Gazeta Wyborcza - 22/03/2000

 

 

MAGDALENA GROCHOWSKA

POLKI DO WYJŚCIA!

 

 

Bluzkę w kolorze kości słoniowej Ewa Marchwińska-Wyrwał wyrzuciła w zeszły poniedziałek. Miała ją na sobie 9 sierpnia, w dniu porwania.

Cisnęła do kosza sandały. I spódnicę, którą uszyła w listopadzie z brązowej wełny bielskiej. (Strażnicy przynieśli do piwnicy całą belę - z polskich darów dla Czeczenii. Kroiła materiał nożem; zszywała nitką wyprutą z bluzki). Potem przytknęła zapałkę do pomiętej kartki. List pożegnalny do syna Tomasza, pisany w samym sercu kaukaskiej wojny, zapłonął w jej mieszkaniu w Sosnowcu.

Zofia Fiszer-Malanowska mówi, że ze swoją spódnicą z bielskiej wełny się nie rozstanie.

Tylko pięć dni

Profesor Rasuł Magomedow pali papierosa w saloniku w podwarszawskim mieszkaniu Malanowskich. Szpakowaty, przystojny, bezpośredni. Przyjechał z Machaczkały, stolicy Dagestanu (republiki wchodzącej w skład Federacji Rosyjskiej). W tamtejszym Instytucie Zasobów Biologicznych bada wpływ dużych ssaków na kaukaskie ekosystemy. Porwano go wraz z Polkami, wypuszczono pod koniec września. - Czuję się winny - mówi - bo Ewę i Zofię porwano w moim kraju, a ja nie mogłem ich obronić. Nie potrafię sobie miejsca znaleźć. Teraz przyjechałem do nich, bo nie chcę, aby zaciążył na naszej przyjaźni choć cień podejrzenia, że maczałem w tym palce.

Profesor Zofia Fiszer-Malanowska, 66 lat, pogodna, wychudzona. Jest dyrektorem Międzynarodowego Centrum Ekologicznego PAN, zajmuje się bioenergetyką gleby. Do Związku Radzieckiego jeździła od 40 lat. - Przywykłam czuć się w Rosji bezpiecznie - mówi.

Jej zastępczyni doc. Ewa Marchwińska-Wyrwał, 55 lat, ostrożna w słowach, specjalizuje się w usuwaniu z gleby zanieczyszczeń chemicznych. Kieruje polsko-amerykańską spółką, która sprowadza do Polski technologie ochrony środowiska. Podróżowała po całym świecie, lecz nie po Rosji.

Rasuł Magomedow, pięćdziesięciolatek, jest członkiem Rady Naukowej Centrum Ekologicznego PAN (w jej skład wchodzą Niemcy, Holendrzy, Ukraińcy, Rosjanie i Polacy). Latem ubiegłego roku miał z polskimi uczonymi badać rolę dużych ssaków w ekosystemie Kaukazu oraz obniżanie się poziomu wód w Morzu Kaspijskim.

W Machaczkale co najmniej kilku współpracowników Magomedowa wiedziało o przyjeździe Polek. Wizyta miała potrwać pięć dni.

Miesza się krew z sokiem arbuza

Nie zabiera się w krótką podróż czterech grzebieni, pięciu długopisów i igły. Ewa zabrała.

Śniło jej się przed wyjazdem, że ludzie w czarnych maskach wyrywają jej torebkę. - Nie bierz za dużo pierścionków - zażartowała do Zofii.

W poniedziałek, 9 sierpnia, jadą z Magomedowem i chemikiem Aleksandrem Kajmarazowem do ogrodu botanicznego koło miasta Gunib, 180 km od Machaczkały. Atmosfera pikniku - wiozą arbuzy, mięso na szaszłyki i szampana.

Na zakręcie trzy samochody blokują drogę. Brzęk szyb. Mężczyźni w kominiarkach walą Kajmarazowa w głowę lufą karabinu. - Oddać pieniądze i broń! Zdzierają kobietom biżuterię. Ewa ma spuchnięte palce, jeden pierścionek nie chce zejść. Porywacz grozi odcięciem palca. Przygląda się pierścionkowi i macha ręką - jest niewiele wart. Ewa nosi go do dziś.

