zadanie niezwykle odpowiedzialne.

- Miałem uspokoić nastroje w młodym pokoleniu - wspomina.

Nastroje uspokajał organizując budownictwo mieszkaniowe w spółdzielniach młodzieżowych i tworząc nowe możliwości awansu pracowniczego dla młodych - przede wszystkim Turniej Mistrzów Techniki i Racjonalizacji.

Sprawdził się i w 1980 roku awansował na zastępcę kierownika Wydziału Społeczno-Zawodowego KC.

- Znów wyciągnięto mnie w sytuacji kryzysowej - mówi. Zajmował się związkami zawodowymi i polityką socjalną - czyli tak naprawdę gaszeniem strajków.

W 1986 roku mianowany I sekretarzem KW PZPR w Słupsku. Przez trzy lata usiłował w Słupskiem zmaterializować zaklęcie ekipy generała Jaruzelskiego - drugi etap reformy gospodarczej. Zamierzał usprawnić PGR-y, wybudować mieszkania dla każdej rodziny, rozwinąć przedsiębiorczość prywatną i osuszyć dolinę rzeki Łeby. Skończyło się na awansie na sekretarza KC, po zorganizowanej na życzenie generała Jaruzelskiego trzydniowej wizytacji w Słupskiem wszystkich sekretarzy wojewódzkich PZPR.

Po raz trzeci partia wyciągnęła Zygmunta Czarzastego w sytuacji kryzysowej w przeddzień wyborów w 1989 roku. Został mianowany szefem akcji wyborczej PZPR.

Jerzy Urban wspomina:

"W owych czasach zapraszany byłem na posiedzenia Biura Politycznego oraz uczestniczyłem w dwóch zespołach zajmujących się wyborami. Całymi dniami słuchałem więc Czarzastego. Martwił się on, aby zwycięstwo PZPR nie było nazbyt przygniatające. Zastanawiał się, co robić, by do parlamentu przyciągnąć trochę ludzi z »Solidarności«. Przedstawiał ścisłe, krzepiące serca, optymistyczne obliczenia. Wznosił swoje szczere, przezroczyste jakby oczy, ulokowane w gładkiej twarzy, i mówił: Towarzysze, jestem pewien, gwarantuję, mur beton, daję głowę. Polemizował ze sceptykami. Zapewniał więc przed klęską pyszny nastrój w gmachu KC. Był niczym owa orkiestra grająca do ostatka na »Titaniku«. Już wszyscy czuli i widzieli, że woda nas zalewa, a on jeszcze wydawał pyszne dźwięki".

Były szef kampanii wyborczej PZPR uważa, że jego obowiązkiem było do ostatniej chwili tryskać zawodowym optymizmem. Jest zdania, że zrobiono z niego kozła ofiarnego po klęsce wyborczej, ale szans na zwycięstwo nie było.

- Szanse na uczciwą wygraną w wolnych wyborach i legitymizację systemu miał tylko Gomułka w 1957 roku - twierdzi.

Odrzuca także zarzut Urbana, że złośliwie doradzał mu kandydowanie w okręgu Warszawa-Śródmieście, wskutek czego Urban w wyborach przepadł.

- W tym okręgu zaliczano głosy z zagranicy. Jeśli politycznie sprawdzeni, opłacani w dewizach pracownicy z budów w ZSRR i Libii nie mieliby na Urbana głosować, to kto w Polsce wtedy miałby na niego głosować? - pyta.

Na pierwszym - po wyborach - plenum KC Czarzasty złożył rezygnację ze stanowiska i wrócił do pracy w prokuraturze, z której przez wszystkie lata kariery politycznej był tylko urlopowany. Dziś w prokuraturze dzielnicowej Warszawa-Ochota znów zajmuje się przestępczością gospodarczą. Odpowiada za port lotniczy na Okęciu. Tylko w pierwszym półroczu 1994 roku skierował do sądu ponad 100 aktów oskarżenia. Przeważają sprawy o nielegalny wywóz dewiz, złota, dóbr kultury, i przemycanie do Polski bardzo drogich układów elektronicznych.

Prokurator Czarzasty uważa pracę za bardzo trudną, gdyż wszyscy przestępcy, których oskarża, mają wyższe wykształcenie (co trzeci z oskarżanych to obcokrajowiec, najczęściej dyrektor zagranicznej firmy lub przedstawicielstwa) - wszyscy wynajmują sobie najlepszych, najdroższych adwokatów.

Jedna ze spraw dotyczy przemytu ponad 5,5 tys. cennych przedmiotów i dzieł sztuki (sama ekspertyza biegłych potrwa ponad dwa lata). Czarzasty oskarża w niej osoby powiązane - jak mówi - z dzisiejszymi elitami władzy.

- Jeśli sprawa się uda, to Zamek Królewski powinien wzbogacić się o kolekcję, której nie równa się żadna dotychczasowa zamkowa darowizna - ocenia.

Zygmunt Czarzasty legitymacji PZPR nie oddał. Dziś do żadnej partii nie należy.

 

 

 

Adam Zwierz

Emerytowany wokalista. 50 lat. Zaczął w 1963 roku w zespole estradowym Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Potem był "Podwieczorek przy mikrofonie", "Wesoły autobus", "Program z dywanikiem", "Zgaduj-zgadula". Śpiewał wszystko poza muzyką oratoryjną.

- Pierwszy maja. 22 lipca. Dzień Ludowego Wojska Polskiego. Rocznica rewolucji październikowej. To było w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wielkie żniwo dla artystów. Po pięć, sześć akademii w ciągu dnia obskakiwało się w zakładach pracy.

W repertuarze ma pieśni wojskowe, rewolucyjne, patetyczne, np: "Ja lublju tiebia żyźn" (Kocham cię, życie).

- Gdybym działał w systemie propagandowym, to dzisiaj nie spojrzałbym ludziom w oczy, ale ja tylko śpiewałem pieśni. Nie należał do partii. W 1980 roku zapisał się do "Solidarności". Brał udział w dwudziestu festiwalach piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. Nigdy nie zdobył Złotego Pierścienia.

W 1981 roku zaśpiewał w Kołobrzegu piosenkę "Gdy Polska da nam rozkaz". Tuż przed koncertem finałowym komisarz kazał zmienić wers "by wrogom śmiało spojrzeć w twarz" na "by socjalizmu bronić wraz". Dostał wreszcie... Srebrny Pierścień.

Potem, 13 grudnia 1981 roku w telewizji był ciągle generał Jaruzelski i hymn państwowy, albo generał Jaruzelski i Adam Zwierz - "by socjalizmu bronić wraz".

- Żona mi wtedy powiedziała, że za to zapłacę. I zapłaciłem. Ale ja nie pójdę prosić, żeby mnie wpuścili na antenę. Godność mi nie pozwala. Bo to mi się należy. Bóg obdarzył mnie pięknym głosem i zębami, rzetelnie przepracowałem trzydzieści lat i nikt nie widział mnie na scenie pijanego, w pomiętej koszuli czy nie doczyszczonych butach.

Kiedy w 1965 roku wyjeżdżał z domu, ojciec dał mu na drogę 500 zł. Teraz ma dwie luksusowe rezydencje w Warszawie, zakład ciesiołki dekoracyjnej, zamówienia. Zbiera antyki i sztukę użytkową. Ulubione eksponaty to XVIII-wieczny drewniany zegar z prymitywną polichromią i dwa wiszące telefony, odkupione od kolegi parodysty, który popadł w finansowe tarapaty.

 

 

 

 

17/02/1995

 

Bożena Krzywobłocka

Kpiła z Mrożka, Konwickiego, Brandysa, chwaliła Felusia (Dzierżyńskiego).

Historykiem ruchu robotniczego została dzięki tradycji rodzinnej - jej dziadek podobno siedział w więzieniu właśnie z Dzierżyńskim. Krzywobłocka jeszcze w 1985 r. z łezką w oku pisała o Wandzie Wasilewskiej. W PZPR była do ostatka.

Jej nazwisko zwykle pojawia się w towarzystwie takich osób, jak: Bohdan Poręba, Ryszard Filipski, Ryszard Gontarz i inni z kręgu moczarowsko-grunwaldzkiego. "Syjonizm jest jednym z ramion amerykańskiego imperializmu" - pisała w 1968 r. w broszurce o św. Stanisławie ("Kult św. Stanisława w Polsce, czyli polityczne funkcjonowanie legendy").

