Polityka - 2007-04-28

 

Edyta Gietka

To ta Ewa

 

Tak zatraciła się w estradzie, rozmachu, całym tym eviva l'arte, że nie przypilnowała życia.

 

Na parterze kieleckiej kamienicy przy ul. Słowackiego 7 codziennie słychać fortepian. Przed fortepianem siedzi Ewa Skrzyszewska, kompozytor - tak wynika z zardzewiałej tabliczki na drzwiach. Obok wygrawerowano jeszcze: "Halina Skrzyszewska, choreograf". To matka.

Pokój z wyblakłymi plamami na ścianach to salonik. Tu, nad stołem, wisiało płótno "Wschód", na plamie obok - "Zachód". Niedawno odkupiła te obrazy pewna kobieta, żeby upiększyć mieszkania córek: u jednej zawiesiła "Wschód", u drugiej - "Zachód". - Przecież to jednego autora, powinno wisieć przy sobie. Ale zdychałam wtedy z głodu - tłumaczy się Ewa z latarką w ręku. W domu z oknami na zachód zawsze panuje półmrok. Plama nad fortepianem jest po św. Teresie, tkanej ręcznie przez watykańskie zakonnice dla Mieczysława Oborskiego, pradziadka. Niedawno św. Teresa została prawdziwą okazją na giełdzie staroci. Ludzie teraz lubią ładne rzeczy kupować, ale co oni wiedzą o ładnych rzeczach?

Na pewno nie tyle, ile Ewa, prawnuczka Mieczysława i Klementyny Oborskich. Klementyna to ta kobieta obok plamy po św. Teresie. Klementynę namalowała jej córka, a babka Ewy - Małgorzata, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Paryżu. - Małgorzata to ta paniusia w bluzce z rybiej łuski - Ewa przesuwa po ścianach latarką. Potem babka wyszła za Tadeusza Rusina, bogacza. On robił pieniądze, ona uprawiała sztukę.

A tamta, oparta o stół z udrapowaną materią, to Halina, rocznik 1925, matka Ewy Skrzyszewskiej. Gdy Halina szła do szkoły baletowej we Lwowie, ojciec mówił: Koniec, więcej artystów w domu nie chcę.Kobieta opatulona w byle jaką bluzę z polaru, oświetlająca latarką przeszłość na ścianach, to ostatnia z artystek - Ewa Skrzyszewska, 58-letnia miłośniczka bigbitu.

Kolorowe łąki

Jest już przedpołudnie, gdy podnosi się z tapczanu. Zawsze tak wstawały z mamą. "I do południa budzikom śmierć" - nuci szlagier altem z chrypką. Świt to dla artystów północ.

Zakłada trampki i idzie do łazienki. Moczy szmatkę w lodowatej wodzie, przeciera twarz. Kiedyś lubiła położyć się do wanny z ukropem, wsypać zioła, poleżeć, zapalić papieroska.

Potem na pamięć obrysowuje oczy czarną konturówką. Dawniej, przed koncertem, najpierw robiła rekonesans, jaka jest odległość do ostatniego rzędu, jakie światła, czy filtry są kolorowe. Od tego zależało, co ze sobą zrobi w garderobie. Potem wkłada czarny golf. W czerni mogłaby chodzić nawet w środku lata. Bo scena lubi czerń. W 1970 r., w święto "Trybuny Ludu", też wystąpiła w czerni, choć był czerwiec. Na Stadionie X-lecia kończyła właśnie śpiewać "Kolorowe łąki", gdy nadleciał helikopter i pod samiutki mikrofon zrzucił bukiet kwiatów. Aplauz. W katowickim Spodku w czarnym golfie, na czarnym fortepianie grała dixielandowe numery, a w tle 17-osobowy big- band. Szał, czad.

Tak było naprawdę. Świadczą o tym zdjęcia pozwijane od wilgoci. To ze szkoły muzycznej. Szybko się w Kielcach rozniosło, że młoda, zdolna, że dżezuje. Na dowód, że to było naprawdę, są też nuty z tekstem: "I tylko biedny chłopiec z gitarą wciąż kolorowe ma sny". To "Minuta ciszy", słowa Krzysztof Dzikowski, muzyka Ewa Skrzyszewska.

Karin Stanek przyjechała kiedyś do domu przy Słowackiego późną nocą. Musisz coś do tego skomponować - rzuciła kartkę z tekstem. - Rano mamy pociąg do Helsinek, ma być nagrana w studiu fińskiego radia i telewizji. Dużo było takich koncertów jak w kieleckim WDK - proszę, są zdjęcia na dowód - po których ferajna młodzieży w nylonie szła pod dom przy Słowackiego, gdzie po koncertach zjawiali się na kawę, herbatę i muzykę Niebiesko Czarni, Czerwono Czarni, Piotr Janczerski, Czesław Niemen, Helena Majdaniec, Ada Rusowicz.

