Rzeczpospolita - 10-11-2007

 

Jakub Kowalski

Gorgonowa i Gorgonowa

 

 

Romana i Ewa to córki Rity Gorgonowej, którą w latach 30. skazano za morderstwo w słynnym procesie poszlakowym. Podobne do siebie i do matki. Dziś posiwiałe, ale dumne. Od lat nie utrzymują kontaktu

Salon na Żoliborzu. Na ścianie akwarelka z Kazimierza Dolnego - pamiątka po ojcu Romany, który trochę malował. Zbierał też dzbany, których kolekcja wisiała w brzuchowickim salonie - został ten w niebieskie wzory, obłupany z jednej strony. Na stole dokumenty ojca: poklejona kenkarta, metryka po łacinie, życiorys z wykazem budów. Za stołem Romana. Włosy upięte w kok. Zostało coś po matce? Nie, bo w domu nigdy nic nie było.

Pokój w Trzebiatowie. Na półkach rozgardiasz: jakieś papiery, kolorowe gazety, lekarstwa. Nad łóżkiem wisi portret kobiety. Matka? - Nie, to jeden taki przyniósł i dychę wyżebrał, wciąż zapominam wyrzucić. O, zobacz pan, tu sama matka na procesie, ze mną na kolanach w zakładzie karnym - mówi Ewa. Obie mają smutne oczy. - Nie pamiętam matki, ale nie wierzę w jej winę. Kocham ją za to, co wycierpiała - Ewa mówi donośnie i dużo, ale stare gardło się męczy i zaczyna boleć. Gładzi ręką białe kosmyki.

Wtedy padał śnieg

Rok 1931, Brzuchowice pod Lwowem. Dom z 11 pokojami, w każdym kominek i podłoga z modrzewia. W bawialni stół zawsze rozsunięty, bo inżynier Henryk Zaremba chętnie otaczał się ludźmi - zwłaszcza artystami w potrzebie. Na ścianie ogromne "Wskrzeszenie Łazarza" Wyspiańskiego. Inżynier był zamożny, szuflady w sypialnianych komodach wyściełano więc atłasem, a ta na biżuterię miała nawet wbudowany dzwoneczek. W oranżeriach - różane drzewa. W ogrodzie - rzeźby z białego marmuru i basen. - Nasze królestwo - mówi Romana. Była nieślubną córką Zaremby i Rity Gorgonowej, która z bony wychowującej Lusię i Stasia, dzieci inżyniera - żona przebywała w zakładzie dla obłąkanych - stała się też jego nałożnicą.

Romana: - Ojciec bardzo mnie kochał, opiekował się, dał nazwisko. Dla matki urodziłam się chyba niepotrzebnie. W jej odruchach brakowało ciepła. Pamiętam, jak robiła porządek w kominku, a gdy podbiegłam do niej - pozwoliła chwycić gorący pogrzebacz. Obie rączki miałam poparzone. Bałam się jej. Była dla mnie obca i ciągle zajęta: jeździła do Lwowa robić zakupy i bawić się w towarzystwie. Bliżej było mi do Lusi. To ona mnie wychowywała.

W głowie zostało też, jak ze Stasiem patrzą przez okno na dorosłych, którzy w czasie jednego z przyjęć wybiegają do zaśnieżonego ogrodu i rzucają w siebie kaloszami.

30 grudnia też padał śnieg, więc Henryk Zaremba do zmierzchu woził Romusię na sankach. Na kolację podano pierogi z mięsem.

Romana: - Lusia wystąpiła, żebym spała u niej tej nocy, ale matka powiedziała, że kto to widział spać z dzieckiem w tym wieku. Stanęło na tym, że położyłam się w sypialni ojca, bo z matką od dawna nie mieli już wspólnej. Obudził mnie krzyk. Chyba Stasia. Ojciec powiedział, że Tineczek - wszyscy tak na niego mówili - zobaczy, co się dzieje. Zostałam sama w łóżku. Zaczęłam płakać.

Nikt nie powiedział jej, co się właściwie stało. Zapamiętała, że w domu było mnóstwo ludzi. Siedzieli przy stole i dyskutowali. - Ojciec spokojny i zrównoważony, a nie - jak pisali potem w gazetach - zdenerwowany i pokrzykujący. Matka w czarnym futrze z wysokim kołnierzem - policjanci nie pozwolili napalić w piecu, bo w piwnicy na węgiel znaleziono jakieś ślady. Staś. Ogrodnik. Lekarz z naprzeciwka. Na początku nie zauważyła braku Lusi.