W latach 80. miała stały felieton "Kurtyna w górę" w faszyzującym tygodniku "Rzeczywistość". Lekko i kąśliwie kpiła z bojkotu aktorów, z pisarzy wyjeżdżających na emigrację, z "Onych" Torańskiej, z "Polityki". "Obecnie opłaca się z całą pewnością emocje wyrażać głośno i koniecznie »anty« - pisała w roku 1985. - Ma się (...) koronę męczeńską, z którą jest bardziej do twarzy niż w kapeluszu". Stwierdziła, że owo męczeństwo można wymienić na walutę wymienialną.

Wydała ponad 30 książek. Jej czytadła historyczne, np. o mieszkańcach Zamku Królewskiego czy Delfinie Potockiej, rozchodziły się w sporych nakładach. Historycy wytykali jednak Krzywobłockiej błędy faktograficzne. - Ma giętkie pióro, ale wartość historyczna tych książek jest nikła - ocenia prof. Krzysztof Dunin-Wąsowicz. - Z każdego drobnego szczegółu robiła sensację.

Pisała też o Bierucie, Wasilewskiej, Dzierżyńskim. W książce "Opowieść o Feliksie" czytamy: "Z odległości pół wieku można ocenić, jak słuszne były wysiłki Dzierżyńskiego, by na przykład zapobiec zmniejszaniu wydobycia węgla". W tej samej książce wyrażała nadzieję, że kiedyś powstanie dzieło o Dzierżyńskim, które "przekaże całą jego miłość do człowieka i nienawiść do wrogów ludzkości".

Jej byli studenci dziennikarstwa z Uniwersytetu Warszawskiego wspominają ją jednak z odrobiną sympatii. Mówią, że wyglądała jak barokowy aniołek, pulchna, życzliwa. W jakiś sposób wyróżniała się spośród tych sztywniaków, którzy nauczali marksizmu.

Straciła pracę, gdy po 1989 r. zlikwidowano Akademię Nauk Społecznych przy KC PZPR, w której wykładała.

Potem była doradcą "Samoobrony" Leppera.

Krzywobłocka nie godzi się, żeby o niej pisać. Ona nie da się ośmieszyć. Owszem, pisała w "Rzeczywistości", ale tam można było znaleźć ludzi o różnych poglądach - od endeckich do ostro lewicowych. Jeśli "Polityka" rzucała się na jej felietony, to tylko felietoniście dobrze robi. Mówi, że nie ma powodu kochać nurtu solidarnościowego: w 1980 r. wycofano z PWN jej książkę "Partia gen. Sikorskiego", a w 1989 r. - tom esejów. A także, że cholernie ją bawi, jak bananowiec pluje na grządkę, która go karmiła przez 35 lat.

Mówi, że nie powinna się znaleźć na tych stronach: ona nie jest w odstawce. Jest prezesem stowarzyszenia dzieci obozów hitlerowskich (jako dziecko została po powstaniu warszawskim wywieziona do Oświęcimia). Działa w Międzynarodowym Komitecie Oświęcimskim. Pisze książki.

 

 

 

Jerzy Klechta

Po słynnym spotkaniu Mieczysława F. Rakowskiego z gdańskimi stoczniowcami w sierpniu 1983 r., ówczesny wicepremier dostał list:

"Szanowny, Drogi Panie Premierze,

Wygrał Pan, czułem grozę wiejącą od »krzykaczy« (a może »wieszaczy«?), ale także poczułem smak Pańskiego (mojego, naszego!) zwycięstwa. »Kawiarnia« przed audycją TV szeptała kąsając, że odbędzie się »Rakowski-show«. Dzisiaj miny szeptaczom zrzedły. Nieśmiało przypominam o obietnicy napisania artykułu dla »Radaru«.

Pański Jerzy Klechta".

Jerzy Klechta urodził się w Łodzi dwa tygodnie przed wybuchem drugiej wojny światowej. Studiował historię na KUL i Uniwersytecie Warszawskim. Ukończył także Studium Dziennikarskie.

Zaraz po studiach wydał beletryzowaną historię "Z walk AL i GL w Warszawie". Na ponad stu stronach ideowi i moralni lewicowcy samotnie walczą w okupowanej Warszawie. Ani słowa o AK. Opisy działań dywersyjnych GL i AL Jerzy Klechta kończy na dniu wybuchu powstania warszawskiego. Dopiero w posłowiu wraca do historii. Pisze, że w styczniu 1945 żołnierze AL włożyli na czapki orzełki i zwycięsko pomaszerowali na Berlin. Książkę wydało Wydawnictwo MON w 1968 r. W tym samym roku autor wstępuje do PZPR.

W tym czasie pracował w PAP. Specjalizował się w stosunkach międzynarodowych. Był redaktorem miesięcznika "Sprawy Międzynarodowe". W 1971 r. wydaje pracę, do której nawet dziś dostęp jest utrudniony. W bibliotece przy ul. Koszykowej w Warszawie muszę podpierać się autorytetem "Gazety", żeby mi tę książkę udostępniono. Jest opatrzona klauzulą: "Poufne. Tylko do użytku wewnętrznego. Na prawach rękopisu". Wydana na zamówienie Ośrodka Badania Stosunków Wschód-Zachód nosi tytuł "Zachód o RWE".

Autor pisze we wstępie, że "nawet materiały, których autorzy sympatyzują z RWE czy też są z rozgłośnią związani, wnoszą niemałe wartości poznawcze, mówią o właściwych celach RWE, jej dywersyjno-propagandowym, antypaństwowym obliczu".

Jerzy Klechta szybko awansował.

W 1972 r., gdy miał 32 lata, został zastępcą redaktora naczelnego "Walki Młodych". W tym czasie uzupełniał wykształcenie w Wyższej Szkole Nauk Politycznych przy KC PZPR. Trzy lata później został mianowany najpierw wice, a potem redaktorem naczelnym młodzieżowego miesięcznika (później tygodnika) "Radar", którym kierował aż do ostatniego numeru w sierpniu 1987 r.

Pod koniec lat 70., zafascynowany literaturą iberoamerykańską, zaczyna się uczyć hiszpańskiego i portugalskiego (trzy stypendia w Hiszpanii, roczne studia językowe w Salamance; włada jeszcze niemieckim i angielskim). Podróżuje po Ameryce Płd. Wydaje książki "Od Sao Paulo do Meksyku (z reporterskich wędrówek)", "Inwazja na Granadę", "Salwador. Kronika nienawiści".

W 1988 r. zostaje redaktorem naczelnym "Panoramy Polskiej", miesięcznika dla Polonii.

W tym samym roku red. Klechta zyskuje popularność - prowadzi coniedzielny program telewizyjny "Bliżej świata". W czasach, gdy państwowa telewizja monopolizowała informację - "Bliżej świata" było audycją niezwykłą. Przez trzy lata Klechta retransmitował programy z satelity, które pokazywały kolorowy, radosny świat bez politycznego sztafażu. Do udziału w audycji zapraszał zagranicznych dziennikarzy akredytowanych w Polsce. Po każdym "kawałku" z satelity dyskutował ze swoimi gośćmi. Z dyskusji zawsze wynikało, że świat TAM wcale nie jest taki kolorowy.

W lecie 1989 r. Jerzy Klechta zmienia front i wraca na łono Kościoła.

Rok temu Jerzy Klechta mówił dziennikarzowi "Gazety":

- Pochodzę z rodziny głęboko katolickiej. Jestem w zawodzie ponad ćwierć wieku i wiem, że kolaborowałem z systemem propagandy PRL. Należałem do tego rodzaju kolaborantów, którzy nie wierzyli w upadek tamtego systemu. Szedłem na wiele kompromisów. Ale nigdy nie niosłem sztandaru w garści. W stanie wojennym woziłem bibułę, miałem kontakty z duszpasterzami w Łodzi i Warszawie, a gdy zamordowali księdza Jerzego, napisałem tekst, który trzy razy zdejmowali. To wtedy coś się we mnie przełamało. Dzisiaj jestem wierzący, choć się z tym nie obnoszę. Mój katolicyzm jest patriotyczny.

Jest współzałożycielem Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. Do sierpnia zeszłego roku pracował w Belwederze. Odpowiadał za image prezydenta w kontaktach z telewizją.

Mówi: - Ściągnął mnie mój kolega Andrzej Drzycimski. Czułem się nawet trochę zażenowany, przecież nie byłem kombatantem walki z komunizmem. Prezydent jest, bez złośliwości, niereformowalny. Uśmiechał się, ale krawata nie zmieniał. Bardziej mnie słuchał w czasie podróży zagranicznych. Odszedłem, gdy Andrzej Drzycimski wyleciał z posady.