Wiążą zakładnikom opaski na oczach, wiozą do lasu. - To uczone, które przyjechały nam pomóc na Kaukazie - mówi Rasuł.

Chłopak z bronią ma głos nastolatka. - W zły czas przyjechałyście. Nam nie jest potrzebna nauka, tylko Koran. Wystarczy, że umiemy czytać. Ustanowimy państwo muzułmańskie. Cały Dagestan ogarnie wojna.

W saloniku Malanowskich profesor Magomedow rozkłada na podłodze mapę. - Na Kaukazie nigdy nie ma spokoju, lecz tutaj - wskazuje palcem Machaczkały - nic groźnego się wtedy nie działo.

Ale przy granicy z Czeczenią, dzień jazdy od Machaczkały, już od początku sierpnia trwały walki w okolicach miasta Botlich. To czeczeńskie oddziały wahabitów napadły na przygraniczne wsie w Dagestanie (wahabici są muzułmańskimi radykałami, chcą wprowadzić na Kaukazie rządy Koranu. Ta "muzułmańska rewolucja" posłużyła Rosji za pretekst, by wkroczyć do Czeczenii).

W lesie czworo zakładników czeka świtu. - Rozkujcie go, towar wam się psuje - woła Rasuł. Kajmarazow ma puls coraz słabszy. Rozpinają mu kajdanki, Zofia sokiem z arbuza obmywa mu z twarzy krew. Leje się szampan. To porywacze znaleźli butelkę w torbie z jedzeniem i rozbili ją z wściekłością o kamień. Koran zakazuje picia alkoholu.

Jestem wam potrzebna żywa

Duszno. Nakryli ich gałązkami. "Dla zamaskowania czy dla ochłody?" - zastanawia się Zofia. Ma astmę, prosi o leki z torebki. Przynoszą.

Nad ranem ruszają w górę, podejście jest ostre jak na Giewont. Słońce zaczyna palić. Zofia osuwa się na ścieżkę: - Jestem wam potrzebna żywa.

- Odpoczywaj - mężczyznę przestraszyła kredowa twarz Zofii - nie będziemy się spieszyć.

Wreszcie szczyt, pieczara, chłód! Zofia zasypia na kamieniach. Budzi się okryta dresem jednego ze strażników. Prosto z blaszanej bańki je z apetytem przyniesioną skądś ciepłą zupę.

Nocą idą w stronę szosy, niebo jest pełne gwiazd. Na skarpie czeka samochód; gdy dochodzą, auto osuwa się nagle i przygniata strażnika. Kajmarazow ma złamane żebra i nogę. - Bracie, wybacz! - woła do niego drugi strażnik. Wnoszą rannych do samochodu. Zaczyna się szaleńcza jazda z wygaszonymi reflektorami przez góry. Przebijają się przez dwa posterunki milicji, świszczą kule.

Ewa: - Ciągle mi się wydawało, że oni za chwilę nas przeproszą i powiedzą: "Jesteście wolni, to była pomyłka".

Jak butelki w skupie

Dziś czterej porywacze siedzą w więzieniu. Rasuł Magomedow po uwolnieniu pomógł służbom bezpieczeństwa odnaleźć miejsca i dwa domy w Dagestanie, w których przetrzymywano porwanych.

- Dla Rasuła to większy wstrząs niż dla mnie - mówi Zofia. - On w tamtym środowisku zostaje. Jego badania wymagają wyjazdów. Czy będzie je mógł bezpiecznie kontynuować?

- Nie boję się zemsty - mówi profesor. Jego matka Fazu Alijewa jest przewodniczącą Związku Kobiet Dagestanu i znaną poetką. Brat Machacz kieruje rządowym wydawnictwem prasowym. Machacz od początku współpracował z Federalnymi Służbami Bezpieczeństwa. W Groznym na placu Minutka, gdzie obok bazaru kwitł rynek niewolników, rozdawał pośrednikom zdjęcia porwanych.

Rasuł twierdzi, że brat nie zapłacił za niego okupu, tylko co tydzień "kupował" nowe informacje. Pod koniec września strażnicy wywołali Rasuła z piwnicy w Urus-Martanie i zawieźli samochodem do Groznego. Z tłumem uchodźców przedostał się do Władykaukazu w sąsiedniej Osetii.

