Gazeta Wyborcza - 2010-10-03
Cnoty nie stracić, majątek zyskać
W Polsce Noblem się żyje i na Nobla umiera. Rozmowa z Janem Gondowiczem o dziejach nagród literackich
Juliusz Kurkiewicz:
Skąd się właściwie wzięły nagrody literackie?
- Z prób skorumpowania środowiska literackiego, które w każdym ustroju jest
potencjalnie wywrotowe. Zwłaszcza że od połowy XVIII wieku literatura wymknęła
się mecenatowi dworskiemu i powierzyła swe losy opinii czytelników. Gdy
problem wyłonił się sto lat wcześniej, kardynał Richelieu powołał Akademię
Francuską, by mieć pismaków na oku. Niech celebrują haftowane fraki, szpady,
ceregiele, uwikłani w coś, co jest ważne tylko dla nich. Miało temu służyć
fabrykowanie przez nich wielkiego słownika języka francuskiego.
Nagrodą samą w sobie jest członkostwo Akademii, foteli jest 40, a zajmuje się
je dożywotnio. I nieusuwalnie, jak Hugo, który przez 19 lat tkwił na
emigracji. Łatwo wyobrazić sobie, jak zainteresowani dybią na zgon nieśmiertelnego.
System zyskał rys nowoczesnej instytucjonalizacji serwilizmu pod koniec XVIII
wieku, odkąd - bodaj w 1782 roku - Akademii powierzono zadanie przyznawania
nagrody za dzieło propagujące cnotę. Tę Nagrodę Monthyona wznowiła
monarchia lipcowa i przyznaje się ją do dziś. W XIX wieku dostawali ją różni
pobożni cukiernicy, jakiś aptekarz. Ale Francja
ma też coś, czym mało kto pogardzi - Legię Honorową. Każda osoba publiczna
o tym marzy.
Wydawałoby się, że masowy rynek książki uwolni
pisarzy spod kurateli władzy. Tymczasem marzenia o oficjalnych zaszczytach
okazały się wieczne.
- Warto spojrzeć w pamiętnikach Dumasa ojca, jak mówi królewskiemu bratu, że
dziękuje za posadę, bo został wziętym dramaturgiem. I przyszły Ludwik Filip
to przełknął, nawet zaszczycił premierę. Ale i Dumas, gdy utył, zaczął
marzyć o Akademii.
Pierwsza połowa XIX wieku to czasy przełomu, bo pojawili się pisarze mówiący
"nie" raz na zawsze. Jak socjalista Sue, gwiazda literatury
popularnej, autor "Tajemnic Paryża", któremu ustępstwo zaszkodziłoby
na typ, jak mówi Gombrowicz. Ale już taki Balzak, kawał snobiszcza, był w
rozkroku. Chodziło zresztą o maniery. W tej samej generacji romantyków Alfred
de Vigny, wytworny, umiejący nosić frak, wszedł do Akademii jak po maśle.
Hugo zajął pozycję z przyszłością: zgarniać, co się da, a zarazem
okazywać lekceważenie tym, co dają. I to jest pełny wachlarz postaw. I
pokus, które są nieśmiertelne.
Ci, którzy wtedy, w XIX wieku, byli nieprzyjmowalni, stali się pierwszą
generacją niezależnych. Ale nie radzę czytać ich korespondencji. Wszyscy mają
tego ćwieka w głowie, nawet Baudelaire, który żył z kolorową kobietą, na
dodatek analfabetką, nie nosił kołnierzyka, chlał i pisał wszeteczności.
Nawet Flaubert, wyniośle odosobniony w swoim Croisset, snuł jakieś mrzonki,
odkąd zaczęła go zapraszać księżniczka Matylda Bonaparte.
Dopiero później pisarze odrzuceni podwójnie, i przez elity, i przez publikę,
spróbowali, nieraz z sukcesem, ustanawiać własne hierarchie. Najlepszy przykład
to Verlaine, którego książka "Poeci przeklęci" wyznaczyła obowiązujący
do dziś kanon nowoczesnej poezji. Nagle okazało się, że ten pijak i bywalec
burdeli ma zaczarowaną różdżkę, której nie ma ani Akademia, ani opinia,
ani władza.
Również Nagroda Nobla była, przynajmniej na początku, nagrodą
establishmentu...
