Gazeta Wyborcza - 07/12/2000

 

 

MAGDALENA GROCHOWSKA

Ja broczę krwią

 

 

TADEUSZ ŁOMNICKI

 

 

Wielki, groźny, liryczny, nieznośny, wspaniały, gderliwy, pełen pychy... W końcu nie umiał już tych masek zdjąć. Grę przyjął jako życie i tą grą swoje życie zabijał

 

 

Dziwna cisza zapanowała w tym cyrku, w którym raz do roku aktorzy fikają przed dziećmi koziołki. Dzieci wcale się nie śmieją. Tadeusz Łomnicki wlecze na sznurku zniszczoną kaczkę-zabawkę, ma głos matowy. - Chodź kaczko, chodź... Poszli. Jak nagły mróz, który warzy liście. Była połowa lat osiemdziesiątych.

"Boję się o siebie. Włodek powiedział, że teatr doprowadzi mnie do szaleństwa - napisał Łomnicki w pamiętniku w czerwcu 1945 r. - Ja zaś twierdzę, że mnie wyniesie ponad..."

Draniem jestem

Czarno-białe fotografie wykonano podczas prób "Króla Leara" w Teatrze Nowym w Poznaniu, między grudniem 1991 a lutym 1992. Tuż przed śmiercią Łomnickiego. Lear-Łomnicki nosi ciemny golf i luźny szlafrok, poły szlafroka fruwają na fotografiach. Jeszcze bez brody, włosy niezmierzwione. Będzie dzielił swe królestwo między córki.

Z głową w dłoniach. "Cofnij się, bólu..." Pochlebstwami omamiły go starsze córki, żądne władzy. Wyrzekł się kochającej go, młodszej Kordelii.

Wzniósł ręce, sweter odsłania obwisły pasek brzucha. "O, nie pozwólcie mi oszaleć, nieba!" Już wie, że skrzywdził Kordelię; że był okrutnym despotą. Idzie na poniewierkę. Wojna. Kordelia w niewoli. Powiesili ją. "Wyć, wyć, wyć! Ludzie, jesteście z kamienia". Nad jej trupem Lear nędzarz umiera z rozpaczy.

Na konferencji prasowej przed premierą, dziewięć dni przed śmiercią, Łomnicki przeczytał monolog Edgara z "Króla Leara". Edgar wyznaje, że pychę i fałsz nosił w sercu. Ile przysiąg wypowiedział, tyle złamał. Przed snem snuł lubieżne plany, a rano wcielał je w życie. Bisurmanił się z kobietami. Był wściekły jak pies i drapieżny jak lew. - To jest curriculum vitae pana Leara - skwitował Łomnicki.

Profesor Barbara Lasocka, historyk teatru, uważa, że Łomnicki grał w "Królu Learze" własny dramat: człowieka, który zatracił siebie.

Mówił podczas konferencji: - Władca wybudował - nie wiadomo jak, prawdopodobnie ciężką ręką - swoje królestwo. Ten świat wartości się rozpada. I co się wydobywa na powierzchnię?

Tydzień przed śmiercią podszedł w teatralnym bufecie do fotografa. - A wie pan, na tym dużym portrecie pokazał mnie pan takim draniem, jakim naprawdę jestem.

Ukorzę wszystkich

- Mistrzu - zwrócił się do Łomnickiego student.

- Jaki mistrzu? Mów do mnie: Boże!

Przez szparę w kurtynie spoglądał na widownię.

- Zazdroszczę im, że będą mogli mnie oglądać.

"Ja tłumię zarozumiałość - pisał w roku 1944 - ale kiedy mi zaprzeczają moim polotom - przebaczcie, nie zniosę". Rok później: "Marzę o moim słowie wśród sceny, którą sam stworzę - marzę o ogromie mych myśli, które wypowiem i którymi ukorzę wszystkich".

Zdanie, jakie po raz pierwszy w życiu wypowiedział przed publicznością, brzmiało: "Przez walkę podwyższa się rolę człowieka i świata". Był marzec 1945 roku, Stary Teatr w Krakowie. I była to już cała kwestia Pasterza-Łomnickiego w "Mężu doskonałym" Jerzego Zawieyskiego.

W czerwcu 1956 roku warszawski Teatr Narodowy pokazał w Paryżu "Kordiana" w reżyserii Erwina Axera. Na widowni Anders i emigracja z Londynu. Kordian-Łomnicki ze szczytu Mont Blanc obwieszcza światu: "Polska Winkelriedem narodów/ poświęci się, choć padnie". Wzywa chmury, i wiatry, i ptaki - by go niosły! Krzyczy: "Polacy!" i podchodzi do widowni. Ludzie zrywają się z miejsc, płaczą, rzucają na scenę kwiaty, a po chwili pod sklepieniem paryskiego Teatru Narodów wybucha "Rota".

"Le Monde" odnotował, że w bladej twarzy aktora jego oczy płonęły.

Ukorzył wszystkich. A po spektaklu, na bankiecie, oni upokorzyli jego. - Czy w ten zegarek - zapytał ktoś - wyposażyła pana na drogę służba bezpieczeństwa?

Ciało

Szedł z Ireną Łomnicką, drugą żoną, przez Stare Miasto, spotkali reżysera Andrzeja Munka. - Słyszałem, zagrałeś wspaniale - mówi Munk - ale ty, taki kurdupel, w roli Kordiana?

(Schody w Grand Hotelu w Łodzi, rok 1953, wieczór. Irena jest praktykantką w wytwórni filmów, pracuje przy realizacji dźwięku. Z góry schodzą Łomnicki i Tadeusz Janczar, skończyli kolejny dzień zdjęciowy na planie "Pokolenia" Wajdy. Jej myśl: ten czarny, wysoki - ładny; ten jasny, niski - niebrzydki. Proszą ją na kolację, ona się wzbrania, odchodzi. Wtedy ten niski woła za nią: - Ja i tak się z panią ożenię!

Rok później wyszła za Łomnickiego.)

- Wydawało mi się, że zawsze był z siebie niezadowolony - opowiada Irena Łomnicka. - Był blondynem, chciał być brunetem; miał niebieskie oczy, chciał mieć czarne. Kordiana zagrał na przekór swoim warunkom fizycznym. Męczył się ze sobą, nie lubił siebie i to musiało jakoś zaważyć na jego życiu.

W Krakowie, pod koniec wojny, stanął nago przed wojskową komisją rekrutacyjną. Popatrzyli. - Idź pan do domu - powiedzieli - i bez pana wygramy tę wojnę.

W marcu 1945 roku zgłosił się do Studia Teatralnego przy Starym Teatrze. Miał 18 lat, pod pachą trzymał rękopis swej sztuki "Anioł", chciał dostać się na kurs pisania dramatów. Ale pomylił drzwi i zdał egzamin na kurs aktorstwa.

Wśród słuchaczy Studia - przystojni, wysocy chłopcy - Stanisław Zaczyk, Andrzej Szczepkowski... Łomnicki - przebrany do roli w krótkie spodenki - ma szerokie biodra, potężne łydki, trochę kiwający się chód. Któregoś dnia profesor Maria Dulęba mówi: - Tylko Łomnicki będzie się liczył.

Każdego lata jadą z Ireną do Sopotu, ale on unika plaży. Dni spędza w kawiarni. W karnawale co tydzień idą na bal. Ale on nie tańczy. Tyje. Do roli Andrzeja w filmie "Niewinni czarodzieje" (1960) Irena odchudza go o 10 kilogramów.

W USA, po wspólnym występie z Andrzejem Łapickim, ktoś żartuje na przyjęciu: - Ten Łapicki to panisko, a z ciebie, Tadziu, pokraka...

W latach siedemdziesiątych dostanie anonim: "Maleńki! Brakuje Panu Rektorowi 2 cm na obcasie do 150".

- Traktował swoje ciało jak instrument - opowiada Jerzy Markuszewski, reżyser - złościł się, że ono mu stawia opór i był dla niego bezwzględny.

Rycząca bryła mięsa

Puk mu nie wychodzi. Wymyka mu się ta rola złośliwego duszka ze "Snu nocy letniej" Szekspira, w której ma zagrać w Katowicach w roku 1947. - Puk to nie jest człowiek - irytuje się reżyser, Bronisław Dąbrowski.

I Łomnicki już wie: musi mówić i ruszać się inaczej niż człowiek.

Na spacerze wzdłuż Wisły wpycha do ust małe, rzeczne kamyki. Puk mówi teraz skrzacim językiem.

Do roli Wołodyjowskiego (premiera filmu Jerzego Hoffmana w 1969 r.) nie chce zastępstwa kaskaderów. Przez rok trenuje fechtunek i jazdę konną; chudnie o kilkanaście kilogramów.

Rok później gra kapitana Edgara w "Play Strindberg" Duerrenmatta. "Pod mundur [...] wpakował kilka par gaci i koszul, zmienił je w mięso i po scenie chodzi rycząca bryła mięsa - pisał Adolf Rudnicki. - [...] Mam przed sobą autentycznego potwora". W apoplektycznym ataku Edgar pada, wali głową o ziemię, twarz ma czerwoną, fioletową, żyły za chwilę mu pękną. W finale, sparaliżowany, wydaje z siebie gardłowe skrzeczenie. Włoska krytyka napisała o Edgarze Łomnickiego: niesłychanie cielesny, z niezwykłą skalą ekspresji.

