Gazeta Wyborcza - 13/06/2002
Boję się szczęścia
Z TOMASZEM PIĄTKIEM, AUTOREM POWIEŚCI "HEROINA", ROZMAWIA KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA
Heroina w Twojej książce mówi: "... ludzie najbardziej chcą być szczęśliwi i dlatego w końcu wszyscy przyjdą do mnie". Jeden z recenzentów zarzucił Ci, że propagujesz fałszywą ideę, bo heroina nie daje prawdziwego szczęścia. Prawdziwe szczęście tkwi w takich cnotach jak męstwo albo wytrwałość.
Problem w tym, że tam się je czasem znajduje, ale się go raczej nie szuka.
- Heroina jest szczęściem, którego się szuka. W dodatku jest to chyba jedyny przypadek, gdzie masz stuprocentową pewność, że znajdziesz to, czego chcesz.
Może po prostu słowo szczęście nie jest tu najwłaściwsze. Kurt Vonnegut wymyślił pojęcie antyepifanii. Epifania to objawienie Boże. U Vonneguta jeden z bohaterów "Sinobrodego" narzeka, że Bóg nam się objawia zbyt często. Mówi: "Musisz zachować twarz, ponieść ofiarę, dać świadectwo prawdzie...".
- Wyjść na ludzi, zadzwonić do cioci, zarobić na dom. Była taka piosenka Dezertera "Musisz być kimś!...".
A antyepifania to bardzo rzadki stan, kiedy Bóg odpuszcza. Momenty, gdy nic nie musisz.
- Heroina to jest dokładnie to.
Naprawdę jest tak słodko?
- Jest zajebiście! Nie znam niczego, co by się z tym równało.
A co jeszcze znasz?
- Alkohol, seks, inne dragi, jedzenie, szachy... Jestem uzależniony od jedzenia, chodzę po restauracjach jak oszalały, kocham wyrafinowane smaki i gotów jestem zapłacić za nie każdą kasę. Kiedy w knajpie nie dostaję tego, czego chcę, bywam strasznie niemiły. Uwielbiam też grać w szachy i bardzo żałuję, że mało ludzi to dziś robi. Na strzelanie w komputerze to mają czas!
Jednak muszę przyznać, że wszystko to jest niczym wobec rozkoszy, które daje heroina.
Nie napisałeś przypadkiem panegiryku?
- Jeżeli ktoś przeze mnie wejdzie w ten nałóg, to się zabiję. Na miesiąc przed ukazaniem się "Heroiny" chciałem ją wycofać. Ale pomyślałem: pieprzę tych, co nie doczytają książki do końca.
Byłeś heroinistą tak jak główny bohater, nomen omen Tomek, tak jak on prowadziłeś w telewizji program, gdzie mówiłeś ludziom, jacy są, na podstawie ich wymowy. W jakim stopniu to książka autobiograficzna?
- W 30 procentach. 70 procent to projekcja tego, co by się wydarzyło, gdybym nie przestał ćpać.
Ten Twój Tomek jest czasem rozczulający. Opowiada na przykład: "Z domu wynurzyła się matka Bartka. - Ty diable, ty diable! - krzyczała i w pierwszej chwili wziąłem to do siebie. Ale na szczęście krzyczała tak do swojego syna". To niby taki chłopiec z dobrego domu, który boi się obciachu. A przecież naprawdę jest bezwzględnym manipulatorem, demonem.
- To zło jest niewinne i to jest w nim najpotworniejsze. Człowiek w tak zwanych szponach nałogu nie zdaje sobie sprawy, że jest zły. Wydaje mu się, że jest dobry.
Tobie też się tak wydawało?
- Tak. Gdy kradłem, oszukiwałem, manipulowałem ludźmi...
Liczyło się tylko poszukiwanie działki...
- Mówisz to ot tak, a dla narkomana to jest misja na miarę poszukiwania świętego Graala. W heroinie wszystko jest wzniosłe i dobre. Nieskromnie uważam, że większość książek o narkotykach nie jest prawdziwa. Na przykład Christiane F. w "Dzieciach z dworca ZOO" opisuje ohydę: śmierdzący narkoman leży zarzygany w kałuży. A prawda jest dużo groźniejsza. Nie ma żadnej ohydy.