- Co dziś uzasadnia szyderstwa, że Nobla nie otrzymał anarchista Tołstoj, a
dostał zapomniany dziś parnasista Sully Prudhomme.
No właśnie, Nobel jest przyznawany za książki o
"tendencjach idealistycznych". Długo służyło to utrącaniu pisarzy
politycznie lub moralnie wątpliwych, jak Tołstoj, przeciwnik Cerkwi.
- To paradoks, bo większego idealisty ze świecą by szukać. Jest takie
przestarzałe pojęcie: "lektury budujące". Tołstoja Komitet zaliczył
do "lektur burzących". Nicował przecież całą moralność. Jego
bohaterka zdradza męża, stosuje środki antykoncepcyjne i kończy samobójstwem.
Kto aprobuje taką Annę Kareninę, jakby to wszystko pochwalał. Albo co gorsza
uznał, że bohaterką tragedii może być współczesna kobieta.
Wielcy odrzuceni przez Komitet Noblowski dzielą się na tych, o których jury w
ogóle nie słyszało, i tych, których czytało dosłownie. Tołstoj należał
do drugiej kategorii, jak potem Céline. Gdyby dostał Nobla, może nie przylgnąłby
do skrajnej prawicy.
Docenienie przez środowisko, nagrody mogą uchronić
pisarza przed polityczną ślepotą?
- Ba! U nas dobrym przykładem jest Gałczyński, który długo umizgiwał się
do "Wiadomości Literackich", coś tam nawet drukował, ale
ostatecznie został wypluty i poszedł prosto do "Prosto z mostu".
Gdyby Borges dostał w porę Nobla, nie byłby kokietował Pinocheta.
Wydawałoby się, że przyznawaniem nagród rządzą
jakieś ścisłe reguły. Tymczasem kryteria są niekiedy irracjonalne. Ibsen
nie dostał ponoć Nobla tylko dlatego, iż jury uznało, że jest zbyt
schorowany, by pojawić się na uroczystości jej wręczenia...
- Ciągnęła się też za nim sława skandalisty i obieżyświata. Zresztą człowiek,
który stracił pamięć, w wieku podeszłym musiał się od nowa nauczyć mówić
i pisać, mógł być podejrzewany, że sprawi kłopot przy wręczaniu nagrody.
Za to Nobla dostał jego imitator, kiepska kopia, niejaki Echegaray.
Czy pisarze upokorzeni oficjalnymi honorami nie
mogli stworzyć własnych, niezależnych nagród?
- Zrobili to! To przypadek Nagrody Goncourtów. Edmond, który przeżył brata,
poznał reguły życia literackiego na wylot, pozostawił też w
"Dzienniku" fascynujący obraz giełdy literackiej. Znając jej
mechanizmy, postanowił oddzielić sławę od pieniędzy. Wymyślił nagrodę
przyznawaną od 1903 roku przez samych pisarzy, ukonstytuowanych w anty-Akademię,
o symbolicznej wartości (dziś to 10 euro). Jej laureat "w nagrodę"
funduje bankiet dla jurorów w restauracji Drouant.
Ładna mi nagroda.
- Szczęściem są i profity. Nakład zwycięskiej powieści z miejsca
kolosalnie wzrasta.
Ale zaczęliśmy od nagród jako narzędzia
kontroli. To zjawisko osiągnęło niespotykane rozmiary w państwach
komunistycznych.
- Oficjalnie była to tzw. polityka kulturalna. Narzędzie ogrodnicze, coś
jakby sekator. Można spojrzeć, jak ślicznie "na klasyka"
przystrzyga się w latach 40. laureatów nagród "Odrodzenia",
pierwszego powojennego tygodnika społeczno-kulturalnego. Te zdjęcia! Te miny!
Upupienie zupełne. Nagrody Państwowe wymyślił Berman w roku 1950, w szczycie
stalinizmu. Po ucieczce Miłosza. Znaczyły mniej więcej: zatykamy wam gęby,
wiążemy ręce i nogi, ale za to macie taaaką marchewkę. Przyznawano nagrody
pierwszego i drugiego stopnia wedle najprymitywniejszego schematu: pierwszy dla
mamutów i dinozaurów, którzy zostali w PRL-u i legitymizowali ustrój samym
swoim istnieniem, drugi - tym, co się wydatnie przyłożyli. Po kilkunastu
latach wszystkie zabytki dwudziestolecia dostały już nagrodę pierwszego
stopnia, więc niektórym przyznano ją po raz drugi. Tak zaszczycono np.
