Gazeta Wyborcza - 2009-05-21
Bida musi pofolgować, czyli na Szlaku Hańby
Paweł Smoleński
Narzeczona zdradza - seta, nie ma na buty - sto pięćdziesiąt, cenzura zdejmuje książkę - pół litra, przyjaciel zakapuje - półtora, nasi przegrywają z Ruskimi w nogę - trzydniówka - o tym, jak się piło w PRL, opowiada Janusz Głowacki
Paweł Smoleński: Piło się w PRL, oj, piło.
Janusz Głowacki, pisarz: A co panu złego wódka zrobiła?
Modne były dwa hasła, takie trochę z epoki saskiej: "Pić, pierdolić,
nie żałować, bida musi pofolgować" albo "Trzeba dużo pić i jebać,
żeby się z nędzy wygrzebać".
Z tym "wygrzebaniem" to niekoniecznie logiczne.
- Tu bym polemizował. Może na trzeźwo - owszem, ale jak się człowiek napije
- to już ma głęboki sens. Więc się piło. Romantycznie albo tragicznie,
albo antykomunistycznie, albo przez rozum. A także dla przyjemności. Dookoła
bieda codzienna, chamstwo, kłamstwo, brak perspektyw. "Tylko wódka
zapomnienie da" - jak śpiewał harmonista w filmie Hasa "Pętla"
według opowiadania Marka Hłaski. Narzeczona zdradza - seta, nie ma na buty -
sto pięćdziesiąt, cenzura zdejmuje książkę - pół litra, przyjaciel
zakapuje - półtora, nasi przegrywają z Ruskimi w nogę - trzydniówka.
Krążył taki poemat pod tytułem "W dupę nam dali", zaczynał się
tak: "W dupę nam dali, my krzyczeli, my płakali. Ale na to, żeby oddać,
my za mali ". Myślę, że ten lament pięknie oddaje poczucie krzywdy i
niezasłużonego cierpienia, które i dzisiaj uzupełnione megalomanią jest
naszą narodową wizytówką.
Bardzo wzruszające.
- Cieszy mnie pana wrażliwość. Wie pan, z pijaństwem jest jak z życiem
seksualnym. To taka sfera, której państwo nie mogło do końca kontrolować.
Napił się człowiek i był wolny, a przynajmniej przez chwilę tak się czuł.
Mógł z tej chwilowej wolności korzystać - powywracać wszystkie śmietniki,
dopaść jakąś panienkę, powiedzieć do szefa: - Ja cię chromolę! Następnego
dnia był kac, przerażenie, ale było też wytłumaczenie: byłem napity! A,
jak tak, to wszystko w porządku. Pijanemu się wszystko wybacza, pijanego nie
wypada skrzywdzić. Człowiek jest wrażliwy - to pije.
A wstyd?
- Za co?
Za ten zapity naród.
- Wódka była naszą polską narodową dumą. Pamiętam film z Garym Cooperem,
co to się nazywał "Miłość po południu". Zaprasza Gary Audrey
Hepburn do pokoju hotelowego, otwiera bar, a tam bateria wszelkiego dobra. Wyławia
wyborową! Przez salę przechodził wtedy radosny jęk: naszą wódkę bierze
milioner, naszą, polską, wie, co dobre, chociaż Amerykaniec. Wychodziliśmy
podniesieni na duchu, lepsi... i do baru. Pod Orłem albo Pod Cyckami. A dookoła
reklamy "Polska wódka - żubrówka" "Bizon - Brandy Wodka".
Albo reklama miodu Staropolskiego, a na niej dwa pijane miśki leżą pod
drzewem z kieliszkami w łapach. A w gazetach - proszę bardzo - "Druga
wojna światowa była dla naszego gorzelnictwa ciężkim ciosem. Ale przemysł
spirytusowy ufnie patrzy w przyszłość. Rośnie zaplecze naukowe i kadra
wysokokwalifikowanych pracowników". Niemiec wojnę przegrał, bo miał słabą
głowę. Francuz też frajer, bo jakieś tam wino pił. Z Ruskami było trochę
kłopotu, bo szukali Boga na dnie szklanki i ogólnie nieźle ciągnęli.
Kto pił?