Próbuje "Lira" Bonda (1974). Na zajęcia ze studentami w PWST wlecze się znużony starzec z brodą do pasa. Waży chyba ze sto kilogramów. I zaraz, w "Potopie" Hoffmana, znów wciela się w Pana Michała. Jest młodzieńczy, zwinny i szczupły.

- Na scenie "szedł na całość": wprowadzał się w stan najwyższej emocji i dzięki temu uzyskiwał efekt - opowiada Antoni Libera, reżyser. - Grał w swoistym transie. Efekt na ogół był wspaniały. Lecz płacił też za to ogromną cenę. Po wielkich rolach wracał za kulisy kompletnie wyczerpany.

Pisał Jan Kott: "Kiedy przygotowywał rolę [...] jego własne ciało, jego znużenie, omdlałe członki, wysychające gardło i chrypienie miały nową duszę. Ciało i dusza Łomnickiego, i postaci, w które wchodził, i które w niego wchodziły, były nierozdzielne".

Kalafior! Kalafioor! Kalafiooorr!

Pół roku pracował nad rolą Artura Ui, gangstera z Chicago. Arturo - mordem i demagogią - podporządkowuje sobie Trust Kalafiorowy, rynek warzywny, stocznię, wreszcie całe miasto ("Kariera Artura Ui" Brechta w reżyserii Axera, 1962). Pierwowzorem gangstera jest Hitler. Tysiące razy Łomnicki powtarza słowo "kalafior", zniekształcając je tak, by nadać mu niemiecki akcent i brzmienie. Słowa: "obywatele!", "rrruuuuch!" - by przypominały szczekające "Bewegung" Hitlera z jego przemówień. Ogląda niemieckie kroniki z lat 30., propagandowe filmy Leni Riefenstahl, czyta stenogramy procesu w Norymberdze. I próbuje odtworzyć własne myśli i emocje z lat wojny. Bo nie portret Hitlera, nie jego karykaturę chce pokazać warszawskiej publiczności, tylko podszewkę zbrodni, narodziny zła.

Ma dwanaście lat, jego brat Jan - dziesięć. Cieszą się, że wybuchła wojna. W pocztowym wagonie jadą z mamą do dziadków w Dębicy. Ojciec, naczelnik poczty w Mszanie Dolnej, został na poczcie.

W Nowym Sączu przesiadka. Warkot samolotów. Radośnie spoglądają w niebo, myślą, że to polskie samoloty. I nagle kolejarz pada w fontannie krwi.

Z Dębicy uciekli z dziadkami fiakrem. Wieś Podgrodzie. Tadeusz leży w ściernisku, grają koniki polne. Trzy kilometry dalej załamał się front. Tadeusz widzi na horyzoncie ruchome punkciki. To polscy żołnierze. W biegu zrzucają mundury, wpadają do chałup, wybiegają w chłopskich łachach.

Potem gościńcem jadą niemieckie czołgi, amfibie, artyleria, lazarety. Tadeusz patrzy z zachwytem. "Ogromne zabawki były prawdziwe" - napisał po latach. Jeszcze nie znał smaku słowa "wróg", choć czuł już, że tą rzeką na gościńcu "kieruje jakiś obcy porządek".

Dotąd było tak: wieczorami mama grała na mandolinie, a tatuś śpiewał. Strzelało się z karabinku ojca - gdy nie widział - do wróbli. Mały Jan lizał na mrozie poręcz schodów i język mu przymarzał do żelaza. Tatuś zbierał znaczki. Na imieninach rodziców grało się na skrzypcach. Tak miało być zawsze.

Teraz, w ściernisku, Tadeusz wie, że już tak nigdy nie będzie.

Jak ognik błędny

Łomniccy wynajmują mieszkanie na drugim piętrze kamienicy przy ul. Kingi w Krakowie. Kiedyś mama była nauczycielką, teraz jest robotnicą u Wedla. Ojciec pracuje na poczcie. Dorabia rysując portrety niemieckich urzędników pocztowych. Jan sprzedaje papierosy obok getta. Tadeusz nosi cement na kolei w Płaszowie, przygrywa w kościołach na ślubach i z chłopcami z AK drukuje instrukcje obsługi broni. Dręczą go czyraki.

- Przyniosłem mu na kolej zupę - opowiada Jan Łomnicki, reżyser. - Mieszał cement z wapnem do podkładów kolejowych, ale wlał za dużo wody. Majster popatrzył i powiedział ze wzgardą: "Cóżeś taką srakę zrobił?". Tadeusz się wściekł, że byłem świadkiem jego upokorzenia.

Pociąg zatrzymał się w Płaszowie. Tadeusz patrzy: towarowy, okna zakratowane, obciągnięte drutem. Słychać jęki, błaganie o wodę. Odjechał w stronę Oświęcimia.

Po ojca Niemcy przyszli nocą 17 kwietnia 1942 roku. Został po nim niedokończony portret niemieckiego urzędnika z poczty. Jan i Tadeusz wieszają portret i walą gwoździami między oczy Niemca. I jeszcze raz, jeszcze raz...

Dostali kartkę z Oświęcimia, ojciec miał ładne pismo, jedno zdanie wydrapała obozowa cenzura. W maju 1942 roku Niemcy zawiadomili o rozstrzelaniu ojca. Tego dnia mama poszła z Janem ulicą Kingi, przed siebie. Długo nie wracała.

Tadeusz pisał w pamiętniku w dniu imienin taty, w 1944 r.: "Dzień wspomnień, dzień łez i tęsknoty [...]. Jestem sam jeden jak ognik błędny".

Płodne wciąż łono

Kiedy więc dwadzieścia lat później Łomnicki buduje postać Artura Ui, oprawcy, Hitlera - myśli o pociągu w Płaszowie.

O paczce z czekoladą, którą pod koniec wojny dostali z Hiszpanii. Cieszyli się: - Od tatusia! Pewnie uciekł i przedostał się na Zachód!

O nożu pneumatycznym, jakich używa się w rzeźni. Dobijano nim rannych na bloku jedenastym, gdzie zginął ojciec.

O dowódcy plutonu egzekucyjnego, Gerhardzie Palitzschu, którego Jan chciał odszukać i zabić.

Wywołuje także z pamięci obraz wracających z Rosji pobitych Niemców. Wtedy, pod koniec wojny, nienawidził ich i... współczuł im. "Widzę wśród nich ludzi zupełnie niewinnych - zanotował - noszących jeno oznaki złamanego krzyża".

Przeczytał fragmenty "Kariery Artura Ui" Jackowi, synowi z pierwszego małżeństwa (pierwsza żona, tancerka, odmawia rozmowy): "Ten pomiot niemal świat zagarnął w łapy!/ Ludy go starły, lecz niechaj do głowy/ Triumf przedwczesny ludom nie uderza -/ Płodne wciąż łono, co wydało zwierza". - Ja się będę bał ciebie na scenie - wyszeptał dwunastoletni Jacek.

Jaka cisza we Współczesnym. Arturo Ui zdobywa Trust Kalafiorowy. To ryczy, to znów szlocha. Usta wykrzywione grymasem wyrzucają - jak karabin maszynowy - owe "kalafiory" i "ogórki". ("Małpi talent" - powiedział ktoś podczas próby). Ręka wędruje na genitalia. Charkot, chrząknięcia, bulgot, syczenie. W ułamku sekundy Ui domalowuje sobie czarny wąsik. "Prrosty syn Brronxu" miota się po scenie w białym skórzanym płaszczu i obiecuje "ochronę" każdemu miastu, "gdzie tylko jest handel warzywem". W ostatniej scenie zbiega do publiczności, zrzuca płaszcz, zmazuje wąsik. Jest zmęczonym człowiekiem, który słowami Brechta przestrzega świat przed wciąż odradzającą się zbrodnią. Publiczność szaleje.

Łomnicki, uczeń Osterwy, wyłamał się z jego szkoły - mówią w Warszawie. Jeszcze niedawno podawał tekst miękko i wysokim głosem. Teraz - gwałtownie. Ten typ ruchu... - mówią - dotąd w Polsce tego nie było. I zawsze spod roli przebija on, jakby chciał powiedzieć: "To ja, Łomnicki, wam to pokazuję".

W roku 1964 zaproszono Współczesny z "Karierą Artura Ui" na festiwal Teatru Narodów w Londynie. Ale wdowa po Brechcie i spadkobierczyni praw autorskich, Helena Weigel, udaremniła występ, zarzucając polskiej inscenizacji, że nie jest wierna wskazówkom autora.

To był pretekst.

W tym samym czasie "Karierę" wystawiał Berliner Ensemble; rolę Ui grał Ekkehard Schall, zięć Heleny Weigel.

Niemieckie przedstawienie pokazywało karykaturę ludobójcy, Schall od pierwszego aktu do ostatniego przypominał Hitlera. Polskie - jak pisze Łomnicki - akcentowało cierpienie i kabotyństwo potwora. "Finał był u nas stanowczo lepiej pomyślany".