Iwaszkiewicza. Nagrodę Państwową I stopnia dostał trzy razy (1952, 1954,
1970), a Nagrodę Ministra Kultury dwa (1963, 1977). Znaczące, że Nagrody Państwowe,
przyznawane co drugi rok, na przemian z Nagrodami Ministra Kultury, były
symbolem stabilizacji. Ilekroć nadciągał polityczny kataklizm, jak w latach
1956-57, przyznawanie nagród zawieszano. Na górze czekali, aż się wyłoni
nowa hierarchia. Mam na myśli hierarchię nie autorów, ale protektorów.
Pisarze byli pionkami w rozgrywkach Hoffmana, Borejszy, Sokorskiego,
Kruczkowskiego, Żółkiewskiego, Putramenta. A ci też brali na wstrzymanie. Któryś
z pionków mógłby przecież wyskoczyć z czymś kłopotliwym albo dać dyla na
Zachód. Tak samo było w roku 1968. Nagrody przyznano dopiero w 1969, i to ściśle
według klucza posłuszeństwa - dostali je wtedy Dobraczyński i Bryll. Daruj,
Erneście, ale wziąłeś!
Te nagrody nie miały znaczenia dla czytelników?
- Żadnego. Nagradzano Lucjana Rudnickiego, a czytano Mrożka. System
przyznawania nagród był w stu procentach koteryjny. To była rzecz zbyt poważna,
żeby ją uzależniać od czytającego tłumu. Przecież w osobach laureatów państwo
nagradzało samo siebie. Słusznie napisał Krynicki: "Państwo jest
najwybitniejszym poetą polskim".
Nagrody państwowe były czysto honorowe czy szły
za nimi pieniądze?
- Forsa jest w Polsce tabu. Tylko idee! Nigdy nie zdołałem się nic na ten
temat dowiedzieć. Myślę, że apanaże były jak na realia PRL-u kolosalne. Życie
pisarza w latach 50. i później to było na tle kraju istne dolce vita.
Nagrody, paszporty, przydziały, talony, ordery stanowiły wypracowany system na
trzymanie bandy w ryzach. Bo z niewiadomych powodów europejskie państwo musiało
mieć jakieś teatry, kinematografię, wystawy sztuki nowoczesnej i wybitnych
koniecznie pisarzy. No to robili im tę wybitność, jak umieli. Ale nie za
darmo.
Rysuje pan obraz potwornego konformizmu środowiska
literackiego.
- Może dlatego, że wszyscy pisarze krajowi, z wyjątkiem paru najbardziej
podpadniętych, jak Tyrmand, dostali jakieś nagrody. Jak nie centralne, to
wojewódzkie, jak nie wojewódzkie, to regionalne, jak nie nagrody, to zwycięstwa
w konkursach, z których trzy czwarte było ustawione. Dajmy na to, w samym maju
1973 roku rozstrzygnięto cztery konkursy ogólnopolskie - w każdym co najmniej
pięć premiowanych miejsc - prócz tego nagrody przyznały dwa pisma, po dziesięć
nagród, i MSZ: siedem nagród,
i ZAiKS: trzy nagrody. Z tego dwie nagrody zdobył Iwaszkiewicz. I rozpisano pięć
następnych konkursów. Tak to szło. I stąd nigdy dość podkreślania faktu,
że się ta maszyna zacięła, po czym spektakularnie rozpadła. W przeciwieństwie
na przykład do Związku Pisarzy ZSRR. To, co się stało ze środowiskiem
pisarskim w PRL-u, hodowanym na jedwabnej poduszce pod kloszem, to jeden z
politycznych cudów naszych czasów.
A kiedy maszyna zacięła się pierwszy raz?
- Przełomem dla polskich literatów był, myślę, rok 1964, kiedy Nobla
odrzucił Sartre. Okazało się, że można odmówić tak zawrotnego zaszczytu,
np. jako "nagrody burżuazyjnej". I to nie pod presją, jak Pasternak,
tylko dla idei! Sartre mimowolnie poparł akt samowyłączenia się z systemu,
jakim w Polsce parę miesięcy wcześniej był List 34. Widać duch kontestacji
wisiał już w powietrzu. Pisarze i intelektualiści, którzy odważyli się na
tę demonstrację, wiedzieli przecież, że wykluczają się, może na zawsze, z
listy przyszłych beneficjentów. Co prawda już wcześniej, w 1957 roku, wystąpili
z partii redaktorzy niedoszłej "Europy", a później, w 1966, po
wyrzuceniu z partii Kołakowskiego, odeszła druga grupa. To było więcej, niż
"nic od was nie chcemy", bo "nie zostawimy was w spokoju".
