Historia teczki tajnego współpracownika ps. "Bolek"

 

 

(...)

 

Pora zajrzeć do teczki o sygnaturze IPN BU 3333/1, t. 1 i 2

 

Mimo że teczka TW "Bolka" dostępna jest od 2016 roku, dotąd do niej nie zaglądałem. Przez lata, zbierając wywiady z opozycjonistami, esbekami, politykami i zwykłymi mieszkańcami Gdańska, powoli budowałem sobie obraz tamtych wydarzeń i zachowania osób. Ponadto przed 2016 rokiem było dostępnych tyle dokumentów, że mogłem zrekonstruować wiele, jeśli nie większość faktów. Oczywiście trzeba było poświęcić masę czasu, zadać sobie trud przeczytania setek dokumentów i przeprowadzenia rozmów z dziesiątkami osób, a także, co nie jest takie oczywiste w medialnym maglu, odrzucić skrajne opinie, wypowiadane a priori, bez jakiejkolwiek próby sięgnięcia do źródeł.

Spodziewam się, że teczka wpłynie na uzupełnienie tej wiedzy tylko w jakimś wąskim zakresie. Ciekawy jestem, na ile ją zmieni, ale nie spodziewam się po niej rewelacji. Historycy, a przede wszystkim sami zaangażowani w te wydarzenia stoczniowcy przez lata żmudnie układali te puzzle i myślę, że w miarę trafnie i wiernie odtworzyli ową lokalną na początku historię, która tak zaważyła na tej wielkiej, historii Polski. Wystarczyło tylko spotkać się ze świadkami i posłuchać. "Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!".

A ci, którzy przez lata budowali mit, i tak nie zauważą na nim rysy. "Przybrali postawę oporną i zatkali uszy, aby nie słyszeć".

Zaglądam więc do niej po raz pierwszy. Każdy może to zrobić, na przykład w archiwum IPN, gdzie zdigitalizowana leży pod sygnaturą IPN BU 3333/1, t. 1 i 2 (jest to sygnatura obecna, jako część zbiorów Archiwum oraz Biura Udostępniania IPN, bo sygnatura historyczna, nadana w ramach archiwum SB oddawała numer rejestracji oraz rok rejestracji i brzmiała: KWMO Gdańska 12535/1970). Można też zapoznać się z tymi teczkami po prostu w internecie. [Teczka personalna tajnego współpracownika ps. "Bolek" (23 MB PDF), Teczka pracy tajnego współpracownika ps. "Bolek" (44 MB PDF)]

Strona tytułowa to duży napis "TECZKA PERSONALNA TAJNEGO WSPÓŁPRACOWNIKA Pseudonim…", na której prawdopodobnie porucznik Janusz Stachowiak napisał starannym charakterem pisma słowo: "Bolek" (zielony długopis).

I jeszcze mniej staranny napis: "Zaczęto dn. 29 XII 1970 r., Zakończono dn. 9 06 1976 r.".

Teczka kartonowa, papier chyba makulaturowy, od nowości szarawy, z widoczną fakturą, "druk (19)69 r.". Każda teczka w każdym archiwum zawiera lub powinna zawierać "kartę kontrolną", do której powinni wpisywać się ci, co do niej zaglądają. A tym bardziej ci, którzy ją kopiują. Ileż by się wyjaśniło spraw, gdyby tego przestrzegano, ale nie można za dużo wymagać. Tutaj karta kontrolna jest wyraźnie rzadko wypełniana, co nie znaczy, że tak mało ludzi do niej zaglądało.

Teoretycznie teczka personalna powinna zawierać jedynie podstawowe dokumenty, w tym zobowiązanie do współpracy, ankietę personalną TW i jego rodziny, szyfrogramy z odpowiedzią na zapytania do archiwum, ewentualnie pierwsze przesłuchanie. Następnie pokwitowania odbioru pieniędzy za donosy czy uwagi przełożonych oficera prowadzącego, na przykład po kontrolach jego pracy z TW. Ale w praktyce często w teczkach personalnych znajdują się też i inne dokumenty, na przykład doniesienia, które powinny raczej znajdować się w "teczce pracy". Tak jest i tutaj. W teczce personalnej TW "Bolka" są doniesienia z początkowego okresu, od grudnia 1970 roku do 17 kwietnia 1971 roku.

"Wniosek o opracowanie kandydata na tajnego współpracownika" datowany na owego feralnego 19 grudnia jest krótki. Burzliwe wydarzenia skróciły procedury zbierania informacji i osaczania wytypowanej osoby, SB zdało się na doświadczenie swoich funkcjonariuszy i grę va banque. Uzasadnienie wniosku też jest krótkie i może nawet pisane ex post: "kandydat na TW od początku zajść grudniowych był członkiem komitetu strajkowego na Wydz. W-4, czł. komitetu strajkowego w stoczni, brał aktywny udział w zajściach ulicznych przed Komitetem Wojewódzkim PZPR oraz Komendą Miejską MO".

Rubryka "Sposób opracowania" potwierdza skrócenie procedur do minimum: "doraźny - drogą operacyjną, za pomocą dostępnych środków pracy operacyjnej".

Podpisano "E. Graczyk kpt.", drobnym "dziubdzianym" pismem Edwarda Graczyka z Olsztyna.

 

Zobowiązanie

 

To, co najważniejsze, wtedy dla SB, a dzisiaj dla rozpalonych głów kłócących się o to przez lata, czyli "Zobowiązanie do współpracy", jest, jak zawsze powinno być, w kopercie.

I tu moje pierwsze zaskoczenie. Nie jest to mniej groźnie brzmiące "Zobowiązanie do zachowania tajemnicy", jak twierdził sam Lech Wałęsa, a także mówili inni, nawet ci nieprzychylni mu, ale widzę klasyczne "zobowiązanie do współpracy".

Brzmi następująco:

Gdańsk 21 XII 1970 r.

Ja niżej podpisany Wałęsa Lech syn Bolesława i Feliksy ur. 1943 r. w Popowie powiat Lipno zobowiązuję się zachować w ścisłej tajemnicy treść z przeprowadzonych ze mną rozmów z pracownikiem służby bezpieczeństwa. Jednocześnie zobowiązuję się współpracować ze służbą bezpieczeństwa w wykrywaniu i zwalczaniu wrogów PRL informacje będę przekazywać na piśmie i będą one polegały na prawdzie. Fakt współpracy ze służbą bezpieczeństwa zobowiązuję się zachować w ścisłej tajemnicy i nie ujawniać jej nawet przed rodziną. Przekazywane informacje będę podpisywał pseudonimem "Bolek".

[Podpisano]

Lech Wałęsa Bolek

Pismo niezbyt staranne, ale czytelne.

Smutne. Mimo tylu lat poszukiwania prawdy o tamtych wydarzeniach nie czuję żadnej satysfakcji. Za każdą taką kartą zamkniętą w szarej kopercie, a następnie schowaną w tekturowej teczce i złożoną na zakurzonych półkach w archiwum kryje się ludzka tragedia.

 

Pytanie i odpowiedź

 

Esbek Janusz Stachowiak jak dotąd mówił prawdę, niestety. Zobaczymy, jak dalej.

Przygotowane przez niego zapytanie do Biura C MSW w Warszawie podpisuje naczelnik Jan Kujawa, a parafuje (jako "widział tekst") starszy inspektor Wydz. III Eugeniusz Misztal.

Szyfrogram z odpowiedzią centralnego archiwum jest z 25 grudnia 1970 roku, do Gdańska przychodzi o godzinie 1.00 w nocy. Boże Narodzenie. Odszyfrowany jest o 9.13 rano, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia.

Rozszyfrowana odpowiedź zawiadamia zwięźle:

W odpowiedzi na szyfrogram 2151 informuję ze walesa lech, syn bolesława ur. 29 09 1943 - w wydziale iii i vi biura c msw nie figuruje.

A więc Stachowiak nie mówił prawdy, że widział szyfrogramy, w których były odpowiedzi, że Lech Wałęsa w przeszłości był zarejestrowany przez MO w Dobiegniewie. Chyba że… On twierdzi, że jego pytanie wyszło w dniu, kiedy "formował" teczkę, 29 grudnia 1970 roku, i dotyczyło tamtego okresu. Czy możliwe jest, że odpowiedź mógł dostać później, na przykład po szerszej kwerendzie, obejmującej sprawy sprzed lat, zamknięte?

Albo - odpowiedź z 25 grudnia dotyczy archiwów z Wydziałów III i VI SB, a sprawy gospodarcze powiatowego MO są w innych, starszych i powiatowych zasobach. I odpowiedź z tamtych wydziałów mogła nadejść później. Natomiast dla samego faktu rejestracji TW w Wydziale III ta pierwsza odpowiedź była wystarczająca jako brak przeciwskazań do zarejestrowania nowego TW w Wydziale III w Gdańsku.

To są pytania do lepszych znawców esbeckich archiwów.

 

Przesłuchanie, nie donos

 

19 grudnia 1970 roku, a może już raczej późną nocą z soboty na niedzielę, Edward Graczyk pisze na maszynie protokół z pierwszego przesłuchania Lecha Wałęsy. Bite osiem stron i kawałek dziewiątej. To jeszcze nie donos. To świadectwo zaszczutego człowieka w potrzasku. Zakładając jego dobrą wolę, że chciał mediować, że chciał rozmawiać ze wszystkimi, od stoczniowców przez dyrekcję po milicjantów, teraz nie może mieć już tych złudzeń. Służba Bezpieczeństwa chce informacji i uzależnienia. Ni mniej, ni więcej.

Kiedy Edward Graczyk, paląc pewnie papierosa za papierosem, stuka w klawiaturę maszyny do pisania "Notatkę służbową z przeprowadzonej rozmowy z Wałęsą Lechem (…)", sam zainteresowany z pewnością siedzi już na milicyjnym dołku w piwnicy przy zwalistym budynku na Okopowej, dla wielu gdańszczan straszniejszym niż niejeden dom w amerykańskim horrorze.

Danuta ma rację. Mąż nie wrócił do domu. Szukając nazajutrz w komendzie miejskiej przy Świerczewskiego, nie znajduje go tam. Nie przekaże mu papierosów, a dyżurny powie prawdę: "Tu takiego nie ma". Wraca do domu pełna obaw.

Tymczasem Edward Graczyk stuka protokół przesłuchania. To, co wtedy powiedział Wałęsa, dziś może przyczynić się nieco do zweryfikowania jego roli podczas strajku. Trzeba jednak pamiętać, że zapewne nie mówił wszystkiego ani nie mówił całej prawdy; zresztą nie należy się temu dziwić. Jak więc opisał swoją rolę w czasie tych tragicznych dla Trójmiasta i Stoczni dni?

 

Pierwszy dzień

 

Tu akurat się sporo wyjaśnia, choć jak to u Wałęsy, można kłócić się, co z tego wynika. Otóż 19 grudnia Graczykowi i Rapczyńskiemu mówi, że: "W dniu 14.12.1970 r., tj. poniedziałek, w/w do pracy przybył o godz. 6 00. W uzgodnieniu z mistrzem Trejderwowskim Tadeuszem i Szulcem z pracy został zwolniony na załatwienie prywatnych spraw. Stocznię opuścił o godz. 6 50. W tym czasie załatwiał na mieście zakup wózka dziecięcego. Do stoczni wrócił ok. godz. 14.30 celem odbicia karty zegarowej. (…) Po odbiciu karty zegarowej Wałęsa L. opuścił stocznię i udał się do domu (…)".

Dlatego rację mieli i ci stoczniowcy, którzy mówili mi, że Wałęsa przyszedł do pracy, bo go rano widzieli, i w pewnym sensie rację miał Wałęsa, że w pracy nie był. Godzina 6.50, kiedy stocznię opuszcza, to już czas, w którym zaczynają strajkować "Esy" (S-3 i S-4). Godzina 7.00 - strajkuje już jego W-4, i on musi o tym wiedzieć. A potem, o 14.30, kiedy do stoczni wraca, większość jego kolegów walczy na mieście. A jednocześnie ci, którzy zostali w zakładzie, znowu widzą Lecha Wałęsę w pracy.

 

Dzień drugi

 

Wałęsa rano przebiera się w robocze ubranie. Koledzy, idący pod dyrekcję, zbierają już "łomy, rurki i kamienie". On sam podkreśla, że "miał przy sobie kombinerki i śrubokręt".

Przed budynkiem dyrekcji zostaje wybrany na jednego z delegatów do dyrektora, pozostali trzej nie są mu znani. Do protokołu Edwardowi Graczykowi podaje tylko, że "jeden z nich jest pracownikiem Wydziału K-3, a dwaj pozostali Wydziału K-2". Lech Wałęsa podaje, że on pierwszy powiedział dyrektorowi, iż załoga domaga się uwolnienia zatrzymanych, podwyżki płac i cofnięcia podwyżek cen. A do tłumu mówi przez megafon głównie tylko to, że dyrektor nie ma na to wpływu.

Tłum zbiera się do wyjścia na miasto, a "Wałęsa L. miał zapytać dyrektora co robić w tej sytuacji. Dyrektor odpowiedział, aby uczynić wszystko i nie dopuścić do burd, awantur, ekscesów chuligańskich i przelewu krwi. Wałęsa zapewnił dyrektora, że dołoży wszystkich sił, aby utrzymać porządek". Nie mówi nic przesłuchującemu, że dyrektor zaproponował mu nagrodę, jeśli mu się to uda. Dogania czoło pochodu i widzi pierwsze starcia z milicją. "Nazwisk stoczniowców, którzy brali udział w maltretowaniu milicjantów, Wałęsa rzekomo nie zna".

Jest to spójne z tym wszystkim, co potem pisał i mówił. Podobnie też opisuje swoje, nieprawdopodobne dostanie się do komendy miejskiej MO: "Wałęsa biegiem wyprzedził tę grupę i jako pierwszy wpadł do gmachu KM MO, nie będąc przez nikogo kontrolowany".

Dalej jest podobnie jak w innych wspomnieniach: odnalezienie komendanta, przemawianie przez tubę, atak milicji na demonstrantów, okrzyki niezadowolonego tłumu. Nowym szczegółem jest to, że miał zaproponować komendantowi, aby ten pokazał "dla tłumu w oknie kilka osób niekoniecznie więźniów, co mogłoby tłum uspokoić. (…) Komendant nie wyraził zgody".

Następnie "Wałęsa wyszedł z budynku komendy i widząc ogólną bijatykę, udał się do domu, aby zjeść śniadanie i włożyć nakrycie głowy", ponieważ swój kask stoczniowy stracił. "W domu przebywał ok. 30 minut. Około godz. 9.30 wyszedł ponownie do miasta (…)".

Nie opisuje, jak wszedł do oblężonej komendy, ani też nie mówi, jak z niej wyszedł, i to w momencie, kiedy milicjanci albo się w niej bronili przed szturmem (około 8.00), albo się z niej ewakuowali (około 8.30).

Potem opisuje swoją drogę do miasta przez Dworzec Główny (walki) i powrót na komendę. "Na holu budynku spotkał funkcjonariusza w cywilu, który poprzednio zaprowadził go do gabinetu komendanta i zakomunikował mu, że duża ilość stoczniowców rabuje sklepy i jest pijana. (…) funkcjonariusz miał rzekomo zapytać Wałęsę, jakie widzi on rozwiązanie. Wałęsa zaproponował, że zbierze grupę ok. 10 osób i samochodem ciężarowym odkrytym będzie jeździł po ulicach miasta i nawoływał stoczniowców do rozsądku i powagi". Nie znalazł jednak chętnych i udał się do stoczni.

W tej relacji jest mowa o dwóch pobytach Wałęsy na komendzie, chociaż w Drodze nadziei wspomina nawet o trzech. Natomiast i tu, i tu dwukrotnie pojawia się jakiś "cywil", z którym rozmawia. Jednak na jego korzyść przemawia to, że Graczyk najprawdopodobniej nic nie wie o spotkaniu Wałęsy z jakimkolwiek funkcjonariuszem, które by miało cechy spotkania operacyjnego, a gdyby tak było, powinien to mieć w notatkach z wywiadu operacyjnego.

Dalej Lech Wałęsa mówi o tym, że został delegatem W-4, a następnie delegatem do dyrekcji. Mówi też, że ten komitet był zaledwie trzyosobowy, chociaż akurat w przypadku przesłuchania takie pomniejszanie składu też należy mu przypisać na plus. Twierdzi też, że nie pamięta nazwisk innych delegatów. Tylko o jednym mówi, że "miał dużą brodę".

 

Dzień trzeci

 

Rano, "idąc w stronę dyrekcji, usłyszałem strzały, sądzę, że strzelano z amunicji ćwiczebnej. Okrzyki, które usłyszałem z tłumu, że nie strzelają amunicją ślepą, a bojową, i są zabici i ranni. Będąc przy dyrekcji z okna przemawiał jeden z pracowników z K-3 (nazwiska i imienia nie znam). Przemówienie jego miało charakter wybitnie inspirujący do ataku na wojska. Po nim zabrał głos ranny z mojego wydziału W-4, apelując do ludzi, żeby nie wychodzić do miasta, że on sam jest postrzelony". I dalej o dokooptowaniu kolejnych 4 delegatów, "nazwisk nie znam". Ta poszerzona Rada wystawiła straże oraz zaczęła organizować posiłek dla załogi.

"Nadmieniam, że od tej chwili straciłem inicjatywę, a podjął ją osobnik z brodą (pracownik umysłowy) i kierownik wydziału".

Potem jest już tylko groźba pacyfikacji i opuszczenie stoczni przez strajkujących. Wałęsa twierdzi, że on sam opuścił stocznię dopiero o 11.00 następnego dnia, gdyż wraz ze strażą i Radą Delegatów został "dla zabezpieczenia stanowisk pracy przed dewastacją, sabotażem, kradzieżą itp.".

Podczas przesłuchania nie wymienia nazwisk, tylko w jednym miejscu podaje, że służba porządkowa odnosiła do dyrekcji zebraną amunicję, a jednego ze służby "mógłbym rozpoznać. Malarz, małego wzrostu, lat ok. 21". Protokół z 19 grudnia 1970 roku jest więc dla Wałęsy świadectwem pozytywnym. Tyle że po niedzieli spędzonej na Okopowej, w poniedziałek 21 grudnia podpisuje owo nieszczęsne zobowiązanie do współpracy, a po nim pójdą już zwykłe donosy.

Kapitan Edward Graczyk w podpisie umieszcza swoją olsztyńską funkcję - Inspektor Wydziału II (czyli kontrwywiadu).