Pustkę uświadomiła sobie na pogrzebie. Pamięta falujący tłum na Cmentarzu Łyczakowskim. Gdzieś w dole kaplica, biała trumna i moc kwiatów.

* * *

Ritę Gorgonową aresztowano i oskarżono o zabójstwo. Miała motyw. Lusia nie akceptowała jej zbliżenia do Zaremby i rzekomych spotkań z innymi mężczyznami. Przekonała ojca, aby z nią i Stasiem zamieszkał we Lwowie, a Gorgonową z Romusią zostawił w Brzuchowicach. Przeprowadzka miała się odbyć zaraz po sylwestrze. Protesty Gorgonowej były bezskuteczne, a zabijając Lusię, usunęłaby przeszkodę do szczęścia z inżynierem. Podczas przesłuchań nie przyznawała się. Ale ludzie wiedzieli swoje. W gazetach czytali, że piękna i porywcza. Że urodzona w Dalmacji. Że do Lwowa przyjechała z mężem - porucznikiem Gorgonem, który teraz zostawił ją i sam wyjechał do Ameryki. Że dopuściła do zgnilizny moralnej w Brzuchowicach. Podczas wizji lokalnej rzucano w nią kamieniami. Nieudolne śledztwo nie dało dowodów, same poszlaki - Gorgonowa dostała jednak wyrok śmierci. Od powieszenia uratowała ją ciąża.

Ewa urodziła się we wrześniu 1932 roku. Zaremba kategorycznie wyrzekł się ojcostwa i płacenia alimentów, więc córka otrzymała nazwisko panieńskie matki - Ilić. Na imię złożyły się pierwsze litery nazwisk obrońców Gorgonowej, czołowych lwowskich adwokatów: Ettinger, Woźniakowski, Axer. Gorgonowa nazywała córkę Kropelką, bo "do poczęcia wystarczy jedna kropelka". Dostała pojedynczą celę, mogła trzymać dziecko przy sobie. Po apelacji sąd zmienił karę na osiem lat więzienia, ale kazał też oddać Ewę do sierocińca. Pamięta, że często była wzywana do gabinetu: na krzesłach siedzieli jacyś panowie i jakieś panie. Na święta dostawała czekoladę, pomarańcze i figi. - Zepsuli mi wątrobę tymi bombonierkami... W wieku 20 lat miałam już operację. Kto dawał? - Chyba rodzina Gorgonów.

Gorgonowa w więzieniu robiła na drutach sweterki dla córki. Ewa posyłała jej rysowane na papierze domeczki, ale nie "wychodziły specjalnie, bo nigdy nie miała zdolności".

Nie mam matki

Romana przez czas procesu mieszkała u przyjaciół ojca we Lwowie, po kilku miesiącach wrócili razem do Brzuchowic. Na ścianie w pokoju Lusi była jeszcze krew, ale inżynier nie pozwolił jej zmyć, tylko kazał zasłonić dywanem. Romanę ochrzcił po raz drugi, żeby zmienić jej imię i zatrzeć ślady tragedii. Sam był lżony na ulicy, w niego też rzucano kamieniami. Zamknął się w sobie, podupadł na zdrowiu. Zbankrutowało przedsiębiorstwo "Henryk Zaremba i spółka", dom utrzymywano ze sprzedaży herbacianych róż. Z czasem znalazł się rejent, który odkupił posiadłość i w 1935 roku inżynier zabrał rodzinę do Warszawy. Nie odzyskał jednak ochoty do pracy, był już sterany życiem, chorował na żyły. Przygnębiła go śmierć żony i Stasia, którego w górach przysypała lawina. Romana wspomina, że często zamykał się w gabinecie i rozmyślał. W domu nigdy nie urządzano sylwestra.

W Warszawie inżynier Zaremba zamieszkał z Romaną w żoliborskiej willi należącej do drugiej żony - zresztą dalekiej krewnej. Romana uśmiecha się, że sama namawiała ich do wzięcia ślubu, bo chciała mówić "mamo", a nie "ciociu". - Nie było mi dobrze. Macocha próbowała, by ojciec całą miłość do mnie przelał na jej syna z pierwszego małżeństwa. Ja byłam dla niej tylko córką Gorgonowej. "Cała matka" - powtarzała, chociaż jej nie znała. Co powiedziałam, to było kłamstwo. Jak brat coś zbroił, też moja wina, bo go namawiałam. Macocha krzyczała nawet, gdy usiadłam ojcu na kolanach. Raz nie chciała, by dał mi pieniądze na dentystę. Wybuchnął wtedy: "Czy mam wziąć siekierę i ją zabić?".