Jest jeszcze jeden dowód, pamiętnik. "Jak imię masz pierwsze, tak ze wszystkim bądź pierwsza" - napisał Wojciech Korda. I pocztówki. "O godzinie 21 mam występ w telewizji. Śpiewam twoją piosenkę. Tęsknię, Karin, 1966 r.". "Oglądaj mnie w Tele-Echu, śpiewam twoją piosenkę, Karin, 1973 r.".

Najwięcej pożółkłych pocztówek od Karin jest dla Haliny: "Kocham cię mamusiu, Karin". Tak właśnie mówiła Karin do Haliny.

Dla PRL

Może gdyby nie fotografie, nikt by nie uwierzył, jaka z matki była artystka. Tu Halina na scenie Teatru Miniatura we Lwowie, tu z Danutą Szaflarską w próbnych zdjęciach do "Zakazanych piosenek". Tam, w strusich piórach, w spektaklu "Królowa Nocy".

A to ślub matki. Zeszła ze sceny na zawsze, gdy w 1946 r. w kościele zobaczył ją, śliczną, w kapeluszu z welonikiem, oficer wojsk polskich. W 1953 r. wzięła rozwód. Za szlaban dla sztuki, za to, że zamykał fortepian, za to, że nie lubił, jak pędziła na motorze z rozwianym włosem.

Na stole z obrusem leży dyscyplinka matki. Kazała ją sobie wytoczyć, żeby ona - artystka, uczennica Mariana Wieczystego, na kursach tańca, które prowadziła w domach kultury, nie musiała się zginać do nóg amatorów. - Nie ta noga, czy wstążeczkę zawiązać?! - Ewa okręca się z kijem po parkiecie, naśladując matkę. Ożywiona, cała w przeszłości.

A to Halina z Adamem Brodziszem, przedwojennym filmowym amantem. Przyjechał w 1960 r. i powiedział: Kopnij w dupę to zasrane amatorstwo i wracaj na scenę zawodową. Ale jak miała wracać do zawodu, kiedy na kieleckich wsiach było tyle zaległości w muzyce? W domach kultury mama i Ewunia od 15.00 do 22.00 zajmowały ludowi czas. Mama robiła angielskiego walca, 5-letnie dziecko plątało się między nogami.

Minęły lata i obie - matka z dyscyplinką, córka z nutami - w poniedziałki i środy o 12.00 leciały na pociąg, żeby zdążyć, zanim dzieci z Pionek skończą lekcje. Od 16.00 do 18.00 tańczyły dzieci, potem młodzież pracująca, a od 20.00 do 22.00 przychodzili zabić w tańcu czas najstarsi z Pionek.

Gdy ludzie rano szli do pracy, Skrzyszewskie były w połowie snu, żeby w południe robić się na bóstwo i na 15.00 zdążyć z kulturą do szkoły zawodowej przy zakładach wyrobów kamionkowych w Suchedniowie, gdzie chwycił taniec narodowy. A w Rudkach - folklor. Mama mówiła: Córunia, materiał w ludziach jest. - Córunia, zobacz - budziła ją w nocy i stepowała nowy układ. - Nie teraz. - Teraz, artysta nie wybiera czasu, gdy polot go łapie - i notowała układ.

Mama Ewy Skrzyszewskiej miała taki ambit - patriotyzm. W 1972 r. wszyscy w Pionkach patrzyli w telewizor, jak ćwiczone przez Halinę córki pracowników Pronitu, wytwórni płyt gramofonowych, robiły szpagaty i mostki, a Ewa córkom robotników przygrywała na pianinie. W telewizyjnym Turnieju Miast Pionki pokonały Kozienice.

Mamo, przeklinam ten patriotyzm - powiedziała pięć lat temu Ewa, gdy w mieszkaniu przy Słowackiego wyłączono nieopłacany prąd. I rzuciła matce wycinki z gazet o koncercie na PCK, na szklankę mleka dla wszystkich dzieci, na akcję zdrowe zęby w szkole. I splunęła.

Dzień zrobił się dłuższy. Bateria do latarki wystarcza na jeden wieczór. - Nigdy nie pomyślałabym, że brak prądu kosztuje tak dużo - Ewa szuka papierosów w ciemności. Do latarki mamy o zmierzchu wkładała dwa paluszki po złotówce, do swojej - drugie dwa, a przed północą mama już błądziła: Córunia, ja chyba nie widzę. Przez 30 dni na paluszki szło 120 zł.