Ja kubki, on szklanki

Irena Łomnicka spóźniała się przez Tadeusza do pracy, chodziła niewyspana. - Dla mnie było go dziesięć razy za dużo - opowiada. - Ciągle czegoś dociekał, nie wytrzymywałam tego napięcia. On wyrywał mnie z mojego świata. Ja zawsze żyłam "do wewnątrz".

Ojca Ireny, rosyjskiego prawnika, wysokiego rangą urzędnika sowieckiej służby bezpieczeństwa, aresztowano w Moskwie w roku 1937 i rozstrzelano. (- Tadzik śmiał się, że wziął sobie za żonę córkę ubeka - wspomina Irena.) Jej matkę, polską komunistkę, zesłano do łagru pod Workutę. Pięcioletnią Irenę umieszczono w domu dziecka pod Saratowem. W roku 1951 przyjechała z matką do Warszawy. Śliczna, drobna, rudawa.

- Tadeusz nauczył mnie języka, polskiej historii i poezji - mówi.

Mieszkali na Nowym Świecie. Z Kameralnej przynosili na obiad kurę w rosole. Wpadał podchmielony Marek Hłasko. Tadeusz kupił sobie metronom i uczył się roli do taktu. Jak wyjeżdżał, zostawiał jej listy - po jednym na każdy dzień rozłąki. Raz trzasnął o blat patelnią, poszło o Roosevelta. Kupił jej na imieniny lustro w rzeźbionej ramie. Nadszedł Październik, ale oni nie rozmawiali o polityce.

Jeździli do jego matki do Krakowa. Pokazywał Irenie balkon i ławkę pod balkonem. - Tam mieszkała Halina Mikołajska, a na tej ławce czekałem na nią godzinami - objaśniał z łagodną twarzą. Mikołajską poznał w roku 1945 w Studiu. - Nie przychodziła na randki, a potem mówiła lekko: zapomniałam.

- Bez przerwy się rozwodziliśmy, ja tęskniłam za spokojem - wspomina Irena Łomnicka. Podczas rozprawy rozwodowej w roku 1960 sędzina zażądała szczegółów na temat rozdźwięku między nimi. - Na ślubie wystarczyło powiedzieć "tak", dlaczego teraz nie wystarczy "nie"? - Irena była zirytowana, bo cisnęły ją buty. Rzuciła sądowi: - Ja chciałam szafę dwudrzwiową, on trzydrzwiową; ja chciałam kubki, a on szklanki...

Kobiety młodziutkie

Wakacje 1961 roku spędził w Rytrze, z Teresą Sobańską. (Spacery nocą, on wciąż mówi o Goethem, ona potakuje, jest zakochana.) Potem przyszło siedem ostrych lat, tak je nazywa Teresa.

Poznali się w radiu, była asystentem reżysera w teatrze dla dzieci. Łomnicki zabierał się właśnie do Artura Ui. - Wertował, drążył, przedzierał się przez tysiące materiałów, tytan pracy - opowiada Teresa Sobańska-Dąbrowska. - Zaspałam na egzamin wstępny na socjologię. Wściekł się, nie mógł tego pojąć, nie rozmawiał ze mną dwa tygodnie. Przedtem obłożył mnie książkami z tej dziedziny, sam je przeczytał i chciał przedyskutować. Czułam się, jak przed profesorem. U niego to była pasja, chęć zgłębienia tematu, mnie zależało przede wszystkim na nim. Jeśli potem studiowałam filozofię, to bardziej dlatego, aby zaspokoić jego ambicje.

Próbował rolę. - Trzeba było okazywać zachwyt, inaczej zamykał się w sobie, wściekły był, trzaskał drzwiami. Potem się nauczyłam, że jeśli chcę mu na jakiś drobiazg zwrócić uwagę, to muszę go najpierw przez dwadzieścia minut chwalić. Szukał bezgranicznej akceptacji. Zakochiwał się w młodziutkich kobietach, bo chciał bezwzględnie dominować.

Ślub wzięli tydzień przed premierą "Kariery Artura Ui".

- Powiedział, że jego nowa żona jest arystokratką. Rzeczywiście nosiła arystokratyczne nazwisko - wspomina Jerzy Markuszewski - a jemu to imponowało.

Genialny i prostacki

W dzień Teresa chodzi na palcach (mąż pracuje). Zrezygnowała z radia, bo on "chce ją mieć w domu". Odbiera telefony, umawia spotkania, przyrządza chude mięso z sałatą.

Wieczorem życie nabiera rumieńców (mąż gra). Po spektaklach "Kariery Artura Ui" spacerują bez końca po uśpionej Warszawie, bo on długo w nocy nie może odzyskać spokoju.

Atmosfera na ich 38 metrach kwadratowych przy placu Dzierżyńskiego (dziś Bankowy) - raz jak balsam, po chwili jak wzbierający wrzód. Przed każdą premierą narasta napięcie. Po premierze szaleją na bankietach. Lecz gdy musnąć Łomnickiego nieostrożnym słowem, dobry nastrój warzy się w sekundę.

- Wciąż był w napięciu, gotów do odporu - mówi Teresa. - Wprawdzie publiczność oklaskiwała Artura Ui, lecz nie na tym mu zależało. Odczuwał niedosyt akceptacji ze strony środowiska teatralnego. Jakby między środowiskiem a nim była ściana.

Ktoś bliski Łomnickiemu wspomina, że miał kompleks niedouczenia, niedowartościowania i kompleks Erwina Axera.

"Prostak, nieuk i bydlę" - gromił siebie w pamiętniku młodziutki Łomnicki. Parę lat po tej notatce, w roku 1949, Erwin Axer angażuje go we Współczesnym. Pracują razem do roku 1974. W swojej książce "Spotkania teatralne" Łomnicki nazywa Axera "wielkim redaktorem repertuaru teatru".

Przyznaje, że boleśnie odczuwał "lukę edukacyjną" dzielącą go od Axera. Latami słuchał go i uczył się. "Czego się dowiadywałem, to było moje: o historii teatru przedwojennego, o warszawskiej ulicy, o garsonierze Kazimierza Rudzkiego, o [...] Leonie Schillerze, o krajach, nawet o cesarzu Franciszku. A Czechow, Einstein, Arystoteles, Eckermann!". Jeśli mieli ze sobą spory, dodaje Łomnicki, to wynikały one z różnicy smaku.

- Łomnicki jako Arturo Ui zatykał dech - mówi Jerzy Markuszewski. - Ale jednocześnie przekraczał normy estetyczne, obowiązujące w środowisku Axera. Był nielubiany, bo chwilami był nie do zniesienia, genialny i prostacki - także w życiu.

Teresa: - Naprawdę szczęśliwego zobaczyłam go w Leningradzie w roku 1963, gdy zagrał tam Artura Ui. Rosyjscy artyści go wielbili. Przez dwa tygodnie trwał nieustanny bankiet na jego cześć. Każdy chciał go podejmować u siebie w domu. A on był wreszcie pogodny i rozluźniony.

Zabrała krzesło

Przystanęli przed komisem. Łomnicki kupuje Teresie dżersejowy kostium przetykany srebrem, strasznie drogi. Gdy trzeba płacić domowe rachunki - piekli się. W restauracjach ma gest. Na 25. urodziny Teresy przynosi z Desy porcelanowy serwis i aryston - mechaniczny instrument z XIX w. w pięknej, inkrustowanej skrzyni.

- Była jakby sielanka, a jednocześnie wszystko wisiało na włosku - wspomina Teresa. - Jakiś niewinny telefon do mnie wzbudzał jego furię. Był wściekle zazdrosny, a równocześnie nie krył, że mnie zdradza. Jaki był? - Teresa podnosi wieko arystonu, wkłada blaszaną, podziurkowaną płytę, kręci korbką. Ze skrzyni płynie muzyka jak delikatny dotyk. - Czy można opisać tęczę albo ogień? Czarujący. Nieuchwytny. Potwór... i kochałam go.

Pisał w lipcu 1944 roku o swej pierwszej miłości, że była czysta jak "kryształ z wartkich wód wyśniony, [...] nie zbrukana obrazem rozkosznych uciech". Miał 17 lat i głowę pełną wierszy.

Chłopiec od mieszania cementu w Płaszowie przykładał w romantycznym geście twarz do szyny biegnącej w stronę Tarnowa. Bo za Tarnowem mieszkała dziewczyna, do której tęsknił.

Wspaniały odtwórca roli Artura Ui ze złością zawraca samochód sprzed Pałacu Kultury. Wystroili się z Teresą na koncert Marleny Dietrich, ale on postanowił w kłótni, że występu nie obejrzą, poszło o drobiazg. - Odnajdywał przyjemność w demonstrowaniu władzy - mówi Teresa.

Przyjęcie, dużo wódki, już świta. Teresa chce wracać do domu. - To idź sobie. Ona wychodzi tuż za reżyserem X., Tadeusz biegnie za nią, na schodach przewraca ją, okłada pięściami, przyjeżdża pogotowie. Potem on ma pretensje, że go sprowokowała i wywołała skandal.