- A kto nie pił? Piła klasa robotnicza, inteligencja pracująca, młodzież,
rządzący i rządzeni, wsadzający do więzienia i wsadzani. Każdy chciał złapać
trochę szczęścia. Pamięta pan ten dowcip na budowie. - Panie majster, która
godzina? - A wiesz, że ja bym też się napił.
Pili chłopourzędnicy i chłoporobotnicy, pogubieni, powyrywani ze swoich środowisk.
Jeden chłoporobotnik zgubił miesięczny na autobus, nie miał na flaszkę, żeby
się zastanowić, jak się uratować, i się na kacu powiesił. Piła żulia,
ta, którą Leopold Tyrmand zmitologizował w "Złym". Niby przesadził,
ale spróbowałby pan wybrać się do kina Praha przy Jagiellońskiej na Pradze
na ostatni seans: zaczepki, mordobicie, gra w kreskę: rysowali kreskę na
chodniku, a kto na nią stanął, dostawał w mordę. Zresztą - żulia biła
nawet na Nowym Świecie. Każdego, kto inaczej wyglądał, a jak się taki nie
znalazł, to między sobą. Wola na Ochotę, a Praga na Bródno. Było
niebezpiecznie. Wtedy z Tomkiem Łubieńskim zaczęliśmy trenować boks w
Gwardii.
A w dworcowych knajpach kusiły zakąseczki: siny tatar, zielone jajko w
majonezie i ponury śledzik po japońsku. I hasła nad bufetem: "Wspólną
pracą zbudujemy socjalizm", "Alkohol podajemy tylko z zakąską.
Uwaga! Wino i piwo zakąskami nie są", "Żeby Polska rosła w siłę,
a ludzie żyli dostatnio".
Piło KC, piło KW. Mieli swoje zamknięte ośrodki. Przecieki z tych
kurso-konferencji robiły wrażenie. Pił Sejm. Posłowie z Warszawy wnosili na
obrady wódkę w butelkach po wodzie sodowej, a pod koniec dnia spadali ze stołków
poselskich. Kiedyś oburzeni posłowie z Katowic zgłosili interpelację do
laski marszałkowskiej, że "im się nie podaje alkoholu, a towarzyszom z
Warszawy tak".
Opowiadał mi znajomy poeta, że kiedyś w pewnym domu twórczym postanowili zażartować
z kolegi. Na noc przed drzwi pokojów wystawiali puste butelki po wódce, a jemu
powiedzieli, że tu z gorzałą jak z mlekiem; rano postawią pełną flaszkę.
Rano flaszki nie było, więc zrobił piekło personelowi, że go źle traktują.
Dlaczego artyści mieli nie pić? W ogólnej frustracji w modzie było
marnowanie zdrowia i talentu. Większości się to udało. Ale tak się składa,
że więcej świetnych książek albo filmów powstawało wtedy po pijanemu czy
na kacu niż teraz na trzeźwo.
A skąd brało się pieniądze na wódkę?
- Nie pamiętam, za dużo piłem. Niedawno, jakoś w nocy, jechałem taksówką.
Taksówkarz rozmarzył się, wspominając dawne czasy. Opowiadał, że kiedyś
robotnik to był pan. W dzień wypłaty brał taryfę, kazał się wozić od
knajpy do knajpy i przepijał wszystko. Dzień wypłaty to był święty dzień.
"A teraz" - taksówkarz machnął ręką - "ostrzegałem kolegów,
że nadejdą takie czasy, że będziemy kłaniać się klientowi. Nikt mi nie
wierzył". Wtedy złapanie taksówki to był cud. Ludzie czekali na
postojach w długich kolejkach. "Łebki" ratowały sytuację. Podjeżdżali
i mówili, dokąd jadą. Jeżeli kierunek pasował, to brali za dwie dychy albo
trzy Kiedyś Himilsbach, zresztą napity, podszedł do kolejki i się zapytał:
"Kto do Śródmieścia?". Parę osób się zgłosiło. Idą, idą i
nic. W końcu jeden pyta: "To gdzie pan ma ten samochód. - Nie mam -
odpowiedział Janek - ale nie chce mi się iść samemu".
Pili głównie mężczyźni?
- Niech pan nie krzywdzi polskich kobiet.
Kto nie pił?
- Czarne dusze, wrogowie, malkontenci. Nie ufano im.