- Tu spała mama, tu ja - za starym niemieckim kredensem stoją obok siebie dwa łóżka. Na jednym Ewa złożyła w kostkę sukienki po Halinie. Był 6 listopada 2005 r. Mama powiedziała: Córuniu, kolejnej takiej zimy już nie przeżyję. Umarła jak prawdziwa bohema, z papierosem do ostatniej chwili. - Widziałam ją w trumnie, kazałam odkryć, żeby uwierzyć. Czuję, jakby w pionie równiutko mnie przecięto. Jedna część żyje, druga jest tam.

Dzień jak co dzień

Razem szły do pracy, do kina, nawet biustonosze kupowały takie same - czarne. "Dzień, jak co dzień, zwykły dzień, jak co dzień" - nuci, jakby nic nie robiła sobie z dzisiejszego bilansu. - Jak ta szkapa dorożkarska szłam za matką. Ruch amatorski to przegrana sprawa. Człowiek ciągle przy pianinie, na uboczu.

O tym, że jest codzienność, pierwszy raz przypomniały sobie Skrzyszewskie, gdy kończyła się Polska Ludowa, a wraz z nią domy kultury i organizowanie czasu młodzieży. Zaczęły biegać, zbierać zaświadczenia, dyplomy z podziękowaniami za wyniki wychowawcze. W sądzie wywalczyły dla Haliny Skrzyszewskiej 490 zł.

Ewa: - Obudziłam się z 14-letnim stażem. Ale człowiek tego nie udokumentował. Niczego człowiek nie pilnował, nawet tego, żeby w ZAIKS pod piosenkami, do których skomponowałam muzykę, napisali Krzyszewska. Gdy w latach 90. pojechałam do ZAIKS, myśleli, że nie żyję.

Raz w miesiącu do drzwi z wizytówką puka listonosz. Wczoraj wręczył Ewie 440 zł, a ona mu 2 zł. Dzięki temu, że przypadkiem w ubiegłym roku wykryto u niej cukrzycę, dostaje aż 440 zł. Tylko chorobie trzeba oddać 230 zł na insulinę. Ale się zwraca. Bo dzięki temu, że zdrętwiały od choroby stopy, wydano jej legitymację na bezpłatne przejazdy po Kielcach. Przynajmniej droga do sądu jest za darmo.

Drugi raz o codzienności przypomniały sobie z mamą właśnie pięć lat temu, gdy w domu zgasło światło. Ewa odgrzebała wtedy wilgotne teczki z pieczęciami sprzed 70 lat. Świeci na kartkę z mapą Szczawnicy, gdzie w samiuteńkim centrum jest kwadrat zamalowany na żółto. To parcela budowlana. Gdy w 1957 r. kończyła życie Klementyna Oborska, wszystko zapisała Halinie - piętrowy dom we Lwowie, który Oborski, pradziadek Ewy, przed wojną główny księgowy zakładów mięsnych w Chodorowie, kupił w 1932 r. I parcelę w Szczawnicy, wydzierżawioną góralom. Ewa Skrzyszewska miała 12 lat, gdy pojechała tam z mamą. Michalina, góralka, machnęła ręką: Chłop mi pomarł, pani to zabierze. Halina nie miała czasu zabrać. To Michalina uwłaszczyła się po 18 latach.

Więc Ewa składa do teczki przeszłość - papiery z kupnem parceli od Żyda Salomona, który podpisał się krzyżykiem, akt chrztu pradziadka, gdzie stoi, że do chrztu trzymała go któraś z księżnych Lubomirskich, legitymację ubezpieczeniową dziadka, że był bogacz. Jakby liczyła, że przeszłość zainterweniuje.

Ewa: - Trzy lata temu poszłam do Bliklego. Na pianinie przywiezionym z Warszawy zagrałam kilka kawałków do pączków i herbaty w filiżankach. Mama powiedziała: Córuniu, tak nisko upadłaś. Nie mogłam...

Nikt na świecie nie wie

Ewa zasłania firanki, ponoć zatrzymują ciepło. Przez to okno wyglądały kiedyś z matką i śmiały się z facetów stojących na czterech rogach skrzyżowania. - Patrzyli na zegarki, potem na siebie. Myśleli, że wskoczyć do serca to jak do tramwaju, to ich ustawiałam w czterech kątach. Mama mówiła: Córuniu, co na siłę, to niemiłe. I jeszcze mówiła: Nie da się podzielić sztuki z mężczyzną.