Odchodząc, zabrała ze sobą ulubione krzesło i aryston. Dziś mówi, że Łomnickiego - ze wszystkiego - usprawiedliwia i rozgrzesza jego sztuka.

Swołocz, cham i magia

Jego Głumow z "Pamiętnika szubrawca" Ostrowskiego. Cyniczny intrygant i karierowicz (Teatr Współczesny, 1965). - To swołocz - tłumaczył na próbie reżyser Georgij Towstonogow - i jest zawsze taki, jakim go chce widzieć jego rozmówca. Więc Łomnicki gra w jednym Głumowie - całą galerię postaci. Głupca, szalonego kochanka, choleryka, melancholika, nihilistę, ascetę i "pełzającą, biurokratyczną kreaturę".

Jego Prisypkin z "Pluskwy" Majakowskiego (reżyseria Konrad Swinarski, Teatr Narodowy, 1975). Cham, snob i głupiec okresu NEP-u w ZSRR, usta ma pełne marksistowskich sloganów. Odmrożony po pięćdziesięciu latach hibernacji jest dla świata obcym zwierzęciem, "mieszczuchus vulgaris". Wyprowadzili go z klatki. Pokazują. Przerażony własną samotnością krzyczy, pada strzał ostrzegawczy, Prisypkin łapie się za głowę, kuli, szlocha, zapędzają go do klatki. "Łomnicki dowodzi, że nawet strzęp ludzki ma prawo do tragizmu" - pisała "Kultura".

Salieri, starzec w fotelu na kółkach, wyznaje skrzekliwym głosem, że otruł Mozarta ("Amadeusz" Shaffera w reżyserii Romana Polańskiego, Teatr Na Woli, 1981).

Wspomina ten dzień, gdy usłyszał, że po Europie jeździ dziesięcioletni, cudowny wirtuoz... "Miejscem akcji przez cały czas będzie Wiedeń" - mówi zgrzybiały Salieri i zdejmuje wytarty szlafrok.

Publiczność widzi teraz elegancki, błękitny surdut, żabot i koronki. "Zaczniemy w roku 1781" - od skrzeku głos kompozytora przechodzi w wysoki, silny i młody.

Salieri prostuje plecy, przygładza zmierzwione włosy, nakłada białą, ufryzowaną perukę i lekkim krokiem przemierza scenę. Blask młodości bije od niego.

Sala wybucha brawami.

Światła przygasają. Salieri klęczy i w rozpaczy wypowiada Bogu posłuszeństwo. Bóg nie dotrzymał umowy - to nie Salieri stworzył najwspanialszą muzykę, lecz Mozart, ten "sprośny smarkacz"!

Łomnicki zrywa perukę, burzy włosy, wkłada szlafrok, głos ma znowu chrapliwy, pełen drwiny, nienawiści i starczej goryczy. W Warszawie mówią, że on jest w tej roli magiczny; że - prócz zawiści - gra wielką tajemnicę, dramat i rozpacz nieudanego artysty kabotyna.

Dialog z klasą robotniczą

Wezwał go Józef Kępa, pierwszy sekretarz Warszawskiego Komitetu PZPR. Powiedział, że partia chce dać Łomnickiemu szansę, tylko niech on pozwoli się wybrać do wojewódzkich władz partyjnych. Pozwolił. (- Partia potrzebowała nazwisk - mówi Andrzej Wajda - a Łomnicki to było wielkie nazwisko. Największe).

W roku 1970 mianowano go rektorem warszawskiej PWST.

W grudniu 1971 roku zasiadł w prezydium VI Zjazdu PZPR. W przedostatnim dniu obrad powiedział z trybuny, że współczesnego tematu w sztuce trzeba "jeszcze pilniej" szukać w twórczości krajów socjalistycznych; że artystom bliska jest "idea dialogu z klasą robotniczą"; że trzeba stworzyć "silne poczucie więzi narodowej, internacjonalnej i ideowej". Wybrano go na zastępcę członka KC PZPR.

W styczniu 1975 roku dzielnicowa konferencja partyjna postanowiła, że na Woli trzeba stworzyć teatr. Marian Chruszczewski, ówczesny pierwszy sekretarz wolskiego komitetu, zaproponował, by dyrektorem teatru został Łomnicki.

Na VII zjeździe partii, w grudniu 1975 roku, mianowali go członkiem KC.

Niespełna rok trwała przebudowa kina Mazowsze przy Zakładach Radiowych im. Kasprzaka. Zastosowano najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i techniczne.

Na premierę Łomnicki wybrał początkowo "Proletariat" Broniewskiego i w Zakładzie Historii Partii zaczął już szukać materiałów dokumentacyjnych. Ostatecznie zdecydował się na "Pierwszy dzień wolności" Kruczkowskiego.

17 stycznia 1976 roku na widowni zasiedli dostojnicy partyjni i wolscy przodownicy pracy. "Życie Warszawy" napisało: "Ideowo zaangażowany w przymierze z robotniczym widzem Teatr Na Woli otwiera podwoje".

Podczas VIII zjazdu partii, pół roku przed Sierpniem, Łomnicki znów zasiadł w prezydium i znów przedłużyli mu kadencję członka KC. Dyskutował w zespole 16. o socjalistycznej kulturze. Zespół nakreślił obowiązki ludzi kultury: "umacnianie jedności ideowopolitycznej narodu polskiego na płaszczyźnie budownictwa socjalistycznego".

Przez wszystkie te lata, między północą a godziną pierwszą, regularnie słuchał Radia Wolna Europa.

Towarzyszu, na co wam to?

Na pierwszym posiedzeniu KC Łomnicki siedział obok Mieczysława Rakowskiego. Dziś Rakowski mówi, że aktor wstąpił do KC "z ideowych pobudek".

Marian Chruszczewski, pierwszy sekretarz wolskiego komitetu, wówczas również w KC: - Spotykaliśmy się czasem w SPATiF-ie, przy wódeczce. Wierzył w Gierka.

Jan Łomnicki: - Mówiłem mu: "Popatrz, co ta partia wyprawia". Odpowiadał: "To jest stan przejściowy".

Prosto z KC Łomnicki przyjeżdża do Współczesnego. Przed próbą opowiada kolegom: - Siedzę, opracowuję referat o kolejnictwie, przychodzi Moczar. "Towarzyszu Tadeuszu, na co wam to? Gdybym ja miał taki talent jak wy, tobym tylko grał". Ja wiem - Łomnicki jest poirytowany - oni mnie mają za ch..., ale ja im taki teatr zrobię - i w prowokacyjnym geście zagina łokieć.

- Aktor ma tylko jedno życie i jeśli nie otrzyma szansy, to nic po nim nie zostanie - mówi Erwin Axer. - Partia kupiła go, a on uznał, że cena, jaką płaci za możność działania, nie jest za wysoka. Jednocześnie był w roli tego dostojnika partyjnego zabawny, grał go serio - nie serio.

W pierwszych dniach w KC rozdawał autografy.

Józef Tejchma, w latach 70. minister kultury: - W tej ponurej sali Łomnicki był jedyną gwiazdą. I wielu chciało się przy niej ogrzać.

W filmie biograficznym "Ja, komediant" Ludwika Perskiego Łomnicki powiedział, że już w młodości pociągała go idea socjalizmu, demokracji, równego startu dla wszystkich - i że nadal jest mu bliska.

Możesz mi wypalić mózg za moją klątwę

Pisał w lipcu 1944 r.: "Wzdragam się na myśl o szarej masie pod czerwonym sztandarem, która niebawem nadejdzie". NKWD aresztowało dwóch jego kolegów. "To nie dawne gestapo, dające się przekupić! Sprawa bardzo poważna".

- Polska była wolna i to było dla nas wtedy najważniejsze - wspomina Jan Łomnicki.

W Studiu przy Starym Teatrze w Krakowie twórczy ferment. Kantor, Jaremianka, Jerzy Skarżyński (później współtwórca scenografii do "Amadeusza"), Jerzy Nowosielski, Andrzej Pronaszko, Kazimierz Mikulski (malarz i scenograf). I najmłodszy - Łomnicki. Gadali od rana do nocy i wspólnie chodzili na koncerty Panufnika. W salce, w której dziś jest w Starym bufet, wykładali Osterwa, Zawieyski, Maria Dulęba... Wieczorami Łomnicki spacerował z kolegami po Plantach i zwierzali się sobie, co chcą osiągnąć w teatrze.

Witold Filler pisze, że deklarację do PZPR Łomnicki złożył w roku 1951. (W tym samym roku wstąpił na wydział reżyserii PWST w Warszawie.) Maria Bojarska, piąta żona, w swej książce "Król Lear nie żyje" wspomina o zaświadczeniu, z którego wynika, że Łomnicki należał do PZPR od roku 1948.

Trzy lata wcześniej, po śmierci przyjaciela, utracił wiarę. "Boże! Możesz mi wypalić mózg za moją klątwę - nie boję się Ciebie, jesteś tam gdzieś, wszechwładco nieznany, na ziemi Cię nie ma! [...] Mogę Ci w twarz powiedzieć, żeś niesprawiedliwy, żeś potwór [...], wielki a słaby - nie ma w Tobie dobroci. [...] Na ból nie chcemy się płodzić. Boże, zginiesz! W Ciebie - tak jak ja - nie wierzą już ludy!"

