Życie
z dnia 2001-06-22
Pan Bóg dał mi
odrobinę talentu
Przemysław Gintrowski
Moja droga do śpiewania była
prosta. Pan Bóg dał mi odrobinę talentu. A moja mama tańczyła w zespole
pieśni i tańca i nie miała co ze mną zrobić.
Kupiła
więc mi plastykowy saksofon. Siadałem w orkiestrze i przez dwie, trzy
godziny z nimi grałem. Co - jak się okazało - dla mnie, pacholęcia, było
znakomitą rozrywką. Żadna inna forma nie mogła jej zastąpić. Mówiąc
serio, moje granie wzięło się w głównej mierze stąd, że zawsze miałem w
sobie duże poczucie sprawiedliwości społecznej - zapewnia Przemysław
Gintrowski. - I denerwowało mnie, kiedy coś było niesprawiedliwe. Sądzę,
że była to główna inspiracja dla mojej twórczości. Szkoła średnia
Gintrowskiego to równolegle liceum ogólnokształcące i szkoła muzyczna.
Pierwsza kapela to szkolny zespół beatowy w warszawskim liceum Reytana.
Kopiowanie Doorsów, Stonesów, śpiewu Jima Morrisona. Szkoła średnia to też
słuchanie muzyki z Radia Luksemburg i jej prezentacja w szkolnym radiu w
czasie długiej przerwy. To również pasja żeglarska i matematyczna. A także
drużyna harcerska Czarna Jedynka, gdzie licealista uczył się pierwszych
antypeerelowskich piosenek. Przede wszystkim jednak liceum to
standardowe wypełnianie programu szkolnego zgodnie z obowiązującymi
normami. - O takich faktach z historii jak Katyń czy napaść Sowietów na
Polskę dowiedziałem się zdecydowanie później - wspomina. - Nie miałem
takiego szczęścia i nie uczył mnie profesor Gugulski, który nie bał się
mówić o prawdziwej historii Polski wprost na lekcjach. Niestety, mimo że
uczył w klasie równoległej, ta wiedza nie przenosiła się do naszej klasy.
Kończąc szkołę średnią, nie wiedziałem też, kto to jest Herbert. Z
typowo młodzieńczej kontestacji obowiązujących norm rodził się przyszły
inżynier elektryk. - Panowała wówczas moda na długie włosy - wspomina. -
Nosiłem je, jak wielu kolegów. Moja nauczycielka od matematyki, świetna
pani Gorylukowa, mówiła: "Gintrowski do fryzjera". Odpowiadałem: "Nie!"
Więc ona: "A wiesz, jaka jest między nami umowa?". Umowa była taka, że
jeśli nie pójdę się ostrzyc, to będę musiał odrobić dziesięć dodatkowych
zadań z matematyki. I finał tego był taki, że kiedy zdawałem na
politechnikę w 1969 roku, zadania, które trzeba było rozwiązać w pięć
godzin na egzaminie, zrobiłem w półtorej. Kilka lat później przyszły
kompozytor został inżynierem elektrykiem. Ale inżynierska kariera nie
pociągała go, mimo namów rodziny i zachęt kolegów z uczelni. - Kierowało
nimi takie socjalistyczne myślenie - opowiada. - Zdobyłeś zawód, pójdziesz
pracować na stanowisku. Będziesz dorabiał się na mieszkanie, malucha. Mnie
to zupełnie nie interesowało. Choć nie uważam studiów inżynierskich za
stracone. Dziś zupełnie dobrze radzę sobie z problemami
technicznymi. Gintrowski po otrzymaniu dyplomu inżynierskiego podjął w
1973 roku studia na Uniwersytecie Warszawskim. Raz - z potrzeby ducha. Dwa
- dla uniknięcia służby wojskowej. Miał indywidualny tok studiów i czas na
muzykę.