Do dziś nie wie, czy czeczeńscy handlarze ludźmi, bracia Achmadowowie z Urus-Martanu, zaaranżowali porwanie, czy też odkupili ich od dagestańskich porywaczy. - Achmadowowie brali cudzoziemców jak butelki w skupie, według cennika - mówi profesor. - Aleksander i ja nie mieliśmy dla nich większego znaczenia, im chodziło o Polki.

Strażnicy wymieniali różne sumy - od 3 mln do 200 tys. dolarów za obie.

Pół szpitalnej poszwy

- Nie krzyczeli na nas, nie obcinali przy nas palców, ale można człowieka upodlić brakiem mydła i wody - Ewa Marchwińska-Wyrwał ma staranną fryzurę, delikatny makijaż i gustowny kostium.

Przez trzy tygodnie od porwania Zofia dawała jej skórki po ogórkach do przecierania rąk i twarzy.

- Rasuł, przetłumacz im - prosiła Ewa - nie chcę jedzenia, niech mi dadzą mydło i wodę.

Dziwił się. - Przecież nie mamy wody do picia...

W pierwszym, na pół wykończonym domu w Dagestanie za toaletę służyło im klepisko w sąsiednim pomieszczeniu. W drugim domu i później w czeczeńskich piwnicach - wiadro.

Raz dziennie unosiła się zasłona w oknie i ktoś wsuwał na parapet drożdżowe lepioszki, zupę, jajecznicę z pomidorami albo tylko suchy chleb, czasem herbatę. Wtedy przemywali herbatą ręce.

- Zosia powtarzała mi: "Z brudu jeszcze nikt nie umarł" - opowiada Ewa. - "To będę pierwszą ofiarą" - mówiłam.

Ewa skłamała strażnikom: - Odnowiła mi się rana pooperacyjna. Nie pokażę, bo się wstydzę. Muszę mieć wodę, mydło i bandaż.

Przynieśli dwa arkusze tabletek odkażających i pół szpitalnej poszwy pachnącej świeżością.

Męczyła ją biegunka. Kiedy czuła, że już dłużej tych warunków nie zniesie, otwierała flakonik i wąchała francuskie perfumy, których porywacze dziwnym trafem jej nie odebrali.

Pod ziemniakami

Zofia przeważnie śpi, czasem pożycza od Ewy okulary i czyta. Strażnicy przynieśli im do czytania referaty z amerykańskiej konferencji na temat islamu. Rasuł prowokuje mężczyznę z granatem u pasa: "I mnie trzymacie, muzułmanina?". "Jaki tam z ciebie muzułmanin".

Zofii kończą się leki na astmę. Strażnik zdobywa gdzieś dla niej inhalatory.

Koniec sierpnia. Po zastrzykach w udo Rasuł i Aleksander zasypiają, Ewa i Zofia są lekko oszołomione. Strażnicy ładują ich do skrzyni kamaza. Zasuwają skrzynię i przysypują górą ziemniaków. Gorąco. Podróż trwa cztery godziny.

"Przeładowani" do bagażników samochodów osobowych zakładnicy przekraczają granicę z Czeczenią. W autach ryczy muzyka (pieśni Wysockiego), na wypadek, gdyby któreś z nich chciało krzyczeć.

Przez dwa miesiące siedzą we czwórkę w piwnicy, nie wiedzą, że są w Urus-Martanie.

Pierwszego dnia Ewa żąda po angielsku lekarza. Nazajutrz dostaje miednicę i szare mydło. Z kranu na końcu korytarza od czasu do czasu kapie woda. Na ścianach osiada wilgoć, jest coraz chłodniej.

Pod koniec września z piwnicy wywołują Magomedowa. Słychać strzały, eksplozje bomb, ryk samolotu. - Ćwiczenia - domyślają się. Wpada strażnik: - Zestrzeliliśmy samolot!

Nie rozumieją, o czym mówi; sądzą, że są na czeczeńskim poligonie.

Grzybki marynowane, sos do śledzi

- Co wy? Jest wojna! - piwnica dudni śmiechem.

Ewa, Zofia i Aleksander od końca października siedzą w kolejnej piwnicy razem z dziewięcioma innymi zakładnikami.