"Kto nie pije, ten kapuje".
- Coś takiego. Najpierw szukano logicznego wytłumaczenia. Uprzejmie pytano,
czy pan ma wszywkę, czy okres testowy.
Esperal? Dla mnie to było jakieś magiczne słowo, ale też obiekt żartów.
Nigdy nie widziałem esperalu
- Pan żartuje?
Ale wiedziałem, że to coś, co zaszywa się w tyłek.
- Trochę wyżej i bardziej pośrodku, żeby nie można było dosięgnąć i wydłubać
I że jak się po tym napije, to można umrzeć.
- Można, ale nie zawsze. Widziałem, jak bardzo znany aktor w czasie prób do
mojej sztuki "Obciach" esperal przełamywał. To była piękna
ceremonia. Kładł na stole zegarek, lusterko, łyżkę stołową i pół litra.
Napełniał łyżkę, wypijał, czekał 15 minut i zaglądał w lusterko, czy na
twarzy czerwienieje. Jeżeli czerwieniał, to robił przerwę, przeczekiwał i
napełniał kolejną łyżkę.
I udało mu się przełamać, więc do premiery nie doszło. Odwiedzaliśmy go
potem całym zespołem w domu wariatów.
A jak ktoś po prostu nie mógł pić?
- Co znaczy: nie mógł pić?
Chory był na przykład.
- Raz w nocy na bazarze chciałem kupić wódkę, a facet się spytał, ile
butelek, a ja, że jedną: "A co, pan jest chory?", potem się spytał,
czy chciałbym zakolegować się za stówę z jedną panienką. Nie była za
bardzo w moim typie, więc powiedziałem, że nie, wtedy zapytał: "A co,
pan jest pedał?". Specjalnie dla chorych powstał dobrze płatny zawód
"chlacza". Ktoś, kto sam nie mógł pić albo akurat nie chciał, a
miał interes do zrobienia, wynajmował "chlacza". Ten pił za niego i
to było akceptowane. Miałem kolegę "chlacza", był doktorem
filozofii, tłumaczył Husserla.
Jak pito?
- Zależało od tego, kto, gdzie i kiedy. Picie było wielowarstwowe, klasowe,
choć niekiedy zacierały się granice. Modne było picie z teczki. W PRL
wszyscy nosili teczki, i urzędnik, i robotnik, i literat. Wchodziło się do
lokalu, zamawiało oranżadę i dolewało do szklanek z teczki, bo alkohol na
miejscu był drogi.
Rano widziało się ludzi ustawionych w szeregu. Czekali na otwarcie pierwszego
sklepu monopolowego. Wszyscy pod krawatem. Bo krawat służył jako dźwignia,
żeby ten pierwszy kieliszek, przy którym trzęsą się ręce, trafił do ust.
Piło się z literatek - setka. Z musztardówek - prawie ćwiartka. Z gwinta -
itd., żeby nie zanudzić.
Moi znajomi pili rumuńskie wino musujące "z ryjka". Trzeba było
ułożyć usta w trąbkę jak do cmoka i wtedy bąbelki nie wciskały się do
nosa.
- Dosyć smaczna i lubiana była woda fryzjerska na łupież. Piło się ją z
tak zwanych "pykówek", buteleczek, które miały wąziutkie szyjki.
Podnosiło się ją, odchylało głowę do tyłu, potrząsało, a ona robiła
"pyk-pyk-pyk".
Pamiętam scenę z drogerii na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko kościoła
Świętej Anny: weszło dwóch kleryków i poprosiło o dwadzieścia wód
brzozowych. A sprzedawczyni życzliwie: "O, widzę, że jakieś większe
przyjęcie się szykuje". Pito wszystko, denaturat, czyli oślepek
Próbował pan denaturatu?
- Raz, żeby pokazać, że nie jestem maminsynkiem, nie smakował mi. Podobno
dlatego, że nie popiłem mlekiem. Pito dobrze oczyszczoną benzynę lotniczą,
czeską politurę. Najbardziej konwencjonalny zestaw: koniak, winiak, jarzębiak,
soplica, żytnia i wyborowa z niebieską albo czerwoną kartką. Z win - Alpaga.
W lepszym towarzystwie Egri Bikavér, Mistella i Advocat. Whisky zaczęło się
później.