* * *

Wiosną 1941 roku do willi przyszła Gorgonowa. Romana: - Ojciec był wtedy w pracy, macocha w kuchni. Nagle dzwonek. Przez firankę zobaczyłam kobietę: czarne włosy i czerwony płaszcz. Coś mnie tknęło. Biegiem do macochy: "Gorgonowa przyszła". "Niemożliwe". Drzwi się otworzyły. "Ja do pana inżyniera Zaremby" - powiedziała i weszła do środka. Usiadła na skórzanym fotelu. "Kim pani jest?". "Jestem matką Romusi". "Ja nie mam matki!" - krzyknęłam wtedy. Gorgonowa zsunęła się na podłogę i wyciągnęła ręce. "Dziecko, ja jestem twoją matką". Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam na górę. Byłam dumna z siebie, że tak postąpiłam. Chciałam powiedzieć ojcu, ale nie śmiałam.

Gorgonowa wracała kilka razy, widywano ją krążącą za płotem. Dotarła nawet do szkoły Romany i wywoływała ją przez koleżanki. Bez efektu. W szkole i tak patrzono źle na Romanę, jeszcze gorzej mówiono: Gorgonicha, córka zbrodniarki, zbrodnicze nasienie. Czasem ktoś zabrał książki, ktoś uderzył. Rodzice nie pozwalali swoim dzieciom bawić się z nią. Wtedy Zaremba najął adwokata, który za zupę uczył Romanę w domu. Do domu przychodził syn znanego profesora medycyny, ale usłyszał od rodziców, że "to ładna dziewczyna, jeszcze się zakochasz, a ona ci dzieci pomorduje" - i przestał.

Romana: - Podczas okupacji żyło się za złoto. Potem ojciec sprzedawał już wszystko, co było do sprzedania. Reszta, razem z domem, spłonęła w powstaniu warszawskim. Zamieszkaliśmy wtedy w ogrodowej altance, gdzie dopadli mnie szabrownicy.

Zgubiła się z ojcem, przygarnęła ją sąsiadka. Razem zostały wywiezione na roboty do Austrii. W fabryce tytoniu miały też skręcać zapalniki do rakiet V1 i V2. Romana się buntowała, symulowała ataki ślepej kiszki i dała sobie ją wyciąć, by leżeć w szpitalu i nie pracować. Po zbombardowaniu fabryki przez aliantów trafiła do obozu dla uchodźców. Przez Bawarię i Kraków wróciła do Warszawy.

Szukam matki

W czasie wojny Ewę przewieziono ze Lwowa do Tarnowa, też do sierocińca. - Na każdym kroku szykany, więc dawaj do bójki, bo jak inaczej matkę obronić. Za karę - do piwnicy. Siedziałam wtedy na garnku do gotowania bielizny, bo było mnóstwo szczurów. Oszpecano mnie, nierówno tnąc włosy. Bito. Głodowano. Ośmieszano. Zabrano też złoty medalik po matce. Dalej trafiła na wieś, a tam znowu gehenna: spanie na słomie i harowanie od rana do nocy. Buty, dwa różne, zakładała tylko w niedzielę. Ale przynajmniej skończyło się wytykanie palcem, że córka Gorgonowej, bo "ludzie za głupie były i sprawy nie znały". Wypatrzył ją nauczyciel i posłał do szkoły.

Tuż po wojnie Ewa zaczęła szukać matki. Pisała do gazet, prokuratur, ministerstw, ambasad, polskiego i międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Ale wszędzie kazali podawać ostatnie miejsce pobytu, którego nie znała. Znajomą wysłała nawet do Jugosławii, gdzie miała odnaleźć siostrę matki - nic z tego. Przysłała tylko kartkę, że dobrze się bawi i pozdrawia. Pomogli ludzie, którzy po tekstach o sprawie Gorgonowej dzielili się wiedzą. Nie tylko wiedzą zresztą - do Ewy napisał Józio, Polak z Ameryki, który postanowił wynagrodzić krzywdy i zaczął wysyłać dolary.

