Emmanuel Carrere

Powieść rosyjska

2008

 

(...)

 

Idę do Nicolasa, mojego wuja. Być może to nieprawda, ale wydaje mi się, że wszystkiego, co wiem o dziadku, dowiedziałem się od niego. Matka *[Hélène Carrère d'Encausse] natomiast przekazała mi wiedzę o tym, czego nie wiem, czego trzeba się wstydzić i bać, i co mnie paraliżuje, kiedy napotykam jej wzrok. Nicolas z całej rodziny jest mi najbliższy. Miał czternaście lat, kiedy umarła jego matka, zostali z siostrą sami na świecie i ona go wychowała. Była zarówno jego matką, jak i siostrą, co czyni z niego zarówno mego brata, jak i wuja. Tak często rozmawialiśmy o dziadku, o jego sekrecie, o tym, co z tego przeniknęło do książek, które napisałem, że wcale się nie zdziwił, że dziś chcę wrócić do tego tematu. Kładzie przede mną pudełko po butach, w którym zgromadził i uporządkował całe rodzinne archiwum, jakie posiada. Jest to głównie pieriepiska roditielej, korespondencja rodziców. Zaczynam przeglądać te dokumenty. Robię notatki.

Georges Zurabiszwili urodził się w Tyflisie w wykształconej rodzinie mieszczańskiej. Jego ojciec Iwan był prawnikiem, matka Nino tłumaczyła George Sand na gruziński. Rodzinne zdjęcia ukazują wąsy i turbany, między palcami zapewne można się spodziewać bursztynowych różańców. To pachnie Orientem, lecz także powagą właściwą intelektualistom krajów skolonizowanych. Gruzja, przez długi czas przedmiot potyczek między Turkami a Persami, od stu lat stanowiła część imperium rosyjskiego. Kontrolowana przez mienszewików podczas rewolucji 1917, proklamuje w 1920 niepodległość, uznaną de iure przez zachodnie demokracje. Rodzina Zurabiszwili nie posiada się z radości. Jako żarliwi patrioci są w pełni świadomi, jakie zadania nakłada na nich niepodległość. Po pierwsze opanowanie języka narodowego. "Wstyd byłoby mówić obcym językiem w niepodległym kraju", pisze Nino w liście do najstarszego ze swoich trzech synów, Arczila, który studiuje w Grenoble, żeby zostać inżynierem. I w tym samym liście opisuje upokorzenie, którego doznał młodszy brat Georges, gdy występując na konferencji angielsko-gruzińskiej jako tłumacz, był zmuszony przerzucić się na rosyjski, gdyż nie zna dostatecznie dobrze gruzińskiego. Tymczasem wydaje się, że to matka, a nie Georges, poczuła się upokorzona tym wydarzeniem. On uważał to wszystko - gruziński język, kulturę, patriotyzm - za zaściankowe. Cała rodzina pisze po gruzińsku, on po rosyjsku. Zachował się jego list z tamtych czasów, również adresowany do brata Arczila. Mówi w nim z pretensjonalną ironią o wszystkim, włącznie z uznaniem de iure, tak wysoko cenionym przez jego bliskich. W wieku dwudziestu trzech lat bawi się w cynicznego dyplomatę, frywolnego dandysa, wroga wszelkiego patosu i sentymentalizmu, uważając samego siebie za "skomplikowanego, niezbyt szczerego, powierzchownego". Taka postawa szokowała oczywiście jego rodziców. Pisząc do Grenoble, Nino bez przerwy powtarza, że ma całkowite zaufanie do swojego ukochanego, uroczego Arcziliko (ojciec i matka zwracają się do syna ze wzruszającą czułością i obfitością zdrobnień): to chłopiec poważny i pewny. Martwi ją natomiast charakter Georgesa, który jest egoistą, leniem i szydercą. Młody człowiek, o którym stale się mówi i który sam o sobie mówi w ten sposób, jest w dodatku dumny ze swojej złej reputacji, widząc w niej znak wyjątkowej osobowości: nietrudno zgadnąć, że czuje swoją wyższość nad braćmi, wyższość nad wszystkimi. Niecałe dziesięć lat później przeczucia rodziców się sprawdzą, najzdolniejszemu z nich trzech przypadnie w udziale rola rodzinnego nieudacznika.

Kiedy Gruzja proklamuje niepodległość, Sowiety wierzą w rewolucję światową i w emancypację narodów. Krwawa klęska Związku Spartakusa w Niemczech skłoni Lenina do zmiany doktryny: rewolucja dokona się tylko w jednym kraju, lepiej więc, żeby był duży. W 1921 Gruzja zostaje ponownie zajęta. Zachodnie demokracje miękko protestują. Zurabiszwili ruszają na wygnanie. Spędzają trzy lata w Konstantynopolu, natomiast Georges jedzie na studia do Berlina. Studiuje ekonomię polityczną, handel, filozofię, nie jest to do końca jasne, a jego korespondencja z matką niczego nie wyjaśnia. Nikt nie ma pojęcia, co on robi, czy zdaje egzaminy, czy też nie, ona mu to wypomina, przez co on odpowiada jeszcze bardziej wymijająco. Nabokow także był wówczas w Berlinie i czytając te listy, myślę, że choć dziadek nie znał ani jego samego, ani jego dzieł, usilnie starał się być właśnie tego rodzaju postacią: człowiekiem spoglądającym na wszystko z góry, drwiącym dandysem. Ale Nabokow był pewien siebie i swojego geniuszu; niezależnie od tego, jak trudne były koleje jego losu, czuje się wyraźnie, że każdego ranka budził się, dziękując Bogu za swoisty przywilej urodzenia się w skórze Władimira Nabokowa, podczas gdy dziadek nawet w młodości zdradzał dobrze mi znany niepokój i nieufność wobec samego siebie: zupełnie tak jak ja.