 

Zdjęcia, nazwiska, koledzy

 

Dla Służby Bezpieczeństwa najważniejsze jest wyłapywanie najaktywniejszych uczestników Grudnia 1970. Podczas większości przesłuchań zatrzymanym okazywane są zdjęcia. Najczęściej dużego formatu, rozkładane na podłodze. Jak na filmie Kazimierza Kutza Zawrócony, gdzie Tomasz Siwek (Zbigniew Zamachowski) staje w wielkiej sali pełnej fotografii wykonanych podczas wieców i manifestacji. Tak jest i w Gdańsku roku 1970: patrz i mów, kogo rozpoznajesz!

Lech Wałęsa w 1978 roku na zebraniu Wolnych Związków Zawodowych, gdy opowiadał o swoim udziale w Grudniu ‘70, rzekł nieoczekiwanie, że tak właśnie rozpoznawał na zdjęciach znanych mu stoczniowców. Na pytanie: "Lechu, czemu to robiłeś?!", miał odpowiedzieć: "Przecież władza, żeby rządzić, musi wiedzieć".

Jeśli sam powiedział, że rozpoznawał, a dziś nie przyznaje się do innych kontaktów z SB niż wtedy, 19 grudnia, to znaczy, że rozpoznawał właśnie wtedy. I to by się zgadzało. Właściwie prawie każdy zatrzymany podczas pierwszego przesłuchania pytany był o dwie rzeczy: co sam robił w tych dniach oraz kogo jeszcze pamięta lub rozpoznaje. Najczęściej dla odświeżenia pamięci esbecy pokazywali zdjęcia.

Henryk Jagielski mieszkał wtedy u brata. Je późny obiad po pracy. Córka brata wchodzi do kuchni i mówi: "Wujek, koledzy do ciebie przyszli". Henryk Jagielski wygląda do przedpokoju, stoi dwóch "takich kurduplowatych" i pokazują mu legitymacje. Ubiera się i schodzi z nimi na dół, do samochodu.

Jadą w kierunku centrum miasta. Jagielski siedzi z tyłu pomiędzy smutnymi panami w długich płaszczach i kapeluszach. Kierowca co chwila nerwowo ogląda się i patrzy na pasażerów. "Wyglądało mi to tak, że oni mieli dużo zatrzymań i to było jakieś wypożyczone auto z kierowcą, może z jakiegoś urzędu" - wspomina Jagielski.

Na drugim piętrze przy Okopowej przesłuchuje go pułkownik. Mówi, że jest z Warszawy, chce porozmawiać tylko o tym, o co stoczniowcom właściwie chodzi. Jemu też się wiele rzeczy w kraju nie podoba, łapówkarstwo na przykład. Ale trzeba popierać swoje państwo.

W pewnym momencie mówi, że i tak wiedzą, co robił. W drugim, znacznie większym pokoju, na biurku i na podłodze leżą czarno-białe zdjęcia w wielkim formacie.

Henryk Jagielski opowiada:

- Bardzo dobra jakość. I grupowe i zbliżenia na twarz. Robili je chyba nie tylko esbecy, ale i profesjonalni fotografowie.

Zgadza się, oprócz esbeckich zdjęć robionych z ukrycia, okien czy helikoptera, służby zabierają także zdjęcia robione dla gazet, agencji fotograficznych, a nawet prywatne.

- Pułkownik mówi mi, że i tak wiedzą, co robiłem, że byłem pod komitetem, kiedy ten płonął.

Jagielskiemu uginają się nogi. Za chwilę zobaczy swoje zdjęcie i skończy się zaprzeczanie. Patrzy na zdjęcie, które pokazał mu pułkownik. Nie od razu pojmuje, co czuje, ale jest to ulga. To nie on. Drżącym głosem mówi:

- To nie ja!

Pamięta przecież, że on 15 grudnia nie przebierał się, poszedł na miasto w swoim ubraniu, a wskazany robotnik jest w roboczym. I nawet niepodobny do niego. Pułkownik zwyczajnie blefuje, nawet nie upiera się, że to Jagielski. Każe mu odnaleźć na zdjęciach siebie i swoich kolegów. Jagielski na jednym ze zdjęć widzi swoją twarz, ale szybko odwraca wzrok. Nie odnajduje nikogo. Pułkownik każe jeszcze wymienić kolegów z wydziału, którzy brali udział w strajku. Jagielski wymienia kilka imion, mówi, że nazwisk nie zna, bo na co dzień mówią sobie po imieniu.

- A dużo było tych zdjęć? - pytam

- Cała podłoga.

- Wyraźne?

- Bardzo wyraźne.

Przesłuchania będą się jeszcze powtarzać, ale już bez okazywania zdjęć.

 

Game over

 

Czy owej nocy z piątku na sobotę to Edward Graczyk był tym "dobrym policjantem"? Wszystko na to wskazuje, bo to właśnie Graczyk przez najbliższe kilka dni będzie maglował Wałęsę, a przez pierwsze dwa-trzy miesiące prowadził go jako TW.

W notatce z 21 grudnia Graczyk pisze, że po przeprowadzeniu z Wałęsą "szczegółowej rozmowy" "Wałęsa L. został osadzony w areszcie KW MO, a pracownik Wydz. Śledczego prowadził z wymienionym rozmowę uzupełniającą".

"W dniu 21 XII 1970 r. z Wałęsą Lechem przeprowadziłem ponowną rozmowę, w trakcie której wykazałem, że osoby, które brały udział w mordach, rabunkach, podpaleniach, rozbojach i sabotażach muszą być wykryci i osądzeni zgodnie z prawem. Ob. Wałęsa zgodził się z moim stanowiskiem i oświadczył, że jest gotów do udzielenia nam w tej sprawie pomocy. (…) Pouczyłem go o sposobie zdobywania informacji, o zachowaniu się w środowisku, omówiłem legendę dla rodziny i dla kolegów z miejsca pracy odnośnie jego zatrzymania przez MO. (…) Po skończonej rozmowie Wałęsa napisał zobowiązanie o zachowaniu tajemnicy i współpracy ze Służba Bezpieczeństwa. W/w obrał pseudonim 'BOLEK' ".

Dzięki takiej obróbce, w której funkcjonariusze się zmieniają, a zmęczony przesłuchiwany jest pod ciągłą presją, łatwiej człowieka złamać. Dlatego najpierw było przesłuchanie przez Graczyka i Rapczyńskiego, potem noc w celi, później przesłuchanie przez Graczyka (dziewięć stron protokołu), potem nocne przesłuchanie przez śledczego (zapewne padły groźby zarzutów kryminalnych), a od rana znowu Graczyk.

Taki sposób przesłuchiwania to "przesłuchanie permanentne", inaczej zwane konwejerem. To wymyślona w szesnastowiecznej Anglii metoda przesłuchiwania stosowana zamiast właśnie zabronionych tortur. Zmieniający się śledczy i długotrwałe, czasem wielodniowe przesłuchanie łamało nie gorzej niż bicie. Konwejer był podstawową metodą w sowieckiej Rosji, w 1945 roku przeniesioną do krajów socjalistycznych.

W przypadku Lecha Wałęsy seria przesłuchań też przynosi efekty w postaci dodatkowych informacji. Przesłuchiwany mówi na przykład, że w komendzie rozmawiał już nie z majorem, ale pułkownikiem i kilkoma majorami, co wydaje się nieco niedorzeczne. Mówi także, że choć nie zna nazwiska stoczniowca przemawiającego z okien dyrekcji, to pamięta, że ów stoczniowiec ma szafkę koło jego szafki. Dla SB wystarczająca wskazówka.

Z innych informacji pada i ta, że według Wałęsy do Rady Delegatów zaproponował go szef wydziału W-4 Leśniewski. Tylko dlaczego, żeby mieć w radzie swojego człowieka? Jeśli tak, to była to dla Wałęsy niedźwiedzia przysługa, bo Leśniewski był ogólnie nielubianym szefem, uważanym za śliskiego i podlizującego się władzy, czy to stoczniowej, czy każdej innej. W każdym razie bliższe kontakty szeregowych stoczniowców z tym człowiekiem nie było dobrze widziane w wydziale.

Podczas przesłuchania pada też zaskakująca informacja, że w dniu opuszczenia przez strajkujących stoczni (17 grudnia) Wałęsa o 14.00 idzie po raz czwarty na komendę (prawdopodobnie miejską) "licząc, że może będzie mógł coś pomóc. Około godziny rozmawiał z wysokiego wzrostu majorem, ale podziękowano mu, więc udał się do domu". Po tych informacjach widać, że Lech Wałęsa stara się pokazywać swe pozytywne nastawienie i gotowość mediowania między robotnikami a władzą. Tyle że esbekom na tym nie zależy, oni chcą nazwisk i obciążających szczegółów.

W poniedziałek 21 grudnia o 9.15 Lech Wałęsa znów jest w rękach kapitana Edwarda Graczyka. Wałęsę doprowadzono z celi, o czym świadczy notatka esbeka: "Akta wraz z zatrzymanym pobrałem".

 

Spotkanie 22 grudnia 1970 roku

 

W poniedziałek 21 grudnia SB, a konkretnie naczelnik Wydziału III pułkownik Kujawa, uznaje, że Lech Wałęsa może wyjść. Ale przedtem Edward Graczyk wyznacza mu pierwsze spotkanie już na drugi dzień. Miejsce: bar mleczny Ruczaj przy ulicy Wały Jagiellońskie. Godzina 17.00.

Dopiero co wypuszczony Lech Wałęsa boi się tego spotkania. Świadczy o tym jego notatka, o której napiszę za chwilę.

W innych okolicznościach spotkanie w Ruczaju byłoby przyjemnością, ale nie dla Lecha Wałęsy 22 grudnia 1970 roku. Dzisiaj to miejsce spotkania ma adres Wały Jagiellońskie 34. Stara kamienica przy ruchliwej ulicy, po drugiej strony kanału Raduni stoi budynek prokuratury. W 1970 roku w tej narożnej kamienicy otworzono bar mleczny Ruczaj, który od razu stał się lokalną sensacją. Niby bar mleczny, ale jakże inny od tradycyjnych, bo pierwszy w mieście samoobsługowy, z nowoczesnym designem. Gotowe dania leżą na podgrzewanych ladach, na końcu stoją kasy. Wtedy mówi się, że to "model szwedzki", potem - "szwedzki stół".

Jak pisze Graczyk: "Nowo pozyskany t.w. ps. 'Bolek' na spotkanie przybył punktualnie". Graczyk odbiera od Lecha Wałęsy pierwszą samodzielnie napisaną informację. Niby zapełniona cała kratkowana kartka A4, ale zapisana dużymi, rozchwianymi literami, nie niesie dużo treści. Wałęsa zaczął tak: "Nie mogę dużo zrobić dlatego, iż kierownictwo dało mi taką robotę i w takim gronie, że nic się nie dzieje".

Podaje jeszcze ogólnikowo, że ludzie nie wierzą w chorobę Gomułki oraz że "wyczówalne w narodzie jest oczekiwanie, wysłuchiwanie każdy czówa". Słowa "wyczuwalne" i "czuwa" pisze przez "ó"; ciekawe jednak, że Graczyk w ten sam sposób przepisuje je na maszynie.

Dopiero w ostatnim zdaniu podaje pierwsze nazwisko: "1/Pietruch W-4 jakieś kurtki i koszule wypowiedź po pokazaniu na wydziale idźcie tam jest można brać". Podpisano "Bolek".

Zdanie bardzo chaotyczne, ale wynika z niego jedno: Pietruch podczas zamieszek ukradł z rozbitego sklepu kurtki i koszule, zachęcał przy tym innych, by też coś wzięli.

Graczyk, czytając notatkę Wałęsy, pewnie uznaje, że jak na pierwszy raz dobre i to. Na górze dopisuje słowo "Doniesienie", źródło - "Bolek", przyjął Graczyk oraz datę i słowo "Tajne". Niewiele tam konkretnych wiadomości, dlatego po powrocie do komendy robi tylko dwa egzemplarze maszynowe. Jeden do teczki TW "Bolka", drugi: "Dane odnośnie zrabowanych przedmiotów przekazać do służby mundurowej". Czyli po Pietrucha zostanie wysłany patrol MO, który doprowadzi go na przesłuchanie.

Graczyk jest bezlitosny dla swego nowego "źródła", kolejne spotkanie wyznacza już za dwa dni, w Wigilię 24 grudnia.

 

Smutna Wigilia. Wołanie o pomoc

 

Przed spotkaniem w Wigilię Lech Wałęsa jest jeszcze bardziej przerażony. Można się tego domyślić z dziwnej notatki, którą sam pisze, a potem, w odruchu bezradności, oddaje esbekowi. Chyba właśnie dociera do niego, w jakiej sytuacji się znalazł.

To musi być bardzo smutna Wigilia w rodzinie Wałęsów. Na spotkanie ma przyjść o godzinie 17.00, kiedy rodziny w większości polskich domów siadają do wigilijnego stołu.

Jeszcze ze strajku ma ulotkę, za pomocą której dyrekcja wzywała stoczniowców do przerwania go i powrotu do pracy. Na jej odwrocie pisze coś rozedrganymi literami. Pisze chyba na złożonej na czworo ulotce, bo po rozłożeniu tekst jest rozmieszczony nie na całej szerokości kartki, ale w słupku:

Dnia 24 XII 1970

o godz. 17 00 mam

spodkanie narzucone

przez pana który

prowadził pierwsze

i ostatnie przesłuchanie

Obawiam się

że to jest pułapka

Spodkanie przy

Barze Ruczaj w Gdańsku

Lech Wałęsa

i jeszcze skrócony podpis.

 

Strach

 

Nie wiemy, do kogo skierowana była ta informacja, komu ufał na tyle, żeby mu ją dać?

Nie wiemy też, dlaczego w końcu odda ją Graczykowi, a ten złoży ją w jego teczce.

W każdym razie ta notatka wyraża więcej, niż Lech Wałęsa zdecydował się kiedykolwiek powiedzieć. Bez względu na jego ocenę pokazuje całą parszywość Służby Bezpieczeństwa. Bo podejrzewam, że nawet tych zwerbowanych "z pobudek patriotycznych" w istocie zwerbowano przez złamanie.

Z tego spotkania nie ma żadnego dokumentu. Ani tak zwane doniesienia, ani raportu, informacji czy notatki. Są tylko kartki z postulatami z czasu strajku, prawdopodobnie z wieczoru 15 grudnia. Być może właśnie wtedy, w Wigilię 1970 roku przekazał je Graczykowi. Tym bardziej że kartki mają podobne ślady złożenia na czworo jak ulotka, na której odwrocie napisał tekst wołania o pomoc.

Trzynaście postulatów wydrukowanych na bardzo kiepskiej jakości powielaczu mówi oczywiście o uwolnieniu zatrzymanych, cofnięciu podwyżek, ale także na przykład o tym, by "w przypadku klęsk wprowadzić kartki żywnościowe, a nie podwyżki cen". Ktoś jeszcze ręcznie dopisał: "normy" oraz "żądamy ukarania winnych".

Co ciekawe, lista postulatów podpisana jest "Za Komitet Pracowniczy Kierownik Wydziału W4 Władysław Leśniewski", chyba raczej jako pośrednik między wydziałem a dyrekcją niż członek Rady.

 

Życie równoległe. Było inaczej?

 

W pierwszym okresie Służba Bezpieczeństwa pilnie potrzebuje informacji o uczestnikach zajść, a także o aktualnych nastrojach w stoczni.

Janusz Stachowiak opowiada:

- Pierwsze informacje, jakie zaczął przekazywać, były informacjami o nastrojach, o wypowiedziach pracowników, czy to u siebie na wydziale czy też w domu stoczniowca [hotel na Klonowica]. Jak z kimś rozmawiał, to też na ten temat [mówił], i w sumie to było przyjmowane przez kierownictwo wydziału jako dobry początek współpracy. Z tym że był bardzo pazerny na pieniądze i za każdą przekazaną informację wprost domagał się pieniędzy.

- Ile? - pytam.

Janusz Stachowiak:

- Pierwsze, drugie spotkania to nawet on sam wywoływał w odstępie dwóch, trzech dni, dostawał pięćset, tysiąc złotych. No to jeżeli dostanie pan w przeciągu miesiąca tysiąc złotych czy półtora tysiąca złotych, no to jest dużo, jeżeli wówczas jego zarobek na stoczni miesięczny był poniżej półtora tysiąca złotych.

Zarobek Wałęsy w 1970 roku to w istocie około 2,2 tysiąca złotych, tyle podaje ankieta socjologiczna sporządzona dla KW MO na podstawie zakładowych dokumentów, ale być może jest to kwota już z dodatkami, na przykład rodzinnymi, mieszkaniowymi. Wtedy podstawa rzeczywiście wynosi około 1,5 tysiąca złotych. W każdym razie w tej sytuacji 1,5 tysiąca dodatkowych złotych miesięcznie to całkiem sporo.

 

Przełamanie psychicznej bariery. Co pan tu robi?

 

Okres od stycznia do końca maja to czas największej aktywności TW "Bolka". A styczeń i początek lutego to wręcz seria spotkań i donosów.

Donosi 4, 5, 6, 12, 13, 15, 16, 17, 18, 21, 23 oraz 26 stycznia, czasem nawet dwa razy dziennie. Jeszcze donos z 4 stycznia jest wstrzemięźliwy, mówi głównie o tym, że w stoczni trwają przymiarki do spotkania Rady Delegatów w składzie ze strajku z dyrektorem stoczni oraz sekretarzem POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej) PZPR Pieńkowskim. Ostatecznie dyrekcja sama wycofa się ze spotkania z delegatami.

Ale Graczyk jest już pewny swego. Nie ma litości i wyznacza TW "Bolkowi" bardzo konkretne zadania: "Obserwować nastroje wśród załogi i natychmiast meldować o zamierzonych przerwach w pracy (…) Ustalać osoby, które brały udział w podpaleniach, mordach, rabunkach i które posiadają broń".

Czasu daje mało, następne spotkanie już nazajutrz, prosto po pracy, godzina 15.00, rezerwowa godzina 17.00. Gdyby TW "Bolek" miał jakąś pilną informację, ma wywołać spotkanie "na umówiony sygnał telef. w jadłodajni 'Żeglarz' w godzinie wywoławczej". To doniesienie Edward Graczyk sporządza maszynowo, ale na podstawie doniesienia pisanego przez TW "Bolka" własnoręcznie. Na ręcznym donosie sporządzonym przez Wałęsę (dwie i pół kartki formatu A4) Graczyk dopisuje jedynie nagłówki oraz na końcu - zadania. Maszynowa forma jest w dwóch egzemplarzach: jeden idzie do teczki pracy TW "Bolka", drugi najprawdopodobniej do SOR "Jesień 70".