Jesienią 1948 roku Stary Teatr wystawia sztukę Tadeusza Łomnickiego "Noe i jego menażeria" (grają Holoubek, Mikołajska). Cham, syn Noego, złorzeczy Bogu: "Jehowy nie ma". Gdyby był, światu by nie groził kataklizm. Po premierze ksiądz w kościele Mariackim potępił autora z ambony za komentowanie Biblii.

Następnego roku, na wielkiej wystawie awangardy krakowskiej, Łomnicki recytuje wiersze Andre Bretona, gra Panufnik, jeszcze życia kulturalnego nie zdławił socrealizm. Na Plantach Łomnicki opowiada przyjacielowi w uniesieniu o Chinach i Mao - że tam będzie teraz prawdziwa wolność i socjalizm.

Zaraz popłynie z prądem - napisze sztukę "Kąkol i pszenica", socrealistycznego gniota. (We wsi Owczary założono spółdzielnię produkcyjną, źli bogacze chcą ją zrujnować, intrygę udaremniono.) W Teatrze Ludowym w Warszawie zagrał rolę Madeja, przewodniczącego spółdzielni (1952). Krytyka odnotowała: "Rzecz wyróżniała się szczerą wrażliwością".

Ja broczę krwią

Która jego twarz jest prawdziwa?

Opowiedział Andrzejowi Wajdzie, jak "fantastycznie" przemawiał w KW i jakie zebrał "brawka". I jaki wściekły był sekretarz Kępa, któremu prawie nie klaskali. Wajda do dziś nie wie, czy pod tą opowieścią kryła się autoironia, czy satysfakcja Łomnickiego.

Aktor Adam Ferency odwozi Łomnickiego z Teatru Na Woli do PWST na Miodową, jest druga połowa lat siedemdziesiątych. - Oni rozkradają Polskę! - Łomnickiemu łzy płyną po twarzy. Ferency mówi dziś, że łzy były prawdziwe. Ale nie ma pewności co do rozpaczy.

- Lubił powtarzać: "Nie macie pojęcia, jak Gierek mnie kocha". Wiedział, że naraża się na śmieszność. Dlaczego tak mówił? - zastanawia się Joanna Szczepkowska, aktorka. (W 1972 r. złożył Gierkowi wyrazy uznania za "pozytywny klimat", jaki partia stwarza dla poszukiwań twórczych. Towarzyszyli mu Holoubek, Kutz, Kawalerowicz...)

- Tak fatalnie się czuję, tak okropnie... ja broooczę krwiąąą... - jęczał zbolały. A kiedy rozmówca zaczynał mu współczuć, z rykiem cytował kwestię z "Play Strindberg": - Lecz jestem zdrów jak rydz! I będę żył dwadzieścia lat!

Rok 1976, Krzysztof Zaleski, asystent reżysera w Teatrze Na Woli, podpisał protest wobec partyjnych poprawek w konstytucji. Łomnicki, jak rozjuszony byk, wpada do teatru. W foyer krzyczy, żeby zdjąć z tablicy fotografię Zaleskiego.

Do gabinetu dyrektora wchodzi Zaleski. Na biurku leży już jego teczka, zaraz zostanie zwolniony. "Dlaczego ty mi nic nie powiedziałeś?" - pyta łagodnie Łomnicki. Odwraca się do okna i "gra plecami", że płacze.

- Pamiętam obrazek w telewizji z ósmego zjazdu partii - mówi Adam Ferency. - Łomnicki plecie coś z ekranu tym językiem nie do wytrzymania, gra zatroskanego towarzysza. A ja wiem, że to jest nieprawda, choć w jakimś sensie to jest prawda.

Czasem, przed przyjaciółmi, wyrzucał z siebie ten partyjny śmietnik. Zawsze w tonie kpiny z samego siebie.

Łom

Szkoła teatralna kocha swego rektora, gdy ten gra na Woli role eleganckie. Stąpa wtedy lekko, zwraca się do kolegów z kurtuazją: "Jakże jestem zobowiązany"... Przemawia Fantazym.

Szkoła drży, gdy rektor gra w teatrze łajdaka. Jego spodnie są wtedy wyświechtane. Klnie, miota się, mówi brutalnym Prisypkinem i ordynarnym Głumowem. Od jego wybuchów sekretarka dostaje spazmów.

Zgina się wpół przed ważną osobą. "Zawsze chętnie pani służę"... A kiedy ona opuszcza gabinet, wybucha chamskim przekleństwem. Przy szatni, wkładając ogromny kożuch, wdaje się w uroczą pogawędkę z Barbarą Lasocką. O niepowtarzalnym błękicie nieba nad jego rodzinnymi Podhajcami.

Kierowcy, panu Mieciowi, załatwił mieszkanie, telefon, talon na samochód. I jeszcze paru osobom. Gdy kierowca spóźnia się pięć minut, wściekły każe mu odjeżdżać i wsiada do taksówki. - Godzina z nim to rok przeżycia - pan Mieczysław tłumi prawdziwe wzruszenie.

- Wielki, groźny, liryczny, nieznośny, wspaniały, gderliwy, pełen pychy... W końcu nie umiał już tych masek zdjąć - mówi profesor Barbara Lasocka. - Grę przyjął jako życie i tą grą swoje życie zabijał.

Halina Gallowa, która uczyła Łomnickiego w Krakowie, powiedziała Barbarze Lasockiej: - Tadzio to był taki miły, dobry, łagodny chłopiec z deszczu (tę rolę z "Dwóch teatrów" Szaniawskiego zagrał w 1947 r.). - I popatrz, kim się stał teraz - dziwiła się Halina Gallowa - Prisypkinem. Dostał list od Jerzego Zwieyskiego, był początek lat sześćdziesiątych. "Tylko o coś się boję. Aby te teksty, które wygłaszasz, a które są z pogranicza blagi, melodramatu, intelektualnej szmiry - nie uwiodły cię wewnętrznie. Aby nie przeniknęła w Ciebie atmosfera tego dna, które tak wspaniale umiesz wyrazić sposobami aktorskimi".

Szkoła dała mu przezwisko "Łom".

Szeleszczą papierkami

Warszawa mówi: teatr KC, czerwony teatr. Ideologiczny. Uzyskany koneksjami. Łomnicki dostaje anonim z zapowiedzią bojkotu swego teatru. - I jak się pracuje w teatrze robotniczym na Woli? - pewien aktor pyta z przekąsem Krzysztofa Kołbasiuka.

Na "Pierwszym dniu wolności" bywa dawna, szemrana klientela kina Mazowsze. Dorota Stalińska - Luzzi wychodzi na scenę w halce. Przez salę przebiega wulgarny pomruk. Nad Grażyną Szapołowską - Ingą stoi oficer. - Na co czekasz - podjudza sala - wsadź jej!

Na widowni puste fotele. Albo wycieczki szkolne i robotnicy - z wykupionymi przez zakład pracy karnetami. Nie słuchają, szeleszczą papierkami po cukierkach. Wychodzi Łomnicki - nie poznają, że to Pan Wołodyjowski. Zaczyna grać cichym, coraz cichszym głosem, a z wycieczką dzieje się coś dziwnego - słucha.

Pięć lat później Warszawa będzie chciała płacić za bilety dolarami, byleby dostać się na "Amadeusza". Andrzej Wajda: - Tadeusz był przekonany, że kiedy otworzy teatr, wszyscy najlepsi aktorzy przyjdą do niego grać na Woli. Tak się nie stało, aktorzy mieli już swoje, wygrzane miejsca w innych teatrach.

Łomnicki zaangażował grupę młodych z PWST.

- Już wtedy rozumieliśmy, że Łomnicki jest nielubiany, bo jest artystycznie bezwzględny - wspomina Adam Ferency. - Ludzie bali się go, dawał im odczuć swoją artystyczną wyższość. On rzeczywiście miał przekonanie, że nikt nie dorasta mu do pięt. Przedstawił nam plany repertuarowe, całkowicie przejrzyste. Nie było niebezpieczeństwa, że zaczniemy grać socrealizm.

Zaczęło się polowanie

Wiosną 1976 roku Andrzej Wajda reżyseruje w Teatrze Na Woli "Gdy rozum śpi" Vallejo. Łomnicki gra Goyę.

Wtedy, w Madrycie 1823 roku, nienawidzą Goi. Król Ferdynand VII, haftując na tamborku, snuje plany zemsty na tym liberale, który swą szkaradną sztuką obraża dynastię i kler. Król myśli: dekretem zwolnię od odpowiedzialności tych, którzy dopuszczą się gwałtu na osobach i majątku liberałów. Kara śmierci dla masonów i komunardów! - Zaczęło się polowanie - mówi Leokadia, kochanka artysty.

Andrzej Wajda: - Odnosiłem wrażenie, że to zbliżenie Tadeusza do władzy, to zaangażowanie się u dworu, płynęło z potrzeby dowiedzenia się: a jacy oni tam są. Jak ta władza wygląda. Spodziewał się, że wyssie stamtąd jakąś wiedzę, która pomoże mu potem lepiej ten temat pokazać na scenie.