W 1925 przyjeżdża do swoich bliskich do Paryża. Ojciec zatrudnił się jako kierownik działu w Bon Marche, mieszkają w pięć osób w dwóch małych pokoikach, wiodą życie ubogich emigrantów, ale pozostali dwaj bracia kończą studia z dyplomem inżyniera i rozpoczną wkrótce prawdziwe kariery: jeden będzie budował zapory, drugi - pracował u Forda. Dochowają wierności wspólnocie gruzińskiej, której filarami pozostaną aż do śmierci, ale jednocześnie doskonale się zintegrują ze społeczeństwem francuskim. Georges nie. Nadal nie bardzo wiem, jakie dyplomy otrzymał w Niemczech, ale jakiekolwiek były, nie są uznawane we Francji, wobec czego pozostają mu tylko drobne prace. Bracia próbują mu pomagać, ale nie ułatwia im tego: jest zbyt dumny, zbyt podejrzliwy, zbyt drażliwy.

Przez pewien czas będzie taksówkarzem, i jest to jedna z nielicznych historii, które moja matka lubi o nim opowiadać, jedna z nielicznych rzeczy, które jako dziecko wiedziałem o dziadku. Taksówkarz w Paryżu w latach dwudziestych to dość szykowne, to pachnie rosyjskim księciem. Większość czasu w taksówce, mówi matka, spędzał na czytaniu dzieł filozoficznych, a kiedy go pytano, czy jest wolny, odpowiadał poirytowanym tonem, że nie, bo chce skończyć rozdział. Lubił idee, raczej eseje niż powieści, i czytanie książki oznaczało dla niego dyskusję z autorem. Zgadzał się z nim albo mu ubliżał, pokrywał marginesy gorączkowymi adnotacjami ("Sam do tego doszedłeś, skończony idioto?"), a kiedy trafił na godnego siebie rozmówcę z krwi i kości, niczego tak nie lubił, jak spędzić całą noc na burzliwych dyskusjach politycznych i filozoficznych, wypijając przy tym litry herbaty i paląc papierosa za papierosem: prawdziwy rosyjski intelektualista, który wznosi się, pełen pychy, ponad codzienność.

Za czasów ancien regime'u moi dziadkowie ze strony matki nigdy by się nie pobrali ani z pewnością nie spotkali. On był gruzińskim plebejuszem, ona należała do wielkiej europejskiej arystokracji. Jej ojciec był Prusakiem, matka - Rosjanką; mój ojciec niczego tak nie lubi, jak sporządzać i komentować ich drzewa genealogiczne pełne tytułów, olbrzymich posiadłości i skrzących się nazwisk. Baron Victor von Pelken i jego małżonka, z domu hrabianka Komarowska, nie mieszkali ani w Prusach, ani w Rosji, lecz w Toskanii, w bardzo pięknej siedzibie, którą kiedyś zwiedziłem. Ich małżeństwo było, jak się zdaje, nieszczęśliwe i kiedy moja prababka wydała na świat drugie dziecko, którego ojcem nie był jej mąż, lecz główny ogrodnik, wzięli rozwód, co w ich czasach i w ich środowisku nie było przyjęte. Baron von Pelken wrócił do Berlina, pozwalając, by jego córka dorastała smutno pomiędzy nieczułą matką, faworyzowanym przyrodnim bratem a armią służących. Wszyscy oni żyli z dochodów z rozległych posiadłości w Rosji, a kiedy rewolucja owe posiadłości skonfiskowała i dochody się wyczerpały, moja prababka najpierw odprawiła służbę, potem sprzedała dom, potem źle ulokowała uzyskane w ten sposób pieniądze i w ciągu zaledwie paru lat doprowadziła się do kompletnej ruiny. Ponieważ członkowie tej trzyosobowej rodziny się nie kochali, rozproszyli się i Nathalie de Pelken, która wprawdzie nie była szczęśliwą dziewczyną, lecz powinna przynajmniej zostać bogatą dziedziczką, przybyła w 1925 do Paryża bez grosza przy duszy i sama na świecie. Musiała sobie jakoś poradzić. Jej głównym atutem było to, że mówiła pięcioma językami: po rosyjsku, włosku, angielsku, niemiecku i francusku. Co do reszty, studiowała głównie akwarelę. Łatwo sobie wyobrazić tę młodą rosyjską dziewczynę, szlachetnie urodzoną, ale biedną i wątłego zdrowia, z twarzą o doskonałym owalu i włosami uczesanymi z przedziałkiem pośrodku, w pensjonacie dla bohaterek Katherine Mansfield: Nasza Natalia Wiktorowna...

Pisywał do niej dwudziestopięcio-, trzydziestostronicowe listy. Porównuje ich miłość do ogrodu, gdzie znajduje schronienie przed niedolami życia, które upływa mu na tym, że ugania się jak ogłupiałe zwierzę za nędznym jadłem w zakurzonym, ogłuszającym, wrogim mieście. W tym cudownym ogrodzie, u boku swej Nataszy, jego dusza może na krótką chwilę zakosztować wypoczynku, ale mimo tych porywów liryzmu i ufności Georges przedstawia narzeczonej samego siebie jako "rzecz nieodwracalnie zepsutą", człowieka skazanego na śmiertelną apatię, narażonego na straszliwe fale smutku, które podnoszą się w nim, podnoszą, zaciemniają słońce, tłumią dźwięki i barwy, zatruwają życie gangreną. Nicolas mi przetłumaczył, a ja spisałem całe strony tych listów, z których trudno jest cytować fragmenty, bo ważny jest ich ruch, gorączkowy i natrętny. Oto jednak pewna próbka:

"Moje serce - pisze Georges - stało się twarde i zimne jak stal, i gdyby nie zetknięcie z twoją rączką, jedyną rzeczą, którą jest jeszcze zdolne poczuć, całkowicie zapomniałoby nawet o idei walki. Gdyby to serce było żywe i ciepłe, i napełnione krwią jak u innych mężczyzn, a nie zimne i twarde jak stal, już dawno by się rozpadło na kawałki, a krew wyciekłaby z niego i rozlała się po tej okropnej pustyni, która je zdusiła w swoich szarych, zimnych kleszczach. Co by się stało, Natoczka, z sercem zwykłego mężczyzny, żywym i ciepłym, gdyby je pochwyciły te szare i zimne kleszcze, z których wyłaniają się tylko kohorty odrażających widm - są one brzydkie i milczące, ale właśnie przez swe milczenie, swój stłumiony chichot, puszczanie perskich oczek, bezwstydnie szydercze postępowanie, przemawiają tak jasno i zrozumiale - widma wszystkich zamordowanych lub okaleczonych nadziei, widma wierzeń ukutych przez czystą duszę moich szczenięcych lat, widma wszystkich kłamliwych niegodziwości życia - te widma, które jasno mówią do mnie niemymi wargami: i cóż takiego zyskałeś? Czy zdobyłeś bodaj cokolwiek z tego, czego pragnąłeś? Nigdy tego nie zdobędziesz. Nigdy, słyszysz mnie? Nigdy. Rozumiesz to słowo: nigdy? Po co tak krzyczysz: wyjdźcie, wyjdźcie wszyscy, ja się nikogo nie boję, chcę was zobaczyć jednego po drugim, twarz po twarzy! Nikt nie wyjdzie, dlaczego mielibyśmy to zrobić? Jesteśmy mali, nijacy, nie jesteśmy dumni, nie szukamy guza, i bez tego zjemy cię żywcem, mój mały sokole. Mieliśmy już do czynienia ze znacznie większymi osiłkami niż ty. Jeden po drugim? A dlaczego chcesz, żebyśmy się na to zgodzili? No dlaczego? Nasza siła polega na czym innym, my się posuwamy pomalutku, małymi kroczkami. Jesteśmy tłumem, jesteśmy legionami legionów, jesteśmy całym światem, a ty kim jesteś? Ty jesteś sam - my jesteśmy całym światem, a ty jesteś sam, rozumiesz? Wymachuj rękami, wymachuj, ile tylko zechcesz - my poczekamy, nam się nie spieszy, my jesteśmy maluczcy. Krzycz sobie, mój mały sokole, krzycz i wymachuj rękami - my poczekamy, my nie jesteśmy dumni, nie jesteśmy tacy jak ty, ty sobie wyobrażałeś, że świat został stworzony po to, żebyś na nim spełniał swoje marzenia. Ale z ciebie spryciarz! Nasza siła nie na tym polega, mój staruszku, my się posuwamy pomaleńku, spokojnie - najpierw ci wysyłamy jednego, potem następnego, potem trzeciego, potem dziesiątego, i nagle widzisz, że jest ich całe mnóstwo. Właśnie w ten sposób osiądziemy na tobie, wszyscy razem, tłumnie, żeby cię zmiażdżyć. I wszyscy będą z nami - nawet ci, którzy byli ci najbliżsi, oni też będą z nami. A z tobą, mój mały, kto będzie z tobą? Nikt. Bo nikogo się nie nasyci pięknymi, imponującymi marzeniami - czy ty chociaż wierzyłeś w te swoje marzenia? - czy ty przynajmniej w nie wierzysz? Czy naprawdę wierzysz, że możesz sprawić, by rzeka popłynęła od morza ku górom, a słońce przemieszczało się z zachodu na wschód? Wierzysz w to? Skąd wobec tego twój smutek? A śmiertelne wyczerpanie twojej duszy? A grymas rozpaczy w kąciku ust? Czy nie wiesz, że wszystko, czego dotknęła twoja ręka, przemieniło się w zniszczenie i nieszczęście? Nadal tego nie rozumiesz, mały sokole? Jesteś sam, zupełnie sam, nikt ci nie towarzyszy ani za tobą nie idzie. Wciąż wymachujesz rękami? Przecież wiesz, że kiedy już nie będziesz mógł wymachiwać, wtedy stawimy się wszyscy na spotkanie, świeżutcy i dziarscy, żeby cię zmiażdżyć naszym ciężarem, tłumem. I kto cię obroni? Nikt cię nie obroni - bo doprawdy za bardzo zalazłeś im za skórę swoją diaboliczną arogancją. Jesteś sam ze swoimi imponującymi marzeniami. My natomiast jesteśmy może mali, ale jest nas cały tłum - och, jaki tłum! A ty, mały sokole, wymachujesz rękami...".

Człowiek, który to pisze w liście miłosnym do narzeczonej, ma trzydzieści lat. Już widzi siebie jako wyrzutka, człowieka straconego, i to straconego nie tylko z powodu niepomyślnych zdarzeń, które nie pozwalają mu znaleźć godnego dla siebie miejsca w społeczeństwie, ale także dlatego, że jest w nim coś chorego, zepsutego, co nazywa "moją konstytucyjną wadą" albo bardziej poufale "moim pająkiem na suficie". Prześladował go pech, świat odnosił się do niego wrogo, lecz on odnosił się wrogo przede wszystkim do samego siebie; bezustannie o tym mówi, a ja, przepisując ten tekst, odkrywam, że ton i rytm jego słów są dokładnie takie same jak u człowieka z podziemia Dostojewskiego, który opisał jego niepokój, mędrkujące szaleństwo i okropną nienawiść do samego siebie.

Korespondencja między dziadkami przeciąga się, o dziwo, poza czasy narzeczeńskie. Pobierają się w październiku 1928, ich córka Helene *[Hélène Carrère d'Encausse], moja matka, rodzi się 6 lipca 1929 i niecały rok później w najlepsze wracają do listów. Albowiem bardzo szybko się rozstali. To rozstanie wynika częściowo z przyczyn materialnych. Byli zbyt biedni, żeby wynająć mieszkanie, choćby małe, i często się zdarzało, że miłosierni przyjaciele przygarniali Nathalie i jej córkę, lecz w ich klitce nie było miejsca dla Georges'a. On znajdował schronienie gdzie indziej, w hotelu albo na kanapie u innych przyjaciół, a jego nieszczęsne posady ciągnęły go na prowincję, na długie tournee, o których szczegółowo opowiada z gorzką ironią. Istota sprawy polegała jednak na tym, że nie znosił życia w rodzinie, a zwłaszcza życia w biednej rodzinie. Codzienność go raniła, czuł się nią skrępowany. Obarczony odpowiedzialnością, był zmuszony zrezygnować ze swych aspiracji i wieść ograniczone, wyczerpujące życie, żeby zarobić parę groszy.