5 stycznia o umówionej godzinie TW "Bolek" idzie do hotelu Jantar, w którym mieszka Edward Graczyk i inni esbecy spoza Gdańska. W donosie opisuje spotkanie u dyrektora, na którym byli Z. Jarosz (przewodniczący Rady Delegatów z 15-17 grudnia), Jerzy Górski (wiceprzewodniczący), Podhajski oraz Wałęsa. Rozmawiają między innymi o normach pracowniczych oraz sposobie podziału premii. Po spotkaniu "niezauważony przeszedłem do kierownika Wydziału Leśniewskiego, któremu zrelacjonowałem przebieg spotkania".

Tym razem to Edward Graczyk spisuje (swoim drobnym pismem) relacje TW "Bolka", a "Bolek" ją podpisuje, na dole każdej kartki, a stronic jest pięć.

Janusz Stachowiak:

- Generalnie spotkanie polegało na tym, że po przywitaniu się wypijemy kawę, herbatę, rozmawiamy na ten temat, co słychać, co od ostatniego spotkania zdarzyło się na terenie zakładu, na terenie wydziału, na terenie komitetu strajkowego, wśród kolegów, znajomych czy też znajomych z innych zakładów pracy. Rozmawiamy w formie pytań, odpowiedzi luźnych. Jeżeli źródło potrafiło pisać, i to składnie pisać, to dawaliśmy, załóżmy, papier i proszę: no to teraz, tak jak mówiliśmy, w punkcikach pan to naniesie na papier. No i wtedy źródło pisało tę informację własnym charakterem pisma i na koniec podpisywało się pseudonimem.

Jednak w wielu wypadkach źródło ma kłopoty ze swobodnym pisaniem, a i funkcjonariusz z jego odczytaniem. Wtedy relacje spisuje esbek, ale używa słownictwa, zwrotów wypowiadanych przez TW. Podobnie jak prokurator spisujący protokół i dopytujący, czy tak ma dane zdanie zapisać. Chodzi o to, aby nie było kłopotów z interpretacją, szczególnie jeśli będzie się chciało do jakiejś informacji wrócić na kolejnym spotkaniu.

Janusz Stachowiak:

- Dokumenty pisane przez Wałęsę to ja widziałem, [bo byłem] generalnie gospodarzem teczki (…) do lutego czy do marca (…) i ja robiłem to opracowanie przed przejęciem źródła przez rezydenta (…) to było w czerwcu i ja [w tym czasie] generalnie mogę mówić o teczkach. W późniejszym okresie miałem sporadycznie dokument, bo nie teczkę. (…) Były strasznie pisane, raz, że straszny charakter pisma, drugi raz, że nieczytelne i że słownictwo … No, Wałęsa nie potrafił pisać, nie potrafił pisać. - Stachowiak kręci głową.


Edward Graczyk w informacjach pod raportem, których TW "Bolek" już nie widzi, zapisuje, że TW "zachowywał się swobodnie i chętnie udzielał informacji. Ze względu na częstotliwość odbywania z nim spotkań (…) widać, że do Sł. Bezp. nabrał zaufania. (…) członkowie byłej Rady i żona nie są zorientowani w jego kontaktach ze Sł. Bezp. (…) zatrzymanie go w areszcie KWMO przyczyniło się do wykluczenia podejrzeń".

"Na spotkaniu wręczyłem mu po raz pierwszy 1.000 zł /jeden tysiąc/z zaznaczeniem: za współpracę ze Służbą Bezp. i przekazywanie informacji. Pieniądze przyjął chętnie, nadmieniając, że ma potrzeby materialne, gdyż żona jego nie pracuje ze względu na małe dziecko. Ponadto wynajmuje pokój sublokatorski, za który płaci 800 zł".

Następny donos, z 6 stycznia, TW "Bolek" znów pisze sam. Na początku jeszcze ogólniki, głównie o tym, co ludzie mówią o Gomułce, Kliszce itd. Ale już od drugiej strony są konkrety, o które chodzi esbekowi, czyli nazwiska: "Jaki los czeka osoby zatrzymane i te, które odniosły obrażenia? (…) To pytanie zadał elektryk, którego żona miała nazwisko panieńskie Miśkiewicz Wiesława i pracowała na wydziale W-4 jako elektryk, w końcu ubiegłego roku urodziła dziecko i przebywa na urlopie macierzyńskim".

"Obywatel Lenarciak Henryk ślusarz z wydziału W-4 został wezwany do komendy MO. Na załodze wydziału odnieść można było że jest trochę przestraszona. Przed pujsciem do MO Lenarciak spodkał się zemną radząc się co mam mówić, odpowiedziałem mu że najlepiej będzie jeśli będzie mówił prawdę". (pisownia oryginalna)

"W uzupełnieniu poprzedniego meldunku podaję nazwiska osób które w dniu 5.01.1971 były najbardziej agresywne i nawoływały do straiku:

  1. Arczyński [zostawione miejsce na imię] ślusarz W4
  2. Kacprzak [zostawione miejsce na imię] elektryk".

W donosie z 8 stycznia tych nazwisk przybywa: "(…) nawoływania Wierczewskiego [do strajku] znajdują częściowy posłuch szczególnie wśród młodych pracowników (…) W dniu 7.01 spodkałem się z Górskim byłym członkiem Rady Delegatów (…) zoriętowałem się, że w dalszym ciągu czuje się on faktycznym i duchowym przywódcą stoczniowców jak oświadczył będzie w dalszym ciągu walczył o ich prawa. (…) Odnośnie osób, które brały udział w zajściach ulicznych ustaliłem Ob. Pazik Józef - elektryk z wydziału W 4, który oficjalnie wobec innych osób chwalił się, że brał udział w walce z milicjantami. Świadkiem tej rozmowy Wierczewski Jan, Chełkowski [?] ZenonChudziutko [?]. Dowiedziałem się również, że udział w grabierzach na [nieczytelne] w Gdyni brał udział Ob. Pietrucha - elektryk z wydziału W 4. (…) podaję niesprawdzone informacje, że ewentualnym posiadaczem broni może być były funkcjonariusz MO Ob. Dolgier [?] Zdzisław elektryk W 4 sktórego zachowania i wypowiedzi to wynika".

 

Jestem wasz

 

Jak pamiętamy, w Wigilię 1970 roku Lech Wałęsa szedł na wyznaczone przy barze Ruczaj spotkanie z duszą na ramieniu. W rozpaczliwej notatce na odwrocie ulotki "Drodzy Stoczniowcy" zapisał, że to może być pułapka, a po jego zniknięciu ślad będzie prowadził do

"pana który

prowadził pierwsze

i ostatnie przesłuchanie".

Komu chciał ją dać i dlaczego znalazła się w rękach SB?

Doniesienie z 8 stycznia daje odpowiedź przynajmniej na jedno z tych pytań. Oto TW "Bolek" w uzupełnieniu do doniesienia pisze: "Po moim zatrzymaniu przez MO w dniu 19 XII 1970 i po pierwszych rozmowach byłem przekonany, że zostanę pociągnięty do odpowiedzialności karnej i nie wierzyłem, że zostanę zwolniony do domu. (…) Nawet po podpisaniu zobowiązania o współprace ze służbą bezpieczeństwa nie wierzyłem w szczerość słów pracownika tej służby. Nie wiara ta wynikała z nadbrzmiałych plotek o metodach i styli pracy tzw. bezpieki. (…) Pisząc to miałem na uwadze że po ewentualnym zaginięciu mnie rodzina i koledzy będą wiedzieli gdzie mnie szukać. Oświadczam kategorycznie że treści tej adnotacji nie pokazywałem nikomu jak również o tym nie mówiłem. Stwierdzam również że o moim kontakcie i współpracy ze służbą bezpieczeństwa nie jest nikt zoriętowany". Podpisano "Bolek".

TW "Bolek" oddaje Graczykowi ową ulotkę z mającą go chronić informacją na odwrocie. Ulotka ta jest kolejnym dowodem identyfikacji Lecha Wałęsy jako TW "Bolka", ponieważ ten rozpaczliwy tekst podpisuje także jako "Lech Wałęsa", a ulotkę Edward Graczyk wkłada do jego teczki personalnej (która również zawiera jego pełne dane).

W doniesieniu z 8 stycznia przekroczył naraz dwa rubikony: podaje dużo nazwisk ludzi wraz z informacjami, które ich pogrążają, oraz oddaje funkcjonariuszowi SB coś, co miało go chronić.

 

Nazwiska, nazwiska i…

 

Donosy z 12, 15 i 16 stycznia zawierają już tych nazwisk bardzo dużo. A to, że J. Górski spotyka się z członkiem byłej Rady - Oziębłą; a to, że sam spotkał innego byłego członka Rady Jarosza; a to, że Pietrek z W-4 mówi mu, że W-3 szykuje strajk.

12 stycznia donosi na trasera o nazwisku Kontor, który rozpowszechnia ulotki i "posiada bezpośrednie dotarcie do powielacza, gdyż w powielarni pracuje jego kolega".

15 stycznia informuje o innym człowieku, który napisał "odezwę do robotników całej Polski". Nie zna jego imienia ani nazwiska, ale dowiedział się, że ów człowiek pracuje w sekcji dokumentacji warsztatowej, odezwę napisał na maszynie właścicielki mieszkania, u której mieszka, a będzie ją próbował powielać na maszynie w pracy o godzinie 19.00, kiedy inni pracownicy z jego komórki wyjdą. Do tego dowiedział się, że mieszka prawdopodobnie na ulicy "Szumana", a niedawno "wyjeżdżał do rodziny lub krewnych w Katowicach". Ponadto owego "osobnika" zna Jarosz. Dla Służby Bezpieczeństwa jest to wystarczająca liczba szczegółów.

W tym czasie po stoczni krążyły nie tylko ulotki stricte polityczne czy pracownicze. Kwitła także amatorska twórczość mająca wyrazić gniew stoczniowców. Te TW "Bolek" również tropi.

13 stycznia "od Kowalczyka Stanisława" dostaje ulotkę z tekstem "grudniowa kolęda Wybrzeża 1970 r.".

Natomiast 11 stycznia pisze, że "około godz. 14 00 podszedł do mnie Jasiński Jan i Popielewski, elektrycy, którzy sądowali co ja myślę dalej robić jakie są moje zapatrywania na ewentualne zorganizowanie strajku. Z rozmowy z nimi wywnioskowałem że szukają oni ludzi, którzy mogliby pokierować strajkiem. (…) uwarzam, że Jasiński i Popielewski mogą być członkami jakiejś komórki, organizacji, która może zorganizować strajk. Ten sam Jasiński wyporzyczył mi do przepisania ulotkę krążącą po stoczni pt. Ballada Stoczniowców".

Tekst Ballady TW "Bolek" dołącza do doniesienia:

Jadą wozy ciężarowe z gliniarzami

Hej, stoczniowcy, napierdalać kamieniami

Może kamień spadający coś odmieni

Trza Gomułkę wypierdolić i coś zmienić.

Refren: U nas wiele i niewiele, bo w sam raz

Mamy czołgi, transportery oraz gaz

 

Mamy strzelby, mamy pałki, mamy także i zapałki

Ale zawsze miły nastrój jest wśród nas.

Noc grudniowa, tynk się wali, "Rajstak" płonie

 

Trzech gliniarzy gdzieś w Raduni z krzykiem tonie

Może kamień spadający coś odmieni

Trza Gomułkę wypierdolić i coś zmienić.

 

…i pierwsze podejrzenia kolegów

 

Kapitan Edward Graczyk, a i sam TW "Bolek" zauważają, że wokół coraz bardziej aktywnego donosiciela narastają podejrzenia. Dlatego już 12 stycznia TW "Bolek" prosi: "Uwarzam również za wskazane aby dla lepszego zakonspirowania mojej osoby wezwać mnie na MO gdyż inne osoby z mojego udziału są zoriętowane o mojej działalności w Radzie Delegatów".

Henryk Jagielski wspomina:

- Tak. Ja byłem wezwany na Urząd Bezpieczeństwa [poprawnie: Służbę Bezpieczeństwa], mówię, że byłem wezwany, i pytam go: "A dlaczego ciebie nie wzywali?". On mówi: "No, ale dostanę na pewno!".

Z kolei w informacji pod donosem z 15 stycznia sam Graczyk napisał o potrzebie zmiany miejsca spotkania, ponieważ w hotelu Jantar jego koledzy odbywają spotkania ze swoją agenturą, również ze stoczni, "która może znać TW 'Bolka' ".

Obaj więc troszczą się o lepszą konspirację, tym bardziej że TW "Bolek" otrzymuje zadania ściślejszej inwigilacji już konkretnych osób. Śledzeni mają być traser Kontor i jego kontakty w powielarni, ślusarz Pietrek oraz Jerzy Górski. W przypadku tego ostatniego TW "Bolek" "ustali wszystkie jego kontakty (…) powiadomi o jego wyjazdach poza teren Trójmiasta".

Z doniesienia z 15 stycznia dowiadujemy się jeszcze jednej ważnej rzeczy: "Z t.w. ps. 'Bolek' omówiono sposób przekazania informacji dla prac. SB po spotkaniu z w/w osobnikiem (godz. 7.00). Przekazanie informacji nastąpi za pomocą skrzynki o godz. 8.50".

Odtąd TW "Bolek" będzie w niektóre dni przekazywał donosy dwa razy dziennie, do tego za pomocą różnych metod: w czasie godzin pracy będzie zostawiał notatki w skrzynce kontaktowej na terenie stoczni (godzina 8.50), a po pracy regularne spotkania z esbekiem w godzinach 15.00 (podstawowe) lub 17.00 (rezerwowe). Oprócz tego przewidziano spotkania nagłe, wywoływane telefonicznie.

Właśnie 15 stycznia Edward Graczyk odbywa z nim dwa spotkania. Po raz drugi o godzinie 17.00, przy którym "obecny był kierownik grupy VI-tej [stoczniowej] wydz. III-go kpt. Cz. Wojtalik". Była to prawdopodobnie kontrola "pracy ze źródłem".

 

Kontrola z Warszawy

 

Doniesienie z 16 stycznia przynosi kolejne zaskoczenie.

Na spotkaniu oprócz TW "Bolka" i Graczyka jest także naczelnik Wydziału V Departamentu III MSW z Warszawy - pułkownik Pytel. Prawdopodobnie chodzi o Józefa Pytla z Wydziału Inspekcji Dep. III

MSW. A więc wcześniejsza obecność Czesława Wojtalika na spotkaniu z TW "Bolkiem" mogła być wojewódzką inspekcją przed spodziewaną kontrolą z Warszawy.

Inspektor z centrali najprawdopodobniej bierze udział w wielu spotkaniach esbeków z informatorami; chce zobaczyć na własne oczy gdańską agenturę oraz to, jak funkcjonariusze z nią pracują. Ocenia wiarygodność pozyskiwanych informacji.

Janusz Stachowiak opowiada:

- [Wtedy] liczyła się informacja na temat bieżących zachowań załóg zakładów pracy, w tym konkretnym przypadku stoczni Lenina, i zamierzeń. To były najcenniejsze informacje i w takich okresach napięć nikt z wyżej, z Warszawy, z departamentu, nikt się nie domagał żadnych innych informacji, tylko [tego] co na stoczni jest, co będziemy mieli, jakie są perspektywy?

Czy inspektor z Warszawy po kontroli spotkania z TW "Bolkiem" jest zadowolony? Pewnie tak, bo TW "Bolek" na to spotkanie przynosi nowe informacje na temat nielegalnej powielarni na terenie stoczni. TW "Bolek" podaje funkcjonariuszowi cztery kartki papieru formatu A4 w kratkę. Na początek pisze, że ustawione wezwanie na MO zadziałało: pokazał je kierownikowi W-4 (Leśniewskiemu), a także kolegom z Rady Delegatów: Jaroszowi i Górskiemu. A po tym wstępie przystępuje do rzeczy, pisze o powielarni: "W drodze do MO niedaleko wydziału S-3 spodkałem znajomego osobnika, pracownika sekcji dokumentacji warsztatowej S-3 niosącego powielacz. (…) Pytałem go co u niego słychać (…) osobnik ten powiedział, że właśnie niesie powielacz na którym będzie powielał odezwę do całego narodu. Spytałem go czy w działalności tej zaangażowana jest jakaś większa ilość osób, na co on odpowiedział, że tą pracę będzie robił osobiście ze swym kolegą, którego nazwiska ani imienia nie podał".

TW Bolek prosi rozmówcę, aby dał mu jeden egzemplarz odezwy, jednak ten odmawia, bo, jak mówi, na razie sam ma tylko jeden. Ale może pokazać. Razem idą na S-3, gdzie w toalecie spiskowiec wyciąga odezwę, a TW "Bolek" ją czyta.

Potem, jeszcze w godzinach pracy, TW "Bolek" zgłasza się na komendę MO, ale po powrocie znów odszukuje młodego technika. Z tej drugiej rozmowy powstanie nowy donos. Udaje mu się pożyczyć na chwilę odezwę, a jej tekst odpisać. Dowiaduje się też, że ulotki z odezwą mają zostać rozrzucone po wydziałach stoczni za pomocą wentylatorów. Jeszcze ważniejszą informacją jest ta, że umówieni już kurierzy mają je rozwieźć po kraju. Na przykład do Katowic zawiezie je sam autor, przy okazji odwiedzin u rodziny.

TW "Bolek" wciąż nie zna nazwiska rozmówcy, ale zdobywa bardzo ważny szczegół, który pomoże go zidentyfikować. Numer telefonu na jego stanowisko pracy to 52-28-79. Do tego rysuje szkic drogi do jego pokoju na wydziale S-3 oraz ustawienie jego biurka.

Edward Graczyk w podsumowaniu donosu chwali swego informatora: "Przy spotkaniu z w/w osobnikiem zachował ostrożność i nie był natarczywy w wypytywaniu go o szczegóły. (…) Wytworzyć atmosferę, że jako człowiek mający doświadczenie (…) mogą służyć mu radą i pomocą w ewentualnym przechowywaniu odezw, w wskazywaniu osób, które mogłyby rozwieźć te odezwy po kraju".

Nietrudno zauważyć, że sprawa jest rozwojowa i coraz bardziej wciąga i funkcjonariusza, i jego agenta.

 

Biega jak nakręcony. Spacyfikować strajk!

 

Donosy z 16, 17 i 18 stycznia to świadectwo niezwykłej wręcz aktywności TW "Bolka". Prawie nie będzie go w domu. W pracy musi trzymać rękę na pulsie, a wieczorami spotykać się z funkcjonariuszem. Nic dziwnego - załoga szykuje na 18 stycznia strajk. Służba Bezpieczeństwa musi go spacyfikować!