Andriej, szef piwnicy, rosyjski bosman wzięty jeszcze przed wojną, pokazuje betonową, solidną ścianę: - Słyszysz gwizd, zasuwasz tam.

Tylko Andriej ma prawo zadawać pytania strażnikom. Przydziela wodę (szklanka dziennie na osobę). Gdy kogoś ponoszą nerwy, klnie w wymyślny sposób. Rządzi piwnicą jak wojskowym batalionem. - Ten dryl był w tamtych warunkach idealny - wspomina Zofia. - Pozwalał utrzymać porządek. Ja odczułam ulgę, bo było nas tu więcej. My troje byliśmy już sobą bardzo zmęczeni.

Wala i Tania, Rosjanki, obie po czterdziestce, szukały synów, którzy zaginęli kilka lat temu, w pierwszej wojnie. Schwytane w Groznym. Opowiadały, że grożono im śmiercią i bito. Tania przemyciła do piwnicy karty. Zofia układa pasjanse i gra w kierki na pryczy pod okienkiem.

Pułkownik Wiktor, wykładowca w Instytucie Wojskowym w Machaczkale, ciągle śpi. Torturowano go, ma luki w pamięci.

Witalik z Omska, oficer polityczny, chciał narwać winogron przed domem, strażnicy pozwolili. Kiedy wspiął się na pergolę, strażnik strzelał w niego śrutem. Zofia i Ewa wyjmowały mu śrut z nóg.

Schwytany w maju Wowa śpiewa co rano na całe gardło: "Gołodno, chołodno, od doma dalieko!". Ma 14 lat, jest synem dyrektorki banku w Machaczkale. Czyta książkę o astronomii. Raz poprosił o świeczkę, strażnik zbił go pałką po głowie. (Po wypuszczeniu w listopadzie Wowa udzielił informacji o Polkach rosyjskim służbom specjalnym).

Wołodia z Moskwy, lat 48, dziennikarz. Miał zrobić fotoreportaż o tworzeniu się armii muzułmańskiej, Czeczeni porwali go w lipcu. Od czasu do czasu zabierali na rozmowy: "A gdybyśmy żonie posłali twoje ucho, czy szybciej znalazłaby pieniądze?" - i podsuwali mu telefon, by ją ponaglił. Wracał do piwnicy roztrzęsiony.

Gadają o grzybkach marynowanych i w jakiej zalewie najlepiej smakują śledzie. Kiedy mają drewno, rozpalają w "kozie". Przetapiają zużyte świeczki na nowe. Biegają pod betonową ścianę. Wiadro w kącie piwnicy zasłonili parawanem z koca.

Co to jest prawdziwe życie?

Czas rozciąga się, nigdy go tyle nie miały. Zofia wyrywa kartki z francuskiej powieści, którą znalazła w piwnicy, i pisze schemat planowanej od dawna książki o bioenergetyce gleby. Tytuły rozdziałów, wstępy, zakończenia. Broni się przed myślami o rodzinie (w Wigilię nawet nie wspomną z Ewą o świętach). Myśli o dzieciństwie. Przedwojenne mieszkanie na warszawskiej Saskiej Kępie. W domu było zawsze pełno zwierząt - rodzice byli weterynarzami. Pierwsze kroki stawiała, trzymając się sierści owczarka alzackiego. Jesienią 1944 roku mama bierze ją za rękę i idą do Michalina. - A po co nam rzeczy - mówi mama - ważne, że żyjemy!

Zofia myśli o swoim życiu: konferencje, referaty, wyjazdy, pośpiech. Nie miała czasu na prawdziwe życie. A co to jest prawdziwe życie? Patrzeć, jak córka Agata ze spokojem i precyzją przycina szkiełka do witraży. Włóczyć się z mężem po Bieszczadach. Czytać literaturę piękną, nie tylko zawodową. "Za mało cieszyłam się urodą świata", myśli.

- Może to się zdarzyło, by mną potrząsnąć i wyrzucić z tego kieratu, z którego inaczej nigdy bym nie wyskoczyła - zastanawia się dziś.