Ale co to właściwie były za aspiracje? A te imponujące marzenia, których nie mógł urzeczywistnić z powodu niechęci świata i własnej natury? Czym właściwie chciałby się zajmować? Literaturą, polityką, dziennikarstwem? To nie jest jasne i nie odniosłem wrażenia, że życie nie pozwoliło mu zrealizować konkretnego planu. Ubóstwo go upokarzało, ale nie marzył o zrobieniu majątku. Gorączkowo pisał niekończące się listy, ale nigdy, o ile mi wiadomo, nie zaproponował swojego tekstu żadnemu wydawcy ani nawet gazecie. Myślę, że przede wszystkim pragnął być szanowany. Ważny. Widoczny. Zaistnieć w oczach bliźnich. Nie być postrzeganym jako nieudacznik, człowiek, który przez całe życie ledwo wiąże koniec z końcem.

Pisał nie tylko do żony i nie tylko po rosyjsku. Pudełko z pieriepiskoj roditielej zawiera plik listów po francusku, cierpliwie powyciąganych przez Nicolasa od korespondentów, wśród których były głównie korespondentki, dwie albo trzy panie z dobrej francuskiej burżuazji: zwraca się do nich czasami tonem nieśmiałego zakochanego, czasami jako despotyczny mentor, często jeden i drugi zarazem. Moja matka pobłażliwie przyznaje, że uganiał się za spódniczkami, lecz mam wrażenie, że szukał nie tyle kochanek, ile powiernic i więzów miłosnej przyjaźni z kobietami, które łączyło to, iż w mniejszym niż on stopniu były zależne od poniżającego przymusu życiowej konieczności. Lubił ich delikatne maniery, mieszkania, w których co prawda nie zawsze panował przepych, ale nie były to jednak nędzne nory. Ogromnie mu ciążyło życie człowieka zdeklasowanego i zrzucał z siebie to brzemię w listach, które po francusku stały się wkrótce równie zagmatwane i pokrętne jak po rosyjsku. Długie, zawiłe, monotonne zdania, które biegną za myślą, mnożą myślniki i nawiasy, sprawiają wrażenie, jakby kulały, dopóki nie postawi ich na nogi w błysku okrutnego autoszyderstwa.

Gryzmolone ołówkiem przy kawiarnianych stolikach, gdy skończyła się epoka taksówki, listy te były wysyłane z całej niemal Francji i Belgii. Jaki zawód tak naprawdę wykonywał? Przedstawiciela? Ulicznego sprzedawcy? Mówi o straganach, które rozkłada i składa na targach, o wyzyskujących go właścicielach. Początkowo postanawia traktować te uciążliwe, słabo płatne doświadczenia jako doświadczenia właśnie, sport hartujący charakter. Chce być energiczny, nietzseheański, szybko jednak pojawia się zniechęcenie. Wszystko jest skomplikowane. Będąc w Paryżu, mieszka w jakiejś klitce przy rue de Malte, Nathalie i mała Helene znalazły schronienie u dalekich znajomych w Meudon, ale ci dalecy znajomi mówią, że to nie może trwać wiecznie, i Georges obawia się, iż będzie musiał powrócić do wspólnego życia - co byłoby, zwierza się jednej ze swych korespondentek, "rozwiązaniem najbardziej nieprzyjemnym dla wszystkich".

Co wiem o małej Helene, mojej matce, z tamtych czasów? Nazywają ją Poussy, zachwycają się jej żywością. Zdjęć jest niewiele, wówczas był to luksus, ale na tych nielicznych fotografiach jest zachwycająca. Do ukończenia czterech lat - sama mi o tym opowiadała - nie mówi po francusku. W społeczności emigrantów, w której wzrasta, mówi się wyłącznie po rosyjsku. Helene myśli nawet, że żyje w Rosji. Meudon wymawia się Miedońsk, a Clamart Kliemar. Któregoś dnia, wspomina, ojciec zabiera ją do Lasku Bulońskiego, gdzie pływają łodzią w towarzystwie pewnej francuskiej pani. Ona nie mówi po rosyjsku, dziewczynka nie mówi po francusku, mogą wymieniać jedynie uśmiechy. Po powrocie do domu ojciec wyjaśnia małej Helene, że ta miła francuska pani wkrótce zabierze ją na wakacje. Rodzice nie mają środków na to, by gdziekolwiek z nią wyjeżdżać, więc Helene przywykła spędzać wakacje u ludzi, których zna słabo albo wcale, lecz na ogół są to Rosjanie. Nie protestuje, spędza lato w Bretanii w otoczeniu ludzi mówiących językiem, którego początkowo w ogóle nie rozumie. Nauczyła się go szybko i dobrze, do tego stopnia, że zanim wróciła we wrześniu, prawie zapomniała rosyjski - który jednak powrócił do niej w ciągu kilku dni.

Jako dziecko uwielbiałem, gdy matka opowiadała mi tę historię, ona zaś nigdy nie kazała się długo prosić. Lubiłem każdy jej szczegół. Dziś jednak trudno mi uwierzyć, że absolutnie nie mówiła po francusku przed owym pobytem w Bretanii, że rzeczywiście myślała, iż żyje w Rosji. Czyżby inteligentna, dociekliwa dziewczynka nie zorientowała się, że na ulicy, w parku, w sklepach, wszędzie mówi się innym językiem niż w domu?

Podczas gdy Georges za nędzne grosze pakuje i rozpakowuje stragany w nieznajomych prowincjonalnych miastach, Nathalie jest smutna, niespokojna o przyszłość. Jej jedyne radości to córka i kościelny chór, w którym śpiewa. "Na szczycie mojej wieży, pisze, nikogo nie widuję, nikt do mnie nie przychodzi, u nikogo nie bywam. Robię się coraz bardziej dzika i, między nami mówiąc, coraz bardziej zmęczona". W 1936 spodziewa się jednak drugiego dziecka i po narodzinach Nicolasa Georges powraca do wspólnego życia. Znajduje pracę w Paryżu jako sprzedawca u Vilmorina, przy quai de la Megisserie. Rodzina mieszka w małym dwupokojowym mieszkanku w Vanves. Gdy jedna z jej przyjaciółek wybiera się na kilkudniowe wakacje do Nicei, Nathalie prosi, by przy okazji odwiedziła jej matkę, która mieszka tam w lichym hoteliku noszącym dziwaczną nazwę Ric i Rac. Od lat nie utrzymują żadnych kontaktów: "Pamiętaj, że ona oczywiście nie zna prawdy o moim życiu i o Nicolasie, nie zrozumiałaby tego i niepotrzebnie by się martwiła. Więc wersja oficjalna: bardzo szczęśliwa rodzina". Wersja oficjalna: bardzo szczęśliwa rodzina...