16 stycznia o godzinie 6.45 TW "Bolek" idzie na wydział S-3, gdzie gromadzą się "grupki młodzików po około 10 ludzi dyskutując o strajku na wydziałach S". Młodziki z S-3 nakłaniają stoczniowców z W-3, W-4, K-3, aby przerwali pracę i poszli pod dyrekcję. TW "Bolek" pisze: "Można było zoriętować się że grupki te znajdą zwolenników i nakłoniom ich do przejścia takim szykiem przez Stocznię, a do nich dołączom się i inni ludzie".

Trzeba reagować: "Wobec powyższego poszedłem do dyrekcji aby powiadomić swych przełożonych i zadzwonić pod wskazany numer…".

Wynika z tego, że telefon alarmowy do SB wykonywał z budynku dyrekcji!

I dalej: "Spodkałem na schodach z-ca dyrektora, któremu zreakcjonowałem po krutce sytuacje on mnie poprosił abym udał się z nim do jego gabinetu z kąd zadzwonił do dyrektora któremu przekazał zoriętowanie w sytuacji. Ja ponieważ miałem jeszcze inne zadania powiedziałęm z-cy dyrektora że pujdę za tą grupą (…) Wyszłem z jego gabinetu i udałem się do Górskiego którego spodkałem wychodzącego ze swego miejsca pracy".

TW "Bolek" wraca do budynku dyrekcji i znowu dzwoni "pod wskazany numer", ale nikt nie odbiera. Szuka więc grupy "młodzików", ale grupa ta już się rozeszła: "Na wydziałach tych pracowali normalnie co zdziwiło mnie".

Ale na głowie ma jeszcze coś innego. Wciąż musi tropić osobnika, który przygotowuje odezwę. "Powróciłem na wydział S-3 aby spodkać się ze znajomym osobnikiem, którego do tej pory nie spodkałem. Była gdzieś godz. 8.10 (…) Spdkałem się z tym osobnikiem o godz. 8 30 rozeszliśmy się. Ja poszedłem w celu złożenia [skreślone ręcznie] napisania meldunku. O godz. 8 45 poszedłem w umówione miejsce złożyć meldunek".

Po złożeniu meldunku, tym razem nie telefonicznego, lecz pisemnego w skrytce, TW "Bolek" idzie do swojego wydziału i je śniadanie. Kiedy jednak po przerwie śniadaniowej jego koledzy nie kwapią się do pracy, TW "Bolek": "rozumiejąc sytuację udałem się do kierownika" [prawdopodobnie Leśniewskiego].

Kiedy po przerwie śniadaniowej stoczniowcy spisują postulaty strajkowe, TW "Bolek" znów musi reagować: "(…) po 12 30 poszedłem do dyrekcji gdzie powiedziałem dyrektorowi czy zaóważył to z tłumu że może dojść do straiku w poniedziałek niech ma to na uwadze".

W donosie dodaje jeszcze dla jasności: "ja jako pierwszy powiadomiłem dyrekcje".

Po tak męczącym dniu o godzinie 13.00 wychodzi z pracy. Ale jakby tego wszystkiego było mało: "przy bramie była jakaś grupa dyskutująca po niemiecku z jakimś gościem o tym fakcie zameldowałem zaraz na Posterunku MO na Świerczewskiego Bolek".

Z meldunku z 17 stycznia widzimy, że ten dzień przebiegł TW "Bolkowi" bardzo podobnie jak poprzedni. Po zauważeniu gromadzącej się na terenie zakładu grupy około stu pięćdziesięciu osób idzie do budynku dyrekcji. Najpierw próbuje złożyć meldunek telefoniczny (nie dodzwonił się), potem idzie do dyrektora.

Jakieś światło na to, skąd mógł TW "Bolek" dzwonić do SB, rzuca Alfons Suszek. Tuż po grudniu nie został wpuszczony do stoczni, w styczniu jednak pozwolono mu wrócić do pracy i obowiązków brygadzisty. Jest jednym z trzech, którzy reprezentują W-4 na spotkaniu z Edwardem Gierkiem. W grudniu działał raczej w radach na terenie stoczni, nie wychodził na miasto, ale i tak jest bacznie obserwowany. Wzywany jest do komórki SB w budynku dyrekcji.

Alfons Suszek wspomina:

- Kazano mi się zgłosić do dyrekcji na półpiętro - gdzie była placówka UB - tam było przesłuchanie.

TW "Bolek" po nieudanej próbie skontaktowania się z Okopową biegnie do dyrektora, ten jednak nie ma czasu dla nadaktywnego stoczniowca. "Bolek" idzie więc w tłum: "porozmawiałem tu i ówdzie, ale tłum był zdecydowany".

Po chwili stoczniowcy, idąc od bramy numer dwa w stronę dyrekcji, śpiewają "Jeszcze Polska nie zginęła" oraz krzyczą "Chcemy chleba!" i "Precz z Kociołkiem!". Z okna uspokajająco przemawia do nich dyrektor Żaczek, przyjmuje też postulaty przyniesione przez wybranych na gorąco delegatów. TW "Bolek" zapamiętuje kilka z postulatów i podaje w donosie.

Po kolejnym ciężkim dniu w zakładzie idzie jeszcze na popołudniowe spotkanie do hotelu Jantar. Na spotkaniu znowu jest pułkownik Pytel. Kapitan Edward Graczyk w zadaniach zapisuje dwa priorytety: "informacje odnośnie nastrojów" oraz "ustalenia związane z produkcją i kolportażem ulotek".

Liczy się czas, nie można czekać do wieczornego spotkania, agentura musi działać na bieżąco. Dlatego nazajutrz "Wszelkie informacje na ten temat t.w. będzie przekazywał poprzez martwą skrytkę kontaktową".

18 stycznia ludzie w wydziałach się wahają. Jedni podejmują pracę, inni nie. TW "Bolek" znów idzie do dyrekcji, ale sekretarz zakładowy partii mówi mu, że dziś dyrektor nie będzie zabierał głosu. TW "Bolek" nie zraża się, sam wymyśla dla siebie zadanie: "Wobec powyższego postanowiłem wejść w tłum pomagając zrozumieć ludziom że nie ma sensu w taki sposób postępować i że praca tylko może nam pomóc".

Wzywa go kierownik Leśniewski. Są już u niego ślusarz Lenarciak i brygadzista Suszek. Leśniewski mówi, że mają iść pod dyrekcję, aby nakłaniać ludzi z W-4 do powrotu na wydział. "Co nam się udawało" - podaje TW "Bolek". Idąc pod dyrekcję, korzysta z okazji i znów zachodzi do budynku, podchodzi pod gabinet dyrektora, gdzie stoją delegaci wyłonieni z tłumu. Przekonuje delegatów, że trzeba dać dyrekcji czas. Niekoniecznie za jego sugestią, ale notuje, że: "Tłum rozszedł się do pracy".

Uff, trzydniowa misja pacyfikacji strajku skończona.

Swoją drogą, zastanawia mnie jedno: Wałęsa w tych dniach tak często biega i do dyrekcji, i do "alarmowego telefonu", że zwraca to uwagę dyrektora, który w końcu mówi mu, że nie ma dla niego czasu. A jednak nie wygania go do pracy na wydział, nawet nie pyta, jakie to ważne zadania poza pracą ma ten stoczniowiec z W-4. Co wie o nim dyrektor Żaczek?

Tymczasem Jerzy Górski przekazuje Lechowi Wałęsie, żeby ten przyszedł 20 stycznia na zebranie starych delegatów do hotelu pracowniczego przy ulicy Tuwima.

Pójdzie.

 

I poszedł. I doniósł na kolegę

 

Uczestnicy spotkania w hotelu są nad wyraz wstrzemięźliwi. Mało polityki, wyłącznie sprawy socjalne i to głównie te dotyczące hotelu. Ale TW "Bolek" natrafia na dużo poważniejszy temat, który drąży, a następnie przedstawia w ręcznym donosie.

Otóż spotyka kolegę z wydziału W-4, Jerzego K., też elektryka.

Jerzy K. był w tłumie przed komitetem. Po zdobyciu przez manifestantów radiowozu z megafonem jak wielu innych ciekawskich wszedł do niego, przemawiał. Ale to, co go zgubiło, nastąpiło nieco później. Jak mówi Stoczniowa ballada:

 

 

Noc grudniowa, tynk się wali, "Rajstak" płonie,

 

Trzech gliniarzy gdzieś w Raduni z krzykiem tonie…

 

Dzięki donosowi TW "Bolka" wyjaśnia się sprawa pistoletów w rękach Jerzego K. Jak pamiętamy, przed komendą miejską MO miał w ręce pistolet oddany przez milicjanta. Jednak mnie powiedział, że szybko go oddał. Drugi miały zdobyć przed komitetem partii. Ale SB wie, że w jego rękach były lub są dwa pistolety.

Jerzy K. zastanawiał się, co zrobić z pistoletami sprzed komitetu. Mówi mi, że jeden wyrzucił do pobliskiego kanału Raduni, ale kusiło go, by drugi sobie zostawić. Po powrocie do stoczni wtajemniczył w to swego kolegę z wydziału Leszka K. (nie podaje pełnego nazwiska, ponieważ przypadkowa zbieżność sprawia, że obaj noszą takie samo).

Teraz, spotkawszy w hotelu Lecha Wałęsę, jemu również opowiada tę historię. Ufa mu. Jednak fakt ten ląduje w donosie TW "Bolka" z 21 stycznia. Podaje w nim imię, nazwisko kolegi oraz pokój, w którym mieszka w hotelu robotniczym: "zamieszkuje w pokoju numer 85".

 

 

Może kamień spadający coś odmieni,

 

Trza Gomułkę wypierdolić i coś zmienić.

 

W tym wypadku spadający kamień zmienił całe życie Jerzego K. Dopiero czytając ten donos, uświadamiam sobie, że to TW "Bolek" powiedział SB, że Jerzy K. miał milicyjny pistolet. Może nie było to jedyne źródło ich wiedzy o tym fakcie, ale było tak, jak Jerzy K. się domyślał, że to któryś z kolegów z wydziału na niego doniósł. Czy dzisiaj wie który?

Edward Graczyk zaznacza ten fragment donosu TW "Bolka".

Wkrótce Jerzy K. zostaje wezwany na komendę, gdzie spotyka podwójną porcję "dobrego i złego policjanta". Najpierw dwóch "złych", przy których traci zęby. Potem dwóch "dobrych", przy których traci honor i spokój na resztę życia. Jerzy K. zostaje TW "Kolegą" (potem TW "Konradem"), tym cenniejszym, że jednocześnie kolegą i współpracownikiem Lecha Wałęsy, także po 1980 roku, gdy już był przewodniczącym Solidarności.

W latach siedemdziesiątych TW "Bolek" będzie donosił na TW "Kolegę", a TW "Kolega" na TW "Bolka". Może nam się to wydawać smutnym paradoksem, ale to tylko zwykła esbecka kuchnia. Źródła donoszą na siebie; SB ich w ten sposób kontroluje, a ich informacje weryfikuje.

Tymczasem 23 stycznia 1970 roku Edward Graczyk ma dla TW "Bolka" nowe zadanie. Jeśli tak dobrze mu idzie w środowisku hoteli robotniczych, gdzie w końcu sam jeszcze niedawno mieszkał, wróci tam. W hotelu wkręci się w grupę stoczniowców oglądających w telewizji zapowiadane przemówienie Edwarda Gierka. Pół godziny po transmisji spotka się drugi raz tego dnia z Edwardem Graczykiem. Władza jak najszybciej musi wiedzieć, jak pierwszy sekretarz został odebrany przez lud. W teczce nie znajduję jednak dokumentu mówiącego o wrażeniach stoczniowców

 

Gierki Gierka. Pomożemy!

 

Stocznia powoli wraca do normalnej pracy, stoczniowcy nie. Są wściekli, że władza ani myśli rozliczać winnych, za to coraz celniej uderza i wyłapuje aktywnych uczestników zajść. Dlatego w styczniu kilka razy przeprowadzają krótkie strajki ostrzegawcze. Ale do propagandowej kontrofensywy przystępuje władza. Gierek jedzie na spotkania do robotników Szczecina i Trójmiasta. W stoczni poruszenie, wydziały mają wydelegować trójki pracowników na spotkanie z I sekretarzem partii. Z W-4 wybrano kierownika Alfonsa Suszka, Henryka Lenarciaka i Lecha Wałęsę. Tego dnia nie podejmują pracy, czekają na decyzje. Delegatom w wydziałach mówi się, że będą podstawione autokary, którymi pojadą do Warszawy. Żeby uwiarygodnić tę narrację, dostają paczki prowiantu na drogę. Ci, którzy mieszkają bliżej, biegną do domu po walizki.

Wreszcie jest autokar, wsiadają, jadą w kierunku wylotu na Warszawę, ale… zatrzymują się jeszcze w Gdańsku.

Lech Wałęsa w Drodze nadziei pisze: "zaraz skręciliśmy kilka ulic dalej, do Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku".

TW "Bolek" w donosie dodaje całkiem zabawny szczegół: "Było przy tym trochę śmiechu i żartów, szczególnie z tych, którzy mieli walizki i nesesery. Niemniej atmosfera była wesoła i przyjemna".

Wielka sala pełna partyjnych działaczy oraz zwykłych robotników. Ktoś mówi, że nie każdy będzie mógł zabrać głos, najwyżej po jednym z wydziału. W imieniu W-4 głos zabierze Henryk Lenarciak. Powie, że na nowo budowanych osiedlach brakuje kościołów. Na przykład na Przymorzu potrzebny jest kościół, a władze blokują jego budowę.

Edward Gierek odgrywa rolę dobrego gospodarza doglądającego swojej trzódki. "Pochyla się z troską" i wysłuchuje bolączek. Kiwa głową, swojej świcie każe zapisywać kolejne problemy. Obiecuje, że teraz wszystko się zmieni, tylko trzeba to zrobić razem. Pasują tu słowa Władysława Broniewskiego:

 

Są w ojczyźnie rachunki krzywd,

 

obca dłoń ich też nie przekreśli.

 

Lech Wałęsa w Drodze nadziei świetnie dopasowuje się do tonu pierwszego sekretarza, pisze: "Robotnicy mieli poczucie, że druga strona poniosła również ofiary, i że często były to ofiary niewinne. Był u nas np. szef dźwigów, Kozaczuk, którego syn pracował na milicji, przy łączności. (…) Tenże Kozaczuk był bardzo lubiany. (…) Po służbie syn przyszedł do domu, nacisnął dzwonek i padł nieżywy - zawał serca. To przecież także ofiara Grudnia".

Edward Gierek pyta, a że sala jest pełna, podnosi przy tym głos: "Pomożecie?".

Zrazu nieśmiałe odpowiedzi, po chwili rozlega się coraz głośniejsze, chóralne: "Pomożemy!".

"No pomożecie chyba, nie? No chyba pomożecie! - wtedy odpowiedzieliśmy: - Pomożemy" - napisał Lech Wałęsa w Drodze nadziei.

A TW "Bolek" pisze w donosie, że "delegatom najbardziej podobała się szczera i bezpośrednia skromność zachowania się tow. Gierka".

Skądinąd jednak wiemy, że stoczniowcy z Gdyni nie byli tak mili. Bardziej od rozmów chcieli poznać morderców swoich kolegów oraz zapytać, jak zostaną ukarani. Zostali jednak obstawieni przez esbeków i niedopuszczeni do głosu.

Było inaczej? W 2007 roku Lech Wałęsa zmienia swą narrację o ówczesnym młodym Lechu, dziennikarzowi "Wprost" mówi: "Wszyscy krzyczeli: 'Pomożemy!'. Ja nie krzyczałem, oni to wyłapali na filmie".

Sprytnie. W jednym krótkim zdaniu przemyca, że nie krzyczał w 1971 roku, a w drugim, że stąd wzięły się jego późniejsze kłopoty z SB. Bardzo sprytnie.

 

Kazimierz Szołoch

 

Po spotkaniu z Gierkiem Wałęsa wraca do domu. Jest godzina 19.00. Od Danuty dowiaduje się, że był u niego "kolega Szłoch". To przekręcone nazwisko Kazimierza Szołocha, członka Rady z ramienia Klimoru, firmy montującej klimatyzację na statkach. Szołoch 16 grudnia zrezygnował z uczestnictwa w Radzie, bo, jak powiedział, nikomu już tu nie ufa.

Teraz, 26 stycznia, TW "Bolek" pisze w donosie, że Szołoch to "osobnik o którym podawałem, że miał powielać odezwę do robotników w całej Polsce nawołującą do strajku". A więc już poznał jego nazwisko. I podał.

Ale chce od niego wyciągnąć więcej informacji. Odnajduje Szołocha w stoczni. Mówi mu, że muszą się spotkać. Niestety Szołoch opowie mu o człowieku, który będzie rozlepiał ulotki z odezwami, a TW "Bolek" w zamian opowie mu, jak było na spotkaniu z Gierkiem. Dosyć nierówna wymiana informacji.

Zadania dla TW "Bolka" z 26 stycznia 1971 roku: zwracać uwagę na zachowanie i zamierzenia Górskiego oraz Szołocha.

W 2020 roku pytam o niego Lecha Wałęsę.

- Kazimierz Szołoch?

- Szołoch gdzieś się tam kręcił, ale on był taki cykor… - Macha ręką.

Dziwnie to brzmi, kiedy już znam donosy TW "Bolka" na Kazimierza Szołocha, te ze stycznia 1971 roku i następne.

 

Marzenie o związkach zawodowych

 

- I jeszcze jedno: to nie był człowiek, który był wybierany, on się sam narzucał - podkreśla z naciskiem Józef Szyler.

Szczególnie ostro to widać w lutym 1971 roku. 3 lutego, podczas pierwszych po Grudniu wyborów do Rad Pracowniczych, Lech Wałęsa bardzo chce zostać przewodniczącym w wydziale. Ostatecznie zostaje nim starszy, dłużej tu pracujący i powszechnie szanowany Henryk Lenarciak.

Według donosu TW "Bolka" z 4 lutego wybory prowadzi brygadzista Alfons Suszek, a wszystkiemu bacznie przygląda się kierownictwo W-4 (Leśniewski?) oraz szefostwo oficjalnych związków zawodowych stoczni.

Jerzy K. (TW "Kolega") mówi mi:

- Lechu w tym czasie był bardzo aktywny przed wyborami, był pewny, że wygra wybory do związków zawodowych. Ja odnosiłem wrażenie, że był pewny, że będzie przewodniczącym związków zawodowych, przynajmniej w wydziale.

Pracowników w wydziale jest około stu. W głosowaniu biorą udział prawie wszyscy. Wyniki?