- Przez dwa miesiące byłam pełna buntu, nie chciało mi się uczyć rosyjskiego - opowiada Ewa. - Myślałam: "Niech oni się uczą angielskiego".

Sama uczy angielskiego Aleksandra i Rasuła. Jesienią, w piwnicy pełnej zakładników w Urus-Martanie, zaczyna mówić po rosyjsku.

Jej życie przed porwaniem: praca na dwa i pół etatu, bo trzeba spłacić duży kredyt (tuż przed wyjazdem zmieniła mieszkanie). W styczniu jeździła do ciepłych krajów. Nie miała czasu dla przyjaciół. Ważne rozmowy odkładała na później.

Szyjąc spódnicę z brązowej wełny, opowiada Zofii o miejscach, które zwiedziła: - Zaliczałam je, chłonęłam, ale nie wsłuchiwałam się w siebie.

I stał się cud!

Abdullah, Azer z Baku, modli się, jak nakazuje Koran, pięć razy dziennie. Ma 21 lat. Zarośnięty, w czarnym swetrze, słabo mówi po rosyjsku. Przyjechał do Groznego głosić pokój. Po przesłuchaniu zrzucili go do piwnicy z rozkrwawioną wargą. - Policzymy się na Sądzie Ostatecznym - mówi. Klęka między pryczami głową w kierunku Mekki. Pięć razy dziennie potrzebuje wody do "namazu" - rytualnego obmycia rąk i nóg. Zużywa na to wodę do picia. Czasem ktoś dzieli się z nim swoją wodą.

Abdullah stroni od banalnych rozmów. Z obojętnym religijnie Kajmarazowem i prawosławnym dziennikarzem Wołodią szepczą w kącie o Bogu.

Wśród materiałów z konferencji na temat islamu Kajmarazow znalazł referat o embriologii. - Wynika z niego - zapalił się - że wiedza Koranu w tej dziedzinie wyprzedziła mikroskop elektronowy!

Pod wpływem Abdullaha Aleksander zaczyna pościć: je i pije raz dziennie po zachodzie słońca. Modli się po rosyjsku, potem próbuje po arabsku. Decyduje się uroczyście przyjąć prawdziwą wiarę, pierwszy "namaz" odbywa się 11 listopada o świcie.

Tego dnia, przed południem, wszedł strażnik. - Kajmarazow do wyjścia!

- I stał się cud - krzyczy Abdullah. - Przyjął wiarę i został uwolniony.

Wołodia jest wstrząśnięty. (Potem on również przyjął prawdziwą wiarę. W czasie ewakuacji sztabu braci Achmadowów w góry nie nadążał za grupą, został zastrzelony).

Profesor Magomedow mówi, że Kajmarazow do dziś przestrzega gorliwie nakazów Koranu.

Koran i Biblia

Dzień po powrocie do kraju Zofia poprosiła przyjaciół o polskie tłumaczenie Koranu. Była dotąd niewierząca. Teraz chce przeczytać Koran i Biblię. - To chyba nie jest szukanie sacrum - zastanawia się - tylko sensu życia.

- Zosia pytała mnie - opowiada Ewa - czy ja proszę mojego Boga o uwolnienie. Ja Bogu dziękowałam za życie i rodzinę: syna z synową, wnuczkę, siostry. Okropnie bałam się wojny, chciałam żyć. 9 lutego przeżyłyśmy w Szatoj najstraszniejszy ostrzał. Piekło. Wtedy zrozumiałam, że nie wypada mi modlić się o życie, bo wokół giną młodzi ludzie. Pomyślałam, że mogę odejść spokojnie, bo mój syn ma udaną rodzinę. A jednak stał się cud. Nie zginęłam ani wtedy, ani potem, kiedy z rosyjską specgrupą, która nas uratowała, lecieliśmy helikopterem i Czeczeni strzelali w nas rakietami.

Tysiąc polskich żołnierzy

- Polki do wyjścia!

- Ja wiedziałem - ściska je Abdullah - ja się za was modliłem!

Był 21 listopada. Po kwadransie jazdy padają strzały. Ktoś każe im biec, ktoś wciąga je do drugiego samochodu, wreszcie dom. - Ramzan Achmadow - przedstawia się przystojny młody człowiek. - Jestem komendantem bojowników, generałem, odpowiadam za rejon Urus-Martanu. Oswobodziłem was z rąk porywaczy, żeby świat wiedział, że nie handlujemy ludźmi. Chcemy oczyścić imię Achmadowów. Wrócicie przez Gruzję do Polski.