Piszesz, że nawet wymiotowanie po heroinie jest przyjemne.
- Bo jest!
Twoim kolegom heroinistom książka się podobała?
- Tak sobie. Ci ludzie uważają się za elitę. Sądzą, że jako wybrani zrozumieli, co jest dobre, podczas gdy reszta świata tkwi w piekle. Są trochę źli na mnie, że zdradziłem sekrety tej elity.
A może są źli za coś innego?
- Niby za co?
W książce Tomek wciąga w nałóg innych. Ty nie masz kogoś na sumieniu?
- Nie wciągałem w nałóg. Ale przyznaję, że skutecznie utrudniałem różnym ludziom wyjście z niego.
Dlaczego?
- Powiem ci najgorszą rzecz. To przez altruizm, to się robi z miłości bliźniego. Jeśli kogoś kochasz, nie pozwolisz mu uciec przed największym szczęściem świata. Z dziką rozkoszą przyciskasz go do muru i mówisz: "Masz, bierz, zobacz, jakie to piękne". Jesteś inkwizytorem, który z rozpalonymi cęgami w dłoni mówi: "Teraz uklękniesz, a ja uratuję twoją zbłąkaną duszyczkę. Muszę użyć tych strasznych środków, ale to nic w porównaniu ze szczęściem, którego inaczej byś nie dostąpił".
Jeżeli założymy, że inkwizytorzy nie byli cynikami.
- Myślę, że byli fanatykami święcie wierzącymi w to, co robią.
A jak Ty wpadłeś w nałóg?
- Przyszedł kolega. Położył na biurku torebkę z brązowym proszkiem i powiedział: "Tu jest szczęście".
On był altruistą?
- Tak.
W tym czasie prowadziłeś program w Canal Plus i byłeś prezenterem Radiostacji. Nałóg nie przeszkadzał Ci w pracy?
- Nie bardzo. Stawałem się bardzo dobrze funkcjonującym robotem napędzanym heroiną. Brałem raz, dwa razy w tygodniu i uważałem, że znam świetny sposób na spędzenie wolnego czasu. Byłem człowiekiem szczęśliwym.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: budzisz się rano w podłym nastroju, bo szef powiedział Ci, że jesteś słaby i pewnie Cię wyrzuci z roboty, którą lubisz...
- Pomysłowy Dobromir, działka heroiny w szufladzie.
I co się dzieje? Zapominasz o szefie?
- Pamiętam. Tylko że nagle dociera do mnie, że szef jest małym dupkiem należącym do jakiegoś nieprawdziwego świata. Bo prawdziwy i ważny jest tylko świat heroiny.
A co się dzieje, gdy wracasz do rzeczywistości?
- Myślę sobie: no tak, jest ten głupi szef, jest jakieś zagrożenie, ale przecież w każdej chwili mogę się przenieść do mojego cudownego świata. Heroinista nawet na trzeźwo charakteryzuje się takim niezdrowym dystansem do rzeczywistości.
Bagatelizowaniem czerwonych światełek...
- Totalnym bagatelizowaniem. Wyobraź sobie miasto, w którym ktoś pozakrywał światła na skrzyżowaniach, i jazdę samochodem po tym mieście. To jest umysł heroinisty. Mojego kolegę rodzice zamknęli kiedyś w mieszkaniu. On spuścił się z dziewiątego piętra po piorunochronie, poszedł na przystanek, pojechał autobusem do dilera. Następnego ranka, gdy wytrzeźwiał, okazało się, że od doby chodzi ze złamaną nogą.
Pracowałeś pod wpływem narkotyków?
- Nigdy. Miałem dyscyplinę. W pracy tryskałem energią, bo miałem motywację: pracuję, żeby zarobić i zasłużyć na satysfakcję w weekend. Życie zawodowe nie zaczynało się zawalać, ale zaczynało się lekko podpsuwać. Na przykład przychodziliśmy z kolegą do radia prowadzić audycję. Trzeźwi. Ale świadomość tego, że zaraz po robocie pójdziemy zajarać, strasznie nas podniecała. W rezultacie byliśmy trochę za bardzo rozkoszni, trochę za mało dbający o słuchaczy. Kiedyś przez dwie godziny powtarzaliśmy w eterze słowo "czekolada" w taki bardzo słodki, rozmamłany sposób: czekolaaaaaaaaaada, czekoooooooladaaaa. I w końcu zadzwoniła do nas słuchaczka i powiedziała: "Ej, chłopaki, wy nie palcie tyle tej czekolady".