Henryk Lenarciak otrzymuje 93 głosy na 96 możliwych. Alfons Suszek - 91, Klaus Bartel - 82, Zdzisław Lipiński - 76, Lech Wałęsa - 75, a Krukowski - 72.

Lenarciak zostaje przewodniczącym, Suszek skarbnikiem, Bartel sekretarzem Rady. Dla pozostałych są pomniejsze funkcje: na przykład Krukowski ma zajmować się sprawami socjalno-bytowymi, a najmłodszy z nich Orzeł (65 głosów) ma reprezentować wydziałową młodzież.

Lech Wałęsa otrzymuje funkcję społecznego inspektora BHP.

Te wybory to kolejny krok w narastającej animozji między Wałęsą a Lenarciakiem. Tyle że w przyszłości Lenarciak będzie mówił o tym otwarcie w wywiadach, a Wałęsa napisze o nim w donosie już następnego dnia: "Zabierało głos kilku mówców wszystkie jednak sprawy były natury gospodarczej. Tylko wypowiedź Lenarciaka i [puste miejsce] budziła zastrzeżenie (moje zastrzeżenie). Postawienie w czynie społecznym 'Pomnika' przed dyrekcją lub tablicy pamiątkowej upamiętniając mord stoczniowców co wzbudzało aplałs ogólny. Był też postulat ufundowania książeczek mieszkaniowych dzieciom którym polegli ojcowie". Podpisano "Bolek".

Inspektor BHP, którym po wyborach zostaje Lech Wałęsa, to funkcja społeczna pełniona z ramienia związków zawodowych, z raczej symbolicznym pewnym zakresem uprawnień, ale raczej symbolicznym. Teoretycznie może sprawdzać wyposażenie ludzi i stanowisk w środki BHP, odzież ochronną, może też wyrażać opinie, jeśli dojdzie do wypadków podczas pracy. Na pewno nie jest to dla niego szczyt marzeń, ale daje mu pewną pozycję. Poza tym łatwiej mu będzie opuszczać stanowisko pracy czy nawet wydział pod pozorem wykonywania społecznych obowiązków.

Lech Wałęsa w Drodze nadziei pisze: "Wykłócałem się z kierownictwem o właściwą odzież ochronną, mydło, ręczniki, sprawy socjalne. Był to kanał, w którym zszarpie się największy kozak".

Jerzy K. (TW "Kolega"):

- (…) jak zrobili go społecznym inspektorem pracy, to uważaliśmy, że to była taka funkcja, żeby mu zamknąć gębę, że niewiele może zrobić.

Henryk Lenarciak:

- (…) chciał mieć taką funkcję, która pozwalałaby mu krążyć po stoczni, umożliwiałaby chodzenie po statkach. (…) Mówił, że chce trzymać puls na atmosferze w stoczni, wiedzieć, co się dzieje.

Jak pokazuje "notatka służbowa" Graczyka, relację z wyborczego zebrania TW "Bolek" składa w skrytce kontaktowej, nie czekając na popołudniowe spotkanie. Do skrytki wkłada nie tylko listę nowo wybranych członków Rady, ale i 62 postulaty, jakie padły na sali. Do tego już grubego pakietu wkłada też ulotki z dwoma kolejnymi wierszami krążącymi po stoczni. Ciekawe, jaka była ich treść. Jak pisze

Graczyk: "Wyjaśnienia odnośnie autorów lub kolporterów [ma złożyć] na spotkaniu o godz. 15.00".

 

Marzenie o medialnej sławie czy naciąganie na zwierzenia?

 

Na spotkaniu Edwarda Gierka z robotnikami Wybrzeża są fotoreporterzy z lokalnych gazet: "Wieczoru Wybrzeża" i "Głosu Wybrzeża". Jak to się stało, że na zdjęciach z obu relacji obok Gierka jest i Wałęsa? Może przypadek, a może po prostu bliżej Gierka dopuszczono stoczniowców z Gdańska, zamiast mocniej awanturujących się gdynian?

W relacji w "Głosie Wybrzeża" napisano nawet, że stoczniowcy Henryk Lenarciak, Alfons Suszek i Lech Wałęsa złożyli relację ze spotkania z Edwardem Gierkiem w swoim wydziale.

Na jednym z dwóch zdjęć Lech Wałęsa jest zamyślony, na drugim uśmiechnięty, wyciąga przy tym szyję, jakby chciał znaleźć się tuż koło pierwszego sekretarza i zmieścić z nim w kadrze. Jedno z tych zdjęć wytnie sobie z gazety i będzie wracał do niego przez najbliższe lata. W 1976 roku przypnie go sobie nad warsztatem pracy. Ciekawy jestem które? W każdym razie darzy te zdjęcia sentymentem. W Drodze nadziei pisze: "Z tego okresu pozostało w moim albumie zdjęcie z Gierkiem w Stoczni - powiada elektryk - stoimy wokół niego gromadą, ja wówczas jeszcze bez wąsów".

Jedno z tych zdjęć z Gierkiem i nieznanym poza stocznią Wałęsą znajdzie się w przedruku gdańskiego artykułu w ogólnopolskiej "Trybunie Ludu". Ich drogi przetną się jeszcze w 1980 roku, kiedy jeden będzie na fali wznoszącej, a drugi właśnie spadnie z wysokiego konia. W tym samym 1980 roku brat Lecha, Stanisław, będzie mu wypominał: "Coście zrobili z naszym Gierkiem?!". A Wojciech Jaruzelski w 1981 roku obu internuje.

Na razie jednak jest luty 1971 roku i Lech Wałęsa na zdjęciu wyciąga szyję za Edwardem Gierkiem. Gładko uczesany, z szerokimi, zaciśniętymi ustami, bez wąsów. Czy to wtedy zamarzył o medialnej sławie?

8 lutego TW "Bolek" podaje, że "na wydział W-4 przybyło dwóch redaktorów" z "Życia Warszawy" oraz "Tygodnika Morskiego". Redaktorzy piszą o nastrojach wśród stoczniowców po wystąpieniach Gierka oraz dymisji Kociołka. Z dziennikarzami rozmawiają Lenarciak, Orzeł i Wałęsa. W ten sposób zaczyna się nieco dziwny epizod w życiu Lecha Wałęsy. Szybko bierze na siebie kontakt z dziennikarzami i zabiega, aby i inni stoczniowcy się z nimi spotkali.

Henryk Jagielski bierze mnie do starej hali W-4. Wchodzimy do niej przez szeroką bramę wejściową. Pod nogami dziwna posadzka. Okrągłe płytki?

- Nie, to grube drewniane pale wbite ciasno jeden przy drugim na czterdzieści centymetrów w głąb, zrobione jeszcze za Niemca. Nasączone smarem, praktycznie nie do zdarcia na wieki. Silniejsze niż beton - wyjaśnia Jagielski.


Dziś hala jest prawie pusta, tym bardziej robi wrażenie swym ogromem. W bocznej ścianie drzwi i schody prowadzące na piętro, z którego widać tę samą halę z góry. Stoimy, wspominając kawał historii, jaka się tu wydarzyła. Potem idziemy na zaplecze. Dwa pokoiki. Większe pomieszczenie, zwane "kanciapą mistrzów", dla mistrzów wydziałowych oraz mniejsze, socjalne, dla pracowników. To była zdobycz nowej wydziałowej Rady Pracowniczej po Grudniu. Miniaturowy pokoik z umywalką, starą kanapą - miejsce, gdzie można na chwilę przysiąść, coś zjeść, porozmawiać. I, niestety, chodzi właśnie o te rozmowy.

Na razie rozglądamy się po pokoiku. Obraz nędzy i rozpaczy, żółtawa farba odłażąca razem z tynkiem, zapadające się drewniane deski podłogi. Kurz i pajęczyny przypominające hiperrealistyczną scenografię do horroru albo filmu o świecie po apokalipsie. Mniejszego pokoiku "kanciapy mistrzów" unikano, bo już wtedy powszechnie przeczuwano podsłuchy. Albo uszy funkcyjnych, albo te trudniejsze do określenia urządzenia, o których jeszcze wtedy mało wiedziano.

Lech Wałęsa w lutym 1971 roku namawia Henryka Lenarciaka, Henryka Jagielskiego i innych, aby przychodzili do pomieszczenia socjalnego. Tam czeka na nich redaktor, przyjechał specjalnie z Warszawy, chce porozmawiać. O Grudniu, o nastrojach, o Gierku. Mówcie, jakie macie bolączki.

Drugim miejscem spotkań ma być niewielki, tymczasowy drewniany baraczek na wykańczanym statku. Tam też są spotkania z redaktorem. Jak mówi Wałęsa, w pomieszczeniu jest lepiej, zaciszniej, nie wieje tak.

Po kilkunastu dniach koledzy dopytują go, kiedy będzie artykuł, gdzie. Kręci, mówi, że redakcja wstrzymuje. Rozmówcy się zniechęcają, wykręcają od następnych spotkań, w końcu odmawiają.

W pokoiku socjalnym elektrycy i ślusarze spotykają się regularnie również w innych sprawach lub tak po prostu, bez specjalnego powodu. Henryk Jagielski podnosi popękaną umywalkę i mówi: "Tutaj zaglądnęliśmy i wyciągnęliśmy jakieś kable. Domyślaliśmy się, że może być podsłuch".

Szczerze mówiąc, ten wątek jest dla mnie zagadkowy. Tym bardziej że w donosach TW "Bolka" nie zachował się żaden opis spotkań z dziennikarzem poza wzmianką w donosie z 8 lutego o przyjeździe "dwóch redaktorów".

Następny donos ma datę 28 marca i już do tematu "redaktorów" nie wraca. Trudno jednak wyobrazić sobie, żeby Edward Graczyk, czy w ogóle SB, nie był zainteresowany takimi spotkaniami. Ale jeśli w pokoiku socjalnym rzeczywiście był podsłuch, nikt nie musiał donosić o treści rozmów.

Wystarczyło nagranie i spisujący je esbek. Stenogram jest dokładniejszy niż ludzka pamięć.

 

Podejrzenia. Kontratak sobowtórem

 

Nadaktywność Lecha Wałęsy w styczniu i lutym 1971 roku wreszcie zwraca uwagę kolegów. Tym bardziej że wokół trwają represje wobec stoczniowców: nie tylko aresztowania, ale też zwolnienia z pracy, wymeldowania z Gdańska. Służba Bezpieczeństwa obserwuje kilkaset osób z samej stoczni, a do zwolnienia przeznacza około dwustu pięćdziesięciu. Wobec podejrzanych prowadzi około siedemdziesięciu spraw obiektowych, operacyjnych i ewidencyjnych. Dlatego sam Lech Wałęsa już w styczniu prosił, aby go wezwać na MO (donos z 12 stycznia), a Graczyk z obawy przed dekonspiracją przenosi niektóre spotkania z hotelu Jantar na miasto (uwagi do donosu z 15 stycznia).

Ale w lutym sprawa przybiera groźny obrót. Henryk Lenarciak w filmie Grzegorza Brauna wspomina, że ludzie z innych wydziałów mówili mu, że na komendzie widzieli Lecha Wałęsę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że oni byli zawsze pilnowani przez esbeka lub milicjanta, a nawet wprowadzani w kajdankach, a tymczasem on chodził po korytarzu samodzielnie.

Drodze nadziei Lech Wałęsa odwraca sytuację, opisując inne źródło wzajemnej nieufności. Twierdzi, że rozmawiali z Lenarciakiem o potrzebie utworzenia jakiejś "robotniczej organizacji", która by broniła stoczniowców. "Na nieszczęście te dyskusje kontynuowaliśmy w pokoju rady zakładowej. Potem odtworzyłem ten moment, kiedy tylko we dwóch z Lenarciakiem omawialiśmy tę sprawę. I wtedy nas rozbili". "No i ubecja mnie łapie i mówi mi dokładnie to, o czym ja mówiłem do niego. Nabrałem podejrzeń, że Lenarciak się sprzedał. Złapali Lenarciaka, mówią mu to, co on mówił do mnie. Pomyślał podobnie jak ja. I rozbili nas, roztrzaskali (…)".

Byłby to nawet trafny opis metod SB, gdyby nie to, że to on pisał donosy na Lenarciaka.

Kiedy pisze te słowa w połowie lat osiemdziesiątych, nie tylko sprytnie odwraca sytuację, ale i relatywizuje ją, zrzuca winę na SB i ich podsłuchy. Tyle że żaden z moich rozmówców nie pamięta, aby były jakiekolwiek podejrzenia wobec Lenarciaka, natomiast wielu, w tym tak przychylnych Wałęsie jak Klaus Bartel, pamięta, że to on był podejrzewany.

Dochodzi do tego, że na zebraniu ktoś mówi to Wałęsie publicznie i prosto w twarz: "Jesteś donosicielem".

Klaus Bartel w "Gazecie Wyborczej": "Na jednym z zebrań związkowych jeden z moich bliskich kolegów oskarżył Wałęsę, że jest donosicielem SB, albowiem w przeciwnym razie nie mógłby dostać się do komendy MO i przemawiać z okna. Jak pamiętam, podnosił również, że ktoś z jego znajomych z innego wydziału widział Wałęsę rozmawiającego w komendzie z milicjantami, jak z kolegami. Uczestnicy zebrania przyjęli te rewelacje z niedowierzaniem i koniec końców oskarżający publicznie Wałęsę przeprosił".

W innym wywiadzie Bartel uściśla, że tym, który zarzucał Wałęsie zdradę, był Zdzisław Lipiński:

- Powiedział o tym Zdzisław Lipiński. Ale na najbliższym zebraniu przeprosił Wałęsę i powiedział, że te wiadomości, które on miał, to były plotki i że on się z tego wycofuje.

Ale trzeba pamiętać, że ten sam Zdzisław Lipiński już wcześniej patrzył podejrzliwie na kolegę z W-4. To on 15 grudnia 1970 roku mówił do Henryka Jagielskiego, że ktoś, kto podczas takich walk z milicjantami i wojskiem wchodzi do komendy, musi być zdrajcą.

Koledzy patrzą na Wałęsę nieufnie, ale tym razem sprawa rozchodzi się po kościach. Wałęsa nie byłby jednak sobą, gdyby sam nie wrzucił czegoś, co rodzi kolejne wątpliwości. Otóż kolegom z wydziału tłumaczy się tak absurdalnie, że aż jest to podejrzane. Lech Wałęsa przekonuje ich, że ni mniej, ni więcej tylko na miejscowej komendzie mają… jego sobowtóra. Henryk Lenarciak mówi po latach, że Lech Wałęsa zaproponował, że zmieni zarost i odtąd wzywani na komendę będą mogli zobaczyć różnicę między nim, prawdziwym Lechem Wałęsą, a jego sobowtórem z komendy!

 

Józef Szyler

 

Donosy z 28 i 30 marca krążą wokół starych tematów, ale pojawia się też kilka nowych.

Po staremu TW "Bolkowi" wadzą Jerzy Górski, Henryk Lenarciak i Józef Szyler.

Co do pierwszego, to po udzieleniu przez Górskiego wywiadu w "Perspektywach" (19 marca 1971 roku) TW "Bolek" pisze, że "pozował na bohatera z okresu wydarzeń grudniowych i na wielkiego fachowca i konstruktora", a teraz otrzymuje dużo gratulacji i korespondencji.

W związku z tym wywiadem TW "Bolek" podpowiada, co SB powinna zrobić: "Za najważniejsze - uważam sprawdzenie wywiadu z Górskim i czy te korespondencje, które otrzymuje, nie spłodzą czegoś".

Poza tym do rad pracowniczych, do których wybory Wałęsa przegrał, według niego weszli "najwięksi krzykacze i inspiratorzy".

Jeśli chodzi o Józefa Szylera, TW "Bolek" pisze: "elektryk ob. SZYLER Józef lat ok. 27. Pochodzi ze Śląska. (…) W/w jest jednym z najaktywniejszych z inspiratorów do inicjowania przerw w pracy i wystąpień. Ze swymi poglądami nie kryje się i często publicznie występuje. W rozmowie z t.w. 'Bolek' zaproponował, aby na Wydz. W-4 stworzyć grupę ludzi, która w sposób zdecydowany i nieustępliwy występowała w imieniu załogi i domagała się spełnienia postawionych postulatów. W grupie tej Szyler widziałby takich ludzi jak:

  1. Mistrz Wydz. W-4 - Suszko [poprawnie Suszek]
  2. Elektryk W-4 - Krukowski
  3. T.w. 'Bolek' i inni, których w chwili obecnej tw. 'Bolek' nie może podać gdyż zna ich tylko z widzenia".

Spotykam się z Józefem Szylerem w Mielcu. Tu mieszka od lat, od czasu gdy został zwolniony ze stoczni i wymeldowany z Gdańska. Po przymusowym wyjeździe z Wybrzeża osiadł w rodzinnych stronach żony. Na długie lata został zapomniany. Wszystko zmieniło się po książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka SB a Lech Wałęsa, w której pokazano donosy TW "Bolka" zachowane w różnych innych sprawach rozpracowania. W donosach nader często padało jego nazwisko.

Jest nieufny. Kontrowersje wokół jego dawnego kolegi Lecha Wałęsy sprawiają, że wiele razy jego nazwisko przywoływane jest przez obie strony. A on, po wielu latach zapomnienia, nie może się przyzwyczaić do szumu medialnego. Jednak przywoływane w donosach fakty zmuszają go do wspomnień, odtwarzania sobie w pamięci tamtych wydarzeń. Dlatego nie ma wątpliwości. Mówi mało, ale z wielką pewnością w głosie:

- Niezbity jest jeden dowód, kiedy ja z Wałęsą rozmawiałem o stworzeniu specjalnej grupy na wydziale W-4. Podałem, kogo bym widział w tej grupie, by reprezentowała załogę. W stoczni była wtedy specyficzna sytuacja, w każdym tygodniu było kilka strajków. Chciałem, by wytypować taką grupę osób do rozmów z władzami, dyrekcją stoczni na interesujące nas tematy. (…) To powiedziałem tylko Wałęsie.

- Pamięta pan, co dokładnie mu pan wtedy powiedział?

- Powiedziałem: Lechu. Ja widzę potrzebę stworzenia specjalnej grupy na wydziale, gdyż nie ma sensu robienie co drugi dzień strajku i stanie pod dyrekcją. Ktoś coś powie i wydaje się, że jest załatwione. Na drugi dzień sytuacja się jednak powtarza. I powiedziałem, kogo bym widział w tej grupie i wymieniłem między innymi jego. Wałęsa na to się nie pisał. Zaczął się tłumaczyć, że ma problemy, ma inne zajęcia. Ja przeczytałem o tym w jednym z donosów, a wiem, że tylko we dwóch my o tym rozmawiali.