W 1991 r. Jerzy Klechta zaczął publikować cotygodniowe felietony w katolickiej "Niedzieli": - To właśnie w tej redakcji podali mi rękę, gdy przemieniałem się z Szawła w Pawła - mówi. Nadtytuł felietonów - "Na drugim brzegu".

"Wybielanie, fałszowanie przeszłości doprowadzi do tego, że cały naród będzie miał poczucie winy. Przyzwoitość jest tym minimum, którego tak wielu boi się, niczym diabeł święconej wody" - pisze.

Ostatnio felietony ukazują się sporadycznie. Jerzy Klechta mówi, że już mu pary nie starcza na teksty w tonacji rozrachunku ze swoim życiem "pełnym zawijasów".

W każdy wtorek wykłada gatunki dziennikarskie na Akademii Teologii Katolickiej, a co dwa tygodnie na KUL.

- Czy ja zmieniłem skórę, czy duszę? - zastanawia się. - Duszy nie zmieniłem, ona się tylko we mnie wyzwoliła. Skórę pewnie tak, ale nie po to, by zyskać jako osoba publiczna. Chciałem się tylko uspokoić wewnętrznie.

 

 

 

 

 

20/01/1995

 

Maciej Szczepański

Urodził się w 1928 roku w Sosnowcu. Chciał być leśnikiem, ale na uczelni powiedziano, że trzeba zrobić miejsce dla kolegów - byłych partyzantów. Ukończył więc polonistykę, Szkołę Nauk Politycznych i studia dziennikarskie. W latach pięćdziesiątych był sekretarzem redakcji "Nowin Rzeszowskich". Wstąpił do partii. "Ojciec pytał: Po co się tam pchasz?". Ale ja wiedziałem, że każdy, kto chce coś w tym kraju zrobić, musi tam być" - powiedział "Gazecie Zachodniej" jesienią 1994 roku.

Wkrótce kierował rozgłośnią Polskiego Radia w Katowicach i wydziałem propagandy KW PZPR. W latach sześćdziesiątych był redaktorem naczelnym "Trybuny Robotniczej", a w 1972 roku partia mianowała go prezesem Komitetu ds. RiTV po Włodzimierzu Sokorskim. Nazywany "Krwawym Maćkiem", w pierwszym roku dyrektorowania zwolnił 1200 pracowników.

Sam wymyślił termin "propaganda sukcesu" i podporządkował mu całą informację w mediach. Maciej Szczepański do dziś jest wielbicielem Edwarda Gierka, a lata siedemdziesiąte uważa za najlepsze.

Jako szef telewizji, zafascynowany był rozmiarami produkcji: "Ilość zawsze, w którymś miejscu, przechodzi w jakość". Ponieważ nie było jasne, w którym - marzył o stworzeniu III programu TV: "Wtedy człowiek przy odbiorniku nasyci się szybciej niż obecnie, gdy musi oglądać kilka godzin, nim z programu odcedzi coś dla siebie" (w wywiadzie dla "Polityki", 1973 r.).

Twierdzi, że uprawiając "propagandę sukcesu" nie oszukiwał ludzi: zakłócał tylko proporcje między dobrym a złym, "ale tak musiało być" ("Zarządzanie", wrzesień 1989 r.). Spośród swoich sukcesów wymienia: zakupienie dobrego, zachodniego sprzętu, całodobowy radiowy program pierwszy, słyszalny w Europie, uruchomienie programu czwartego, stały drugi program TV, prowadzenie działalności gospodarczej: telewizja zaczęła zarabiać, zamiast tylko brać z budżetu.

Krzysztof Zanussi, reżyser: - Telewizja za jego rządów wyjrzała z zaścianka na świat.

Jacek Fuksiewicz, krytyk filmowy: - Zastał telewizję czarno-białą, zostawił kolorową.

Ryszard Frelek, sekretarz KC w latach siedemdziesiątych: - Telewizja polska należała wówczas do najlepszych w Europie, a nawet na świecie. (Cytaty za "Przeglądem Tygodniowym", styczeń 1984 r.)

Jako prezes Radiokomitetu, opływał w dobra "przydziałowe" i "okazyjne": volkswagena-sirocco państwo kupiło za dewizy, ale jemu sprzedało za złotówki; w jego mieszkaniu stały duńskie meble dla studia TV, za darmo wyposażono jego daczę w saunę. Miał luksusowe mieszkanie na Mokotowie, willę w Szczyrku i dom w Katowicach ("przydział" wojewody).

Od kontrahentów TV przyjmował kosztowny sprzęt myśliwski, wycieczki zagraniczne, obrazy, dywany. Żył jak król: po kraju poruszał się wyłącznie dobrym samochodem lub samolotem, jeśli korzystał z wczasów - dom wczasowy był w całości dla niego. Najwięcej emocji wzbudził jednak jacht "Pogoria", powszechnie uważany za najbardziej dobitny dowód "szczepańszczyzny". Jacht, zbudowany w 1979 roku (za 75 milionów z pieniędzy przydzielonych na obsługę wizyty Papieża), pływał jeden niepełny sezon, służąc żeglarzom telewizyjnego Bractwa Żelaznej Szekli. Kiedy w 1980 roku Telewizja postanowiła go sprzedać za granicę, zaprotestowała "S" Stoczni Gdańskiej. - Gazety pisały, że na "Pogorii" były złote klamki, galeria obrazów i stajnia - żalił się Szczepański dziennikarzowi "Gazety" Jerzemu Ciszewskiemu w 1994 roku. Plotki czyniły "Pogorię" środkiem do odbywania prywatnych podróży dookoła świata, miejscem orgii, narzędziem porwania urodziwych Mulatek.

W rzeczywistości był to zwykły jacht szkoleniowy, na którym prezes Radiokomitetu spędził zaledwie kilka godzin. Jacht przejął w 1980 roku Polski Związek Żeglarski (według Jerzego Ciszewskiego, z czarterowania "Pogorii" PZŻ żyje do dziś).

W 1980 roku Macieja Szczepańskiego aresztowano pod zarzutem niegospodarności, oskarżono o łapówkarstwo i marnotrawienie społecznych pieniędzy.

On twierdzi, że Telewizję zostawił z 1,5 mln dolarów czystego zysku. Uważa, że jest "menedżerem z charakteru", to jest człowiekiem, który "załatwia sprawy, daje sobie radę w określonych warunkach. Menedżer łamie złe przepisy i jeśli to nie przynosi strat, nie jest naganne" ("Zarządzanie", 1989 r.).

"Podczas procesu, już w stanie wojennym - pisał "Superexpress" w październiku 1992 roku - udowodniono 192 miliony strat, jakie miał ponieść Radiokomitet na skutek działań Macieja Szczepańskiego i jego zastępcy". "Szczepański był idealnym kozłem ofiarnym, więc dawni sojusznicy z PZPR poświęcili go »dla dobra sprawy«. Po upadku Gierka upadł też jego pupil" - komentuje "Superexpress".

Skazany na osiem lat więzienia, wyszedł po czterech ze względu na zły stan zdrowia. On sam czuje się ofiarą ekipy Kani oraz generała Jaruzelskiego osobiście. "Świetnie nadaję się na zastępczego winnego", żali się dziennikarzom.

W 1990 roku upomniał się o niego w Sejmie Aleksander Małachowski ("To doskonały menedżer, dzięki niemu telewizja może funkcjonować do dziś").

W tym samym 1990 roku Tygodnik Gdański "Solidarność" napisał, że były gierkowski prominent nie poradził sobie podczas sztormu, lądując na plaży w Gdańsku-Brzeźnie jachtem "Piana", własnością ośrodka żeglarskiego w Trzebieży. Załoga porzuciła jacht na noc bez dozoru, został okradziony. Przygoda z "Pianą" kosztowała Macieja Szczepańskiego utratę praw kapitana.

Ma dość polityki, w tym telewizji, "bo to najczystsza propaganda". O współczesnej TV wypowiada się dość złośliwie:

"Pod koniec ery Sokorskiego program był obiektem kpin i żartów. Był tylko trochę lepszy od obecnego" ("Dziennik Łódzki", październik 1994 r.).

Dzwonię. Słuchawkę podnosi żona: - Chce go pani obsmarować?

- Chcę tylko wiedzieć, co pan Maciej robi obecnie.

- Męczy się, proszę pani. Męczy się.

Maciej Szczepański: - Właśnie kończę książkę dla BGW. Będzie trochę autobiograficzna, opowie o dawnych czasach i wyjaśnię w niej pewne sprawy.