Więcej niż to, co chciał przekazać Sartre.
Sartre uzasadniał odrzucenie Nobla tym, że chce
pozostać wolny.
- Coś w tym jest - zaszczyty korumpują. Zgadzam się w stu procentach z opinią
Baudelaire'a, który pisał, że generalnie przynoszą nieszczęście.
"Nagrody akademickie, nagrody za cnotę, ordery, wszystkie te wynalazki
szatana sprzyjają hipokryzji i mrożą żywiołowe porywy swobodnego serca.
Kiedy widzę człowieka, który domaga się orderu, wydaje mi się, że słyszę,
jak mówi do monarchy: spełniłem swój obowiązek, to prawda, ale jeżeli tego
nie powiesz wszystkim, przysięgam, że tego więcej nie zrobię". Sartre
musiał znać te słowa, a w Polsce mógł znać je Słonimski, tłumacz
Baudelaire'a i motor opozycji. Już przed wojną nie znosił nagród.
Jak było z nagrodami przed wojną?
- Też były upolitycznione. Też spróbowano przyznawać Nagrody Państwowe.
Ale kiedy w 1932 roku dostał ją Rostworowski za grafomański dramat
"Niespodzianka", podniósł się wrzask. Zrezygnowano z tego
eksperymentu. Własne nagrody - bardzo polityczne - przyznawały największe
miasta. Łódź nagradzała zwykle pisarzy lewicy, Warszawa - prawicy. W 1933
roku miała wyróżnić Rodziewiczównę, ale wskutek jakiejś nieprawdopodobnej
wpadki przy głosowaniu nagroda przypadła Boyowi. Co to był za skandal -
endecy nagrodzili Boya! Pojawiło się mnóstwo karykatur - Boy przebijający piórem
jak szpadą biedną Rodziewiczównę itd.
Pomówmy o Noblu dla Polaków. Wielu pisarzy miało
wręcz na jego punkcie obsesję.
- To rzecz związana jakoś z psychologią narodu uciśnionego. Polska jest
chyba jedynym krajem na świecie, w którym wydaje się leksykony noblistów.
Oczywiście po to, żeby te kilka polskich nazwisk miało godną oprawę.
Tymczasem Komitet Noblowski od początku starał się siać równo. Przed wojną
wychodziła u Wegnera w Poznaniu Biblioteka Laureatów Nagrody Nobla, dokładnie
80 tytułów. Hindus Tagore, Deledda z Sardynii, Irlandczyk Yeats, tylko Fina
Sillanpää nie było, bo nikt nie umiał wymówić tego nazwiska. Żartuję -
to była nagroda z roku 1939, na dodanie otuchy Finlandii.
Na tej zasadzie nagrodę dostał Reymont. Dziś robi
na cudzoziemcach równie egzotyczne wrażenie.
- Dopóki nie zajrzą. Pewno, "Chłopi" się zestarzeli, ale głównie
od strony symboliki. W kostiumie współczesnym mogliby dziać się dzisiaj. I
nie tylko w Polsce. Wcześniej ta książka odniosła kolosalny sukces w
Niemczech i to utorowało Reymontowi drogę do Nobla. Reymont może nam jeszcze
zrobić niespodziankę. Znów wzbiera moda na okultyzm i może się okazać, że
"Wampir" jest całkiem, całkiem. Oczywiście ten Nobel dla Reymonta
był po to, żeby nie dostał go Żeromski...
Przez cały wiek żyliśmy w przeświadczeniu, że Żeromski nie dostał
Nobla przez knowania endeków i antyniemiecki "Wiatr od morza".
Tymczasem odtajnione niedawno akta noblowskie pokazały, że jurorzy
stwierdzili, że jego powieści są kiepskie...
- Jego styl musiał być jeszcze przeraźliwszy w przekładzie. A problematyka
dotyczyła spraw nieznanego kraju z marginesu Europy. Tymczasem "Chłopi"
są uniwersalni, odwieczni, hieratyczni. Do pojęcia w każdym kraju rolniczym.