Goya jest stary, głuchy, ale wciąż silny. Nie lęka się króla ani inkwizycji. Ale oto władza już toczy swój walec przez jego dom. Naznaczyła jego drzwi słowem "heretyk". Wytłukła szyby. Odziała starca w pokutniczą koszulę inkwizycji i papierową czapkę błazna. Poniewierany Łomnicki jest strzępem człowieka.

Tego samego roku Wajda kręci "Człowieka z marmuru". Łomnicki gra cynicznego reżysera, pupilka systemu. Józef Tejchma pamięta, że to wtedy KC wydało - po raz pierwszy pod adresem tego aktora - pomruk niezadowolenia. Bo zagrał w antysocjalistycznym filmie.

Miał być nasz

W roku 1975 ktoś napisał do MSW, że "Pluskwa" jest sztuką antyradziecką. Wprawdzie w anonimie nie padło nazwisko Łomnickiego, lecz przecież to on grał główną rolę.

Latem 1977 roku Łomnicki gra na Woli Bukaricę w "Przedstawieniu >>Hamleta<< we wsi Głucha Dolna" Breszana. - Partyjni sekretarze na widowni czuli się dotknięci jego Bukaricą - wspomina Józef Tejchma. - "Miał być nasz", mówili o Łomnickim, "a są z nim kłopoty".

Bukarica: prowincjonalny kacyk, pijak, bydlę. Reżyser, Kazimierz Kutz, zanotował: "To mnie bawiło [...], jak partyjny Tadeusz grać będzie partyjną kanalię. [...] Jak to partyjne jadło przenosić będzie na scenę".

Bukarica zdefraudował pieniądze, wtrąca do więzienia niewinnego człowieka, ten popełnia samobójstwo. Chce odwrócić uwagę wsi od zbrodni, zarządza zabawę w teatr. Będą przedstawiać "Hamleta", on zagra oczywiście króla. Spodobała mu się ta rola. W długim, królewskim płaszczu, z insygniami władzy, terroryzuje wieś, pije, tańczy, plebejskim gestem podciąga portki, bulgocze i czka.

"Kokosił się, pławił w swej partyjnej ważności" - zanotował o Łomnickim Kutz.

Przyszli cenzorzy i orzekli, że premiery nie będzie. Przyszła pani sekretarz od propagandy KW. Na widowni siedzą zaproszone rodziny aktorów, Łomnicki zakazał im się śmiać w czasie pokazu. Pani sekretarz pozwoliła na zamknięte przedstawienia dla klasy robotniczej.

"Ludzie walili jak do kościoła" - pisze Kutz. W drugim tygodniu przybyła elita teatralna. Na scenie Łomnickiego "niosło w genialność". Kutz zapytał go, jak doszedł do tych wysokich pięter roli. Łomnicki spojrzał na swoje odbicie w lustrze. - Ach, to był taki prezent dla kolegów.

Przełamał bojkot swojego teatru. Warszawa mówi, że dzięki pozycji w partii Łomnicki gra sztuki, których inne teatry nie mogłyby wystawić.

Trzcina

Już jest Maria Bojarska w jego życiu. Milcząca. O wąskich dłoniach, z płomieniem czerwonych włosów. Nie wymawia litery r. Studentka PWST, która po dziesięciu latach romansu, w połowie lat osiemdziesiątych zostanie jego ostatnią żoną.

Gdy na nich popatrzeć: on ryczący lew, wzburzona rzeka, gadająca beczka. Ona cienka i niema trzcina. On wrze - ma plenum, próbę, premierę; ona spokojnie dłubie przy swojej książce o Ćwiklińskiej. Czasem wypuści w jego stronę ciche zdanie, na przykład: że w "Affabulazione" Pasoliniego powinien wydobyć ze starości coś więcej niż niemrawe człapanie... jakąś metafizykę. Albo: że wątek Boga w "Amadeuszu" wymaga jeszcze szlifowania. A on - jakby nagle uciekł z niego nadmiar pary - uspokaja się: - No popatrz... i jeszcze, cholera jasna, ma rację.

Nazywa ją: demon domowy.

Protestuję przeciwko opluwaniu

"Szmato naszego środowiska - napisał >>życzliwy<< - oddaj państwowe pieniądze, które kradniesz z pięciu stanowisk". Ktoś nasłał NIK do teatru - nie mogą się doliczyć w magazynie 15 centymetrów weluru.

W zespole na Woli coś się psuje. Po tragicznej śmierci swej matki Dorota Stalińska wyjeżdża na trzy miesiące do ojca, do Afryki. Łomnicki organizuje za nią zastępstwa. Ktoś pisze donos do KC, że on jej płaci pensję, a ona jest nieobecna.

- Pisałam sztuki, jeździłam z nimi po Polsce i zarabiałam, jak na tamte czasy, dużo pieniędzy - opowiada Stalińska. - Zdobywałam nagrody na festiwalach jednego aktora. Łomnicki był jedynym człowiekiem w zespole, który obejrzał wszystkie moje przedstawienia i bez przesady mogę powiedzieć, że był ze mnie dumny. Byłam przecież jego uczennicą. Moja praca i szacunek Łomnickiego do tego, co robię, wyzwalało oczywiście ogromną zawiść kolegów.

W roku 1979 wyreżyserował "Do piachu" Tadeusza Różewicza. Wcześniej przesłał maszynopis do KC. Jakiś urzędnik kazał przenieść akcję z Polski do Ameryki Południowej, ale szef ówczesnej propagandy napisał: "Nie widzę antywskazań". - Ta sztuka przypieczętowała los Teatru Na Woli - powiedział potem Łomnicki w filmie.

Waluś, prymitywny parobek, poszedł do AK. Ale ktoś go namówił na rozbój. "Zwąchał się z drugim [...] - czytamy w sztuce. - Świnie chłopu zabrać, a na dokładkę babę zerżnąć."

Zanim Walusia, na mocy wojskowego wyroku, rozwalą, trzymają go przy oddziale, w leśnej budzie. Tu msza polowa, a tu Waluś się zarzeka: "Przysięgam wam, ludzie, żem nawet koszuli nie zadar, dupy nie widziałem".

Nie ma walki i męczeństwa w tej sztuce. Wojna dobiega końca, jest wyczekiwanie. "Mnie tu na głowę takie gówno spadło - martwi się Komendant - z lewej komuna, z prawej NSZ". A Waluś, z budy, swoje: "Trykałem ją ze dwa razy palcem dla śmichu [...], gdzie bym taką starą rozwore pieprzył".

Wyprowadzają Walusia. Długo sznuruje kamasze. Ostatnia modlitwa. Gwałtownie rozpina spodnie: "Nie strzymom!". "Dej mu się wysrać". Potem dobijają go w głowę.

"Protestuję przeciwko opluwaniu tego, co w naszej historii święte. Zostawmy to różnym ziomkostwom z RFN" - taki był ton listów do Łomnickiego. Gazety kazały mu zakopać sztukę, tę "plugawą rzecz", do piachu.

Joanna Szczepkowska: - Tłumaczył, że w tej sztuce jest "humanizm wyższego rzędu"; że ona pokazuje dramat człowieka - jeszcze inaczej.

Andrzej Wajda: - To był dla mnie zgrzyt. Oczywiście, że takie historie dzieją się na wojnie. Ale sztuka wydobywała wszystkie te elementy, które tak dobrze znaliśmy z propagandy antyakowskiej. Co gorsze, rzecz była zrobiona marnie jako spektakl teatralny, co jeszcze pogłębiało wrażenie kłamstwa.

Tadeusza Różewicza nękano anonimami. Osiem miesięcy po premierze poprosił Łomnickiego o zdjęcie sztuki.

Niech halabardnik gra Hamleta

Poszli z Marią do kina. Ktoś zatknął za wycieraczkę samochodu kartkę: "Ty czerwony sk...".

"Obecnością swoją w prezydium [VIII] zjazdu PZPR sprawił mi Pan wielką przykrość. Szkoda, że nie przemawia Pan - tak jak Jego koleżanka Halina Mikołajska - z innej trybuny, w obronie swobód demokratycznych w Polsce. [...] Pan niestety pozostał mały duchem".

Wybucha "Solidarność". NSZZ w Kasprzaku żąda zwrotu i przywrócenia sali kinowej.

- Wola zdradziła go pierwsza - wspomina Andrzej Wajda. - Parę lat wcześniej partia zrealizowała jego pragnienie posiadania własnego teatru, teraz za to przyszło mu płacić.

Adam Ferency: - Jemu się podobał ten prawdziwy ruch społeczny, dążący do oczyszczenia. Tylko szybko zauważył, że ta rzeka niesie ze sobą mnóstwo kału.

Wzywają go do Kasprzaka. Wolą mieć świetlicę ze stołem do ping-ponga zamiast teatru. A jeśli już robić przedstawienia, to nie żadne "inteligenckie".

W teatrze "Solidarność" też żąda sprawiedliwości. Co to znaczy sprawiedliwość? Żeby na tablicy przed teatrem nie wisiały głównie zdjęcia Łomnickiego. A dlaczego dał księgowej, która odchodziła na emeryturę, 12 tys. złotych premii? Należy wspólnie decydować o repertuarze. I o obsadzie.