Blefował. Strzelanina była spektaklem. Na prawdziwe uwolnienie miały czekać jeszcze trzy miesiące. - Nie zorientowałyśmy się - mówi Ewa - że jesteśmy wciąż w tych samych rękach.

Urządzają im "banię". Przynoszą z bazaru rajstopy, kurtki, swetry, szczoteczki do zębów i gumowce z wełnianą wkładką. Mieszkają z żonami braci Achmadowów. Drzwi są otwarte, lecz Polki mogą wyjść tylko do toalety, czasem przed dom. Mogą wreszcie popatrzeć na słońce. Orły suną po niebie. Góry na horyzoncie. Buki są nagie, bezlistne.

Rozpoczyna się gra pozorów, piętrzenie warunków. Achmadowowie chcą mieć świadka przekazania kobiet na granicy z Gruzją. Niech świadkiem będzie Waha Ibrahimow, wiceminister spraw zagranicznych Czeczenii. Szef polskiej placówki w Tbilisi dotąd nie skontaktował się z Wahą. A teraz Waha wyjechał do Baku. Rosyjski desant zamknął drogę do Gruzji. W górach jest już za dużo śniegu. Pojedziecie przez Inguszetię. I tak dalej...

Są niemal serdeczni. Mówią ciepło o Polsce. Powtarzają opowieść o tysiącu polskich żołnierzy z carskiej armii, którzy w latach 30. XIX w. mieli przejść na stronę Czeczenów.

Pod koniec grudnia łączą Zofię i Ewę z polskim radiem. "U was są chyba jakieś święta, macie tutaj jajka na twardo". W Nowy Rok pierwszy raz pozwalają zadzwonić do domów. I wciąż wloką je od wsi do wsi, wycofując się przed ostrzałem rosyjskiej artylerii i helikopterów.

Prof. Rasuł Magomedow: - Sądzę, że wojna działała na korzyść Ewy i Zofii. Achmadowowie chcieli mieć atut w ręku na wypadek, gdyby przyszło uciekać na Zachód. Uwolniliśmy je, nie jesteśmy bandytami.

- Może byłyśmy dla nich polisą ubezpieczeniową - mówi Zofia.

To jest moja wojna

- Do piwnicy - woła Czeczenka.

- Dlaczego zawsze schodzisz ostatnia? - pyta ją Ewa. - Bo to moja wojna, a wy musicie przeżyć.

Trzy żony Achmadowów mają twarze odkryte, makijaż, eleganckie bluzki, chusteczki. Tak ubrane rąbią drewno, kręcą się po kuchni. We wsi Gojty Zofia i Ewa mieszkają z nimi prawie tydzień.

W innym domu Polki dzielą pokój z ośmioma żonami wahabitów. Najmłodsza ma 14 lat, jest mężatką od roku. Gdy rozlega się pukanie do drzwi, kobiety szybko zasłaniają twarze. Nie pozwalają Polkom gotować, tak nakazuje gościnność. Dwa razy Zofia i Ewa jedzą przy stole, razem z mężczyznami. Zofia dowiaduje się, że według Koranu kto razem je, ten razem będzie biesiadował w raju.

13 grudnia Czeczenki dają Ewie na urodziny dezodorant. - Polskie kobiety mają ciężko - kiwają głowami - tu prace domowe rozdziela się między kilka żon.

Wszystkie boją się "gradu" - deszczu odłamków z bomb rozpryskowych. Na dźwięk pikujących samolotów dzieci zatykają uszy, niektóre nerwowo drapią się po twarzy. - Własnymi rękami urywałabym głowy rosyjskim dzieciom - mówi jedna z żon Achmadowów (w widocznej ciąży). - A co one złego zrobiły? - pyta Ewa. - Nic. One są ruskie.

Czeczenki tłumaczą Polkom, że w czasie świętej wojny wolno zabijać, porywać ludzi, handlować nimi - o ile pieniądze idą na święty cel.