 

 

 

Katarzyna Sobczyk

A właściwie Kasia, wszyscy tak mówili. Gwiazda polskiego big-beatu. Wylansowała kilkanaście przebojów, m.in. "Trzynastego", "Nie bądź taki Szybki Bill", "O mnie się nie martw", "Biedroneczki są w kropeczki", "Osiemnaście mieć lat to nie grzech", "Mały książę".

Urodziła się tuż po wojnie. Maturę zrobiła w koszalińskim liceum pedagogicznym. Drobna, ładna brunetka jest wokalnym samoukiem. W roku 1963 nawiązuje współpracę z grupą Czerwono-Czarni. Szybko zdobywa popularność. Dwa lata później wyśpiewała III nagrodę w Opolu.

Radio nadaje non stop jej piosenki. Na koncertach nastolatki śpiewają razem z Kasią. U fryzjera dziewczyny proszą, by strzyc je "na Kasię".

Zachód miał wtedy Bitelsów i Stonsów. W Polsce znanych z radia Luxemburg i przemycanych singli. Ale na żywo mieliśmy Kasię, Karin Stanek i Michaja Burano. Erzac wielkiego świata.

- Nie byłam przygotowana na taką popularność. Świat wtedy zawirował. Nie rozumiałam, co się dzieje - mówiła mi dwadzieścia lat później.

W 1970 roku Kasia Sobczyk zniknęła z estrady.

- Nie miałam menedżera, który pokierowałby moją karierą - mówiła w wywiadzie dla tygodnika "TIM". - Starzy ludzie odeszli, z nowymi miałam trudny kontakt.

W latach osiemdziesiątych współpracowała z Estradą w Koszalinie. Razem z Henrykiem Fabianem, mężem i kompozytorem, śpiewała stare przeboje w restauracjach i na okolicznościowych imprezach. Średnio dwanaście dni miesięcznie spędzali na trasach.

- To konieczność. Z tego żyję - mówiła.

Wielki comeback był w roku 1987. Zaśpiewała na sopockim koncercie "Dinozaurów". Pokolenie czterdziestolatków chciało słuchać hitów młodości. Posypały się propozycje.

Ale to krótki epizod. Była jeszcze próba współpracy z dyskotekowym zespołem Papa Dance. Skończyło się na jednym nagraniu. I na rozstaniu się z mężem. Miała problemy z głosem. Rzuciła palenie.

W 1992 roku na festiwal sztuki progresywnej "Art vis-a-vis Art" w Chełmie przyjechała z Jankiem Piekarczykiem, teoretykiem sztuki współczesnej. Zaśpiewała. Z kasetowego magnetofonu leciał podkład muzyczny. Kasia opowiadała, jak to dziesięć lat wcześniej nie mogła śpiewać przeboju "Trzynastego wszystko zdarzyć się może." Było smutno. Młodzi ludzie wychodzili z sali.

Po koncercie powiedziała mi: - Marzę o powrocie na piosenkarski rynek.

Nie wróciła. Kilka dni po występie w Chełmie wyjechała z Jankiem do Stanów. Janek wrócił. Kasia Sobczyk mieszka w Chicago. Odwiedza ją tam Sergiusz, dziewiętnastoletni syn.

Ostatni raz dzwoniła do Polski pół roku temu. Mówiła, że trochę występuje w polonijnych klubach, ale trafiła na oszustów.

Refren jednej z jej ostatnich piosenek:

Zima odbiera nam to, co daje wiosna/ Ale nie umieram/ Żyję, żyję, mocno żyję.

 

 

 

 

27/01/1995

 

Wiesław Górnicki

Dziennikarz, który nagle poczuł się urzędnikiem państwowym. Poza tym - wieczny chłopiec, nieuleczalnie zafascynowany mundurem i bronią. To on napisał przemówienie, którym generał Jaruzelski otworzył stan wojenny.

Urodził się w 1931 r. "Należę do pokolenia robotniczych synów, którzy rewolucji polskiej zawdzięczają dosłownie wszystko" - opowiadał. W 1949 r. został reporterem w "Redakcji Czasopism Lotniczych", skąd w 1953 r. trafił do działu zagranicznego "Żołnierza Wolności". Jak wspominają jego koledzy dziennikarze, tam poczuł się żołnierzem i uczucie to miało go już nigdy nie opuścić.

W styczniu 1956 r. polemizuje w "Po prostu" z Urbanem, dopatrującym się przyczyn braku ideowości młodego pokolenia w fatalnej propagandzie i politycznej nadgorliwości ZMP. Górnicki: "Młoda inteligencja nie ma żadnych specjalnych pretensji pod adresem władzy ludowej (...) Oni zjedli już owoc z pewnego drzewa, co ich raz na zawsze uodporniło na ciekawość życia". Sam Górnicki owocu z pewnego drzewa nie zjadł, gdyż na ciekawość życia, zwłaszcza na Zachodzie, uodporniony nie został. W latach 1956-1962 prowadził dział zagraniczny tygodnika "Świat", potem został korespondentem PAP w Nowym Jorku.

Pracę tę kończy honorowo. W 1967 r. Izrael wygrał tzw. wojnę sześciodniową. Rząd PRL zerwał stosunki dyplomatyczne z Tel Awiwem. Miał to być wstęp i pretekst do nagonki antysemickiej, której kulminacja nastąpiła po marcu 1968 r.

Górnicki tuż po zerwaniu stosunków z Izraelem wysłał do Warszawy nie szyfrowaną depeszę: "Całkowicie i pod każdym względem nie zgadzam się z naszą decyzją o zerwaniu stosunków, co w odpowiednim czasie, w odpowiednim trybie zakomunikuję odpowiednim instancjom. Nie dlatego, żebym chciał wpłynąć na losy świata, ale dlatego, że pragnę po prostu zachować czyste ręce w tej obłędnej aferze i nie przykładać się ani jednym słowem do aktów, które mnie napawają zgrozą i obrzydzeniem (...) W razie czego bardzo proszę pamiętać, że ja byłem przeciw, jak mówi poeta, i nie troszczę się o konsekwencje, aż do odwołania włącznie. Przez parę lat żyłem w przekonaniu, że umiemy zachować jakiś ślad godności narodowej i trzeźwości, co znowu okazało się nieporozumieniem (...) Jednakże na zasadzie absolutnie protokolarnego zapisu, bez jednego słowa komentarza, nie mogę Was ostatecznie zawieść w tak drastycznej sytuacji, a zarazem nie chcę stworzyć wrażenia, jakobym się przyłączał, albowiem się nie przyłączam. Jeśli akceptujecie tę formułę, od jutra zaczynam pisać - krótko, z dyzgustem, oschle i w stylu protokołu z obdukcji zwłok". Ówczesny szef Biura Prasy KC PZPR, Stefan Olszowski, obawiając się, że Górnicki wybierze wolność w Ameryce, polecił sprowadzić go do kraju ostrożnie i z zachowaniem pozorów.

Górnicki uciekać nie miał jednak zamiaru. Po powrocie w 1968 r. został komentatorem "Życia Warszawy". Gdy redakcja podporządkowana została "betonowemu" Komitetowi Warszawskiemu PZPR, odszedł. Przygarnął go "Przekrój".

W 1971 r. zasłynął artykułem "Chochoły" w "Życiu Warszawy", w którym napisał, że społeczeństwo nie nadąża za światłą myślą ekipy Gierka: "Dramatyczny paradoks polega na tym, że pierwszy raz od niepamiętnych czasów postawa kierownictwa politycznego kraju wyprzedza znacznie stan świadomości społecznej".

Schyłek lat 70. to powrót Górnickiego do świata praktycznej polityki. Najpierw w 1979 r. na zlecenie KC pisze "Dziwny świat Stefana Kisielewskiego" ("Kultura"). Po stwierdzeniu u Kisiela "obsesyjnej wprost antypatii do wszelkich form współczesnej państwowości polskiej" Górnicki przechodzi do wniosków: "Sądzę, że byłaby pora odebrać Kisielewskiemu tę bezprawnie przywłaszczoną koszulę Rejtana".

W dwa lata później zaangażował się w obronę Tadeusza Samitowskiego, dziennikarza TV, którego za manipulowanie informacjami w reportażu o działaczu "Solidarności" postawiono przed sądem honorowym Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

W 1981 r. zostaje doradcą premiera Jaruzelskiego i oświadcza, że jest już tylko urzędnikiem państwowym. W stanie wojennym nosi mundur oficerski - twierdząc, że jest świetny na każdą okazję.

Górnicki w stanie wojennym i w latach 80. pisał Jaruzelskiemu przemówienia (niektóre, jak z dumą wspomina, i po 26 razy), publicznie bronił jego polityki i dawał odpór wrogom socjalizmu ("Reagan jest to człowiek dosyć prymitywny", "sztab doradczy Białego Domu są to ludzie o mentalności w najlepszym razie drobnych sklepikarzy").