I nie zapaliło się światełko?
- Skąd! Byłem zachwycony, że ona wykumała czaczę.
A kiedy przyszła refleksja?
- Refleksja nie przyszła, przyszła katastrofa. Koledzy donieśli na mnie w Radiostacji i w Canal Plus. Donieśli moim rodzicom, mojej narzeczonej. Ja zachowałem się jak świnia, próbowałem obciążyć kolegę, żeby wybielić siebie. Paweł Sito, szef Radiostacji, wkurzył się i mnie wyrzucił. Tamten kolega był dużo młodszy, ja go demoralizowałem. Nie mam żalu do Pawła. Chciał mnie ratować. Powiedział: "Idziesz na odwyk, a potem cię przyjmę z powrotem". Z dnia na dzień straciłem fajną pracę, nikt mnie nie lubił, przestałem być fajny.
To trzeba było wziąć działkę.
- Ale jak? Nie miałem kasy, byłem cały czas pod nadzorem, groziło mi wywalenie z domu, jak się naćpam, nędza, bruk. Problemu narkomanii nie rozwiązuje się filozoficznie, tylko wstrząsem. Zacząłem niebezpiecznie trzeźwieć. Przez pół roku siedziałem w pokoju u rodziców i myślałem o tym, że rozwaliłem sobie życie. Prawie wszyscy ludzie, którzy biorą raz w tygodniu, prędzej czy później będą brać codziennie. Ja zostałem ocalony, zanim doszedłem do tego etapu, ale byłem bardzo bliski. Uratowali mnie moi rodzice i moja cudowna narzeczona. Nie przestali we mnie wierzyć. Dzięki nim i ja uwierzyłem, że więcej nie wezmę.
Dlaczego napisałeś "Heroinę"?
- Mimo że byłem potwornie rozbity, czułem, że te dwa lata z narkotykiem nie były tylko zmarnowane. Wiedziałem, że otarłem się o doświadczenie, które trzeba przekazać. Napisałem o tym, jak człowiek roztapia się w morzu marmolady.
To Twoja pierwsza książka?
- Nie, czwarta. Poprzednie nie za bardzo mi wyszły i dobrze, że nikt ich nie wydał. Pierwsza była o rozpustnym księdzu, druga o zrobotyzowanym biznesmenie, trzecia o człowieku, który wkładając głowę do wody, słyszy głosy opowiadające osobiste historie.
Od dziecka było dla mnie jasne, że będę pisał. Czytam nałogowo od czwartego roku życia, publikuję w prasie. Pisząc dużo, w końcu zacząłem pisać lepiej. "Heroina" jest moim pierwszym poważnym sukcesem. Chociaż, wierz mi, miliard razy wolałbym nie brać nigdy, nie napisać tej książki i nie odnieść sukcesu.
Łatwo Ci się pisało?
- Siedziałem nad nią dwa lata. Przez pierwszy rok pisałem pierwszych siedemnaście stron. Kiedy uznałem, że są wreszcie takie, że mogą mnie popchnąć do przodu, zacząłem pisać dalej. Nie podejrzewałem, że to będzie tak trudne. Temat narkotyków jest już wyświechtany. Wiedziałem, że jeśli pociągnę za bardzo w jedną stronę, popadnę w banał, jeśli za bardzo w drugą - wyjdzie komiks. Kiedy wreszcie znalazłem ścieżkę pomiędzy, okazało się, że pozostawia ona mnóstwo wieloznaczności.
Najwięcej wieloznaczności wiąże się z głównym bohaterem, a raczej z podmiotem lirycznym. Mam wrażenie, że to kilka podmiotów lirycznych w jednym bohaterze: grzeczny chłopiec, sadysta, człowiek uzależniony od heroiny, sama heroina...