Jak "Błogosławieństwo ziemi" Hamsuna, jak "Młyn na wzgórzu"
Gjellerupa... Swój człowiek.
Nagrodę dla Sienkiewicza powitano w Polsce
patriotyczną euforią. A jak Zachód zareagował?
- No, to była nagroda głównie dla autora "Quo vadis", które w Paryżu
u szczytu symbolizmu uważano, nie bez słuszności, za oleodruk. U Jarry'ego
Ojciec Ubu, ten wcielony prymityw, uzurpuje też sobie autorstwo "Quo vadis".
Tyle widziano w tym sztuki co dziś w "Pasji" Mela Gibsona. Dobrze, że
nie czytali "Trylogii". Świat literatury był już całkiem gdzie
indziej, w przededniu Prousta. A co do Anglosasów... 20 lat temu Michał Mikoś,
językoznawca pracujący w USA,
odkrył pamiętniki Almy Curtin, żony tłumacza Sienkiewicza na angielski.
Oboje, Jeremiasz i Alma Curtinowie, zaprzyjaźnili się z Sienkiewiczem, ale
Nobla nie znieśli. Alma przeliczyła nagrodę na dolary, wyszło jej 40 tysięcy
i uznała, że to pomyłka, może chodzi o cztery. Po czym pisze, że pan
Sienkiewicz jest bez honoru, bo bez przekładów męża figę by dostał, a więc
Jeremiaszowi należy się połowa. A sam Jeremiasz nie przeżył tej sprawy - w
parę miesięcy umarł.
Kornel Makuszyński wspominał, że podłoga u Reymonta była zasłana
workami listów. Ale nie były listy gratulacyjne, tylko prośby o finansowe
wsparcie.
- Nie zdążył rozpatrzyć tych próśb, bo wkrótce po Noblu umarł. Słonimski
w "Alfabecie wspomnień" skomentował to następująco: "Mec
Czeszer, pierwszy Polak pochodzenia mojżeszowego, który dostał literacką
Nagrodę Nobla". Bo się ożenił z wdową po Reymoncie. W sumie to smutne.
Niemal równocześnie z Reymontem umarł Żeromski, Nobla nie otrzymawszy. Chyba
umarli na siebie nawzajem. Taka jest moja teoria.
Potem długo, długo nic. Między Noblem Reymonta i
Miłosza mija ponad pół wieku. Dlaczego tak długo?
- Najpierw mieliśmy wypełniony limit, potem była wojna, a potem spadliśmy na
koniec kolejki, między Honduras a Kamerun. Do wystrzelenia sputnika blok
wschodni był be. W grę mógł wchodzić jakiś emigrant na miarę, gdyby umiał
nosić frak, jak Bunin w 1933 roku. Ale nikogo takiego nie było.
Wielu polskich pisarzy żywiło obsesję Nobla.
- W Polsce Noblem się żyje i na Nobla umiera. Andrzejewski celował w Nobla
chyba od debiutu. Może dlatego przed wojną zaczął od cnotliwo-perwersyjnej
imitacji Mauriaca, strasznego "Ładu serca", idealnego debiutu przyszłego
wielkiego moralisty. Potem zmienił priorytety na rzecz Nagrody Stalinowskiej,
ale na krótko. Po czym odkrył uroki alegorii, rzecz jasna nowoczesnych, jak na
ten przykład powieść złożona z dwóch zdań. Gdyby go nagrodzono, Nobla
dostałby półplagiator, bo te "Bramy raju" są niczym innym jak
rozbudowaną genialną nowelą Marcela Schwoba "Krucjata dziecięca".
Andrzejewski musiał przeczytać ją w "Chimerze", ale znał rodaków
i wiedział, iż w Polsce nikt nic nie pamięta, zwłaszcza po upływie 60 lat.
W polskiej literaturze istnieje chyba nawet coś
takiego jak fenomen powieści pisanych "pod Nobla".