Paradoksem w postaci Górnickiego jest to, że mogąc być przez środowiska opiniotwórcze znienawidzony, w najgorszym wypadku był nie lubiany. Publiczne wyskoki dawni koledzy dziennikarze dość chętnie kładli na karb nie tyle przekonań, ile ułomności charakteru i okresowych napadów publicystycznego szaleństwa.

Po 1989 r. usunął się w cień. Publikuje polityczne rozważania w miesięczniku "Dziś" Mieczysława Rakowskiego. Warszawskie salony podejrzewają, że jest felietonistą "Nie" (pseudonim "Krewa").

Wydawniczym wydarzeniem marca 1994 r. była wspominkowa książka Górnickiego "Teraz już można". Kulis wielkiej polityki autor w niej nie objaśnił - jest to raczej aria z opery buffo. Bohater i autor w jednej osobie pociąga za sznurki polityki ważniejszej części ziemskiego globu. Wielcy tego świata zaś dzielą się na tych, którzy Górnickim są oczarowani i na tych, którzy na jego widok zgrzytają zębami, z niechęcią podszytą wielkim szacunkiem.

"Teraz już można" ujawnia zaskakujący rys charakteru Wiesława Górnickiego, upozowanego dotąd na ascetycznego kapłana polityki w wojskowym mundurze. Tajemnica, którą skrywał tak długo, to wielka skłonność do uroków życia, zwłaszcza tych w najlepszym gatunku.

Zatem: Wiesław Górnicki - reporter i urzędnik, asceta i sybaryta, człowiek władzy i człowiek cywilnej odwagi.

 

 

 

 

27/01/1995

 

Ignacy Krasicki

Właśnie wyjechał. Wraz z dwudziestoma członkami rodziny udał się do Argentyny na ślub swojej córki z zamożnym Argentyńczykiem. Na uroczystość zaproszono prezydenta tego kraju.

Ignacy Krasicki - hrabia i komunista.

Potomek - z bocznej linii - biskupa Ignacego Krasickiego wstąpił do PZPR w r. 1950. Jako 17-latek zaczął pracować w krakowskiej prasie. Mając 25 lat, w 1953 r., awansował na redaktora naczelnego "Dziennika Polskiego", potem - "Gazety Krakowskiej".

Podobno gdy w Krakowie żartowano sobie, że naczelnym komunistycznej gazety jest hrabia, robotnicy bronili go: - To prawda, że hrabia, ale dobry towarzysz partyjny!

Był korespondentem Polskiego Radia i Agencji Robotniczej w Paryżu, Rzymie, Watykanie, Afryce Północnej. - Był tuzinkowym dziennikarzem: klasyczny komentator, nie wnikający w istotę problemu - ocenia Wojciech Giełżyński.

Krasicki odegrał niesławną rolę przy okazji orędzia biskupów polskich do niemieckich z 1965 r. Był wówczas korespondentem z Watykanu. Arcybiskup Bronisław Kominek przekazał mu projekt orędzia. - Chciał, żeby Gomułka wypowiedział się w tej sprawie - mówi Andrzej Micewski. - Po czym Krasicki miał powiedzieć abp. Kominkowi, że władza akceptuje orędzie.

Tymczasem orędzie wywołało oburzenie władz i pogorszyło na kilka lat stosunki między państwem a Episkopatem.

- Od tej pory Krasicki miał jak najgorszą opinię wśród biskupów - mówi Micewski.

W 1968 r. Krasicki zaangażował się w nagonkę antyżydowską. "Teksty takich marcowych autorów, jak np. (...) Ignacego Krasickiego - pisze Jerzy Eisler w książce »Marzec 1968« - nie ustępowały publicystyce stalinowskiej, a może i narodowosocjalistycznej".

W latach 70. pracował m.in. jako korespondent "Trybuny Ludu".

- Uważam go za inkarnację dogmatycznego szaleństwa... - mówi jego kolega partyjny Wiesław Górnicki. - Ludzie z mojej formacji: Jaruzelski, Rakowski, Barcikowski nie podawali mu ręki.

W czasie pierwszej "Solidarności" Krasicki związał się z lewacko-faszyzującą "Rzeczywistością".

Warszawska arystokracja bojkotowała go. - Był na indeksie - mówi pewna hrabina. - Kiedy wchodził do pokoju, ludzie ostentacyjnie wychodzili.

Niektórzy zapraszali Krasickiego na salony z sympatii do jego żony Delfiny, córki hrabiego Orłowskiego, milionera, który posiadał w Argentynie tysiące hektarów ziemi i podobno zostawił córce spory spadek. W 1973 r. Małgorzata Szejnert przygotowując dla "Polityki" tekst "Mitra pod kapeluszem", o życiu arystokratów w PRL, zadzwoniła do Krasickiego z pytaniem o jego hrabiowskie pochodzenie. "To prowokacja" - krzyknął, wyparł się błękitnej krwi i potępił dziennikarkę za brak instynktu klasowego.

W 1993 r. Ignacy hrabia Krasicki ubiegał się o odzyskanie zamku Kmitów w Lesku, należącego kiedyś do jego rodziny. - Nawet nie chcemy słyszeć o bonach reprywatyzacyjnych! - powiedział Agnieszce Dajbor z "Gazety".

 

 

 

 

03/02/1995

 

Ryszard Filipski

Kojarzy się z postacią majora Hubala, którego zagrał w filmie Bohdana Poręby w 1973 r. Sam napisał dialogi do filmu.

W 1966 r. wystawiając monodram "Co ma wisieć, nie utonie", według felietonów K.T. Toeplitza, inauguruje działalność teatru "eref-66" (teatr nazwę wziął od inicjałów swego twórcy).

- Artysta to ktoś formułujący współobywatelskie troski i pytania - mówił. - Gombrowicz, Mrożek czy Iredyński nie mają nic do powiedzenia współczesnemu widzowi, bo nie uwzględniają zasady "tu i teraz". W "erefie" dużą wagę przywiązujemy do inscenizacji dialogu między Leninem a Różą Luksemburg na temat niepodległości Polski.

W 1968 r. "eref-66" wystawia "Raport z Monachium", oparty na książce Andrzeja Brychta. Spektakl dostał srebrną Odznakę im. Janka Krasickiego, jako uzupełnienie "lekcji wychowania obywatelskiego".

Kolejna premiera - Filipski inscenizuje napisany przez siebie, a wykonywany przez Andrzeja Kozaka, monodram "Ja i mój brat". Pisarz Stanisław Wygodzki ocenia, że "ta obrona faszyzmu i rasizmu w Polsce jest przyznaniem się do praktyk niemożliwych w żadnym cywilizowanym państwie".

- Niech tylko patriotyzm nabierze realnych kształtów, zwą go nacjonalizmem - odpowiadał aktor.

- Tekst był po prostu antysemicki, traktował o podłości Żydów w czasie wojny: nie dość, że sami się mordowali, to jeszcze donosili na Polaków, wyciągających ku nim pomocną dłoń - wspomina Teresa Bogucka. - Potem "eref" wystawił "Timeo Danaos", poświęcone wrodzonej wredności Niemców. Kolejne sztuczki traktowały o wrogach PZPR, m.in. pod pseudonimem pisał je Ryszard Gontarz.

Sympatie Filipskiego stają się ogólnie znane. W 1976 r. karykaturuje je Andrzej Czeczot. Filipski na jego rysunku ma w klapie mieczyk oenerowski, obok stoi puszka cyklonu. Rysunek nie był przeznaczony do druku, Czeczot przyniósł go do redakcji "Literatury" wśród innych karykatur, dając upust swoim uczuciom wobec Filipskiego. Przez omyłkę sekretarza redakcji Jana Wołosiuka i przez niedopatrzenie cenzury został jednak wydrukowany. Stało się to jedną z przyczyn rozprawy ze względnie niezależnym wtedy zespołem - parę osób musi odejść, przychodzą bardziej dyspozycyjne. Czeczot nie może rysować dla tygodnika; przegrywa zresztą proces z Filipskim.

Od 1974 do 1980 r. Filipski kieruje Teatrem Ludowym w Nowej Hucie. - Chętnie umieścilibyśmy w naszym teatrze tezy zjazdu Partii. Zajmujemy się sztukami o rzeczach prawdziwych, problemach bolesnych, ale pisanych z pozycji obywatela PRL, a nie podróżnika po świecie - mówił o teatrze.