Rzeczywiście, w donosie TW "Bolek" podaje, że miał odpowiedzieć koledze tak: "za swoją działalność w okresie wydarzeń grudniowych miał szereg nieprzyjemności i dlatego nie chciałby się angażować. Ponadto stwierdził, że jest w nowych władzach związkowych i musi realizować linię postępowania, jaką wytyczyła Rad Oddziałowa w porozumieniu z Radą Ogólnostoczniową".

Nawet po latach Józefowi Szylerowi bardzo trudno powiedzieć to wprost:

- Po przeczytaniu tych wszystkich dokumentów zaczęło mi się to układać w całość. I tak doszedłem do wniosku, że "Bolek", tak jak mówiłem, że to był ten namacalny… że rozmawiałem tylko z nim o utworzeniu grupy na wydziale… - Przerywa, szuka odpowiednich słów. - Bo ten jeden [donos] utwierdził mnie, że Wałęsa to "Bolek". (…) Ja rozmawiałem z nim i widziałbym jego. A oni piszą, że widziałbym "Bolka", to znaczy, że "Bolek" to on.

- A rozmawiał pan tylko z nim?

- Tak - mówi.

Służba Bezpieczeństwa na Józefa Szylera zakłada "kwestionariusz operacyjny". Zadanie numer 4 dla TW "Bolek" z dnia 30 marca to: "Być w stałym i ciągłym kontakcie z Szylerem Józefem, kontrolować jego postępowanie i zamierzenia, ustalać wszystkie jego kontakty na Wydz. W-4 i stoczni".

Pewnego dnia Józef Szyler jak co dzień idzie do pracy, ale na bramie straż zatrzymuje go, odbiera mu przepustkę, mówi, że od tego dnia nie ma wstępu do stoczni. Potem na jakiś czas zostaje przywrócony do pracy, ale krąg wokół niego się zaciska. Inwigilacja, wezwania na komendę. Żona nalega, aby wyjechali z Gdańska. Zostawiają dopiero co wyremontowane mieszkanie zakładowe, z którego są wymeldowani, wyjeżdżają do Mielca.

 

Rady dla władzy. "Ja osobiście proszę o konkretne pytania czy też zadania"

 

Donosy z 28 i 30 marca zawierają też pewne novum. Otóż TW "Bolek" po raz pierwszy w tak wyraźny sposób zaznacza, że ma własne przemyślenia oraz rady dla Służby Bezpieczeństwa.

W późniejszym okresie często będzie podkreślał, że spotkania z SB były dla niego okazją do rozmowy z władzą, przedstawiania swego punktu widzenia. Jest to linia obrony niejednego TW. Najczęściej jednak działa ona w miarę logicznie do czasu, aż zajrzy się do tych dokumentów. I odwrotnie - jedynie brak dostępności do dokumentów pozwala snuć takie usprawiedliwienia, na zasadzie brak dowodów działa na korzyść broniącego się.

W bardzo obszernym donosie z 28 marca TW "Bolek" stawia takie oto pytania: "Kto chce mącić? W jakim celu? Jak zapobiec skutecznie?", i sam sobie odpowiada:

"a/ młodzieży której nie chce się pracować chęć jakiegoś zysku

b/ walka o stanowiska przeważnie w Radach (…)

c/ chęć zemsty na ludziach niektórych, za krzywdy, często z zazdrości że się dorobili. To wszystko w większości do dobrego nie prowadzi, widzę rozwiązanie w trzech zasadniczych punktach, wyłapać najgorszych, najbardziej szkodliwych, przekonać ich w podobny sposób, jak mnie lub inny skuteczny sposób".

Z kolei w donosie z 30 marca pisze: "Prawdziwą plagą na stoczni wg tw. "Bolek" są ciągłe dyskusje, plotki, krytykanctwo i politykierstwo. (…) O sprawach politycznych dyskutuje się na podstawie wrogich antypolskich audycji radiowych przeważnie 'Wolnej Europy' ".

Ponadto: "Tw. 'Bolek' przekazał na spotkaniu nazwiska osób wchodzących w skład 'komitetów Strajkowych' na poszczególnych wydziałach. Przekazane kartki z nazwiskami osób są w większości pisane przez członków komitetu".

Takie kartki z własnoręcznym pismem inwigilowanych osób to dla SB skarb.

Ale oprócz porad typu wyłapać i "przekonać" w innych akapitach widać już retorykę i sposób myślenia Wałęsy starszego o dziesięć lat: "Nie myliłem się w czerwcu 1970 roku dojdzie do takiej sytuacji i teraz się nie mylę że trzeba mądrych pociągnąć bo najmniejsze potknięcie czy wprowadzenie jakiejś niekorzyści dla nas spowodowały trochę większą tragedię. Na razie wszystko zakrawa na to.

a/ W tej sytuacji moim zdaniem jest wyjście:

1. wprowadzenie maksymalnie szybko dyscypliny

2. Przeszkolić odpowiednio działaczy społecznych

3. Wyjaśnienie większej ilości robotników przez działaczy społecznych

4. Potrzeba twardszych słów od władz najwyższych /konkretne sformułowanie, nieodwracalne decyzje/

Ja osobiście proszę o kąkretne pytania czy też zadania.

Dużo wiem nie wiem co najbardziej interesuje i tak może niezadowalające wyjaśnienie".

Przy okazji przypomina funkcjonariuszowi o potrzebie sprawdzenia Mariana i numeru telefonu stocznia 858, "czy czegoś nie płodzi", a także: "3/ Mieć na uwadze podejrzanych ludzi, którzy mają dostęp do powielaczy".

Podpisuje się "Bolek", ale jeszcze sobie coś przypomina:

"4/ Proszę także o trzymanie kontaktu alarmowego po zakończeniu akcji /może się przydać obustronnie/".

Oficjalnie było inaczej.

W autobiografii Droga nadziei o tym okresie napisze: "Po Grudniu założyliśmy Komisję Robotniczą (…) Trzy razy udało nam się zorganizować wiece w Stoczni. (…) Zbieraliśmy się pod dyrekcją. (…) najpierw było nas dwóch, trzech, odwróciłem się na chwilę i już było nas stu".

To wygląda na orwellowskie dwójmyślenie - po angielsku doublethink. Na to słowo, użyte przez Georga Orwella w powieści Rok 1984, zwrócił moją uwagę jeden z internautów w swym komentarzu zamieszczonym pod wpisem autorstwa Lecha Wałęsy. Internauta ten napisał: "W nowomowie oznacza umiejętność demonstrowania równoczesnej wiary w wiele poglądów". W tamtym wypadku chodziło o jakieś inne wydarzenie, które Wałęsa opisywał za pomocą chaotycznych, sprzecznych ze sobą argumentów. Ale według mnie pasuje ono jak ulał do Lecha Wałęsy, który przekonuje nas, że swą zdecydowaną postawą zachęcał ludzi do działania, a jednocześnie dokumenty TW "Bolka" pokazują, że sam na tych ludzi później donosił.

Przywołana przez tego internautę postawa doublethink trochę otworzyła mi oczy. Dotąd myślałem w kontekście Lecha Wałęsy o znanym z psychologii wyparciu. Ale wyparcie zakłada zapomnienie pewnych faktów, a Lech Wałęsa nie zapomina, za to bardzo często świadomie (podświadomie?) staje jednocześnie po obu stronach konfliktu i równie świadomie stosuje sprzeczne argumenty. Dlatego doublethink lepiej opisuje fenomen Lecha Wałęsy. Lech Wałęsa zdaje się niczego nie wypierać, on po prostu jest jednocześnie "za, a nawet przeciw".

 

Rodzina

 

Współpraca Lecha Wałęsy z SB w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych wygląda na prostą, chłopską logikę. Jak jestem między wronami, to kraczę jak one - powie już jako prezydent. Albo jak w starej piłkarskiej zasadzie Kazimierza Górskiego: gra się tak, jak przeciwnik pozwala. A mimo to raz na jakiś czas z potoku słów daje się wychwycić coś, co jest jeszcze głębiej schowane, instynktowne, pierwotne.

W odręcznym donosie z 28 marca 1971 roku, pośród opisywania postaw stoczniowców, tarć w kierownictwie związków czy nawet rozmów robotników o pozycji Moczara w rządzie, na stronie z ręcznie napisanym numerem 4 nagle pojawia się przejmujące wyznanie: "To nie strach, ani chęć zysku kieruje mnom chcę spokoju i chcę by syn mój był wychowany przez ojca, a nie jak ja przez dom dziecka. Głęboko też wierzę że zrobicie porządek i że posłuchacie prowodyra od dziecka, zawsze sprawy słuszne i rozsądne brak troche mi szkoły".

W tym donosie chyba jedyny raz przyznaje, że wychowany był przez dom dziecka, chociaż to przesadne twierdzenie. Co prawda przebywał tam w weekendy, a skoro tak mocno w nim to siedzi, być może również i przez okresy takie jak ferie czy wakacje. W każdym razie musiało to być dla niego na tyle ciężkim doświadczeniem, że jest gotów zrobić wszystko, by jego syn miał pełną rodzinę.

Porównując odręczny donos z maszynową wersją, dostrzegam, że Edward Graczyk mało uważnie podszedł do tak przejmującego wyznania. Ostatnie zdanie przepisał niechlujnie, mechanicznie zmieniając mu czas i sens: "Głęboko też wierzę, że zrobili porządek i posłuchali…".

Czy w ogóle zastanawiał się nad sensem tego zdania? Dla mnie brzmi ono tak: posłuchajcie niegrzecznego od dziecka robotnika, który jednak zawsze wie, co słuszne i rozsądne, choć brakuje mu wykształcenia.

To brzmi jak krzyk prostego człowieka, który ma o wiele większą ambicję, niż można by się wtedy po nim tego spodziewać.

 

Czerwone flagi pod nogi, czarne opaski na ręce

 

W kwietniu prowadzenie TW "Bolka" przejmuje od kapitana Edwarda Graczyka jego kolega z Olsztyna kapitan Henryk Rapczyński. W kwietniu w donosach stoczniowej agentury pojawia się też nowy duży temat. Stoczniowcy zebrani w małe grupki dyskutują o tym, jak powinni zachować się 1 maja.

Władza tego święta (o ironio - robotniczego!) nie odpuści. Jak co roku - wszyscy do pochodu. Ale stoczniowcy wiedzą jedno - nie może być tak jak co roku.

Pytam Jerzego K. o ten kwiecień 1971 roku i on opowiada:

- Zawsze dzwonili przed pierwszym maja, tak gdzieś w połowie kwietnia. Zawsze miałem telefon z poleceniem spotkania, były takie instrukcje: zwracaj uwagę, czy się nie zmawiają; czy nie chcą jakieś zadymy zrobić, typu jakaś draka uliczna, kamienie; czy jakiegoś pochodu nie chcą zrobić.

W donosach TW "Bolka" również pojawia się temat przygotowań do 1 maja: "Sprawa 1 maja jest komętowana, że (…) powinni wszyscy z którymi się spotkałem mieć czarne opaski na znak żałoby, to wyszło prawdopodobnie ze Stoczni Remontowej, ja słyszałem najwięcej w budkach na statku (…) u nas komentowali to elektryk Szyler elektryk Jasiński - jest to jednak nagminne".

TW "Bolek" wychwycił też głosy o innym sposobie uczczenia 1 maja: krąży kartka komentująca plany odbudowy Komitetu Wojewódzkiego PZPR o treści "nie macie co budować i tak zniszczymy".

TW "Bolek": "Mówił mi to ślusarz z W-4, mieszka nad 'Delikatesami', nazwisko mogę ustalić. W poprzedniej wersji słyszałem o podpaleniu od elektryka Żmudy (…)".

Jest to donos z 17 kwietnia, po którym Rapczyński przekazuje mu pięćset złotych.

"Dzisiaj rozmawiałem z elektrykiem Jasińskim, który radził mi się, czy by nie puścić ulotki nawołującej do obchodów 3 Maja, a nie 1 Maja. Tematy czerpie z książek - prawdopodobnie będących na indeksie. Dwie takie książki pożyczył mi, a z trzeciej chce jakiś utwór satyryczno-polityczny rozkolportować. Ja mu odradziłem czasowo tłumacząc zobaczymy co będzie, po naradzie aktywu naszego województwa. Może przyjedzie tow. Gierek i wiele spraw się jeszcze pomyślniej ułoży, na co się zgodził". (donos z 19 kwietnia)

"Na 1 Maja chodzi wiele wersji najbardziej agresywna:

1/ Prawdopodobnie wydz. 'S' przygotowuje transparenty, słyszałem od elektryka /nazwisko mogę ustalić/który mi się pytał czy to prawda?

2/ Druga wersja najbardziej głośna wszyscy powinni być z opaskami czarnymi i powinni pochodem przejść składając kwiaty przy bramie drugiej, gdzie polegli koledzy dalej iść na cmentarz i tam złożyć kwiaty" (donos z 22 kwietnia). W tym donosie dodaje także, że robotnik z W-5, który mówił, że sprawy należy załatwić "sposobem grudniowym", ma około 40 lat, "wysoki szczupły bez zębów z przodu lekko pokryty szronem". Jeszcze w tym samym donosie, w informacjach uzupełniających, podaje już jego nazwisko - Mieczysław Tolwal.

"Najbardziej agresywny w ostatnim czasie jest Jagielski Henryk i Jasiński Jan. Największy udział bierze jednak Jagielski, który to wysówa koncepcje rzucenia czerwonej flagi pod trybunę i sprawy żałoby itp. Składki wynoszą średnio po 10 zł" (donos z 27 kwietnia).

Pytam Henryka Jagielskiego, czy pamięta, co on proponował. Pamięta:

- Była dyskusja na temat pierwszego maja: co my zrobimy. Każdy wydział coś tam robił i między innymi ja zaproponowałem taki sposób, by iść razem z W-4 w szeregu pod trybuny i nieść czerwone flagi. Pod trybunami zatrzymać się i podpalić czerwone flagi, i pójść dalej.

- Składaliście się na wieńce, po ile? - dopytuję.

- Dziesięć złotych - odpowiada bez wahania

- Ile to było wtedy? Co można było za to kupić?

- Ze dwa, trzy chleby.

Kapitan Rapczyński: "W dniu dzisiejszym [29 kwietnia] tw. 'Bolek' wywołał telefonicznie spotkanie na którym przekazał mi ulotkę nawołującą do zbojkotowania obchodów 1-szy Maja. (…) Ulotkę tę otrzymał od ślusarza z W-4 Kwiatkowskiego".

1 maja tuż-tuż, Służba Bezpieczeństwa musi działać szybciej. Ostatnie donosy TW "Bolka" trafiają do teczek założonych dla Szylera, Jasieńskiego i Jagielskiego. Ponadto trzeba zaryzykować i wyznaczyć TW "Bolkowi" dodatkowe zadania, a nie tylko zbieranie informacji.

"Tw. 'Bolek' otrzymał zalecenie, żeby przeprowadził w umiejętny sposób agitację na gruncie osób cieszących się zaufaniem, aby wieńce przed bramą nr 2 i na cmentarzu złożyć w dniu 30.04.1971 r. a nie jak planują w dniu 1-szy maja. (…) Na spotkaniu tym tw. został wynagrodzony sumą pieniężną 1000 zł" (donos z 29 kwietnia).

Jerzy K., czyli TW "Kolega", wspomina:

- Na pierwszego maja taka propozycja była, że stoczniowcy trumnę wezmą na pochód. Czy czarnych opasek ktoś nie szykuje na pierwszego maja?

30 kwietnia TW "Bolek" alarmuje Rapczyńskiego, że do Stoczni Gdańskiej przyjechał człowiek z Gdyni, który twierdzi, że stoczniowcy Gdyni zamiast oficjalnego pochodu planują trzy marsze: "Jedna grupa uda się pod Prezydium. Druga grupa uda się na most [gdzie zginęli robotnicy]. Trzecia natomiast z czarną trumną uda się na cmentarz po uprzedniej defiladzie".

Józef Szyler opowiada:

- Wszystkie rozmowy były prowadzone między szafkami, przy warsztatach, zbierali się ludzie i dyskutowali. Były różne propozycje. Z W-5 [stolarni] chcieli robić trumny i z nimi iść. Wałęsa był przeciwny temu. Była propozycja, by w czarnych garniturach przyjść. Było później zebranie na wydziale, by wybrać komitet do składania wieńców.

Lech Wałęsa w Drodze nadziei też wspomina te czarne trumny, chociaż, w kontekście naszej dzisiejszej wiedzy o jego donosach widać, że robi to w przewrotny sposób: "W 1971 r. na 1 Maja jednak była chęć protestu. W stolarni przygotowywano czarne trumny, które mieli ponieść ludzie w pierwszomajowym pochodzie. Stało się to głośne, nakryto ich (…)".

"Lenarciak zaproponował wybranie komitetu do organizacji powyższych zamierzeń. W skład grupy weszli: Wałęsa Lech, Szyler Józef, Gawlik, Karpiński, Borkowski, Animucki" (donos z 27 kwietnia).

Natomiast w Gdańsku, według TW "Bolka", "przewagę ma obecnie rozsądek i 70% stawiam na spokojną defiladę. Obawiam tylko się chałasu na drugiej bramie" (donos z 30 kwietnia).

W tym gorącym okresie TW "Bolek" nie zaniedbuje też wcześniej zleconych mu zadań. Odnośnie do Józefa Szylera ustala, że ma on dwa plany: po dokończeniu kursu mistrzowskiego wyjedzie z Gdańska albo ucieknie do RFN.

TW "Bolek" nadal ma poczucie, że jest bacznie obserwowany przez kolegów, dlatego pozostaje bardzo czujny: "Ważną sprawą jest też, że ktoś mi chce podstawić nogę stwierdzeniem, iż na polecenie pracownika SB będąc na chorobowym poszedłem na Stocznię. (…) Wobec powyższego szybko się udałem do domu i przestałem chorować" (donos z 17 kwietnia).

Plany SB wobec wymienionych w kwietniowych donosach TW "Bolka" osób to:

  • przeprowadzić rozmowę i inwigilować mistrza mieszkającego nad "Delikatesami", Żmudę i Szylera,
  • treść doniesienia na Tolwala przenieść do meldunku dziennego,
  • przeprowadzić rozmowę profilaktyczną z Kwiatkowskim, następnie "o ile będzie odpowiadał wymogom", wykorzystać go operacyjnie lub założyć podteczkę
  • na Jasińskiego założyć kwestionariusz ewidencyjny.
  • ponadto założyć Sprawę Operacyjnego Sprawdzenia (SOS) na Szylera.

 

Jednak ci mniej rozsądni zostali, wobec powyższego ja też zostałem

 

Nadchodzi 1 Maja, robotnicze Święto Pracy.