18 lipca 1936 oddziały frankistowskie buntują się przeciwko hiszpańskiemu Frontowi Ludowemu. Powstają Brygady Międzynarodowe, które przychodzą mu z pomocą. Jednak Georges, gdyby nie miał, jak mówi, "Nataszy i małej to take care of", marzyłby o przyłączeniu się do innej brygady: do Bandery popierającej frankistów i skupiającej według niego "ostatnich miłośników tego, co czyste i rycerskie, hierarchii i porządku, bezinteresownego poświęcenia". Już od paru lat podziwia Mussoliniego i Hitlera, zachęca swoje korespondentki do lektury Berauda, Kerillisa, Bonnarda, którzy są towarzyszami drogi francuskiego faszyzmu. Przepisuje dla pań cytaty pełne takich słów jak "robactwo", "zgnilizna", "dekadencja", a kiedy używa wyrażenia "ohydny zwierz", określa tym mianem zachodnie demokracje, które w 1921 nie zareagowały, pozwalając bolszewikom zagarnąć jego mały kraj. W jego listach występują wszystkie tematy faszyzmu: odraza do parlamentaryzmu, Ameryki, materializmu, sklepików, drobnomieszczaństwa; podziw dla władzy, siły, woli. Zauważyłem jednak, że niezależnie od tego, kto jest odbiorcą listów, nie ma w nich ani śladu antysemityzmu. A przecież w zasadzie stanowiłby on idealny upust dla jego sposobu myślenia: obsesyjnego, zgorzkniałego, skłonnego do rozpamiętywania. Wydaje się jednak, rzecz w sumie dość ciekawa, że nigdy nie czynił Żydów odpowiedzialnymi za swoje nieszczęścia. Może jako gruziński bezpaństwowiec solidaryzował się z tymi, których prześladowano. Mogłoby to jednak zadziałać w odwrotną stronę: człowiek znajdujący się na samym dole drabiny społecznej, upokarzany przez wszystkich, zazwyczaj pociesza się, znajdując kogoś, kto jest jeszcze niżej niż on, i z kolei upokarza jego. Tak się jednak nie stało.

W kwestiach politycznych jest pod koniec lat trzydziestych coraz bardziej zaciekły i lokuje wszystkie nadzieje odnowy dla Europy - nie dla siebie, jego klęska jest już bowiem przesądzona - w dyktaturze hiszpańskiej, włoskiej, a zwłaszcza niemieckiej. Jednocześnie jednak krąży wokół wiary chrześcijańskiej jako ostatniej deski ratunku dla takiej duszy jak jego. Wiara, w której pragnie się pogrążyć, nie jest wiarą jego żony, odziedziczoną, spokojną, zrezygnowaną, tą wiarą, którą Nathalie wyraża, śpiewając w cerkiewnym chórze, i która jest jej jedyną podporą wśród życiowych nieszczęść. Jego wiara, przynajmniej taka, o jakiej marzy, jest mistycznym porywem, oparzeniem bardziej niż balsamem, a kiedy jakaś dobra dusza cytuje mu zdanie Claudela o "wyborze na opak" potępionego, o "chorym i świętym, którym Bóg nie daje spokoju", nie szczędzi pisarzowi sarkastycznych uwag, zarzucając mu, że mówi o tym "z zewnątrz".

"Co on wie o prawdziwej rozpaczy, która jest jak kwas wlewany do duszy kropla po kropli i przenikający nas do szpiku kości? Dobrze o tym mówi, bardzo dobrze, ponieważ jako wielki artysta, którym jest, potrafi sobie wyobrazić 'rzecz' niesłychanie prawdziwie, wiarygodnie, dokładnie tak samo, jak umiałby sobie wyobrazić i opisać stan ducha człowieka zamkniętego na resztę swoich dni w podziemnym lochu. Ale co on naprawdę o tym wie? Niech mi pokaże czubki swoich palców. Jeżeli zobaczę, zamiast wypielęgnowanych paznokci, kikuty krwawiące od drążenia litej skały i obnażone jego własnymi zębami kości nadgarstków, dopiero wtedy mu uwierzę".

Co się tyczy mówienia o rozpaczy, czuje się do tego upoważniony i w rozpaczy właśnie usiłuje zakorzenić swoją wiarę. Te zdania, a także inne, wywodzące się zarazem z apologetyki i natarczywej autoperswazji, wydają dla mnie pewien swojski odgłos. Przypominają mi czasy, kiedy będąc okropnie nieszczęśliwy, próbowałem zostać chrześcijaninem. Odnajduję w nich to, czego zaznałem: to samo pragnienie, żeby wierząc, zaczepić swój niepokój o jakąś pewność; ten sam paradoksalny argument, w myśl którego podporządkowanie się dogmatowi, przeciwko czemu buntują się inteligencja i doświadczenie, jest aktem najwyższej wolności; to samo nadawanie sensu życiu, którego nie sposób znieść, i które staje się szeregiem bolesnych doświadczeń narzuconych przez Boga: wyższa pedagogika oświecająca poprzez cierpienie.

Jego żona Nathalie tak zatytułowała jego historię: Człowiek, w którego życie Bóg wkroczył siłą, i wynikający stąd galimatias.