- Tygrysim skokiem była "Miazga". Andrzejewski przymierzył się do
polskiego "Ulissesa". Stąd jego znana reakcja na nagrodzenie Miłosza
[stwierdził, że Akademia powinna podzielić Nobla między ich obu]. Wcześniej
Dąbrowska pisała to, co ukazało się pośmiertnie jako "Przygody człowieka
myślącego". Też katastrofa. Zmarnowała tylko masę czasu. Pod Nobla
kroił "Spiżową Bramę" Breza, ale Jan XXIII zrobił mu na złość
sobór i cały Kafka na nic. Nie wiem, czy są jakieś dokumenty filmowe pokazujące
Przybosia. On się nosił, jakby już tego Nobla dostał. Widziałem go, jak jadł
zupę. Robił zupie zaszczyt, że raczy ją konsumować. A jak chodził!
No i Iwaszkiewicz. "Sława i chwała" to
też owoc wielkich, zawiedzionych ambicji...
- Także "Czerwone tarcze" i "Pasje błędomierskie ".
Wiedział, że Nobel bierze na epikę. A do tego eseje z podróży, o Włoszech,
o Sycylii, pokazujące, że oto macie do czynienia z Europejczykiem z dziada
pradziada, tylko tak intrygująco egzotycznym. Nawet "Podróże po
Polsce", mające pokazać czytelnikowi zagranicznemu ten dziwny kraj, były
takim przygotowaniem - dość przetłumaczyć na francuski i wydać u Gallimarda
(śmiech). Moim zdaniem cała "Twórczość" pod kierownictwem
Iwaszkiewicza była nastawiona na moment, kiedy Iwaszkiewicz tego Nobla
dostanie. A wtedy skruszona Simone de Beauvoir przysiądzie się do stolika
Konwickiego w kawiarni PIW-u na Foksal, a "Temps modernes" zamieszczać
zaczną streszczenia numeru "Twórczości", zamiast odwrotnie. Okazałoby
się, że choć stolica była zburzona, a troglodyci siedzą w tym czy tamtym
urzędzie, jest tu jednak grupa ludzi inteligentnych, władających francuskim i
czytających francuską prasę kulturalną, istnieją spory literackie, jest
miesięcznik na europejskim poziomie. Krótko mówiąc, cokół w postaci
"Twórczości" był przygotowany.
To poważna sprawa. Polska dryfowała coraz dalej od brzegów tradycji
cywilizacyjnej Zachodu i uratować ją mógł, jak mówił Konwicki, tylko cud.
Jakieś wielkie objawienie, nie dające światu zapomnieć, że taki kraik, którego
właściwie mogłoby nie być, i często nie było, jednak istnieje. Przecież
coś takiego przydarzyło się na przełomie XIX i XX wieku zapomnianym od Boga
i ludzi Skandynawom, a w 60 lat później Latynosom. I, jak wiadomo, nie były
to płonne nadzieje. Takim objawieniem stał się Sierpień. Sartre co prawda
nie dożył, lecz jego spadkobierczyni, amazonka rewolucji Susan Sontag odbyła
pielgrzymkę do stolika na Wiejskiej, cokolwiek wytrzeszczając oczy na rozśpiewane
pod krzyżami tłumy. A w braku Iwaszkiewicza Nobla dostał natychmiast Miłosz.
Nie przypadkiem przecież.
Myślę, że część sławetnego konformizmu Iwaszkiewicza mogła brać się z
rachub noblowskich. Wyczekiwał Nobla z myślą, że kiedy go wreszcie dostanie,
już nikt mu nie podskoczy, a wtedy on wszystko odkręci. Bo laureata nikt nie
ruszy. Więc może, gdyby go dostał, historia Polski lat 70. i 80. potoczyłaby
się inaczej. Zresztą, moim zdaniem, zapracował na niego, choć w poezji, nie
w prozie. Nie tacy dostawali. Tylko ta cholerna Nagroda Leninowska, której ponoć
nie mógł odmówić...
Na Nobla liczył też Gombrowicz. Był na tyle
szczery, że opisał to, co się dzieje z polskim pisarzem oczekującym na tę
nagrodę. "W dniu, w którym miał zapaść wyrok, moja godność była
szmatą, moja suwerenność głupstwem. Dolary, dolary, dolary".
- Zbawcza szczerość. W świetle tego, co mówiłem, czyn moralny wysokiej
klasy. Przegrał z Kawabatą, ale duszę ocalił. Niestety, lansowało go we
Francji środowisko "Preuves", czyli prawica, bo dla lewicy był fałszywym
hrabią. A Komitet Noblowski zaczął właśnie zerkać w lewo.