Udało się ustalić, że Gorgonowa wyszła z więzienia trzeciego dnia wojny. W 1940 roku "przystojna szatynka, czysta, pracowita i energiczna" trafiła do schroniska na Mokotowie. Prześladowano ją, nawet w kolejce po zupę słyszała syki: "morderczyni". Miała podobno proces o kradzież torebki - została uniewinniona. Handlowała słoniną i mąką, więc - wspomina list - "wśród wysiedlonych żyła jak arystokratka: czerwony płaszczyk, kapelusik z bordo woalką". Raz po towar pojechała aż do Krasnegostawu, po powrocie oznajmiła: "Dziewuszki, chyba wyjdę za mąż. Jeden z inżynierów chce się ze mną żenić". Wyjechała w 1943 roku. Pisała, że jest zadowolona.

Po wojnie Gorgonową widziano we Wrocławiu. W Opolu prowadziła ponoć kiosk z ubraniami, ale rozpoznano ją, obrzucono wyzwiskami i kamieniami, kiosk spalono. W latach 50. trafiła do domu leczniczego dla dorosłych w Brzezinach. "Postać wyizolowana z otoczenia, samotna i sztywna, ale bardzo solidna" - mówi list pensjonariuszki tego zakładu, do którego dołączono zdjęcie - brunetka w średnim wieku siedzi na ogrodowej ławce w towarzystwie pielęgniarki. Potem ślad, mimo długich poszukiwań, ginie.

Dlaczego matka nie szukała córki? Ewa: - Całkowicie ją rozumiem. Nie chciała ujawnienia, może planowała zniknąć ze świata? Nie miała domu, więc gdzie by mnie zabrała? Poza tym byłam tak podobna do Zaremby, że samo patrzenie na mnie przypominałoby jej o wszystkim - może tego się bała? A może szukała mnie, ale sama nie miałam uczciwego adresu... Poniewierałam się po Polsce. Trochę tu, trochę tam.

Skończyła kurs prządek, robiła w fabryce i polu. Była służącą, sprzedawczynią, robotnicą. Marzyła o studiach medycznych - jak dziadek ze strony matki. Poszła na kurs pielęgniarek, ale na praktyce w szpitalu ktoś wykrzyczał, że córce Gorgonowej dziecka nie odda - wtedy zrezygnowała. Mało zarabiała, nie miała domu. - Raz za nocleg zostałam wzięta gwałtem, tak urodził się syn. Został oddany do domu małego dziecka, dostał rodziców adopcyjnych. Pisał do mnie potem, ale ciągle z pretensjami, więc lepiej, żeby nie pisał.

Dwie siostry

Jeden z listów Ewy przeczytał w gazecie Waldemar, mąż Romany. Pobrali się w 1950 roku, chociaż teściowa straszyła go przeszłością żony (odparował: "Jeszcze bardziej ją za to kocham"). Po ślubie Romana przyjęła jego nazwisko i koszmar się skończył. Urodziła córkę Bożenkę. Dostała pracę w Zjednoczeniu Przemysłu Mięsnego, więc w domu zawsze jakaś kiełbasa się suszyła. Na wieść o Ewie ucieszyła się, że po stracie ojca ma jednak kogoś z rodziny. Wysłała telegram: "Wkrótce odwiedzi cię mój mąż", ale Ewa nie chciała czekać i sama przyjechała do Warszawy. Szczęście było wielkie.

Ewa wprowadziła się do pokoiku na Muranowie i zamieszkała razem z Romaną, jej mężem, córką i psem. Dostała łóżko polowe. Romana: - Mogliśmy Ewie pomóc i chcieliśmy. Ale szybko zaczęły się kłopoty. Nie lubiła się myć, nie sprzątała po sobie. Miała się opiekować Bożenką, ale tego też nie robiła. Zwracaliśmy jej uwagę, że jak chce z nami mieszkać, musi się dostosować. Jej się to nie podobało. Radość z odnalezienia siostry szybko się rozmyła. Z czasem wszystko mnie od niej odpychało.

Ewa: - Strasznie chorowałam wtedy. Miałam wrzody na dwunastnicy, kamicę żółciową. Wrak człowieka. Z tych wszystkich zmartwień, rozpaczy, bezsilności. Ciągle jeszcze pisali: Gorgonowa i Gorgonowa. To chodziło za mną. Siostra była dla mnie bardzo dobra. Ale bolało mnie, że obwinia matkę. Nie dziwię się, że trzyma stronę ojca, to on ją wychowywał. Myśli jego kategoriami, ja - kategoriami matki. Ale wie pan, jakie to straszne? Co by pan czuł, gdyby brat wystąpił przeciwko matce?