 

Skąd mi się wzięła ta scena? Moja matka jako mała dziewczynka jest ze swoim ojcem w metrze. Siedzą obok siebie na ławce albo każde na strapontenie. On jest ubrany ubogo, lecz porządnie: ciemna marynarka, krawat, czysta, znoszona koszula, sweter z grubej wełny, być może z motywami żakardowymi, nadają mu wygląd dokładnie tego, kim jest: ubogiego emigranta, którego się jeszcze nie nazywa pracującym imigrantem; jego pociągła, poorana troskami twarz, śniada cera, czarne włosy i oczy, czarne wąsy łatwo mogłyby sprawić, że dwadzieścia lub trzydzieści lat później wzięto by go za Araba. Jego twarz także jest ciemna, a głos przytłumiony. Z gniewem i wstydem rozmawia z córeczką o swoim życiu. Poniósł totalną klęskę, jest nieudacznikiem. Skądinąd inteligentny, wykształcony, studiował filozofię na niemieckich uniwersytetach, czytuje trudne książki, biegle mówi pięcioma językami, ale to wszystko na nic mu się nie przydaje, przeciwnie, pogrąża go jeszcze bardziej. Jego bracia natomiast poradzili sobie. Obaj zostali inżynierami, mają wiele warte dyplomy, posady w solidnych przedsiębiorstwach, bez problemu utrzymują rodzinę. Są rozsądnymi, godnymi zaufania facetami. Geniuszami nie, to pewne. On był inny. Najzdolniejszy, najbardziej błyskotliwy, co do tego wszyscy się zgadzali, lecz mimo to, a może właśnie dlatego, do niczego nie doszedł. W społeczeństwie francuskim jest nikim. Nikim. Dosłownie nie istnieje. Zużyty bilet na metro, plwocina na ziemi, między odpryskami miki. Nieodwracalnie należy do tej ludzkiej czeredy, którą widzi się w metrze: biedni, szarzy ludzie ze zgaszonymi oczami i ramionami uginającymi się pod ciężarem życia, z którego niczego nie wybrali; wiedzą, że są nijacy, że nie bierze się ich w rachubę, biedne ludzkie bydło wprzęgnięte w kierat... Najsmutniejsze jest to, że mimo wszystko ci ludzie mają dzieci. I to jest okropne. Przynajmniej ze względu na dzieci należałoby, żeby mężczyzna był silny, inteligentny, szanowany. Chłopczyk i dziewczynka wymawiający słowo "tatuś" powinni być pewni, że Tatuś jest bohaterem, śmiałkiem, a ojciec, który jest niezdolny tak wyglądać w oczach dzieci, nie jest godny tego, by nazywano go Tatusiem.

Wyobrażam sobie te słowa i może tę scenę. Jednak wydaje mi się, że matka kiedyś mi opowiedziała coś w tym rodzaju. Widzę ją, jak siedzi w metrze obok ojca, słucha tego gorzkiego, głuchego monologu i walczy, żeby się nie rozpłakać. Widzę ją źle ubraną, jak z powieści pisanych w duchu mizerabilizmu, w marnych butach z dziurawymi podeszwami, i wyobrażam sobie jego wstyd, że nie może jej kupić nowych, że musi bez końca liczyć, oszczędzać, żeby kupić córce buty, które i tak będą brzydkie i złej jakości, bo tacy ludzie jak on mogą kupować dzieciom tylko rzeczy brzydkie i złej jakości. Ta scena jest bardzo wyrazista w mojej świadomości, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć, kiedy matka - jeśli to była matka - mi ją opowiedziała. Jedno jest pewne: nie mogę patrzeć na biedaka z dzieckiem w metrze, nie wyobrażając sobie jego wstydu i poniżenia; wiem, że dziecko ma świadomość tego wstydu i poniżenia, i mnie też chce się płakać.

 

Napisał ten list do swojej matki w 1941. Po francusku, a nie po rosyjsku, jak zwykle do niej pisywał - zapewne z powodu cenzury. Ona była w Paryżu, on w Bordeaux. Podobnie jak większość jego listów, jest to bardzo długi list, całkowicie poświęcony wyjaśnieniom, dlaczego nie oczekuje już niczego od życia. Rozwija temat na swój sposób, powtarzając w kółko to samo, aż do obrzydzenia. Z powodu swojego charakteru i wykształcenia nigdy nie mógł znaleźć i nigdy nie znajdzie miejsca we współczesnym społeczeństwie. Jest nieodwołalnie skazany na ciężkie, liche, beznadziejne życie, które sprowadza się do tego, by przetrwać materialnie. Mówiąc to, nie chce się skarżyć ani sprawiać matce przykrości, tylko uświadomić jej czystą i nagą realność swojej egzystencji. Nie, to nie jest skarga, powtarza niezmordowanie, tylko stwierdzenie, stwierdzenie dotyczące rzeczywistości, z której nie ma żadnych szans się wymknąć i której nic nie zdoła odmienić.

Siedzę na kanapie naprzeciwko matki w jej okazałym gabinecie przy quai Conti. Czytam list. Ona patrzy, jak go czytam. Już czytałem podobne listy, ale ona myśli, że to jest pierwszy, z którym się stykam, a ja nie śmiem wyprowadzić jej z błędu. Nic jej nie powiedziałem o pudełku po butach, które otworzył dla mnie Nicolas. Ona też przechowuje swoje skarby w pudełku po butach. Odnalazła je, mówi, w czasie przeprowadzki z rue Raynouard do Akademii. Odnalazła? Naprawdę nie wiedziała, gdzie ono było? Zapewnia, że nie, co w końcu jest bardzo możliwe. Zdarza się jej teraz, późno wieczorem, po powrocie z jednej z wielkich światowych kolacji, które są codzienną treścią życia moich rodziców, otworzyć pudełko i przeczytać list albo dwa. Wtedy płacze, co wyznaje mi ze łzami w oczach.

Ma trzydzieści lat więcej niż jej ojciec, kiedy zniknął. A kiedy myśli o nim, myśli: biedny malec...

Z biegiem lat, mówi do mnie, coraz bardziej jestem do niego podobny. To prawda. Moja twarz jest tak samo poorana. I boję się, że mój los jest podobny do jego losu.

Zaproponowałem jej, żebyśmy kontynuowali, że będę przychodził raz na tydzień i poświęcimy kilka godzin na wspólną lekturę tych listów. Nie sprecyzowaliśmy, co następnie z tym zrobię, ale nie może się nie domyślać, że prędzej czy później napiszę książkę o jej ojcu. Przez długi czas myślałem, że to będzie wykluczone, dopóki matka będzie żyła, lecz wychodząc wówczas z Akademii, myślę coś przeciwnego: że muszę napisać i opublikować tę książkę przed jej śmiercią. Że piszę ją dla niej. Żeby wyzwolić właśnie ją, a nie tylko siebie.