Adam Ferency: - Ten ruch w teatrze był skierowany głównie przeciwko dyrektorowi. Wprawdzie mówiono, że trzeba wyjaśnić sprawę z Kasprzakiem; szukać nowych środków artystycznych, żeby pokazać, co się w Polsce dzieje - jakby teatr był gazetą codzienną... Jednak naprawdę chodziło o to, żeby zmienić hierarchię, strącić tych, co na górze. Pan X., dotychczas "halabardnik", miał teraz grać Hamleta. Atak z Kasprzaka został poparty atakiem zespołu.

- Najgłośniej krzyczeli przeciwko Łomnickiemu bardzo średni aktorzy - mówi Dorota Stalińska. - Jeszcze niedawno byli w podstawowej organizacji partyjnej, teraz tworzyli trzon "Solidarności". Niedawno Łomnicki załatwiał im mieszkania, pożyczki, samochody, dobre pensje - i nikt się wtedy nie brzydził jego członkostwem w KC. Teraz te lizusy i włazidupy zmieniły czerwony obrus na zielony, zwołały zebranie i wbiły mu nóż w plecy.

Wyżarzyło się

Zebraniem kierowało pięciu aktywistów, wśród nich Krzysztof Kołbasiuk, wówczas reprezentant POP i członek "Solidarności", oraz Adam Ferency. Stawił się zespół i dyrektor. Był początek roku 1981.

W tym samym mniej więcej czasie Halina Mikołajska mówiła na spotkaniach z robotnikami: "Jeśli odnowa będzie polegać na tym, że w ramach rewindykacji sali odebranej robotnikom zniszczy się teatr [...], który miał jeden z najciekawszych i najśmielszych repertuarów w Warszawie, i ukarze się pana Łomnickiego za to, że zrobił dobry teatr [...] to zaczniemy naprawdę od złego końca".

Józef Tejchma: - Partia już nie chciała go bronić. Wprawdzie w KC nie potępiono oficjalnie wystawienia "Do piachu", ale Łomnicki po tej sztuce stracił u wielu zaufanie.

Zebranie zaczęło się od żądania zespołu: konflikt z Kasprzakiem wymaga natychmiastowego uregulowania.

Adam Ferency: - Ale zaraz dyskusja wymknęła się spod kontroli i przerodziła w atak na Łomnickiego. Chciałem temu atakowi zetrzeć kant, a wyszło, że jestem jednym z głównych atakujących. Choć ja akurat grywałem główne role w tym teatrze...

Krzysztof Kołbasiuk: - Niektórzy koledzy mówili o "brzemieniu winy wobec biednych robotników", właśnie takich sformułowań używali. Kto był winny? Łomnicki. Mnie się też wydawało, że jak wyświetlimy wreszcie prawdę o narodzinach teatru, to go uratujemy. Byłem głupi. Dopiero później zrozumiałem, co myślał Łom: że to my mordujemy teatr. Złożył rezygnację. Nim odszedł, pokazał nam - tej sforze, która skoczyła mu do gardła - że jest ponad awantury. Stworzył wielką kreację w "Amadeuszu". Ale te przeżycia spowodowały, że zaraz zachorował na serce.

- Odchodził w poczuciu absolutnej goryczy, że ludzie, którymi się opiekował, kopnęli go w tyłek - mówi Ferency. - Potem uznałem, że słowo "przepraszam" byłoby nonsensem; że jedyne, co mogę zrobić, to swoim aktorstwem sprawić mu przyjemność.

W latach osiemdziesiątych Kołbasiuk zadzwonił do Łomnickiego. Ten rzucił słuchawką.

W "Amadeuszu" Łomnicki występował już jako gość. - Z gorzką satysfakcją - mówił po latach w filmie - wypowiadałem słowa kończące sztukę: "Miernoty wszystkich czasów, pozdrawiam was!".

"Sam nie zauważyłem, jak i kiedy wyżarzyło się we mnie i stliło do reszty to, co pozwala działać - zanotował - niespodzianka, przygoda, nadzieja. I wiara".

Nawrócenie

Drugiego dnia stanu wojennego szedł Krakowskim Przedmieściem do Teatru Polskiego. ZOMO ładowało do samochodów profesorów z PAN. Ludzie z okiem krzyczeli: "Gestapo!". Też zaczął krzyczeć. Nagle przestała go interesować próba.

W domu napisał list do partii i dołączył swoją legitymację. "Rozpocząłem nowe życie" - pisał. Okres "paraliżu, który poraził wprawdzie mój system działania i aktywności, ale wyostrzył słuch moralny".

- To nie było nawrócenie - mówi Erwin Axer. - Po prostu zrozumiał, że stoi w jednym rzędzie z ludźmi, którymi gardzi i on sam, i społeczeństwo.

Antoni Libera: - Miał problem z samooceną, z interpretacją własnego postępowania, ale kto go nie ma? Miał skłonność do życia w fikcji. Opowiadał, że cała ta "nadwyżka" partyjnej aktywności, te wyjazdy z Gierkiem na Kreml, spotkania z Breżniewem, to była "szkoła poznania", że "podglądał tam świat wielkiej polityki i władzy". Czy ja wiem...? Mnie się wydaje, że jemu to po prostu jakoś imponowało, że coś mu to dawało, ale akurat nie wiedzę czy materiał twórczy. Okolicznością łagodzącą jest niewątpliwie to, że epoka Gierka była kabaretowa, a Tadeusz nie zrobił niczego szczególnie nagannego. Tyle że - niestety - sygnował tę władzę, legitymizował ją swoją twarzą i obecnością.

Krótko przed śmiercią powiedział do kamery, że jako polityk był pociesznym cyrkowcem.

Dziesięć lat po tym, jak oddał partyjną legitymację, tłumaczył Antoniemu Liberze, że w roli Leara chce zawrzeć swoje doświadczenie z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy to utracił wszystko. Twarz. Stanowisko rektora. Teatr. Kiedy to skreślili go towarzysze, a "Solidarność" jeszcze go nie rozgrzeszyła. Kiedy znalazł się w próżni. Kiedy opadł z niego blichtr, kolorowe piórka, i został już tylko aktor.

Napisał testament i wiosną 1982 roku pojechali z Marią do Londynu wymienić mu zastawkę w sercu.

Właśnie się wyzwalam

Maria Bojarska siedzi pod portretami dziadków Łomnickiego. Płomień jej włosów przygasł, a może takie wrażenie daje stłumione światło w saloniku. Przy jej fotelu stoi sekretarzyk zarzucony drobiazgami. Są tam kamyki, żelazko na duszę, kartka z przysięgą Kościuszki. Przykleił ją Łomnicki, gdy pod koniec lat osiemdziesiątych grał Kościuszkę w "Lekcji polskiego", sztuce Anny Bojarskiej, siostry Marii.

Na starym rachunku za kosmetyki Maria napisała w punktach, dlaczego nie chce rozmawiać o Łomnickim z dziennikarką: "1. Wszystko w książce. 2. Poczucie winy i poczucie krzywdy. 3. Właśnie się wyzwalam. 4. Niczego nie żałuję."

W jej książce "Król Lear nie żyje" Maria i Łomnicki trzaskają z wściekłością drzwiami. Myślą o rozwodzie. Kochają się. Dręczą. Ranią. Kochają. Tak przez osiemnaście lat. On mówi, że ona ma talent i powinna pisać.

Ona, po wydaniu Ćwiklińskiej, chce się wziąć za Broniewskiego. A on chce obiadu, uczy się roli, jest w każdym pokoju, kipi i przelewa się wszędzie.

- Kupię ci komputer - mówi.

Ona, jak jędza, myśli, że chyba będzie w nim trzymać przepisy kulinarne.

Wie, że dziecko nie może istnieć w tym związku. Któregoś dnia musi wybrać: on albo ciąża. Po aborcji wpycha do jakiejś skrytki w głowie wielką urazę do swego męża, że nie chciał ich dziecka.

Potem zapełnia skrytkę kolejnymi żalami. Zazdrością. Zamiast roztrzaskać serwis z Desy albo huknąć szablą Wołodyjowskiego o ścianę i wykrzyczeć ból - hoduje go.

"Moja siostra zrobiła na Tadeuszu wrażenie nie tylko jako pisarka, również jako kobieta" - napisała po latach.

Wrzuca więc do skrytki w głowie także jego wiersz dla Anny. Jeszcze i to hoduje - poczucie, że ich związek stał się banalny.

Słabnąca pogoń za szczęściem

Nowa zastawka pasowała. Poza zmęczeniem między czternastą a siedemnastą serce nie dawało o sobie znać. Łomnicki znowu grał.

Jest starym Krappem (z "Ostatniej taśmy Krappa" Becketta w reżyserii Libery, 1985). Samotnie przesłuchuje taśmę sprzed trzydziestu lat. Jaki młody ma głos na taśmie. Więc takie było jego życie? Alkohol, jakieś kobiety, romans, który miał szanse stać się wielką miłością, "słabnąca pogoń za szczęściem"... Przez czterysta wieczorów Krapp opowiada swoje życie. Po każdym spektaklu schodzi ze sceny zlany potem i na miękkich nogach. Nie z powodu zastawki, lecz emocji. Podczas zagranicznych występów, choć on gra Krappa po polsku, publiczność siedzi jak zaczarowana.