Wyprowadziła się po kilku miesiącach. Poszła na kurs kroju i szycia, opiekowała się dziećmi aktora Michnikowskiego. Z czasem pojechała nad morze, które widziała podczas wakacji. Dostała tam pracę kierowniczki kasyna garnizonowego. Ewa: - Wie pan, samotna kobieta i oficerowie... Stało się. Wezwał mnie dowódca. Kierowniczka w ciąży? Jak sobie mogłam pozwolić? Zrezygnowałam z tej pracy.

Przeniosła się do Trzebiatowa, też nad morzem, gdzie dostała pierwsze w życiu mieszkanie: wąziutkie, malutkie, z lufcikiem w dachu zamiast okna, ale własne. Tu urodziła córkę. Nazwała ją Rita.

* * *

Koniec lat 50. Romana z mężem na wakacjach dostrzegają Ewę za ladą u rzeźnika - wsiadają w samochód i uciekają z Trzebiatowa. Ale ciekawość zwycięża, Romana jedzie w odwiedziny. - Ewa pracowała już w ciastkarni. Akurat jechała wtedy do lekarza, więc zastąpiłam ją w pracy, choć wstydziłam się strasznie, bo spotykałam znajomych z Warszawy. Niebawem przyszedł list, że zrobiłam manko i trzeba natychmiast posłać pokaźną sumę. Mąż zapłacił, ale powiedział, że więcej o Ewie nie chce słyszeć, bo wyciąga od nas pieniądze.

Ewa: - Siostra pomyliła historie. Manko było, ale we Wrocławiu, gdzie pracowałam jako bufetowa. Kierownik obciążył już kasę, ale towaru nie dał, a akurat zrobili remanent. Przez trzy miesiące w śledztwie siedziałam w więzieniu.

Początek lat 60. Romana: - Pojechałam do Trzebiatowa, a tam siostra w chustce zbiera zioła w lesie. Prowadzi mnie do brudnego i zapuszczonego mieszkania. Mówi, żebym dała jej samochód, bo jestem zamożna i mogę pomagać. Wyjechałam.

Ewa: - Chodziłam po lesie, bo kocham przyrodę. Dobrze czuję się tam, gdzie nie ma ludzi - tyle krzywdy mnie i matce wyrządzili. A żeby nie marnować czasu, zbierałam zioła. Zarobek, wie pan. Ritka była malutka, trzeba było pracować. A pieniądze to siostra ode mnie pożyczała. Jej córka podrzucała swoje papierowe sukienki, żebym na niby je kupowała. To kupowałam.

Romana: - W Warszawie pojawiała się z powodu interesów. Raz całą drogę przyjechała taksówką: nie miała pieniędzy, żeby zapłacić, mąż oddał kierowcy swój zegarek. Drugi raz przyjechała z walizką pieniędzy, bo "nie zdążyła wpłacić do banku". Kazaliśmy jej wracać.

Ewa: - Siostra mówiła innym, że przyjechałam z tobołkiem. Ten tobołek mnie uderzył, dlaczego tak mówić o kimś bliskim. Poniżyła mnie tym.

Lata 70. Romana zaprosiła do siebie córkę Ewy na ferie zimowe. Pamięta, że Ritkę fascynował kolorowy telewizor, ale chciała jeść tylko parówki z lemoniadą - widać tak żyła na co dzień. Na wyjazd dostała sanki i moherowy szal . Wróciła pociągiem ze znajomą Ewy, z którą też przyjechała do Warszawy. Ale siostra miała pretensje, że Romana sama nie odwiozła dziecka. Ewa pisała też do niej w sprawie filmu "Sprawa Gorgonowej", że "nie powinna w ogóle akceptować scenariusza i godzić się na wyświetlanie, bo matka jest tam pokazana ohydnie jako morderczyni i dlaczego nikt do niej nie zwrócił się z pytaniem o akceptację?". Odpowiedzi nie było.

Ewa: - Bolało mnie to. Ale nie pisałam więcej, bo to ona powinna - jako biurokratka pracowała przy papierkach i lubiła to zajęcie.