Gdy kanonada narasta, kobiety zaczynają modlitwę, niektóre płaczą w religijnej ekstazie.

Babulki, babulki, moje krasawice!

Bracia Achmadowowie urodzili się w Kałmucji (w latach 40. Stalin deportował tam Czeczenów). Pracowali w kołchozie, tak przynajmniej mówili. Do Czeczenii przyjechali w 1992 r. Jeden zginął w Dagestanie, drugi był w Gruzji. W Urus-Martanie było ich siedmiu: Ramzan. Razwan. Uwejs. Apti. Abu. Najmłodszy Ziema. Najstarszy Papa.

- Każda z nas inaczej odbierała tych ludzi - mówi Ewa. - Zosia czasem zachwycała się którymś z nich. Ja mówiłam: "Dla mnie to bandyta". Zosia lubiła Abu, bo był trochę lepszy. Martwiła się: "Żeby go nie zabili, jak pójdzie na akcję". Abu mówił: "Gdyby to ode mnie zależało, już dawno byłybyście w domu". I przynosił cukierki. A ja nie chcę się zastanawiać, dlaczego je przynosił; czy oni są dobrzy, czy źli. Ja chcę zapomnieć!

Abu nosi w płucach odłamek z pierwszej wojny, u prawej ręki brakuje mu dwóch palców. Woła wesoło do Ewy i Zofii: "Babulki, babulki, moje krasawice". Przynosi snickersa. Obiecuje, że gdyby zginęły, wyśle ich listy do rodzin. Zawiera z Zofią umowę - nie będzie kłamał, najwyżej nie odpowie na pytanie. Kiedy pytają, dlaczego nie mogą dostać telefonu, milczy. Innym razem pozwala Ewie zadzwonić trzy razy z rzędu do Polski. Daje im tranzystorowe radio.

Rozpiera go duma, bo jego siedmioletni syn doskonale zna się na broni. - Gdyby rosyjski lotnik wpadł w ich ręce - mówi Abu do braci - obcięliby mu język i uszy i wypuścili.

A teraz Abu patrzy na nagranie wideo sprzed kilku dni i ryczy ze śmiechu. Filmowali atak na Rosjan. Na ekranie Czeczeni obcinają głowy żywym jeńcom rosyjskim. Zbliżenie wnętrza czołgu: młody Rosjanin pisał tuż przed śmiercią list. - Ale jego matka nie dostanie tego listu! - Mężczyźni wybuchają śmiechem.

- Nie miałam złudzeń - mówi Zofia - gdyby mu kazali nas zarżnąć, zrobiłby to.

Kraj zalany nienawiścią

- Zobaczyłam tam ludzi odważnych i okrutnych, kraj zalany nienawiścią - opowiada Zofia. - We mnie nie ma nienawiści. Może tylko do tego strażnika, który bił po głowie Wowę.

Ewa: - Dla mnie oni są źli. To jest moja krzywda, że odebrali mi siedem miesięcy życia.

Wieczorem 21 lutego Abu prosi o zwrot radia. - Wyjeżdżasz? - pytają. Abu milczy. Zbiega po skarpie. W połowie odwraca się: - Teraz już szybko wrócicie do domu.

 

 

 

SIEDEM MIESIĘCY

 

- 9 sierpnia 1999 r.: porwanie w drodze do miasta Gunib w Dagestanie.

- Kilka dni i nocy spędzają w lesie, pieczarze, potem dwa tygodnie w odosobnionych domach.

- Koniec sierpnia: przewiezione pod ładunkiem ziemniaków bliżej granicy w Czeczenią spędzają dwie noce w ziemiance.

- 28 sierpnia: jadą w bagażnikach do Urus-Martanu w Czeczenii, więzione w piwnicach przez klan braci Achmadowów.

- 21 listopada: bracia Achmadowowie aranżują uwolnienie Polek. Potem wożą je ze swoim sztabem od wsi do wsi, także do miasta Szatoj.

- 22 lutego: Achmadowowie odchodzą w góry, pozostawiając Polki 8 km od wsi Borzoj.

- 23 lutego - 1 marca: spotykają na drodze Czeczenów - partyzantów, lecz nie wahabitów, ci po kilku dniach przekazują je rosyjskim służbom specjalnym.