W 1979 r. wyraża swoją opinię o polskiej scenie: "Teatr polski ma w swoim łonie bardzo wielu obcych i nastawionych wrogo ludzi. Teatr musi być narzędziem socjalistycznej propagandy".

Próba naprawy polskiego teatru w tym duchu nie odnosi skutku, więc w 1980 r. Filipski rozstaje się ze sceną. - Nie wrócę już tam, bo teatr to wór połamanych lalek i nie znalazłem w nim treści patriotycznych - deklaruje.

W 1980 r. zagrał u Poręby w "Zamachu stanu" marszałka Piłsudskiego.

- Chciałem m.in. pokazać mit systemu wielopartyjnego, bo mówi się, że przed wojną było wspanialej, a dziś ludzie upatrują zło w istnieniu jednej partii. A przecież partia to ludzie - opowiadał o filmie.

Wtedy też podpisuje "List 44", w którym apelowano między innymi o wyciszenie Wajdy oraz kabaretu "Pod Egidą".

Atakuje Mrożka ("pod zasłoną eksperymentu artystycznego ośmieszono polskie bohaterstwo i narodową dumę"), a kabaretowi "Pod Egidą" zarzuca wyszydzanie wartości socjalizmu i agitację antyradziecką. Zostaje na rok kierownikiem Zespołu Filmowego "Kraków".

Według Bohdana Poręby w 1981 r. Filipskiego zaczęto represjonować za przekonania:

- Wyrzucili go z teatru. Załatwił go terror środowiska aktorskiego. Terror spowodował także zatrzymanie na półce gotowego serialu "Kto ty jesteś?". To był serial o sprawach obywatelskich i odwadze cywilnej.

Z Krakowa Filipski przeniósł się pod Zamość. Na początku lat 80. wiąże się z nacjonalistycznym stowarzyszeniem "Grunwald". W 1990 r. zakłada w Zamościu Stronnictwo Narodowe. - Polską rządzi skrajna lewica: Geremek, Michnik, Kuroń. Lewa ręka udaje prawą - mówił.

Trzy lata potem zmienia barwy klubowe. W wyborach do Sejmu we wrześniu 1993 r. startuje z listy "Samoobrony". Nie dostał się, dziś nikt go w "Samoobronie" nie pamięta.

Nadal mieszka we wsi pod Zamościem. Ma 45-hektarowe gospodarstwo, hoduje konie. "dba o swoją dziurkę w plastrze miodu" i martwi go, że "chociaż dziurka czysta, to plaster się rozpływa".

Ostatnio pisze książkę o ekologii.

 

 

 

 

06/01/1995

 

ROMAN BRATNY

Pisarz. Autor "Kolumbów, rocznik 20" i potopu - ponad 80 powieści, zbiorów opowiadań, wierszy, reportaży.

Rocznik 21. Żołnierz AK, walczył w powstaniu warszawskim. Redaktor konspiracyjnego pisma "Dźwigary" (1943-44).

Po zwolnieniu z oflagu wrócił do Polski. Postanowił pójść na kompromis z komunizmem. W roku 1946 został redaktorem naczelnym pisma młodzieży akowskiej, dwutygodnika "Pokolenie". Pismo zamknięto jednak po wydaniu sześciu numerów. Wstąpił do PPR, ukończył Akademię Nauk Politycznych. W roku 1951 opublikował poezje "Człowieku, żyć będziesz":

Ile ścian ma Biały Dom

- tyle ścian zbryzganych krwią (...)

Coraz bliższe są te lata,

kiedy zniknie Biały Dom

kiedy znikną ściany płaczu,

ściany obryzgane krwią.

W 1949 roku przyłącza się do nagonki prasowej na przedwojennego działacza Stronnictwa Narodowego, Adama Doboszyńskiego, skazanego przez komunistyczny sąd i straconego. Pisze o nim: "Próbuje w kraju nawiązać nici nowej konspiracji. Jego sumienie obywatelskie milczy - on zna sumienie klasowe, które okaże się w zgodzie z niejednym sumieniem kapłańskim (...)". Dziś Roman Bratny o tamtym artykule mówi, że jest jedynym tekstem, którego się naprawdę wstydzi.

W styczniu 1956 roku atakuje Czesława Miłosza za "Zniewolony umysł": "Cała filozofia tej książki została wynaleziona jako sposób przezwyciężenia piętrowego już kompleksu renegactwa".

Ogromny sukces Bratnego to wydani w 1957 roku "Kolumbowie, rocznik 20". Dla wielu Polaków stali się lekturą bardzo ważną, wkrótce zaś dla uczniów - obowiązkową.

Książkę błyskawicznie przetłumaczono na 21 języków - ale nie na rosyjski i nie na angielski. Do dziś ukazało się w Polsce 27 wydań w łącznym nakładzie ponad 1,5 mln egzemplarzy.

W 1958 roku w ankiecie londyńskich "Wiadomości", w której brali udział wybitni pisarze emigracyjni, Bratny wymieniony został jako jeden z ich "ulubionych autorów".

W 1956 roku Bratny - jak sam dziś stwierdza - ostatecznie przekonał się do panującego systemu politycznego. Zaczął regularnie bywać w salonach władzy, asystował przy egzekwowaniu opresyjnej polityki kulturalnej i utajonych rozgrywkach na szczycie.

- Spoufaliłem się z władzą, ale nie pozwoliłem się zinstytucjonalizować - wyjaśnia. W roku 1963 przyjął jednak stanowisko zastępcy redaktora naczelnego tygodnika "Kultura", powstałego po likwidacji przez władze "Przeglądu Kulturalnego" i "Nowej Kultury".

Bratny popiera władzę w trudnych dla niej momentach. W 1964 roku podpisuje (zresztą obok wielu znanych i wybitnych literatów) protest pisarzy przeciw oczernianiu Polski Ludowej przez prasę zachodnią i Wolną Europę z okazji "Listu 34" w sprawie cenzury. Z okazji wydarzeń marcowych 1968 roku drukuje artykuł, w którym o literatach biorących w obronę bitych studentów pisze, że zasiedli "z okazji tragedii młodzieży w ostatniej ławce politycznych nieuków". Po wydarzeniach 1976 roku pisze o twórcach podpisujących listy protestacyjne w obronie represjonowanych robotników Radomia i Ursusa: "Widzę w zaangażowaniu się w owe modne listy brak szacunku dla naszej prawdziwej misji".

Jednocześnie - jak mówi - zakulisowo zabiegał u władz o zgody na druk i o paszporty dla literatów, którzy popadli w niełaskę. Wielu z pisarzy to potwierdza.

Przede wszystkim jednak Roman Bratny pisze książki, po dwa, trzy, nawet cztery tomy rocznie. Łapczywie rzuca się na każde polskie wydarzenie polityczne i niemal każdą polityczno-towarzyską aferę. Pisząc patrzy przede wszystkim na zegarek. Nie słucha uwag nawet życzliwych mu krytyków, utyskujących, że jego książki to "właściwie na gorąco spisywane notatki, pośpiesznie gryzmolone bruliony, z licznymi uproszczeniami, płyciznami myślowymi, niechlujne warsztatowo, pełne wulgaryzmów i obscenów".

W latach 60. i 70. jest pieszczochem władzy, wydawców i czytelników. Partia dąsa się na polityczne ploty i aluzje, trochę też na brutalny seks w jego powieściach, cenzura czasem wstrzymuje druk kolejnych powieści (do czasu udanej interwencji pisarza na szczycie), ale w sumie władza nagradza i zaszczyca obecnością jubileusze swego autora. Wydawcy zacierają ręce - książki Bratnego sprzedają się w nakładach stutysięcznych. Czytelnicy lubią podpatrywanie salonów i gabinetów, krytykę "układów", "wypaczeń" i - obscena, towar w komunistycznej literaturze deficytowy. "Patrzyło na mnie osłupiałego ślepe oko odbytnicy" - tak pisało wówczas naprawdę niewielu literatów.

Bratny lubił uchodzić w środowisku za mocnego mężczyznę, potrafiącego wypić, ustrzelić zwierza, ale i piękną dziewczynę. Jego żoną była jedna z artystycznych sióstr bliźniaczek - Alicja Wahl.

Pisarze i krytycy opozycyjni dworują z twórczości Bratnego, do czasu wydania "Roku w trumnie".