Lech Wałęsa do wydziału W-4 przychodzi jeden z pierwszych, o godzinie 8.20. O godzinie 8.30 przychodzi Jan Jasiński, który chce rozdawać kolegom czarne opaski.

TW "Bolek": "Ja mu to odradziłem".

"O godzinie 9.05 udałem się z grupą po wieńce i złożyliśmy je przed 2 bramą. Tu zebrał się już tłum ok. 3 tys. Nawoływanie się do rozejścia się na wydziały wykonali ludzie bardziej rozsądni. Jednak ci mniej rozsądni zostali, wobec powyższego ja też zostałem. Zaóważyłem jak mój znajomy z Komitetu Strajkowego mocuje Biało czerwoną flagę".

To Szołoch, który siedzi na ogrodzeniu i próbuje zawiesić polską flagę przepasaną czarną, żałobną krepą. Wałęsa idzie do niego, wypytuje, co ten ma zamiar dalej robić. Szołoch mówi, że "ma zamiar wygłosić mowę wyrażającą swe niezadowolenie".

TW "Bolek": "W tej sytuacji zacząłem przekonywać go co mi się udało. Jako argument użyłem tego iż słyszał i czytał ulotki i dlatego nie powinien wchodzić w drogę autorom ich".

Szołoch schodzi z ogrodzenia.

TW "Bolek": "W ten sposób odciągnąłem go od tego celu i od tego momentu chodziłem za nim jak cień i wszystkie poczynania jego gasiłem".

Liczne majowe donosy (oprócz 1 jeszcze 5, 11, 19, 20, 26 maja) to niejako pokłosie wcześniej zleconych mu przez Służbę Bezpieczeństwa zadań dotyczących 1 maja.

Przykro to pisać, ale niestety głównie nazwiska, nazwiska, nazwiska: ślusarz Opala, "który zarzucał mi tchórzostwo", przewodniczący Lenarciak, inżynier Wylot i "jeden starszy elektryk z wydziału W-4 - nazwisko mogę ustalić"; "W kolumnie z wieńcami szli tacy jak: Jagielski Henryk, Żmuda, Moksy, Nowaczyk Bolesław i inni (donos z 5 maja).

10 maja o godzinie 14.30 Henryk Lenarciak ogłasza w W-4, że na pewno stanie pomnik lub tablica upamiętniająca poległych stoczniowców.

Ostatnio częściej pracuje na statku z Kazimierzem Szołochem. Ten mówi mu, że unika wizyt SB. Zaprosił Lecha Wałęsę do domu (donos z 11 maja).

Jagielski, Żmuda, Nowaczyk, Lipiński i Animucki mają iść do dyrektora, aby zaprotestować przeciwko dwunastogodzinnemu dniowi pracy. Dyrekcja poprzez swych kierowników i zaciągnięte plany na statki zmusza ludzi do pracy w nadgodzinach.

"Jagielski, Żmuda i chyba Lenarciak" spotkali się z delegacją ze Stoczni Szczecińskiej. Lenarciak i inż. Wylot mają jechać z rewizytą (donos z 19 maja).

Jagielski mówi, że ludzie przerwali pracę i gromadzą się pod dyrekcją. "Wobec powyższego zeszłem ze statku i udałem się na w/w miejsce".

Ludzie przekazują sobie z ust do ust wiadomość, że w Szczecinie "zniszczono samochody i powyrzucano pracowników dyrekcji przez okna. Zamiar takowy był i tych grup. (…) Udałem się do gmachu dyrekcji i porozmawiałem z dyrektorami oraz przedzwoniłem do pracownika SB co mam robić" (donos z 20 maja).

W donosie z 20 maja widzimy jego charakterystyczny sposób działania. Był w gabinecie dyrektora, by go ostrzec, że robotnicy zbierają się, by znowu protestować przed budynkiem dyrekcji. Dyrektor Żaczek prosi tłum o wybranie delegatów. Delegaci wchodzą do budynku.

TW "Bolek" pisze w donosie: "Z tymi delegatami zabrałem się i ja".

W ten sposób Wałęsa znów jest wśród delegatów, mimo że nie został przez nikogo wybrany. Samozwańczy delegat, a jednocześnie donosiciel. W czasie spotkania z dyrektorem bacznie obserwuje kolegów, a potem napisze: "Najbardziej aktywny był pracownik prawdopodobnie z K-3 Chojnacki" [nazwisko podkreślone, donos z 20 maja, kontakt z funkcjonariuszem nawiązał sam, telefonicznie].

W ostatnim majowym donosie TW "Bolek" zajął się oceną dyrektorów: Żaczka i jego zastępcy Adama Hajdugi. Relacjonuje też rozmowę z Suszkiem o stosunku Polski do ZSRR, oraz rozmowę z Szylerem o Moczarze (donos z 26 maja).

Swe majowe donosy TW "Bolek" kończy tak: "Ja utrzymuję nadal kontakty koleżeńskie z Górskim, Szołochem, Podhajskim, Chojnackim. (…) Staram się utrzymywać kontakty ze wszystkimi ciekawszymi ludźmi i na razie to mi się udaje".

Na spotkaniu 26 maja otrzymał pięćset złotych.


 

Pieniądze z pokwitowań

 

Teczka personalna i teczka pracy TW "Bolka" wymieniają 11 pokwitowań odbioru pieniędzy za donosy w 1971 roku. 5 stycznia podpisuje odebranie pierwszych pieniędzy od funkcjonariusza SB - tysiąc złotych. Na pokwitowaniu Edward Graczyk pisze, żeby nie było niedomówień: "za współpracę i informacje".

16 stycznia - kolejne tysiąc złotych, 25 stycznia - pięćset złotych; ma już wtedy za sobą donosy na Wierczewskiego, Pietruchę, Pazika, Dolgera (rozruchy grudniowe), Jasińskiego i Popielawiego, Górskiego, Podhajskiego i Jarosza (komitet strajkowy), Kowalczyka, Pietrka; Kontora i nieznanego z nazwiska mężczyznę piszącego Odezwę do Narodu.

W sumie styczeń 1971 roku to 2,5 tysiąca złotych, czyli nieco więcej niż wypłata.

W lutym pieniądze otrzymuje tylko raz, za to 1,5 tysiąca złotych (18 lutego). Są to pieniądze między innymi za donosy na temat wyników wyborów w wydziale W-4.

W marcu nic, ale w kwietniu (zbliża się 1 maja!) - znowu 1,5 tysiąca złotych (17 i 28 kwietnia). Plus w maju pięćset złotych (26 maja). W tym czasie w donosach są informacje o wyjątkowo dużej liczbie osób: Szyler, Jagielski, Suszek, Lenarciak, Jasiński, Bartel, Kwiatkowski, Szołoch, Górski, Opala, Żmuda, Chojnacki, Nowaczyk, Animucki oraz Marian, który nadal próbuje pisać Odezwę do Narodu.

W sumie od stycznia do maja - 6 tysięcy złotych, średnio 1,2 tysiąca miesięcznie przy zarobkach około 2,2 tysiąca. To nie są tak duże sumy, jakie Lech Wałęsa miał wygrać w totka, które sam określał jako między 31 a 73 tysiące złotych. Wydaje się jednak, że pieniądze niekoniecznie były najważniejsze. Na samym początku współpracy (do stycznia) był to głównie strach, załamanie paraliżujące wszelkie odruchy obronne. Potem, widać to w donosach, stopniowo dochodziło przekonanie o pewnej racjonalności tych działań, z czasem nawet znajdywanie sensu w tym, co robił: tępienie radykalizmu kolegów i ułuda rozmowy z władzą.

 

Cena

 

Tyle że za jego upadek, a następnie rozbudzone ambicje płacą koledzy ze stoczni. Służba Bezpieczeństwa na podstawie donosów TW "Bolka" i innych tajnych współpracowników zakłada teczki, podteczki, sprawy operacyjnego rozpoznania i inne procedury, a w końcu stosuje represje.

Jerzy K. nie wie, albo nie chce wiedzieć, że jednym z tych (jeśli nie jedynym), którzy powiedzieli SB, że ma broń, był TW "Bolek". Napisał o tym w ręcznym donosie z 21 stycznia. Na tej podstawie Jerzy K. został aresztowany i złamany. Swój pierwszy donos napisał 4 grudnia tego roku, a już w drugim donosi na Lecha Wałęsę.

Kazimierz Szołoch, którego Lech Wałęsa w rozmowie ze mną woli nie pamiętać, na początku roku 1971 ukrywał się przed aresztowaniem. Po powrocie do Gdańska, chcąc utrzymać rodzinę (żona i czwórka dzieci), ujawnił się. 1 maja 1971 roku zawiesił biało-czerwoną flagę na bramie numer dwa, a TW "Bolek" napisał w donosie "od tego chodziłem za nim jak cień i wszystkie poczynania jego gasiłem". Służba Bezpieczeństwa zakłada przeciwko niemu sprawę kryptonim "Kazek". Rozpuszcza też plotki, że to on współpracuje z SB. Szykanowany, zwalniany z pracy, w 1975 przeszedł na rentę. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Kazimierz Szołoch podjął na nowo działalność opozycyjną, współpracując z KOR-em, ROPCiO (Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela) oraz WZZW (Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża).

Jerzy Górski. Służba Bezpieczeństwa założyła na niego kwestionariusz ewidencyjny kryptonim "Demagog". W 1974 roku sam zwolnił się ze stoczni.

Przeciwko S. Chojnackiemu SB zakłada sprawę "Góral".

Wyjątkowo perfidne działania SB prowadziła przeciwko Henrykowi Lenarciakowi. Był znany jako gorliwy katolik i niezwykle sumienny człowiek. Założono na niego sprawę kryptonim "Kobra", a na jego adres domowy, do żony i córki, przychodziły pornograficzne zdjęcia z wklejoną twarzą męża i ojca. W związku z tymi działaniami oraz częstymi przesłuchaniami załamał się, wpadł w długotrwałą depresję. W końcu lat siedemdziesiątych działał w ROPCiO oraz WZZW, nadal zatrzymywany i represjonowany. Po przejściu na emeryturę dorabiał sobie jako portier.

Józef Szyler został okresowo zwolniony ze stoczni, po przywróceniu do pracy był szykanowany. Wymeldowany z Gdańska. Nie czekając na kolejne zwolnienie, oddał mieszkanie i wyjechał z rodziną z miasta. Dziś mieszka w Mielcu.

Podobnie z Gdańska wyjeżdża Jan Jasiński, wesoły chłopiec, który układał antypaństwowe wiersze i nazywany był przez kolegów, nie wiedzieć czemu, "Jasiu komunista". Dziś mieszka koło Kazimierzy Wielkiej.

Na Henryka Jagielskiego założono podteczkę kryptonim "W4" w ramach SOR "Jesień". Również inwigilowany, zatrzymywany i represjonowany. W końcu lat siedemdziesiątych w WZZW. W stanie wojennym został w Niemczech.

Z tych, na których TW "Bolek" donosił, jedynie Klaus Bartel broni dziś Lecha Wałęsy. W wywiadzie dla WP.pl mówi: "Ja widziałem swoje papiery po latach w IPN. Największy donosiciel to był 'Kolega'. Ten równo sypał: cały rząd nazwisk im podawał. Z tych papierów wynika, że niejaki 'Bolek' bronił tych, na których donosił 'Kolega'. Byli jeszcze 'Kobra', 'Obojętny', 'Władek', 'Biegły'. Wszyscy z W4".

Dla Lecha Wałęsy Klaus Bartel jest wyrozumiały: "Powiedział nam kiedyś na zebraniu: 'w tym roku byłem już wzywany trzydzieści siedem razy'. (…) Ale on się z tym nie krył, że był przesłuchiwany. Myśmy o tym wiedzieli. Jak myśmy opowiadali o tych naszych przesłuchaniach, to on nam mówił, że wie, jak tam jest, bo był kilkadziesiąt razy. Każdy z nas, który był, coś musiał powiedzieć. Może jak ja bym był na SB nie raz, ale pięć razy, to też by to wyglądało inaczej. Wszyscy mieliśmy świadomość, że skoro Wałęsa jest trzydzieści siedem razy wzywany, to musi coś mówić. Ale niekoniecznie było to związane z donoszeniem"

 

Rozluźnianie śmiertelnego uścisku

 

W drugiej połowie roku 1971 funkcjonariusze SB po raz pierwszy zauważają niepokojące ich zachowanie TW "Bolka". Jeden z funkcjonariuszy mówi, że TW "Bolek" to dziwny współpracownik. Janusz Stachowiak dodaje, że "dwulicowy":

- Z jednej strony namawiał do strajku, do demonstrowania przed dyrekcją, z drugiej strony przynosił informacje na temat zachowania się kolegów i de facto było tak, że to oni mu odpowiadali na jego propozycje zorganizowania strajku, a on te informacje podawał. (…) Kierownictwo zorientowało się, że Wałęsa jest dwulicowy, że dla pieniędzy zrobi wszystko, że po prostu podpuszcza ludzi, a za ich działania bierze później pieniądze.

Do czerwca, lipca większość niepokornych została już ze stoczni usunięta, a sytuacja opanowana. TW "Bolek" i inni współpracownicy nie mieli już tak dobrych wiadomości do przekazywania. Spadły też gratyfikacje za donosy. W czerwcu pięćset złotych, tyle samo w lipcu, a następne dopiero w październiku i listopadzie (odpowiednio siedemset i sześćset złotych).

Do tego dochodzi kolejna zmiana prowadzącego, po wyjeździe Graczyka i Rapczyńskiego zostaje nim kapitan Zenon Ratkiewicz. Skrupulatny służbista.

Ratkiewicz bardzo szybko wychwytuje nieprawidłowości w postępowaniu swego nowego źródła. W Notatce służbowej z przyjętego na kontakt tw. ps. "Bolek" z dnia 23 września 1971 roku pisze: "Podczas rozmowy zwróciłem mu uwagę na jego niewłaściwe wystąpienie podczas zebrania. Wymieniony tłumaczył, że od pewnego czasu jego znajomi z miejsca pracy zaczynali od niego stronić i dlatego, aby pozyskać ich zaufanie, w czasie zebrania wydziałowego wystąpił z żądaniem postawienia tablicy na terenie Stoczni ku czci poległych w wypadkach grudniowych".

Oprócz tego Ratkiewicz wychwycił, że TW "Bolek" swoje wypowiedzi lub komentarze wplata w rzekome słowa kolegów: "Zwróciłem mu również uwagę na jego formę pisania doniesień. Oświadczyłem mu, że w informacji swojej ma podawać tylko i wyłącznie wypowiedź osób trzecich, nie dodając żadnych swoich komentarzy i domysłów".

Na tym samym spotkaniu TW "Bolek" dostaje kolejne zadania: "ustalenie osób domagających się postawienia tablicy" oraz dalszą inwigilację Kazimierza Szołocha, jego zachowania i wypowiedzi.

Skąd Służba Bezpieczeństwa wie, że nie wszystko, co podaje TW "Bolek", jest zgodne z prawdą? Od tego ma innych tajnych współpracowników. W tym czasie na Lecha Wałęsę mają za zadanie zwrócić baczną uwagę KO "Władek", TW "Obojętny" oraz TW "Kolega". Obserwujący TW "Bolka" inni współpracownicy szybko przynoszą pierwsze dowody niezdyscyplinowania.

11 września 1971 roku KO "Władek" donosi, że elektromonter Czesław Gawlik mówił o potrzebie postawienia pamiątkowej tablicy. TW "Bolek" już wcześniej donosił na Gawlika (w donosie z 27 kwietnia 1971 roku), ale tym razem KO "Władek" precyzuje, że Lech Wałęsa również mówił o tablicy, nawet cytuje jego wypowiedź: "tablica pamiątkowa musi być postawiona, niech kłuje wszystkich w oczy". Oczywiście KO "Władek" nie wie, że Lech Wałęsa to TW.

Donos od KO "Władek" odbiera kapitan Ratkiewicz. Czesława Gawlika każe "Władkowi" dalej inwigilować, a "w zależności od uzyskania materiałów podjąć dalsze przedsięwzięcia operacyjne". Co do Wałęsy, wie, jaki jest jego status. Nie jest prowadzona przeciwko niemu żadna sprawa, ale tego typu wypowiedzi nie mogą się powtórzyć. Dlatego w informacjach pod donosem Ratkiewicz pisze: "Co do osoby WAŁĘSY przeprowadzić z nim rozmowę wyjaśniającą".

Z kolei 24 września TW "Obojętny" podaje kapitanowi Eugeniuszowi Misztalowi (również Grupa stoczniowa Wydziału III SB w Gdańsku) nazwiska zwolenników "płyty pamiątkowej": "Lenarciak Henryk, Wałęsa Lech, Borkowski Zygmunt, Sewański Albert, Witczyk Bogusław, Jagielski Henryk, Suszek Alfons, Krysiak Ryszard, Polańczyk Jan, Nokołajewski [?] Hubert, Gondok Czesław, Karczewski Piotr i jeszcze dwu pracowników, których w tej chwili nie pamiętam". TW "Obojętny" dłuższą charakterystyką wyróżnia dwie z wymienionych postaci: "Lenarciak sam z siebie dumny, a to tylko dlatego, że czuje się bohaterem ostatnich zajść (…) każdą jedną sprawę stawia na serio (…) jest do tej pory nienaganny".

A o Wałęsie pisze: "Wałęsa według mych spostrzeżeń jest to człowiek wybuchowy, robiący wszystko na oślep, kieruje się sprawami podsłyszanymi (…), w samym jego wypowiadaniu się nie ma żadnego sensu w każdej chwili można mu przerwać i skontrować, on w tym wypadku staje się bezradny, po prostu stara się iść najkrutszą drogą, głównie go pasjonuje rozrabianie, sianie paniki i chyba praca biurowa, według mych obserwacji i innych osób, to do pracy się za bardzo nie bierze".

Z wniosków pod donosem TW "Obojętnego" widać, że Misztal wie, na kogo z wymienionych osób SB prowadzi sprawy operacyjne, a kto jest współpracownikiem: "Odpis informacji wykorzystać do spraw prowadzonych na Jagielskiego, Lenarciaka i Suszkę", dlatego egzemplarze 1, 2 i 3 trafiają do spraw na "Kobrę", "W4" i "Jeż".

Natomiast egzemplarz czwarty trafia do teczki "tw. ps. 'Bolek' ", ponieważ, jak E. Misztal napisał w uwagach: "Tw. ps. 'Obojętny' podał charakterystykę dot. tw. ps. 'Bolek' ".