Moi znajomi pili na "zdrowaś Maria". Po to, żeby każdy wypił
tyle samo. Powtarzali "zdrowaś Maria", a w tym czasie delikwent lał
w siebie tak długo, ile trwało wypowiedzenie tych dwóch słów.
- Sprawiedliwie i po równo.
Gdzie pito?
- Gdzie Bóg da, czyli wszędzie. Popularny był tzw. Szlak Hańby: między
Fukierem na Starówce, a SPATiF-em w Alejach Ujazdowskich. Aktualna nazwa to
Trakt Królewski. Znany pisarz Irek Iredyński zaczynał pośrodku, koło południa,
elegancko w Europejskim. Tam zbierali się jego wielbiciele, głównie malarze.
Pił i nic nie jadł. Namawiałem go, żeby uczynił z tego głodowy protest
przeciwko komunie. Potem przenosił się do SPATiF-u, zahaczał o Kameralną i
kończył w Ścieku. Ściek był na Trębackiej. Tam ściekała większość
artystów, bo był w piwnicy i najdłużej otwarty.
Pisał pan sporo o SPATIF-ie, że morze alkoholu i pomieszanie kombinatorów,
wielkich sportowców, artystów, pisarzy-dysydentów, podsłuchujących ich
tajniaków i prostytutek.
- Nigdzie na świecie nie widziałem takiego drugiego miejsca. Pewnie w Moskwie
takie były. William Faulkner, zanurzony w Biblii jak mało kto, napisał, że
idealny zawód dla pisarza to właściciel domu publicznego. SPATiF i Ściek -
to było oczywiście nie aż tak piękne, ale lepsze to niż nic. Dobrze się
tam czułem.
Bramkarze - to była wyższa kategoria ludzi. Nieprawda, że na Zachodzie wymyślono
zawód selekcjonera, który wpuszcza do klubów, oceniając po wyglądzie. W
Polsce taki fach funkcjonował już za komunizmu. Stał taki i mówił:
"Pan tu nie wejdzie, w życiu i jeszcze długo nie. A tamten pan - proszę
uprzejmie". Jakimi kierowali się kryteriami, nie mam pojęcia. Bo nie
chodziło o pieniądze, raczej o władzę absolutną.
Pod koniec lat 70. Janka Himilsbacha bramkarze nie wpuszczali już nigdzie.
Nieszczęsny Janek. Niby zawsze pijany, a znał na pamięć całą rozmowę Iwana
Karamazowa z diabłem i napisał kilka znakomitych opowiadań.
Jeden utalentowany architekt przepił wszystko, włącznie z płaszczem. Nawet w
zimie wychodził z domu w samej koszuli, zawsze z syfonem, że niby wyskoczył
na moment po wodę sodową. I rozpaczliwie próbował załapać się na picie.
Okropne.
- Bo peerelowskie picie było często do dna, do zatracenia. Tak się piło u
Zdzisia Maklakiewicza, w tym mieszkaniu, które pokazuje palcem Chrystus, dźwigający
krzyż w kościele na Krakowskim Przedmieściu. Tam lądowało nad ranem kilkanaście
osób. Prawie nikt nikogo nie znał, a już za chwilę zawierało się przyjaźnie
do grobu i spotykało kobietę swojego życia. A rano - straszne przebudzenie.
Pierwszy odruch - to sprawdzenie, czy ma się zegarek i portfel. Dwa ruchy,
pach, pach. Chwila ulgi, i znów straszne pytanie - kim jest ta kobieta, która
chrapie obok?
O kelnerach też warto wspomnieć. Gardzili klientami, bo zarabiali więcej od
nich, a trzeba było takiemu nędzarzowi podawać. Z upokorzenia upijali się i
bili swoich gości.
Czyli w knajpach też mogło być niebezpiecznie. Napisałem
kiedyś felieton o procesie kelnerów, którzy w restauracji Balaton pobili gości.
Były przecież książki wniosków i zażaleń. Można było próbować się
poskarżyć. Co prawda raz mój znajomy poprosił o taką książkę w
restauracji z salą bezalkoholową; były takie sale, w nich dopiero pito.
Kelner, zresztą dobrze wstawiony, zniknął na kwadrans, a potem przyszedł z
anielską miną i mówi: "Książka zażaleń jest, ale w reperacji".