W pamiętniku jest kartka: "Dla Ewy Krzysztof Klenczon". Też bywał w tym domu. - Grałam coś z Sewerynem Krajewskim na cztery ręce, a on tylko patrzył. Kiedyś powiedział mamie: Na żadnym koncercie już nie zaśpiewam tej piosenki.

Nikt na świecie nie wie, że to ta Ewa, dla której napisał: "Nikt na świecie nie wie, że się kocham w Ewie". Słuchaj, Krzysiek, myślisz, że jednemu psu na imię Burek? - burczała. Do facetów zawsze zadziorna jak matka. Nie chcesz, to nie wierz - odpowiadał. Ale kto, oprócz zdjęć, to teraz zaświadczy?

Ewa: - Raz tylko znalazłam czas na miłość. Dusza artysty, wariat, rajdowiec. Siadał w fotelu i mógł godzinami słuchać, jak gram. Trzy tygodnie przed ślubem zginął w wypadku.

"Wszyscy wiedzą, że jesteś jedną z Ew, ale kto by zgadł..." - nuci. - 25 lat później siedziałam w Kielcach w pierwszym rzędzie, a wszyscy z Czerwonych Gitar śpiewając tę piosenkę patrzyli na mnie. Przykre uczucie.

Oprócz listonosza do domu jak grobowiec puka jeszcze Zbyszek. Przychodzi zrobić Ewuni zastrzyk z insuliny. Dwa lata temu Ewa coś zagadnęła o psich sprawach. Była zima, w mieszkaniu - 7 stopni. Może z bezradności zagadała? Potem jeszcze raz. On powiedział, że jest zakochany w książkach. 20 lat pracował w bibliotece kieleckiego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego. Ale rozwiązali ośrodek. Teraz w bibliotece jest hala meblowa, a książki, których nie wywieziono, stoją na nowiutkich meblach jako eksponaty. Zbigniew Rudziejewski-Rudziewicz, z którego ludzie się śmieją, że ma 167 zł w miesiącu i hrabiego rżnie, tak się zaczytał w książkach, że też zapomniał o życiu, jakiejś żonie, jakichś dzieciach.

Cztery dni przed śmiercią Halina Skrzyszewska zapaliła świeczkę i poprosiła: Chodź Zbyszek, zagramy partyjkę. Nauczyła Zbyszka remi brydża - to brydż, do którego wystarczą dwie osoby.

Kielce nocą

Zbyszek, nieporadny, w tureckim sweterku, świeci latarką na zmarzniętą klawiaturę, żeby artystka widziała klawisze. Artysta musi ćwiczyć codziennie. - I ogień - Ewa zatrzymuje palce nad klawiaturą. - Kielce nocą dziś migocą... - pochylona nad fortepianem odżywa, z jakimś figlarnym uśmiechem w oczach.

Nocą w Radiu Kielce skrzeczy ta piosenka. Ci, co spać nie mogą, zabijają czas w Klubie Przyjaciół Nocnych Kielc.

Może to nie matka, tylko ten fortepian sprawił, że tak zapomniała żyć. Kupiła go prababka, pierwsza w domu od tej zarazy, sztuki. 11 siłaczy wciągało fortepian na linach do mieszkania przy Słowackiego 7. W 1960 r. przy fortepianie siedział sam Adam Harasiewicz, laureat Konkursu Szopenowskiego. - Przyjechał na koncert do Kielc - mówi szybko, z egzaltacją, grając coś palcami w powietrzu. - Stroili instrument w WDK, ale mistrz musi ćwiczyć. Gdzie w Kielcach jest dobry instrument? - pyta dyrektora. Siadł tu, zdjął zegarek, oparł o blat fortepianu. Miałam 12 lat, nawet śliny nie mogłam przełknąć, tak słuchałam.

Jeszcze siądą ze Zbyszkiem na partyjkę. On przegrywa, ale ona mu mówi, że trzeba umieć w życiu przegrywać.

Potem on zabiera baterie. Przez noc się naładują. A Ewa siada w fotelu. I nic, bo najtaniej nic nie robić. Żeby coś robić, trzeba palić świeczkę. Potem jest noc, dla artystów zaczyna się życie. Zapala świeczkę i po konturach kredensów znajduje drogę do łazienki. Czasem nocą, gdzieś między Presleyem a Neilem Sedaką, zagrają Karin Stanek - "Minutę ciszy". Z Krzysztofem Kaczmarczykiem, dziś pierwszym głosem Programu Pierwszego Polskiego Radia, w radomskim amfiteatrze dała ostatni prawdziwy, autorski recital. Był 1995 r. "On dla mnie świat zostawił. Mój fortepian" - zaśpiewała chrypkim altem.