U Libery w domu spotyka ludzi z opozycji - reżyser był z nią związany od lat siedemdziesiątych.

- Tadeuszowi bardzo wtedy zależało, żeby zaakceptowała go przynajmniej część środowiska opozycyjnego - mówi Libera.

Kiedyś udawał na przyjęciach u swego brata Jana, że nie widzi Jerzego Markuszewskiego, też związanego z opozycją. Po powrocie Markuszewskiego z internowania wyściskał go, kazał gościom Jana zamilknąć, niech Markuszewski opowiada.

Poszedł z delegacją artystów do Tejchmy interweniować w sprawie warunków przetrzymywania internowanych.

W połowie lat osiemdziesiątych dostał nagrodę podziemnego Komitetu Kultury Niezależnej.

Nie zbliżył się do Kościoła, jak wówczas wielu jego kolegów. "Nie nawrócił się i nie podlizywał nowym egzekutywom. Odkupienie widział w wytężonej pracy - pisze Kutz. - Był jak stary mebel, który nie mieści się w nowych metrażach".

Kokon

Występuje w Studio, Dramatycznym, Powszechnym, Współczesnym, Starym, ale gościnnie. Tworzy wielkie kreacje: Feuerbacha, Bruscona, Hamma..., ale do końca życia nigdzie nie ma etatu. "Zależy już tylko od siebie" - pisze krytyka.

Garderobiany zamienił mu skarpetki do kostiumu Ojca z "Affabulazione". Ryk: - Skarpetki, k..., są integralną częścią mojej roli, mają być tamte!

W dekoracji do "Lekcji polskiego" zrobiła się dziura. Łomnicki dostaje szału.

Na próbie "Affabulazione" tłumacz tej sztuki, Józef Opalski, szepcze do Marii: - Przecież już nie musi tak pokazywać, że ma najlepszą dykcję na świecie. - To mu to powiedz.

- Walnąłem setę - opowiada Opalski - i mu powiedziałem. Nastąpiła cisza. Myślę: zaraz dostanę w mordę. Pokiwał głową: "No właśnie, nikt już nie chce mi nic powiedzieć". Bo ze strachu przed tą legendą, jego warsztatem, ludzie wokół niego rzeczywiście milczeli. I żył jak w kokonie.

Chodzi z pomysłem zagrania Leara od reżysera do reżysera. Milczą.

Jako klown w cyrku wlecze na sznurku zniszczoną kaczkę-zabawkę i matowym głosem powtarza: - Chodź kaczko, chodź...

- Wszystko odczuwał boleśnie, na wszystko się żalił - opowiada Joanna Szczepkowska. - Była w nim gorycz człowieka, który wie, że osiągnął najwyższy poziom artystyczny i czuje się niedoceniony. Uważał, że jeżeli on chce zagrać Leara, to należy uczynić wszystko, żeby do tego doszło. Jednocześnie narzucał swoje warunki - miał już wtedy gotową obsadę.

Odwoził Szczepkowską na Stare Miasto po "Lekcji polskiego" w Powszechnym, był koniec lat osiemdziesiątych. Nagle zapytał: - Wszyscy się ze mnie śmieją, prawda?

Odpowiedziała mu, że wszyscy go kochają.

Dłużej nie mogę czekać

Andrzej Wajda: - To nie jest prawda, że go nie chciano. Jeśli żaden z teatrów Warszawy i Krakowa nie wystawił "Króla Leara", to nie z powodu ostracyzmu wobec Łomnickiego. Przecież w tamtym czasie teatr nasz się zagubił. Ja uważałem, że nie jestem jeszcze gotowy do wyreżyserowania tej sztuki. Myślałem: może w przyszłym roku. To mój największy grzech, że nie rzuciłem wszystkiego i nie zrobiłem z nim Leara, kiedy Łomnicki był do tej roli gotowy.

Zbigniew Zapasiewicz, wówczas dyrektor Dramatycznego: - Ja się po prostu przestraszyłem. To był bardzo silny człowiek, o mocno ukształtowanym poglądzie na teatr. Miałem własny pomysł, jak poprowadzić Dramatyczny. Bałem się wprowadzać do zespołu kogoś, kto tym pomysłem zachwieje, bałem się, że on mnie zmajoryzuje. On był osobny, nie podporządkowałby się cudzej wizji. Może to był mój błąd. Teraz rozumiem postawę Tadeusza. Człowiek dochodzi do pewnej dojrzałości, ma swój własny pogląd na to, czym jest aktorstwo, i coraz trudniej mu się zmieścić wśród poglądów innych ludzi. Wtedy mogło nam się wydawać, że nim rządzi pycha.

Powiedział Wajdzie, jak rozumie "Króla Leara" - że to sztuka o głupocie starości. Zadzwonił któregoś dnia: - Andrzej, dłużej już nie mogę na ciebie czekać.

I pojechał do Poznania.

Marynarka

Jeszcze przez siedem lat od tego dnia, kiedy upadł na twarz w prawej kulisie poznańskiego Teatru Nowego, i odwrócił się, i na oczach Kordelii wydał ostatnie tchnienie... jeszcze siedem lat potem jego marynarka wisiała na krześle w saloniku Marii.

Maria pisała książkę "Król Lear nie żyje" i sączyła koniak. W połowie książki, parę miesięcy po śmierci Łomnickiego, pękł jej żołądek. Lekarz powiedział po operacji, że to się stało od trzymania w sobie zgryzoty.

Wróciła do pustego domu. Przemawiała do marynarki. Najpierw w myślach, a jak w butelce ubyło koniaku - głośno. (Jej połatany żołądek nie tolerował herbaty, ale dobrze znosił alkohol). Miała dużo czasu na rozpamiętywanie życia. Wreszcie otwierała swoją skrytkę i czerpała z niej garściami, do dna.

Jasnowidz

Miała żal, że ją zostawił samą. Nie - że umarł. Wcale nie wierzyła, że umarł. Wierzyła, że jego śmierć była mistyfikacją. W końcu wielki aktor potrafi zagrać własną śmierć.

Zatem akt IV, scena 6. Oszalały Lear mówi: "Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem" i wybiega ze sceny. Kordelia stoi w prawej kulisie. Lear opada na fotel, w którym za chwilę ma wjechać na scenę jako chory ojciec, a Kordelia ma za nim wbiec z krzykiem: "Lekarza!". Ale Lear unosi się lekko i upada twarzą na ziemię. I tak, jak chciał Szekspir, Kordelia wybiega z krzykiem: "Lekarza!".

Tej nocy, poprzedzającej próbę, kochali się z Marią. Potem jej się śniło, że zgolił brodę Leara. Przy śniadaniu planowali wspólną realizację "Burzy" Szekspira. Nie mógł tak po prostu umrzeć.

Przekupił lekarzy, człowieka w kostnicy i wyjechał do Ameryki.

Tak myślała Maria. Drzwi od ich mieszkania na Starym Mieście zostawiała na noc otwarte.

W telewizji pani psycholog powiedziała, że po odejściu kochanego człowieka trzeba się pozbyć jego rzeczy. Maria zdjęła z krzesła marynarkę. Pomyślała o kloszardzie z Trasy WZ. Zaczęła rozdawać: garnitury, płaszcze, kurtkę...

Każdego dnia zapisywała, ile wypiła. Po roku whisky zamieniła na wino, rok później przeszła na piwo, potem na herbaty ziołowe.

Ale nadal jej się śnił.

Pojechała do Łodzi do jasnowidza. - Niech mnie pan uwolni.

Wracała do domu. Spojrzała w niebo, było zachmurzone. Poczuła się nagle lekka.

Jasnowidz przekazał jej słowa Łomnickiego: że ona jest dobra.

Natchną go spokojem

W tej scenie, kiedy Lear wlecze umarłą Kordelię, Łomnicki nakazał Bożenie Borowskiej kompletny bezwład. Ważyła 48 kilogramów, usiłowała na próbach podpierać się nogą, bo przecież jemu nie wolno dźwigać. Wściekł się: - To ma być moja męka!

Kordelia, Bożena Borowska z Teatru Nowego w Poznaniu, miała przed pierwszą próbą sen. Cały zespół idzie na wycieczkę. Najpierw płaską drogą, potem coraz bardziej stromą. Wspinaczka. Niektórzy spadają. Przed nimi Łomnicki skacze lekko z kamienia na kamień, jak kozica pnie się coraz wyżej, jest u szczytu, przeskoczył płot. Oni są po tej stronie - we śnie czarno-białym, a on po tamtej - w kolorowym.

Nazajutrz opowiedziała sen reżyserowi "Króla Leara", Eugeniuszowi Korinowi. I zinterpretowała: nigdy nie zagra Kordelii tak, żeby stać się godną partnerką Łomnickiego.

Parę lat wcześniej mówił stary Goya: "Z góry dalej będzie widział wszystko, ale istoty, które tam żyją, natchną go spokojem. To bardzo stroma góra... Nie można na nią wejść, można tylko wzlecieć".