Przypominam sobie coś takiego: kilka lat temu matka miała poważną pokusę, żeby zająć się polityką. Zgodziła się stanąć na czele listy RPR-u w wyborach europejskich, widziano ją jako ministra spraw zagranicznych. A potem ukazał się w niedużej, skrajnie prawicowej gazecie "Present" artykuł czyniący aluzję do jej ojca. Powiedziano tam mniej więcej tak: z ojcem kolaborantem, ofiarą czystki, powinna przystać do nas, a nie być po stronie obłudnej prawicy. Nikt nie czyta "Present", na tym się skończyło, ale widziałem, że matka płakała jak mała dziewczynka, kiedy artykuł wpadł jej w ręce. Zamierzała podać ich do sądu, ale zrozumiała, że tym samym zwróciłaby uwagę na coś, co - przeciwnie - chce pogrzebać. Zrezygnowała z zaangażowania się w politykę i myślę, że właśnie dlatego. Na próżno jej tłumaczymy, że nawet gdyby jej ojciec był najbardziej skompromitowanym kolaborantem, ona nie ma z tym absolutnie nic wspólnego: wciąż wierzy, że przeszłość, która nie należy do niej, może ją zniszczyć. Myślę: biedna mała...

Miała jedenaście lat, Nicolas cztery, kiedy rodzina przybyła do Bordeaux jesienią 1940. Dziadek z początku pracował tam jako "tłumacz w dużym warsztacie samochodowym". Kiedy po raz pierwszy natknąłem się w jednym z listów Nathalie na to sformułowanie, uznałem, że brzmi jak absurdalne zdanie usłyszane we śnie. Co to znaczy być tłumaczem w dużym warsztacie? Tymczasem było to bardzo proste: ten warsztat, warsztat Malleville et Pigeon, pracował głównie dla okupanta - jak, prawdę mówiąc, większość warsztatów - i dziadka zaangażowano do pisania listów po niemiecku. Po raz pierwszy przydała mu się znajomość języków. Na początku 1942 stracił jednak posadę i wtedy pan Mariaud zaproponował mu, że go zapozna z przyjaciółmi pracującymi dla niemieckich służb gospodarczych.

Pan Mariaud ożenił się z Rosjanką, przyjaciółką Nathalie. Był to z gruntu nieuczciwy człowiek interesów, który bez najmniejszych skrupułów wykorzystywał okupację do bogacenia się na czarnym rynku. Matka i Nicolas pamiętają, że kiedy szli do państwa Mariaud, raczyli się tam chlebem z masłem, czekoladą i innymi rzadkimi pysznościami. Rodzice byli zadowoleni ze względu na dzieci, które zazwyczaj karmili bardzo słabo, ale sami potępiali czarny rynek i odmawiali korzystania z niego. U państwa Mariaud bywali oficerowie niemieccy, całe towarzystwo radośnie biesiadowało i pan Mariaud oczywiście miał pewne nieprzyjemności po wyzwoleniu - ale go nie zabito, tylko wsadzono do więzienia.

Czy dziadek się wahał? Możliwe. Zdaje się, że bracia i żona chcieli mu to wyperswadować. Nie pracowało się dla okupanta przybranej ojczyzny, było to sprzeczne z prawem gościnności. Podobne zasady stosowali jednak ludzie, którzy umieli się w tym kraju zasymilować. On doznał w nim tylko rozczarowań. Zresztą szanował Niemców. Gardził zachodnimi demokracjami, które niczego nie zrobiły, kiedy bolszewicy zagarnęli jego rodzinny kraj. Szczerze myślał, że Hitler wskazuje Europie, pomiędzy korupcją parlamentarną a komunistycznym terrorem, drogę odrodzenia. Kolaborując, działał z przekonania, nie z oportunizmu, i z pewnością był bardzo niezadowolony z tego, że znalazł się w tym samym obozie co tacy spekulanci jak ten cały Mariaud, ucieleśniający w jego oczach współczesne prostactwo, a któremu naturalnie wszystko się udawało.

W przeciwieństwie do wszystkich pracodawców francuskich Niemcy okazywali mu szacunek. Oprócz tego, że dobrze mówił po niemiecku, znał wielkich niemieckich pisarzy i myślicieli. Jego przymioty człowieka wykształconego, które w społeczeństwie francuskim zwykł uważać za przeszkodę, u Niemców budziły respekt. Czy zaprzyjaźnił się z niektórymi z nich? Jest takie zdjęcie z rodzinnego posiłku w Boże Narodzenie, z siedzącym przy stole niemieckim oficerem o dobrodusznym wyglądzie. Musiano o tym szeptać w kamienicy. Na parterze mieszkała rodzina, która z bliżej niewyjaśnionych powodów nie lubiła rodziny z trzeciego piętra. Podobno facet z parteru prosił dziadka, żeby zrobił, co trzeba, aby tych z trzeciego wyrzucono - w tym przypadku aresztowano. Dziadek z oburzeniem odmówił i zagroził sąsiadowi, że sam zostanie aresztowany, jeżeli będzie nalegał. Chodziły słuchy, że to ten sąsiad po wyzwoleniu go zadenuncjował. Nic z tego wszystkiego nie jest udowodnione, choć zarazem nie jest nieprawdopodobne. Ta hipoteza musiała trochę podnieść na duchu moją babkę i matkę w ich nieszczęściu: mąż i ojciec został ponoć zadenuncjowany nie dlatego, że źle postąpił, lecz przeciwnie, ponieważ odmówił zadenuncjowania niewinnego człowieka - czy był on Żydem, nie mam pojęcia.

Co właściwie robił? Był tłumaczem, ale dla służb gospodarczych, nie dla policji. To wyklucza, jak sądzę, wszelki udział w brutalnych przesłuchaniach. Ale nawet w biurze, gdzie nie brudzono sobie rąk, nie mógł nie wiedzieć, co się działo z Żydami, których dobra były konfiskowane przez zatrudniające go służby. Nie mógł nie rozumieć, co robią jego drodzy Niemcy, obrońcy cywilizacji przed komunizmem. Od tej pory, mówi matka, stał się fantomem. Przez ostatnie dwa lata, przypomina sobie, był człowiekiem załamanym, człowiekiem, który wiedział, że zapadł na niego wyrok, i dla którego ten wyrok był logicznym zwieńczeniem jego wykolejonego życia, znakiem losu.