Przyszłe inspiracje
Uniwersytet to piwnica
studenckiego klubu Sigma. Nastrojowe sklepienia do śpiewania wierszy i
klasyczne instrumentarium. Gitara, flet. Koncerty. Parateatralne programy
muzyczne. Poezja Krzysztofa Marii Sieniawskiego, do której Gintrowski
skomponował swoją pierwszą muzykę. - A wiersze Krzysztofa już tak trochę
zaczepiały pazurkiem o kontestację - mówi Gintrowski. - To było jeszcze
nieśmiałe, jak i moje granie, ale już byłem dużym chłopcem. Patrzyłem na
rzeczywistość innym okiem. A i komunistyczna kurtyna coraz bardziej
odsłaniała tamten, zachodni, świat. Kiedy był Marzec ’68, to ja tak
naprawdę nie wiedziałem, co się wówczas wydarzyło. Tyle tylko, że zdjęto
"Dziady", że podczas manifestacji dostałem pałą po plecach. Dopiero kilka
lat później moja wiedza o Marcu zaczęła się poszerzać. Również z
opóźnieniem uświadomiłem sobie, że Grudzień ’70 stał się dla mnie momentem
przełomowym w dojrzewaniu. Wówczas całym sobą próbowałem wyrazić niezgodę
na to, co się stało. Nie pamiętam już, kiedy pojawiały się znaczki z
napisem Grudzień ’70 z siódemką w kształcie krzyża. Nosiłem ten znaczek
bez przerwy, bez jakiejkolwiek obawy o konsekwencje. Wówczas już namiętnie
słuchałem Radia Wolna Europa. I łatwiej było mi już orientować się, co
jest prawdą, a co fałszem.
Remont murów
W połowie lat
siedemdziesiątych w środowisku studenckim "twórczy ferment" był już
zapowiedzią nowego. Jeszcze nie było wiadomo, jak ono będzie wyglądać, ale
i dorosłe "kino moralnego niepokoju" stawiało coraz to dociekliwsze
pytania. A studenckie kabarety i teatry poprzez Witkacego, Gombowicza i
Mrożka kontestowały polityczną poprawność. Po twórczym debiucie w
uniwersyteckiej Sigmie Gintrowski przeniósł się do klubu Politechniki
Warszawskiej Remont. W połowie lat siedemdziesiątych klub politechników
skupiał najbardziej twórczą ekipę studencką stolicy. Gintrowski nawiązał
współpracę z Kaczmarskim. Jak mówi, najpierw to połączenie wydało mu się
sztuczne. Później, na lata, bardzo twórcze. - Ani ja nie zamierzałem
śpiewać w duecie, ani Jacek - wspomina Gintrowski. - Ale rychło okazało
się, że mamy ten sam dynamiczny rodzaj ekspresji i podobne myślenie oraz
postrzeganie rzeczywistości. Moja muzyka trafiała w jego teksty. Do
pierwszego programu, jaki wspólnie zrobiliśmy, czyli do "Murów", nie
powstał żaden nowy tekst ani nowa muzyka. Program skomponowaliśmy z tego,
co Jacek wcześniej śpiewał, i z tego, co ja wcześniej grałem. Program
"Mury" - jak również powstała niebawem "Obława" ze studenckiego klubu
trafił rok później, w 1977, do profesjonalnego teatru Na Rozdrożu. Na
"młode wilczki" do teatru przychodziło coraz więcej ludzi. Nie tylko
młodzież studencka, ale każdy, kogo było stać na bilet. Szli
kontestatorzy, konformiści, ale i ludzie ówczesnej władzy. Incognito i
oficjalnie. Spektakle uważano za zapowiedź wolności. Tymczasem "młode
wilczki" zapowiadały:
Idą tytani Na świat zesłani Żeby
naprawić zło! I wiemy to z ostatniej chwili że gdzieś już nawet
naprawili. ("Idą Tytani", J.Kaczmarski)
W następnym programie
"Murów" "tytani" szli już nie tylko naprawiać zło, ale wyśpiewywali coś o
burzeniu murów. A to pobrzmiewało rewolucją. "Wilczki" bowiem zbyt
ekspresyjnie i przekonująco śpiewały pieśni nie z tej rewolucji:
On
natchniony i młody był, ich nie policzyłby nikt On im pieśnią dodawał
sił, śpiewał, że blisko już świt Świec tysiące palili mu, znad głów
unosił się dym Śpiewał, że czas by runął mur... Oni śpiewali wraz z
nim: Wyrwij murom zęby krat! Zerwij kajdany, połam bat! A mury
runą, runą, runą I pogrzebią stary świat!
Teatr został
rozwiązany. Wyśpiewywane przez "wilczki" protesty wpisywały się w
nadchodzące wydarzenia. - Te koncerty w teatrze to było moje pierwsze
jawne opowiedzenie się po stronie opozycji. Powolne wypluwanie z siebie
niezgody na to, co się w kraju dzieje. Miałem wówczas przeświadczenie, że
to, co robimy, jest rodzajem misji. Że po raz pierwszy mówimy coś ważnego
do społeczeństwa. Oficjalnie teatr Na Rozdrożu zamknięto z powodu
braku pieniędzy. - Nikt nam wówczas nie powiedział, że cenzura nie
pozwoliła na dalsze koncerty - wspomina Przemysław Gintrowski. - Po prostu
zamknęli teatr. Kiedy myśmy sobie śpiewali w klubach studenckich, to było
jeszcze dla władzy do przełknięcia. Kluby mimo wszystko były hermetyczne.