Wściekły atak na opozycyjnych aktorów, dziennikarzy i intelektualistów sprawia, że w kręgach odległych od władzy pisanie o Bratnym, nawet bardzo krytyczne, jest w złym tonie. Czasem ktoś napisze o "książkach - excusez le mot - Bratnego". Bratny pisze coraz szybciej, atakuje jak wściekły byk wszelkie autorytety i świętości, Papieża nie wyłączając. Do dziś boleśnie odczuwa milczenie wokół siebie:

- Nie chodzi o mnie, ja wszystko zniosę, chodzi o moje książki.

Mieszka w domu w Konstancinie i nadal intensywnie pisze - dwie, trzy książki w roku. Na ogół sensacje polityczno-erotyczne. Wydaje je u wydawców prywatnych, teraz już w nakładach 5 tys. egz. Poza tym pisze trzytomową powieść o polskich losach po roku 1900. O swej dotychczasowej twórczości mówi:

- Ciągle chciałem reformować, zmieniać politykę, a powinienem martwić się o kwestie czysto literackie.

 

 

 

 

BOGDAN PORĘBA

Reżyser. Kierownik artystyczny zespołu filmowego "Profil", potocznie nazywany "Ułanami Rakowieckimi" (od siedziby bezpieki na ulicy Rakowieckiej w Warszawie), np. dlatego, że robił filmy we współpracy z MSW. Twórca m.in. filmów: "Hubal", "Gdzie woda czysta i trawa zielona", "Polonia Restituta". Twórca i prezes Zjednoczenia Patriotycznego "Grunwald" - narodowo-komunistycznej, antysemickiej organizacji. Członek PZPR od 1969 roku do końca. Działacz TPPR i PRON.

W 1973 roku prawdziwą furorę robi "Hubal". Film wykorzystuje narodową legendę walecznego majora - partyzanta, pokazuje "ludzi lgnących do polskiego munduru jak do Przenajświętszego Sakramentu" ("Literatura"). Tak samo lgnęli do filmu widzowie. Cztery lata później w filmie "Gdzie woda czysta..." według scenariusza Ryszarda Gontarza, Poręba opowiada o szlachetnym sekretarzu partii, który walczy z korupcją.

- Ja w kinematografii wyrywałem komunistom Polskę w każdym kadrze - powiada Poręba. - To ja pierwszy w 1983 roku pokazałem Katyń w "Katastrofie w Gibraltarze". Ja, a nie Wajda czy Zanussi.

Bogdan Poręba bardzo by chciał przejść na wcześniejszą emeryturę, ale nie może. Jego zespół filmowy ciągle istnieje, ale tylko na papierze, więc emerytura mu nie przysługuje - a żyć nie ma z czego. Pokazuje lodówkę - jest zupełnie pusta.

Zajmuje się handlem, chociaż mówi, że tego nie cierpi. Sprzedaje i kupuje wszystko co się da, ostatnio napoje gazowane. Największy i jedyny sukces to sprzedaż do Rosji całej ciężarówki lemoniady. Zarobił 150 dolarów.

Przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi z całym "Grunwaldem" przeszedł do "Samoobrony". Organizował im kampanię wyborczą. Po klęsce "Samoobrony", zostawili Andrzeja Leppera i poszli do faszyzującego Narodowego Frontu Polskiego Janusza Bryczkowskiego.

- To ja napisałem im program - mówi z dumą Poręba.

Z Frontu wyrzucili go za kontakty z izraelskim wywiadem. To on miał wprowadzić żydowskiego agenta na bankiet z Żyrynowskim (był tam z dziennikarzem pracującym dla telewizji holenderskiej).

- Chcieli się mnie pozbyć z partii - mówi. - Co za paradoks. Dalej już szyderczo: - Czołowy antysemita oskarżony o syjonizm...

 

 

 

 

 

13/01/2000

 

Michał Sumiński

Życiorys raczej nieznany: urodzony w roku 1915, magister zoologii. Autor sześciu opowiadań żeglarskich i podręcznika wiedzy żeglarskiej. Kapitan żeglugi wielkiej. Łowczy Koła Łowieckiego Literatów Polskich. Ma wizytówkę: Michał Sumiński, literat. Dziś - emeryt.

Życiorys bardzo znany: wspaniały gawędziarz, idol dzieci i młodzieży epoki Gierka i Jaruzelskiego. Postać kultowa dla obecnych trzydziestolatków - wymieniany jednym tchem z kapitanem Żbikiem, Hansem Klossem i redaktorem Majem.

- Niech pan jeździ wolno, bo moja córka by się na śmierć zapłakała, jakby się pan rozbił - powiedział mu kiedyś milicjant z drogówki.

Przez 20 lat, co poniedziałek o 16.30 w programie "Zwierzyniec" Michał Sumiński opowiadał o swoich spotkaniach z jeleniami, głuszcami, zającami. W opowieściach zamiast strzelby zawsze trzymał w ręku lornetkę. Za tę bezkrwawość podziwiali go dorośli i dzieci, a mnie całe lata korciło, by zadać pytanie: - Panie Michale, a czy czasem nie kończył pan opowieści tuż przed strzałem?

- Tak było - przyznaje Michał Sumiński. - Potem padał strzał.

Ściany pokoju w jego warszawskim mieszkaniu mówią same za siebie. Pod sufitem kilkadziesiąt poroży jeleni. Nad drzwiami główki ptaków (batalionów). Przy drzwiach dwa wilki, ustrzelone w Kraju Krasnojarskim. Na półkach wachlarze głuszców. A na suficie, bo gdzie indziej już nie ma miejsca, skóra niedźwiedzia.

- To wszystko sam upolowałem. Jestem myśliwym.

Pierwszy flower Sumiński dostał od ojca, doktora zoologii i myśliwego. Miał wtedy dziesięć lat. Polował nim na ptaki w rodzinnym majątku Leśniewo w Ciechanowskiem.

- Jeśli chodzi o ptaki, to wolno było mi polować na sroki, wrony, gawrony i tzw. grubodzioby: wróble, śmieciuchy. Nie wolno mi było polować na ptaki śpiewające. Pierwsza poważna upolowana zwierzyna to był oczywiście zając.

Do telewizji trafił przypadkiem.

- Był taki program "Ekran z bratkiem". Gospodarz poprosił mnie, żebym opowiedział jakąś historię - mówi Sumiński. Opowiedział o spotkaniu z lisem, który wziął go za mysz. Przyszły listy od dzieci, że "ten pan z wąsami" im się podoba. Wystąpił więc jeszcze parę razy, przyszło kilka tysięcy listów i urodził się "Zwierzyniec". Był jego gospodarzem: zapowiadał filmy, miał sześciominutową gawędę o przyrodzie.

- I dlaczego nie przyznawał się pan do myślistwa? Bał się pan reakcji?

- Dzieci by to doskonale zrozumiały, to mnie wywyższałoby w ich oczach - mówi. - Mnie chodziło o dorosłych, szczególnie o panie w wieku dojrzalszym, które miałyby pretensję: pan kocha zwierzęta, a na nie poluje.

"Zwierzyniec" ukazywał się w latach 70. i 80. Sumiński zrezygnował, gdy telewizja przeniosła program do "Teleranka". Nie spodobała mu się nowa formuła. Ale kontynuował opowieści o zwierzętach w szkołach, na spotkaniach z dziećmi.

- Miałem menedżera - opowiada. - On miał jakieś pismo polecające od ministra, że to jest cenne spotkanie, i że minister wyraża zgodę, żeby odbywało się w czasie lekcyjnym. Miałem do pięciu spotkań jednego dnia. Najpierw przez pół godziny opowiadałem, a potem przez 15 minut były pytania i dyskusja.

- Dzieci nigdy nie zapytały, czy pan poluje?

- Czasem pytały. Albo udawałem, że nie słyszę, albo mówiłem: ee, to pytanie uchylam.

- A dziś?

- Gdyby ktoś zaproponował mi opowieści wyłącznie myśliwskie, to znowu mógłbym prowadzić program przez 20 lat na tej samej zasadzie. Mówiłbym o moich spotkaniach z danym zwierzęciem na polowaniu, które zakończyło się lepiej lub gorzej dla zwierzęcia.

Bardzo chciałam usłyszeć tę współczesną wersję "Zwierzyńca", więc zapytałam: - Pan osobiście strzelił do tego niedźwiedzia na suficie?

- No oczywiście.

- A w co dostał niedźwiedź?

- Nie widać. To było w tajdze - rozpoczął gawędę Michał Sumiński. - Jak przyjechałem, musiałem podpisać zobowiązanie, że jeżeli niedźwiedź upoluje mnie, to nie będę rościł żadnych pretensji. I będzie to moja wina. Szliśmy trzy albo cztery godziny. Wreszcie, jakeśmy podeszli do gawry, moi towarzysze łowów puścili łajkę, pies oszczekał tego niedźwiedzia i w pewnym momencie niedźwiedź wyskoczył. W potężnych susach pędził prosto na mnie. Pomyślałem, że mieli głowę ci, co mi kazali podpisać takie zobowiązanie. Zdążyłem trzy razy wystrzelić. Niedźwiedź przebiegł jeszcze kilka kroków...