Mógł odejść, zmienić obóz, przyłączyć się do Ruchu Oporu. Nie zrobił tego. Nie był kanalią, to pewne, lecz mimo to pozostał jak skamieniały, jakby tak czy owak od zawsze był winny i pozostało mu tylko czekać, kiedy spadnie na niego kara.

15 czerwca 1944 wysyła do jednej z przyjaciółek kartkę, która zaczyna się tak: "Ponieważ mam powody, aby przypuszczać, że jesień nie zastanie mnie przy życiu...".

Są to ostatnie własnoręcznie napisane przez niego słowa, jakie przeczytałem.

Ostatni jego obraz, jaki zachowała matka, pochodzi znad Bassin d'Arcachon, gdzie Nathalie wynajęła dla siebie i dzieci domek na ostatnie tygodnie wakacji. On został w Bordeaux, niedawno wyzwolonym, a więc niebezpiecznym dla niego, i odbył w ciągu jednego dnia podróż w obie strony, żeby ich ucałować. Czy wiedział, że to ostatni raz, nikt nie może tego powiedzieć, ale matka mówi, że kiedy do niej podszedł, w pierwszej chwili go nie poznała. Potem spojrzała na niego z głębokim niepokojem, jakby stał się kimś obcym.

Zgolił wąsy, które zapuścił w wieku dwudziestu lat i bez których nigdy go nie widziała.

Tego samego dnia wieczorem wrócił do Bordeaux i podobno udał się do 2. Biura, gdzie jakiś oficer przesłuchał go na temat jego działalności i na koniec zaopatrzył w podpis in blanco, jednocześnie ostrzegając, że w tych niespokojnych dniach chodzenie po mieście jest dla niego ryzykowne. Poradził mu, żeby przez pewien czas posiedział w jakimś spokojnym miejscu, dopóki o nim nie zapomną, a najspokojniejszym miejscem, jakie ze swej strony mógł mu zaproponować, było więzienie, w którym oferował mu miejsce. Dziadek ponoć się zgodził, ale najpierw chciał wstąpić do siebie po jakieś rzeczy. Przyjaciel, który mu towarzyszył i od którego rodzina usłyszała tę opowieść, próbował mu to wyperswadować, obawiając się, że sąsiedzi go zadenuncjowali, ale on jednak tam poszedł. Mężczyźni uzbrojeni w pistolety maszynowe już na niego czekali - albo zostali wezwani, kiedy sąsiedzi denuncjatorzy zobaczyli, że jest w domu. Zatrzymali go, kazali, by wsiadł razem z nimi do ich citroena traction avant i od tej chwili, 10 września 1944 po południu, już go więcej nie widziano.

Nicolas, który miał wtedy osiem lat, przypomina sobie niewyraźnie następne dni. Matka płakała i szeptała z jego siostrą. Każdego ranka szła wyczekiwać w przedpokojach różnych biur i urzędów z nadzieją, że uzyska jakieś informacje o mężu, i często zabierała chłopczyka ze sobą. Oboje godzinami przesiadywali w korytarzach, poczekalniach. Ona wpatrywała się w drzwi, bezskutecznie próbując przyciągnąć uwagę zaaferowanych urzędników, którzy wpadali i wypadali jak wicher. Nie śmiała zwrócić się do nich bezpośrednio, ale nie traciła nadziei, że ktoś zauważy tę skromną, smutną, lecz dystyngowaną panią, która całymi dniami przesiaduje na krześle ze swoim chłopczykiem, i spontanicznie zaproponuje jej pomoc. Kiedy mąż zniknie, to normalne, że idzie się na policję. Ale w jej sytuacji było to bardziej skomplikowane. Dobrze wiedziała, że skarga może okazać się niebezpieczna i tak czy owak narazi ją na wstyd. Jej mąż nie był dobrym Francuzem, zresztą nawet nie był Francuzem. Że niby jak? Pan Zurabiszwili? A cóż to znowu? Gruzin? Uprowadzono go? Kto taki? Uzbrojeni mężczyźni? Partyzanci? Z Ruchu Oporu?... No to kolaborant.

A chłopczyk? Co mu mówili? Zapewne niczego mu nie wyjaśnili, bo przynajmniej na początku nie można było niczego wyjaśnić. Nikt nic nie wiedział, a byłoby okrucieństwem, dopóki nikt nic nie wiedział, dzielić z nim tę straszliwą niepewność. Matka i córka jeszcze nie przyjęły wersji, według której Tatuś wyjechał w długą podróż, bo wciąż miały nadzieję, że jest gdzieś uwięziony albo ukryty i wkrótce go odnajdą. W pierwszych dniach, w pierwszych tygodniach oczekiwanie było okropne, ale nie beznadziejne i dlatego jeszcze nie działano zgodnie ze spójnym planem pozwalającym chronić dziecko. Najgorszy moment nadszedł później, kiedy trzeba było pogodzić się z faktem, że życie zacznie się na nowo i potoczy dalej, a wciąż nie będzie nic wiadomo.

Wszędzie wokół nich, w Bordeaux i we Francji, istniała prawda, co do której wszyscy się zgadzali: ludzie z Ruchu Oporu byli bohaterami, kolaboranci - łajdakami. Ale u nich obowiązywała inna prawda: ludzie z Ruchu Oporu uprowadzili i prawdopodobnie zabili ojca rodziny, o którym doskonale wiedzieli, że był kolaborantem, ale nie łajdakiem. Miał trudny charakter, często wpadał w gniew, ale był to człowiek prawy, uczciwy i szlachetny. Tego, co się myślało, nie wolno było powiedzieć poza domem. Musieli milczeć, wstydzić się.

Po wojnie, kiedy Nicolas wyjeżdżał na wakacje do przyjaciół rodziny albo na obóz harcerski, co tydzień pisał do matki kartkę pocztową i na końcu każdej z kartek powtarzał tę samą historyjkę.

"Jak Tatuś wróci, usłyszymy puk-puk.

Kto tam?

To Tatuś, bardzo zadowolony, że wrócił do Mamusi, do Helene i do mnie!".

Puk-puk. Puk-puk. Jak długo w to wierzył?