Smutne życie

Romana: - Szczęśliwa byłam, jak zerwałam kontakt. Pozbyłam się kłopotów. Teraz też proszę nie mówić, gdzie mieszkam. Boję się, że Ewa zrobiłaby piekło w moim domu. To wina jej charakteru, zawsze żyła w biedzie.

Salon na Żoliborzu. Po kolanach skacze mały piesek. Mąż Romany od kilku lat nie żyje. Był ekspertem ONZ, więc razem wiele jeździli po świecie - stąd rzeźby z hebanu i kości słoniowej w salonie. Została rodzina: córka Bożena z mężem, dwoje wnuków. Nigdy nie interesowali się przeszłością, zresztą sama jej nie przywoływała - wiedziało tylko kilka osób.

Prosi pisać o niej pod panieńskim nazwiskiem i pierwszym imieniem, inaczej też nazwać córkę i męża. Romana wciąż utrzymuje kontakt z bratem, synem macochy, który mieszka pod miastem. Na emeryturze ma dużo wolnego czasu, ale wypełniają go lekarze. Boli ją noga, utyka. Przeszła co prawda operację, ale to nie kolano szwankowało, lecz biodro - więc zaraz będzie kolejna. Potem rehabilitacja. Nadzieją Romany jest wiara.

Pokój w Trzebiatowie. Ewa: - Nigdy nie wychodziłam za mąż. W sercu został ból do mężczyzn, że zrobili krzywdę matce. Miałam przyjaciela, z którym żyłam dziesięć lat, ale ledwo się go pozbyłam. Mimo swoich lat zajmuje się domem i uprawia działkę, skąd wieczorami wraca na rowerze z kobiałkami malin. Emerytura starcza na czynsz, więc przy rynku prowadzi stoisko z mydłem i powidłem, ale głównie kierpcami. - Zawsze byłam w handlu. Majątku się nie dorobiłam, bo nie przywiązuję wagi do tego. U mnie pieniądz dziś jest, jutro nie ma. Mam satysfakcję, że ludziom daję pracę. Stać mnie na to, co chcę. Mogę kupić sobie węgorza wędzonego... Poczęstować pana?

* * *

Ewa: - Muszę jeszcze pojechać do Krasnegostawu. Sprawdzić w cerkwi, czy matka rzeczywiście wzięła tam ślub, języka zaciągnąć. Chciałabym znaleźć grób matki. Żeby mnie ktoś pomógł... Siostra przez lata palcem nie kiwła, a gdybyśmy tak połączyły siły... Przecież proces matki to hańba na honorze polskiego sądownictwa, ale można ją zmyć. Zrobić rehabilitację, milionowych odszkodowań żądać. Po co mi milion? Córce by się przydał, bo mieszkanie ma niespłacone.

Romana: - Chciałabym pojechać do Lwowa na grób Lusi, ale brakuje już sił. Nie kusiło mnie nigdy, żeby szukać korzeni matki, chociaż byłam kiedyś na wczasach w Dalmacji. Nie interesowała mnie matka za krzywdę wyrządzoną ojcu. To był bardzo dobry człowiek, a tak cierpiał prześladowany przez ludzi. Strasznie mnie ubodło, jak Ewa mówiła o nim: "Zaremba", bo wierzy, że był także jej ojcem. Żeby chociaż miała w sobie trochę jego szlachetności.

Ewa: - Zaremba był kłamcą, na podstawie jego oszczerstw i pomówień matka została skazana. To on zgotował mi takie smutne życie... Ale nie trzeba badań DNA, żeby stwierdzić, że jestem jego dzieckiem. Widać ten zarembowski nos... Charakteru, broń Boże, nie mam jego. Charakter to po matce. W młodości byłam wybuchowa: co na sercu, to na języku. Też kocham dzieci, im bardziej zasmarkane - tym bardziej je kocham.

Romana: - Matka była kobietą bardzo nieszczęśliwą i jest mi jej żal. Ale uważam, że to ona zabiła Lusię. Tak mi się układa, choć trudno to wyrazić. Sama się nie przyznała. Bóg ją osądzi.

Ewa: - Co matka zyskałaby na tym, że zabiła Lusię? Przecież była kobietą mądrą. Lusię zabił chłopak z klasy, Ukrainiec, który się w niej kochał, a ona go nie chciała. Dlaczego policja nie poszła tym śladem? Siostra pamięta, że ten chłopak tam chodził. Dopóki wierzy, że to matka zamordowała, nie umiem jej wybaczyć. Ale, pan mi powie, co u niej? Czy czasem nie choruje?