Tu, do teatru, mógł przyjść każdy. I tego już było za dużo. Nasze
śpiewanie wydało się władzy zbyt niebezpieczne.
Oddech i
nadzieja
Rok 1980 określa słowami: oddech i nadzieja. Po
sierpniowych strajkach i koncertach w zakładach pracy Gintrowski i
Kaczmarski zyskali miano bardów. - Ale ja się tak nie czułem - mówi
Gintrowski. - Czułem się jak facet, któremu Pan Bóg dał odrobinę talentu i
który może swoje myśli i emocje wypowiadać w taki, a nie inny sposób.
Mnóstwo wtedy śpiewaliśmy z Kaczmarskim. Byliśmy bardzo modni. Zapraszano
nas zarówno na Festiwal Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, jak i na
festiwal do Opola. A ja miałem coraz silniejszą świadomość, że to, co się
dzieje w kraju, jest już nieodwracalne. Że tym razem trudno będzie
komunistom powiedzieć, że jest to warcholstwo. Bardzo dużo koncertowaliśmy
w kraju. Również we Francji. Nagraliśmy kolejną płytę. W październiku
wróciłem "na chwilę" do Polski. Oddech i nadzieja dla Gintrowskiego
skończyły się 9 grudnia 1981 roku. Zamierzał wrócić na koncerty do Francji
i nagranie płyty z Kaczmarskim. Poszedł do PAGART-u po paszport.
Urzędniczka powiedziała: "Proszę przyjść później". Później potrwało blisko
10 lat.
W mieszkaniach i kościołach
Z wielkich sal wolności
szesnastu miesięcy Przemysław Gintrowski przeniósł się z koncertami do
prywatnych mieszkań i kościołów. Czasem grał w starej willi ze srebrami i
rozstrojonym fortepianem. Innym razem w maleńkim mieszkaniu Ursynowa z
meblościanką. Rozdzielony stanem wojennym z Kaczmarskim Gintrowski budował
na nowo swoją artystyczną tożsamość. - Nie działały wówczas telefony. Ktoś
przyjeżdżał do mnie gdzieś w środku dnia i mówił: "Przemek, za kilka
godzin koncert" - wspomina. - Jechałem albo do Podkowy Leśniej, albo na
Żoliborz. Czasem zdarzało mi się grać dwa albo trzy koncerty dziennie.
Bodaj już w początkowych miesiącach 1982 roku znalazłem miejsce w Muzeum
Archidiecezji Warszawskiej. Koncerty te będę pamiętał do końca życia.
Niewielka salka. Zaciemniona. Powinno się zmieścić ze sto osób. Tymczasem
wchodziło ponad trzysta. Tam dawałem pierwszy koncert "Pamiątki",
składający się głównie z wierszy Zbigniewa Herberta.
Herbert, "tekściarz
Gintrowskiego"
- Pamiętam wielki koncert Gintrowskiego w Muzeum
Archidiecezji. Piękny i wzruszający. Przemek śpiewał w niezwykłym
uniesieniu. W koszuli "a la Słowacki" - mówi Andrzej Gelberg. - Ze swoją
muzyką tworzył wówczas niezwykłe misterium. Śpiewał "Raport z oblężonego
miasta". To była sztuka najwyższych lotów. Patrząc po latach na jego
rozwój, mogę powiedzieć, że jest on wybitnym artystą. Niestety, nie dość
docenianym. Zdecydowanie bardziej zdolnym niż robiący międzynarodową
karierę Preisner. To, co robi Gintrowski, jest intelektualnie
ciekawsze. Śpiewanie przez Gintrowskiego wierszy Herberta poecie początkowo się nie podobało. Z
czasem jednak zaakceptował je i obdarzył twórczość Gintrowskiego uznaniem.
Zaprzyjaźnili się. Dla kompozytora poeta stał się duchowym mistrzem.
Herbert dla Gintrowskiego "tekściarzem", jak podpisał się na jednej z
kartek do Gintrowskiego: "Zbigniew Herbert - tekściarz Gintrowskiego". -
Do dzisiaj jeszcze widzę, jak na jego prawej stronie ramienia siedzi bożek
ironii. To człowiek niezwykłej mądrości. Po każdym spotkaniu z nim
wychodziłem z głową obolałą od myśli - opowiada Przemysław Gintrowski. -
To człowiek niezwykłego ciepła i dobroci. To dziś boleję, że próbowano go
dyskredytować. A przecież do ostatniej godziny życia zachował niezwykłą
przytomność umysłu. Ale wielu nie mogło mu darować jego
bezkompromisowości. Tylko dlatego, że oni nie potrafili tacy być. A on -
jakże mądrze i pięknie umiał mówić o takich wartościach jak wolność,
patriotyzm. Polska, naród. Bez cienia jakiejkolwiek ksenofobii...