Kiedy się zachoruje na Nobla, problem skali przestaje istnieć. Przecież jakąś
częścią świadomości Lem wiedział, że jako autor science fiction Nobla nie
dostanie. Za SF też nie dają. Skoro nie dali Wellsowi... Ale druga połowa
Lema wołała wielkim głosem: patrzcie na mój intelekt, na moje osiągnięcia
w futurologii. Ile rzeczy przewidziałem! Patrzcie, jaką stworzyłem wspaniałą
teorię literatury, jestem równorzędnym partnerem różnych Jakobsonów i
Todorovów! I co, nie miał racji? Jego niecierpliwość, wyjazd do Wiednia i
powrót, chwalenie się czołobitnością radzieckich uczonych, kosmonautów, bo
dla amerykańskich był za trudny, więc go nie czytali... Tragedia.
A Herling-Grudziński?
- Był na najlepszej drodze w latach 80. Świetny umysł. Gdyby Polska,
powiedzmy, odzyskała niepodległość w 1981 roku, i gdyby wrócił, zbudowano
by mu tu pomnik sięgający Sztokholmu. Choć, z drugiej strony, miał trochę
za bardzo eseistyczny dorobek. Za eseje też nie dają. W latach 80. zaczął
pisać rzeczy naprawdę znakomite, nalane gorzką odpowiedzialnością za świat,
daremnością. Zabrakło mu czasu.
Herbert?
- Długo ani myślał o Noblu. Gdyby do niego aspirował, raczej nie pakowałby
do "Barbarzyńcy w ogrodzie" bez cudzysłowu kawałów powszechnie
znanej na Zachodzie monografii o katedrach gotyckich Duby'ego. Nieuniknione
ujawnienie tego byłoby dla potencjalnego noblisty mordercze. Wyszło na jaw na
szczęście dopiero po jego śmierci.
Różewicz?
- Jego o chorobę noblowską nie podejrzewam. Raz, że jest skromnym człowiekiem.
Dwa - musiał się od początku liczyć, że przykleja sobie etykietkę
nihilisty, szydercy, a nihilistom i szydercom Nobla nie dają. Jeden Beckett
wiosny nie czyni. A szkoda.
Pospekulujmy. Jakie konsekwencje dla literatury
polskiej miałoby, gdyby Herbert w 1980 roku dostał Nobla zamiast Miłosza, a w
1996 Herling-Grudziński zamiast Szymborskiej?
- Miłosz, ku wielkiej uldze pewnych środowisk, pozostałby outsiderem w
kulturze polskiej jako mistyk. Jakieś małe wydawnictwo opublikowałoby jego
amerykańską książkę "Emperor of the Earth. Modes of Eccentric Vision"
o różnych manichejczykach i tym podobnych szatanach. A tak nieprędko jej
doczekamy. Może ten Miłosz zapłodniłby jakąś przyszłą polską
heterodoksję? A Nobel pewnie uratowałby Herberta. Trzymałby się dalej od
alkoholu i nie dał się zaanektować prawdziwym Polakom. No i nie straciłby w
swej twórczości poczucia humoru.
Herling-Grudziński wróciłby do Polski, dostałby od narodu może nie Oblęgorek,
ale piękną chałupę krytą blachodachówką w Górach Świętokrzyskich z
hektarem ogrodu, i jeszcze pożył. Strasznie mu tego życzyłem, był wspaniałym
facetem, zwłaszcza kiedy jeszcze kolaborował z Ciołkoszami i uważał się za
socjalistę... A Szymborska miałaby święty spokój i pisałaby takie same
wiersze, jakie pisze. Choć jej osobiście nieba bym przychylił. Tylko jak to
zrobić bez włażenia w kaloszach?
Kiedy Polak dostaje Nobla, pojawiają się u nas dwa
typy reakcji. Jedna - euforia, jak przy wygranej w mundialu. Druga -
wybrzydzanie, że dostał go nie ten, co powinien, a może to nawet jakiś
spisek przeciw Polsce.