- Sam nie wiem do końca, kto tu jest podmiotem lirycznym. Chyba heroina. Człowiek w nałogu wypełnia się heroiną, ona nim zawłada i staje się nim. Tworzy się coś na styku narkotyku i człowieka.
A co robi w książce wątek homoseksualny?
- Nie jestem homoseksualistą, jeśli chcesz wiedzieć. Ten wątek jest po to, by pokazać, że heroina wytwarza między ludźmi relacje pseudo-seksualne. Człowiek po heroinie czuje się świetnie i chce drugiemu też zrobić dobrze. Szuka sposobu, żeby przekazać to, jak się czuje, więc ze świata trzeźwości przypomina sobie gesty, które kojarzą mu się z największą rozkoszą. W świecie trzeźwości za największą rozkosz uznaje się seks. Ale te gesty to pusta forma, nie ma w nich prawdziwego seksu, bo nie ma napięcia. I nie przekładają się na życie na jawie.
Na jawie Tomek kocha się z matką Bartka.
- To prawda. Ale czy nie masz wrażenia, że ten seks z nią trochę mu zawadza, za bardzo wciąga go w trzeźwy świat? To tak, jakby w trakcie czarnej mszy weszli ludzie z sałatką jarzynową.
Dalej będziesz pisał prozę osobistą?
- Aż tak osobistą chyba już nie. Ale nie umiem nie czerpać z rzeczywistości. Fabułę biorę z sufitu, ale potrzebuję jakiejś prawdy psychologicznej, środowiska, które znam. Już napisałem kolejną książkę. Akcja toczy się w redakcji dużej gazety. To opowieść o tym, że wszyscy nosimy w sobie jakieś zło, chowamy je, pilnujemy, żeby nie wydostało się na zewnątrz, nie zaszkodziło innym, ale jest ktoś, kto i tak je z nas wyciągnie. Muszę jeszcze tylko przerobić zakończenie.
Znalazłeś sposób, jak zrekompensować sobie szczęście, które dawała Ci heroina?
- Zacząłem wierzyć, że jakość życia nie wyraża się w szczęściu czy też w tej twojej antyepifanii. Ja boję się szczęścia. Lepsze są codzienne radości. Są mniej intensywne, ale jest ich więcej, wygrywają różnorodnością. Szczęście jest pasywne, człowiek szczęśliwy się odizolowuje. Radość jest aktywna, powoduje, że robimy inne rzeczy, wciągamy w nie innych ludzi. Chrystus też mówił o radości, a nie o szczęściu.
Paweł Sito dotrzymał słowa? Przyjął Cię do pracy?
- Teraz jest redaktorem w "Przekroju" i ja tam trochę pisuję. Mam też etat w agencji reklamowej jako copywriter. Lubię tę robotę. Jestem nastawiony, żeby odnieść sukces na obu polach, w pisaniu i w reklamie.
Po Tobie nie było widać, że jesteś heroinistą. Czy heroinistów jest wielu?
- Wokół mnie mnóstwo. Kolesie, od których kupowałem towar, opowiadali mi nawet, jak gliniarze im zarekwirowali brauna i od razu zaczęli przy nich wypalać, bo byli na głodzie. Od cholery znam uzależnionych dziennikarzy, biznesmenów. Dreptaliśmy nerwowo obok siebie pod domem dilera. Z czasem zaczęliśmy się nawet sobie kłaniać. Jednego takiego stałego dreptacza po latach spotkałem niedawno w naszej agencji reklamowej. Siedział naprzeciw mnie na prezentacji przetargowej. Na mój widok zzieleniał ze strachu, mało nie przewrócił kawy. Musiał być po odwyku, bo znałem go dawno temu, a dwa, trzy lata intensywnego ćpania to góra, ile można wytrzymać.
Ukłoniłeś mu się?
- Puściłem oko.
Autor, lat 28, ukończył wydział językoznawczo-literacki na uniwersytecie w Mediolanie. W latach 1996-97 korespondent Radia RMF FM we Włoszech. Publikował m.in. w: "La Stampie", "Gazecie Wyborczej", "Polityce", "Filmie", "Przekroju"