- Najczęściej kelnerzy znajdowali innych zaufanych klientów, którzy pod skarżącą
się notatką pisali: "Nieprawda, to gość był kompletnie pijany i
agresywny. Zapaskudził ubikację, a obsługa w lokalu jest kulturalna i na
najwyższym poziomie". Z kelnerami lepiej było dobrze żyć.
Jak już wszystko było zamknięte, a alkohol się skończył, szło się na
metę.
- Na Brzeską albo na Ząbkowską na Pradze. Wszystko o tym wie Marek Nowakowski.
Na placu Zbawiciela całą noc siedziały kwiaciarki i w kubłach z tulipanami
trzymały flaszki. Taka wódka była zawsze w dobrej temperaturze. Wszyscy o tym
wiedzieli, każdy stójkowy. Ale milicja polowała na większą kasę, od
pijanych kierowców. Wtedy były ich tłumy. Kiedyś dwa radiowozy się pobiły
pod Bristolem, bo do mercedesa wsiadał pijany Niemiec.
Mówi się, że wódka uczłowiecza.
- To to z całą pewnością, ale też odmózgawia.
Pamięta pan toasty?
- Kilka. "Po łyku dla odwyku", "Po szklanie i na
rusztowanie", "Dajmy sobie po nerach", "Jeszcze po szkopku i
spotkamy się w żłobku". Oczywiście - "No to chlup w ten głupi dziób".
Eleganckie - "Żegnaj rozumie, spotkamy się jutro" i chamskie -
"Zdrowie naszych pań, bo jak nasze panie będą zdrowe, to i my będziemy
zdrowi".
Wódka może rozbudzić wyższe uczucia, ale raczej na krótko. W tym PRL-owskim
piciu była jakaś gigantyczna odgórna hipokryzja. Bo z jednej strony władza
prowadziła niby te wszystkie akcje antyalkoholowe, niby uświadamiała,
wieszano afisze i plakaty, były pogadanki i poradnie antyalkoholowe. A z
drugiej strony doskonale wiedziała, jak wielki procent dochodu narodowego
pochodzi z wódki. I że człowiek pijany słaby jest, zmęczony i łatwy do rządzenia.
Więc władza kombinowała, że dopóki nie zabraknie wódki, to komunizm nie
jest zagrożony. Wie pan, to wszystko jest niby zabawne, lecz w gruncie rzeczy
należał by się rozpłakać.
Był taki film dokumentalny Marka Piwowskiego...
- ...nazywał się "Korkociąg"; wstrząsający, pokazujący, czym w
istocie jest pijaństwo. Jeździłem wtedy z Piwowskim do Tworek, do pacjentów
alkoholików. W tym filmie jest delirium tremens i agonia poalkoholowa. Albo
taka przejmująca scena: pacjenci chodzą wkoło pokoju, jeden zgubił kapeć,
więc następny podnosi go i wpatruje się z tak niesamowitą uwagą, jakby ten
kapeć coś mu przypominał, coś otwierał. Oni mieli mózgi kompletnie
zniszczone przez alkohol, nie wiedzieli, że kapeć to kapeć.
I zbyt długo ten film nie gościł w kinach.
- Tego akurat nie pamiętam. Ale bardzo możliwe. Po co władzy był taki film?
W czasie sławnego strajku w Stoczni Gdańskiej, przy okazji obchodów którego
PiS-owcy polowali na Wałęsę, Komitet Strajkowy wydał zakaz picia w Stoczni.
Zupełny i całkowity. Flaszki w celach prowokacyjnych ubecja próbowała
podrzucić. Próbowali też najbliżsi - z miłości. Widziałem, jak kobieta
podawała mężowi przez zakratowaną bramę do Stoczni schowaną w koszyku z
jedzeniem flaszkę. A on tę flaszkę wyciągnął, długo oglądał i zaczął
powolutku wylewać. A dookoła straszna cisza. Wszystkie rozmowy się urwały,
wszyscy patrzą. Tylko kobieta zza bramy krzyczy: "Ludzie! Nie pozwólcie
mu tego wylać! On musi pić! On jest alkoholik!". Myślę, że ta scena
przydałaby się w filmie "Człowiek z żelaza".