Niezwykłe.
Kompozytor filmowy
Połowa lat osiemdziesiątych to
również powolne odchodzenie Gintrowskiego od koncertowania. I powrót do
pisania muzyki filmowej. Debiutanckie kompozycje muzyki do filmów,
zapoczątkowane w 1980 roku, okazały się niezwykle dojrzałe. Coraz więcej
reżyserów zamawiało u Gintrowskiego muzykę. Dziś z muzyki filmowej
Gintrowski mógłby stworzyć kilka albumów. - Koncertowałem, koncertowałem i
w pewnym momencie zauważyłem, że coraz mniej ludzi przychodzi na koncerty.
Zdaje mi się, że ludzie już byli zmęczeni tym podziemiem - zgaduje. - Choć
wolę śpiewać, to muzyka filmowa była przełożeniem na inny język tego, co
chciałem wówczas powiedzieć. Choćby w muzyce do filmu Saniewskiego
"Nadzór" czy do "Ostatniego promu" Krzystka. Do dziś muzyka filmowa jest
dla mnie ciężką pracą, nie do końca kochaną. Nie mówię, że nie lubię jej
pisać. Natomiast przy moim poczuciu niezależności pisanie do filmu narzuca
mi zbyt duży rygor. - Od lat jesteśmy przyjaciółmi. W stanie wojennym
wydawałem Przemkowi, metodą podziemną, taśmy. Kiedy jeszcze byłem w
liceum, słuchałem Perfectu i Gintrowskiego. To były gwiazdy mojego
pokolenia - wspomina Maciej Ślesicki, reżyser filmu "Tato" i serialu "13
posterunek", do których Gintrowski pisał muzykę. - Przemek jest szalenie
zdolnym kompozytorem. Myślę, że nie do końca w Polsce wykorzystanym. On
potrafi napisać muzykę każdego gatunku. Zarówno do takiego serialu
komediowego jak "13 posterunek", jak do dramatu "Tato". Jestem przekonany,
że równie dobrze potrafiłby pisać muzykę na szczyty listy przebojów. -
Z muzyką Przemka spotkałem się jeszcze w latach siedemdziesiątych - mówi
wieloletni przyjaciel Gintrowskiego. - Był to czas, kiedy to, co robił
Gintrowski z Kaczmarskim, odegrało niezwykle istotną rolę w moim życiu. Z
biegiem lat Jacek Kaczmarski został na tym etapie, na którym był. Przemek
zaś nieustannie się rozwija. Swoją muzyką, śpiewaniem stworzył własny
styl. Okazało się, że potrafi być po prostu muzykiem. A nie muzykiem
przypisanym do jakiejś formy. Wynika to z faktu, że ma wyrazistą
osobowość, jako człowiek i jako muzyk.
Muzyka Przemysława
Gintrowskiego
Filmy:
Sto dni, Pobóg-Malinowski,
1981 Dziecinne pytania, Janusz Zaorski, 1981 Matka
Królów, Janusz Zaorski, 1981 Nadzór, Wiesław Saniewski,
1983 Tętno, Gerard Zalewski, 1984 Sezon na bażanty,
Wiesław Saniewski, 1985 Słońce w gałęziach, Ludmiła
Niedbalska, 1985 Zmiennicy, Jerzy Bareja, 1985
Weryfikacja, Mirosław Gronowski, 1985 Dorastanie
[seial telewizyjny], Mirosław Gronowski, 1986. Pisał, grał,
Mirosław Gronowski, 1986 Polska historia kina, Z. Rebzda,
1986 Co to konia obchodzi, Grażyna Popowicz, 1986 Koniec,
Bogusław Linda, 1986 Ściany [animowany] Piotr Dumała, 1987
[nagroda za muzykę na festiwalu w Krakowie 1987] Dotknięci,
Wiesław Saniewski, 1988, Lewiatan [animowany], Marek Fałat,
1988 Ostatni prom, Waldemar Krzystek, 1989 Goryl,
Janusz Zaorski, 1990 Ojcze, Janusz Zaorski, 1990
[paradokumentalny, o wywiezionych na Wschód] Tato, Maciej
Ślesicki, 1994 13 posterunek, Maciej Ślesicki,
1996
Spektakle: Muzyka do spektalu Przedstawenie
pożegnalne, Teatr Studio Wrota, Scena plastyczna KUL, Leszek
Mądzik, 1992
Mateusz
Wyrwich |