- To znaczy, że on biegł prosto na pana?

- No, niezupełnie na mnie. Od razu na miejscu go oskórowali. Dali mi kawał mięsa. Bardzo smaczne, mimo że to był marzec i jeszcze na cztery palce była na nim warstwa tłuszczu.

 

 

 

 

10/02/2000

 

Urszula Sipińska

Jak sobie pomyślę, że miałabym teraz wyjść na scenę i podrygiwać, to brr... aż mnie ciarki przechodzą - mówi Urszula Sipińska, architekt wnętrz.

W roku 1991 zaprojektowała wnętrze supermarketu w Koszalinie (- Proszę mi zanucić "Poziomki", a potem zbudujemy, co tylko pani chce - powiedział inwestor). Rok później stworzyła siedzibę Polmosu w Łodzi. Potem Międzynarodowe Centrum Prasowe przy Targach Poznańskich, salon Forda w Poznaniu i Collegium Polonicum w Słubicach. Uważa, że architektura jest o stopień wyżej od śpiewania.

Początek lat 60. Ula Sipińska, licealistka, zakłada zespół Ośmiornice. Osiem nastolatek śpiewa przeboje Cliffa Richarda i The Beatles. Spisują je fonetycznie z dźwiękowych pocztówek. Wygrywają kilka przeglądów młodzieżowych.

Rok 1967. Urszula Sipińska, studentka architektury, jedzie do Opola na Giełdę Piosenki Studenckiej. Śpiewa "Zapomniałam" - zajmuje pierwsze miejsce.

Koncertowała w Sopocie, Meksyku, Tokio, Cannes, na Wyspach Kanaryjskich i na Majorce. Postanowiła, że kiedy skończy czterdziestkę, zerwie z estradą. W roku 1988 nagrała ostatnią płytę. W noc sylwestrową w Lozannie dała dla Polonii ostatni koncert. Nikomu nie powiedziała, że więcej nie wystąpi: - Nie chciałam kadzi sztucznych łez, tandetnych koszy kwiatów, nieszczerych wzruszeń kolegów. Nie lubię tego - mówi.

Drzewo genealogiczne rodu Sipińskich sięga korzeniami do początków XVIII wieku. Herb Świnka. Mama Urszuli Sipińskiej - pianistka - pochodziła z arystokratycznej rodziny austriackiej von Blase. Ojciec był inżynierem budownictwa lądowego. Siostra jest profesorem ekonomii. Urszula Sipińska wspomina, że w rodzinie była traktowana trochę jak czarna owca. - Niekiedy miałam wrażenie, że w inteligenckim domu nie przystoi rozprawiać o błahych sprawach, o gwiazdach estrady, filmu...

Rozmawiamy w studiu wyposażenia wnętrz, które otworzyła w Poznaniu. Siedzimy przy szklano-marmurowym stole. Zaprojektowała go sama. Kosztuje 5 tys. złotych - wraz z certyfikatem, że drugiego takiego nie będzie. Dyrektorem generalnym firmy jest jej mąż - Jerzy Konrad, muzyk.

W roku 1997 Urszula Sipińska zaczęła zamieszczać we "Wprost" felietony o muzyce rozrywkowej. Pisała: "Świadome obniżanie poprzeczki poprzez produkcję miazgi muzycznej i wmawianie młodzieżowej publice - tylko dla nabicia kabzy - że to ich muzyka, pachnie praniem wrażliwości i szarych komórek ludzi".

- Strasznie to złośliwe, czy pani po prostu nie zazdrości? - pytam.

- Proszę się rozejrzeć po domu, czy mi czegoś brak? Czy mam powody, żeby być sfrustrowana i zazdrosna?

Po dwóch latach zrezygnowała z felietonów. - Miałam za dużo zajęć - mówi. Teraz zajmuje się już tylko firmą. Bez żalu rozdała znajomym estradowe kreacje. Wszystkie prócz skórzanej kurtki, płaszcza i sukienki, w której po raz pierwszy zaśpiewała "Zapomniałam". - Cieszę się, że rzuciłam estradę - mówi. - Ludzie często witają mnie na ulicy słowami: szkoda, że pani już nie śpiewa. To przyjemniejsze, niż gdyby mieli się poszturchiwać i szeptać: to ona jeszcze śpiewa?!

 

 

 

 

23/12/1994

 

JANUSZ PRZYMANOWSKI

Janusz Przymanowski ma dziś 72 lata. Napisał ponad 50 książek. Na przykład: "Dowódcy", "Żołnierze czterech rzek", "Minerzy podniebnych dróg", "Studzianki", "Czterej pancerni i pies". Napisał około setki piosenek, głównie na festiwale piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu.

Żołnierz armii radzieckiej i Wojska Polskiego (dziś: pułkownik w stanie spoczynku); dziennikarz ("Trybuna Ludu", "Życie Warszawy" i "Żołnierz Wolności"); członek PZPR (od początku do końca).

Mówi się o nim, że wymyślił połowę szlaku bojowego Ludowego Wojska Polskiego. Na pewno wprowadził to wojsko do zbiorowej wyobraźni. Piosenki z "czterech pancernych" śpiewały spontanicznie nawet dzieci w wieku przedszkolnym.

Poseł na Sejm PRL. W styczniu 1982 roku tłumaczył kolegom posłom, czego na komunistach miało dopuścić się podziemie, gdyby nie ogłoszono stanu wojennego: "Były przygotowywane listy proskrypcyjne, kogo i w jakiej kolejności na latarnie, a niektóre regiony stosowały te listy, wymieniały na tych listach również i dzieci. Co prawda powyżej lat sześciu. Ale Dżyngis-chan był bardziej łaskawy, wyrzynając bowiem podbite narody wyrzynał je powyżej osi wozu, a wozy miał na wysokich kołach".

Przemówienie posła Przymanowskiego, pełne szyderstw i wygłoszone szyderczym tonem, Sejm wielokrotnie przerywał owacyjnymi okrzykami i oklaskami. Niedługo potem w jednym z wywiadów Przymanowski uzupełnił, że po owym przemówieniu otrzymywał listy "od ludzi, którzy mieli oznaczone drzwi do mieszkań krzyżykami bądź literą "L" (likwidacja) nad dzwonkiem".

Na warszawskim spotkaniu Michaiła Gorbaczowa z polskimi intelektualistami (1988 rok) wykazał się energią biznesmena. - Urządźmy na wiosnę przyszłego roku jarmark książki - mówił do sekretarza generalnego. - Systemem jak chłop do chłopa, do sąsiedniej wioski. My w rejony przygraniczne z polskimi książkami bierzemy to, co chcemy, sprzedajemy. Wy w wasze regiony przygraniczne, tzn. po Szczecin i Wrocław, no bo kraj duży, to i przygranicze duże. I wymieńmy się tymi książkami. Ażeby sprawdzić jak to się robi, jako stary żołnierz proponuję zwiad bojowy. Pozwólcie mi na początku listopada zabrać do paru ciężarówek 30-50 tys. moich książek. Zawiozę je do Grodna i Wilna i posprzedaję".

Na początku lat 90. zaczął pisać czterotomową autobiografię "Pościg za horyzontem". Napisał pierwszy tom pt. "Ceglane gniazdo" (nie wydany do dziś). Następnych tomów nie napisał. Rok temu przeszedł ciężki udar mózgu.

- Dziś już nie pisze i nie może rozmawiać, sprawia mu to dużą trudność - opowiada Aleksandra Przymanowska, jego żona.

Po "Czterech pancernych" Janusz Przymanowski stał się bogatym człowiekiem; mówił o tym w wielu wywiadach. Ale trzy lata temu państwo Przymanowscy przeprowadzili się z eleganckiej dzielnicy, z domu przy Idzikowskiego 17, do mieszkania przy Długiej. - Ze względów finansowych, bo to był duży dom - tłumaczy Aleksandra Przymanowska. Byłem w tym domu zaraz po tym, jak wprowadził się do niego nowy właściciel. Jest nim Andrzej Szczypiorski.

- Tu gdzieś w okolicy mieszkał Przymanowski - powiedziałem do pisarza; nie wiedziałem, że to właśnie ten dom.

- Tak, gdzieś tu mieszkał - odpowiedział pisarz.