- Nagroda Nobla to niesłychana próba dla nerwów i całej biografii każdego,
kto ją dostał w takim kraju jak ten. Egzamin ze wszystkich tajemnych wstydów,
niemożności, błędnych wyborów. Gdy Szymborska dostała Nobla, byłem akurat
w redakcji "Tygodnika Powszechnego". Mieli tam radio, w którym trzeba
było dłubać spinaczem, żeby złapać BBC. Powinienem się do dziś nie myć,
bo wycałował mnie wtedy Turowicz - byłem akurat pod ręką. Potem wychodzę
na ulicę, łapie mnie reporter i nie pytając nawet o nazwisko, świecąc lampą
w oczy, pyta: "Jak pan myśli, dlaczego dano Nagrodę Nobla komuś, kto się
- no, wie pan - w piśmie Machejka?". Ohyda. I wstyd za ten naród, który
umie tylko bulgotać: "Nie nasza!".
Mówi się, że Nobel od jakiegoś czasu ostro skręcił
w lewo. Ale wcześniej był nagrodą aż za bardzo konserwatywną. Więc może
to usprawiedliwia przegięcie w drugą stronę?
- Ciekawy jest moment, kiedy się to zaczęło. Moim zdaniem od Nobla dla
Brodskiego w 1987 roku. Był pierwszą postacią nie z Olimpu. Chłopak w
podartych dżinsach, może nie całkiem awangardowy poetycko, ale na pewno nie
dający gwarancji, że wie, z której strony talerza ma być nóż, a z której
widelec. Ta demokratyzacja obyczajowa pociągnęła za sobą polityczną. Bardzo
to mi się podoba. I myślę, że ma przyszłość. Żaden dyktator na świecie
nie może czuć się bezpieczny, czy mu nie wyciągną jakiegoś niewygodnego
pisarza. Jak to zrobili kiedyś z Seifertem: Husák musiał gryźć się w łokieć
ze złości!
Ja też nie uważam, że Nobel zszedł na psy. Wśród
pierwszych laureatów jest masa chybionych nazwisk. A wśród dzisiejszych - nie
tak znów wiele.
- No właśnie, Pamuk sprawdza się aż miło. Coetzee jest wybitnym pisarzem.
Lessing ma irytującą manierę, ale nie można jej odmówić geniuszu.
Jaki jest dziś przepis na Nobla? Co powinien zrobić
polski pisarz, który o nim marzy?
- Trudna sprawa. Bo taki ktoś powinien próbować być niepodobny do nikogo.
Dziś Noble trafiają najczęściej do tych, którzy wyróżniają się przez
osobność. Ktoś w Sztokholmie chyba siedzi i patrzy, czy kandydat nie należy
do jakiejś kliki czy wpływowego ciała. Od dwudziestu z górą lat nagradzani
są sami outsiderzy. Niewmontowani.
Jaki jest pana stosunek do noblowskich obsesji?
- Odpowiem cytatem z zapomnianego wiersza Artura Międzyrzeckiego
"Selekcje" z roku 1964: "Co się dzieje Kizio mi dogryzł /
Dogryzłeś mi Kiziu ale i ja ci dogryzę / Przeoczył mnie Filo ale i ja cię
Filu przeoczę / i pójdzie ci to Filu w pięty a żona twoja stuknięta / Skreślił
mnie Mopsio przykre / ale i ja cię Mopsiu skreślam i wykreślam / i przy
goleniu wygłaszam do ciebie orację miażdżącą / i zostaje z ciebie mokra
plama / nie znam kolegi proszę opuścić tę salę oklaski (...)". To
wielki obraz polskiego życia literackiego. A Nobel daje, jak mówią
Amerykanie, booster i wyjeżdża się w stratosferę, skąd można nie patrzeć
na to mrowisko w dole. Tym sposobem spełnia się ideał: cnoty nie stracić, a
majątek dostać.
Ja tym wszystkim pisarzom szczerze współczuję.
Ten zawód strasznie angażuje miłość własną. Ciężko oprzeć się
pokusom.
- W świecie literackim za wszystko się płaci okrutnie. Pisarze są, z racji
swojego zawodu, bardziej niż ktokolwiek inny obdarci ze skóry. Ilekroć widzę,
jak któryś rozrabia, nawet głupim politycznym wierszem, myślę: to człowiek,
który reaguje na rzeczywistość obdartym do żywego ciałem. Stąd prawdziwa
literatura zawsze budzi dreszcz, jaki w wierszu Herberta odczuwa Apollo na myśl
o oskórowanym Marsjaszu. I właśnie dlatego odprawiamy rytuały nagradzania
pisarzy: żeby przesłonić ich nieznośny ból, ich perwersyjną nagość.