Te dwa donosy, KO "Władka" i TW "Obojętnego", a także rozmowa profilaktyczna przeprowadzona z TW "Bolkiem" wystarczyły, żeby Ratkiewicz napisał krótko: "Z całokształtu przeprowadzonej rozmowy z tw. 'Bolek' wywnioskowałem, że jest to człowiek bardzo wybuchowy, częstokroć nie analizuje swoich wypowiedzi, potrafi z rzeczy stosunkowo błahych robić problemy. W związku z tym musi być często kontrolowany.

Stosunek jego do współpracy jest bardzo pozytywny".

Ale SB raz już złapanym współpracownikom tak łatwo nie odpuszcza. Szczególnie jeśli do robienia porządków zabiera się ktoś taki jak kapitan Ratkiewicz.

"Następne spotkanie umówiłem na dzień 29.09.1971 r.

W czasie spotkania wydatkowałem sumę zł. 18,-

W spotkaniu uczestniczył kpt. Wojtalik".

Osiemnaście złotych odpowiada mniej więcej cenie trzech herbat wypitych w lokalu. Kończy się czas wzmożonej pracy po Grudniu ‘70, kończy się rozrzutność resortu.

 

W krzyżowym ogniu. Prowokuje, ale wciąż przydatny

 

W październiku i listopadzie kapitan Ratkiewicz wypłaca TW "Bolkowi" kolejne gratyfikacje: 22 października sześćset złotych, a 29 listopada siedemset. Mimo że ani w teczce personalnej, ani w teczce pracy nie ma z tego okresu doniesień.

Tymczasem w drugiej połowie 1971 roku podejrzenia esbeków narastają.

Janusz Stachowiak:

- Podejrzenia pojawiły się po kilku miesiącach, gdy upłynęło trochę czasu, bo też nie mogliśmy rozmawiać z jakimś człowiekiem i mówić mu o tym, o czym Wałęsa mówił. Na przykład jeżeli Wałęsa rozmawiał z kimś dziś, to my mogliśmy zapytać o to kogoś innego za tydzień czy za dwa tygodnie, żeby nie zdekonspirować źródła.

Lech Wałęsa coraz bardziej wchodzi między młot a kowadło. Z jednej strony chce być przydatny dla SB, a z drugiej widzi, że traci szacunek podejrzliwych kolegów. Wygląda na to, że w odpowiedzi na to ma nową strategię: przy stoczniowcach będzie się coraz radykalniej wypowiadał, a jednocześnie, prowokując ich, będzie miał co donieść kapitanowi Ratkiewiczowi. Wydaje mu się, że w ten sposób przechytrzy i jednych, i drugich. Ale kleszcze powoli się zaciskają. Służba Bezpieczeństwa nie chce słyszeć ani o wypowiedziach sprowokowanych, ani zmyślonych. W ten sposób sama godziłaby się na zafałszowanie obrazu sytuacji, nad którą chce panować.

W jednym z donosów złożonych porucznikowi Tadeuszowi Majewskiemu TW "Kolega" pisze o dziwnym, prowokacyjnym zachowaniu Lecha Wałęsy: "(…) zwrócił się do mnie w czwartek z pytaniem i to dość dziwne, bo powiedział, że u mnie była rewizja i że on w to trochę nie wierzył a przecież to on mi to mówił i druga sprawa broni, żałuje, że nie wziął broni, choć mu dawali bo można było ją zakonserwować i mogła by się przydać i że jakby mu się nadarzyła okazja to wziął by teraz ze 4 sztuki i znów dziwne bo cytuję: 'ten twój z kanału byśmy mogli też wyciągnąć' a ja mu przecież nie mówiłem nic na ten temat, że ja wrzóciłem jakąś broń do kanału. Prowadził rozmowę w takim trybie jakby chciał mnie wypróbować tzn. moje poglądy i mówił, że szkoda mu chłopaków, niestety na razie nie wiem o kogo chodzi i że będzie starał mu się pomóc, że szkoda tej paczki co była u nas w hotelu na razie nie mogę zrozumieć o co mu chodziło".

Sytuacja wygląda na prowokację ze strony Wałęsy. Porucznik Majewski donos TW "Kolegi" pokazuje porucznikowi Stachowiakowi, który z racji często zmieniających się prowadzących przez ostatnie miesiące miał wgląd w teczkę TW "Bolka".

Po naradzie Majewski nakazuje TW "Koledze", "aby unikał kontaktu z Leszkiem Wałęsą czyniąc to w sposób naturalny i kontrolując z daleka jego wypowiedzi, szczególnie w zakresie inspirowania innych do wystąpień".

Majewski wraz ze Stachowiakiem dochodzą do wniosku, że "przed przekazaniem informacji w całości do Grupy VI ["stoczniowej"] uzgodnić z naczelnikiem Ciechanowiczem czynności w odniesieniu do Leszka Wałęsy".

Janusz Stachowiak wspomina:

- Nie spodobały nam się wyniki rozmów ostrzegawczych, profilaktycznych, jakie były prowadzone z ludźmi, na których

Wałęsa donosił. Po prostu w wielu przypadkach okazało się, że zarzucane działania czy namawianie pracowników do strajku przez Lenarciaka czy jakiegoś innego członka komitetu strajkowego nie wychodziło od Lenarciaka czy od Subdy z silników, czy kogoś innego, lecz że całą rozmowę na temat akcji strajkowej rozpoczynał sam Wałęsa. I po kilku takich przypadkach to nam zaczęło dawać do myślenia, że coś jest nie tak. I wtedy były prowadzone podsłuchy, podglądy nawet, żeby tę sprawę potwierdzić.

Po serii donosów na Lecha Wałęsę kapitan Ratkiewicz musi ustalić dalszą przydatność TW "Bolka" dla SB. Siada i pisze okresową charakterystykę, używając przy tym - co ważne - na przemian pełnego imienia i nazwiska (Lech Wałęsa) oraz pseudonimu (TW "Bolek"). Na początku przypomina: "Charakterystyka t.w. ps. 'Bolek' (…) Wałęsa Lech, syn Bolesława (…) Wymieniony pozyskany został doraźnie w dniu 22.12.1970 r. do sprawy krypt. 'Jesień 70'. Celem pozyskania było ustalenie i rozpracowanie osób, które aktywnie występowali sami i podburzali innych do strajku w wypadkach grudniowych (…) Postawiony cel przed tw. 'Bolek' został osiągnięty. Na podstawie jego materiałów udało się ustalić skład osobowy komitetu strajkowego i jego działalność oraz częściowo rozeznano pozostały aktyw biorących udział w zajściu. Na jego materiałach założono kilka spraw (…) Przeprowadzono z nim szczegółowe szkolenie, na którym pouczono go jak ma się zachowywać w swoim środowisku, zdobywać u nich zaufanie oraz wykonywanie otrzymanych zadań".

Następnie Ratkiewicz przypomina, że miał na bieżąco działać z "aktywem grudniowym" i zdobyć ich zaufanie, ale "metoda ta nie zdała egzaminu, gdyż sam t.w. zamiast rozładowywać istniejącą atmosferę na zakładzie, pogłębiał ją swoimi wystąpieniami".

Wnioski: "Obecnie t.w. 'Bolek' (…) na umówione spotkanie przychodzi punktualnie i wykazuje chęć do współpracy z org. Służby Bezpieczeństwa. (…) T.W. 'Bolek' jest wynagradzany w zależności od przekazywanych materiałów".

Lech Wałęsa po latach tłumaczył się, że w tym okresie prowadził grę ze służbami. Janusz Stachowiak widzi to tak:

- Może i on prowadził grę ze służbą, ale jednocześnie, żeby tę grę podtrzymać, żeby otrzymać ten ekwiwalent, jakim były pieniądze, on posuwał się do tego, że przekazywał dane na temat swoich kolegów. Wówczas te informacje o sytuacji na stoczni czy na wydziałach stoczniowych były informacjami naprawdę cennymi.

Wynikiem wątpliwości wobec TW "Bolka" jest spadek liczby wyznaczanych mu spotkań. Służba Bezpieczeństwa jednak jeszcze nie rezygnuje ze swego źródła. W tym czasie nadal obowiązuje kontakt telefoniczny, a spotkania odbywają się w lokalu kontaktowym (LK) kryptonim "Społeczny". Akurat dokumenty lokali kontaktowych należą do tych zbiorów, które w 1989 roku zostały prawie całkowicie wyczyszczone, być może dlatego, że część z LK w postaci mieszkań służbowych została "sprywatyzowana" przez wyżej postawionych esbeków. W każdym razie trzeba przyznać, że liczba informacji uzyskiwanych od TW "Bolka" drastycznie się zmniejszyła. Oprócz dwóch wypłat w końcu roku 1971, w całym 1972 roku pokwitował zaledwie trzy kolejne: 27 stycznia sześćset złotych oraz 5 kwietnia i 25 maja po pięćset złotych.

Lech Wałęsa w Drodze nadziei napisze: "W pracy wspominam ten okres jako okres porażek ludzkich i zawodowych, okres moralnych klęsk". Jak często u niego, takie gorzkie podsumowanie pozbawione jest szczegółów.

 

Sygnalista à rebours. Zrywanie się z więzów

 

Rok 1972 w stosunkach Lecha Wałęsy z SB to już tylko trzy gratyfikacje (pokwitowania ze stycznia, kwietnia i maja) na łączną sumę 1,6 tysiąca złotych. To wartość niecałej miesięcznej pensji. Niewiele w porównaniu z pierwszym półroczem 1971 roku. Podobnie jest w 1973 roku, raptem dwa pokwitowania (październik i grudzień) na łączną sumę 1,1 tysiąca złotych.

Zmalała także liczba donosów: jedenaście, przeważnie krótkich, informacji w roku 1972 oraz trzynaście w 1973 roku (wobec pięćdziesięciu jeden doniesień i informacji w 1971 roku).

Można przyjąć, że niezbyt liczne gratyfikacje są dla SB bardziej formą podtrzymania kontaktu z mało już aktywnym tajnym współpracownikiem. Chociaż można przyjąć i inną interpretację, którą podsuwa charakterystyka sporządzona w 1976 roku: "Po ustabilizowaniu się sytuacji w Stoczni Gdańskiej TW wykorzystywany był jako jednostka sygnalizacyjna i był na kontakcie rezydenta 'MADZIAR' ".

Janusz Stachowiak wspomina:

- Okazało, że jest tyle źródeł pozyskanych w wydarzeniach grudniowych, że nie jesteśmy w stanie nawet raz w miesiącu z każdym się spotkać. Powstała koncepcja zorganizowania ludzi, którzy będą obsługiwać te źródła. Wówczas powstała sprawa rezydentów, którzy będą prowadzili źródła, za to mieli dostawać pieniądze. Ja robiłem analizę, bo źródło miało być przekazane temu Dąbkowi, "Madziarowi".

Dlatego, jak wielu innych zmuszonych do współpracy na przełomie lat 1970 i 1971, a teraz mniej potrzebnych, TW "Bolek" zostaje przekazany rezydentowi pracującemu w stoczni.

Józef Dąbek, pseud. "Madziar", jest emerytowanym esbekiem (wcześniej ubekiem), który wraca do pracy jako niejawny rezydent. Prowadzi źródła w imieniu kapitana Ratkiewicza. Od czasu do czasu odbiera od nich drobniejsze meldunki lub zleca bieżące zadania. Kapitan Ratkiewicz spotyka się z nimi rzadziej, kiedy zachodzi poważniejsza potrzeba, na przykład w okolicach rocznicy Grudnia ‘70. Albo, tak jak to było z TW "Bolkiem", aby przeanalizować problem i wstrząsnąć współpracownikiem.

Różnicę między źródłami prowadzonymi bezpośrednio przez etatowych, doświadczonych funkcjonariuszy a tymi prowadzonymi przez rezydentów dość dobrze tłumaczy mi porucznik Stachowiak:

- Rezydenci dostawali źródła, z których służba nie chciała rezygnować (…). Zresztą nikt ze źródeł nie zrezygnuje nawet teraz, niech sobie tam wiszą, byleby można było nawiązać kontakt w przyszłości. I część takich źródeł otrzymali rezydenci, źródła najmniej wartościowe. Bo te najbardziej wartościowe brali pracownicy zatrudnieni w jednostce w Gdańsku, czyli generalnie to było dwóch [takich] pracowników, to był kapitan Ratkiewicz i kapitan Misztal. To byli pracownicy, którzy od lat pracowali na terenie stoczni, znali ją jak własną kieszeń. Ja brałem takie źródła, które im do gustu już nie przypadały, ale które rezydentowi nie trzeba było oddawać. Ja miałem takich średniaków załóżmy.

Pierwsze pokwitowanie zapłaty przez "Madziara" w 1973 roku ma miejsce dopiero 30 października. "Bolek" kwituje odbiór, a "Madziar" wpisuje uwagę: "tytułem współpracy i zwrotu kosztów przejazdów". Natomiast w zestawieniu wszystkich wypłat w rubryce "kto i kiedy wypłacił" jest napisane: kpt. Z. Ratkiewicz, jako funkcjonariusz, do którego formalnie należy dany kontakt.

Nie ulega jednak wątpliwości, że nie są to już duże pieniądze, a i ze strony TW "Bolka" nie ma już długiej litanii nazwisk, na podstawie której SB zaczynałaby inwigilację nowych osób.

W tym kontekście spadnięcie TW "Bolka" do "trzeciej ligi" współpracowników jest oczywiście krokiem w dobrą stronę, w stronę powolnego wyzwalania się ze współpracy z SB. A pod koniec roku 1973 dochodzi do dziwnej sytuacji, po której chyba już obie strony mają się szczerze dosyć.

 

Częściowo przegrałem życie

 

To spotkanie wywołał chyba sam TW "Bolek", i to nie z "Madziarem", ale z jego przełożonym, Ratkiewiczem. Pisemną informację (datowaną 15 grudnia) ze spotkania 14 grudnia 1973 roku zaczął tak: "Pragnę wyjaśnić nieprzyjemną sprawę. Wyglądało tak".

Lech Wałęsa ma w magazynie pobrać sprzęt potrzebny do pracy. Na nieszczęście magazyn obsługuje Stefański, który, jak opisuje go TW "Bolek", "swoim flegmatycznym stylem wydawał [sprzęt]". To nie jest zły człowiek, tylko "bardzo wybuchowy i kłótliwy". Na szczęście równocześnie "nie odmówi kieliszka" i "hołduje zasady pół żartem pół serio".

Na swoje nieszczęście Wałęsa tym razem się wyjątkowo śpieszy, bo został skierowany do magazynu przez towarzysza Wiśniewskiego w obecności brygadzisty Suszka. Dlatego nie ma czasu na żarty z magazynierem, pośpiesza go. "Konkretnie powiedziałem, że chodzi tak jak by miał w spodniach narobione".

Magazynier nie pozostaje mu dłużny, bluzga w stronę Wałęsy przekleństwami. "Musiała to być porządna wiązka gdyż to mnie wyprowadziło z równowagi, do tego stopnia że odpowiedziałem mu, żeby się powiesił na pierwszym lepszym drzewie".

Po tych słowach Wałęsa odchodzi do stojącej opodal grupy stoczniowców i zdenerwowany zapala papierosa. Tymczasem magazynier z furią zatrzaskuje drzwi magazynu i przechodząc obok grupy, rzuca: "Czy ty wiesz do kogo to mówisz? Ja jestem członkiem partii i czy ty wiesz, co spodkało Jagielskiego?".

Wałęsa wystraszył się nie na żarty: "chaotycznie zacząłem się tłumaczyć, że przecież ja nic nie mówiłem o partii i że nie wiedziałem, że on jest w partii. Przecież nie jestem takim durniem abym w takim gronie obok dwóch których znałem członków Partii takie coś mówił".

Dziś ta sytuacja może się wydawać nieprawdopodobna, a nawet śmieszna, ale z całej pisemnej informacji przebija przestrach i gęste tłumaczenie się.

Po kilku dniach sam magazynier mówi Wałęsie, że wprawdzie on się nigdzie nie poskarżył, ale o incydencie już wie szef POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej) w stoczni, towarzysz Polański. Lech Wałęsa idzie do towarzysza Polańskiego i "doszło do godzinnej pogawędki". Towarzysz mówi, że on wprawdzie broni robotników, ledwie wybronił Jagielskiego przed zwolnieniem z pracy, ale nie wie, czy w tej sytuacji wybroni Wałęsę.

"Ja zaproponowałem mu, że ja będę starał mu się pomagać" - relacjonuje Ratkiewiczowi Wałęsa, mimo to Polański posyła sprawę incydentu wyżej. "Postąpił nie fer".

Wałęsa postanawia odwołać się do komitetu wydziałowego partii, a następnie do komitetu zakładowego. Jednocześnie tłumaczy Ratkiewiczowi, że przy kolegach chciał mieć autorytet i zaufanie grupy, "bym o wszystkim wiedział i mógł pomóc jak zajdzie potrzeba tak wam jak i im. Nigdy zdrajca nie byłem, na nikogo złośliwie nie nastawałem".

Nieoczekiwanie na koniec wypowiada swoistą deklarację lojalności. Wygląda na to, że w kapitanie SB widzi swoją ostatnią szansę ratunku: "Mam czyste sumienie. Informację mieliście prostą i szczerą, chciałem pomóc dla dobra obu stron. (…) Przecież nie raz podkreślałem, że jeśli sobie życzycie mogę w każdej chwili się zwolnić. Pójdę w inne otoczenie, nikt mnie nie będzie znał. Mieszać się w nic nie będę, wiele nauczyłem się. Mój pogląd jest jasny na temat polityki, chyba, że na Wasze polecenie, ale też zgodnie z sumieniem i uczciwie. Mogę przejść do małego zakładu na konserwację. Czy do Waszych warsztatów naprawczych taboru samochodowego".

Z tych słów widać, że ma już dość pracy w stoczni, w wydziale W-4, jednak samą współpracę z SB zamierza kontynuować, choćby w nowym miejscu.

Ma dopiero trzydzieści lat, młodą, piękną żonę, dwóch synów, mieszkanie w bloku (marzenie milionów Polaków), a nawet samochód. A mimo to swoją skargę do esbeka kończy zaskakująco pesymistycznie: "Mój cel jedyny i nadrzędny wychować porządnie i bezkolizyjnie dzieci, ja już się nie liczę - częściowo przegrałem życie - ale to wielki splot wydarzeń. 'Bolek' ".

Na tym spotkaniu Ratkiewicz wręczył, a TW "Bolek" pokwitował odebranie pięciuset złotych.

 

Z całego 1974 roku nie ma żadnych pisemnych donosów TW "Bolka", jest tylko jedno pokwitowanie wzięcia gotówki: 29 czerwca 1974 roku "Madziar" wręcza mu siedemset złotych "tytułem współpracy", co potwierdza dodatkową notatką zrobioną na pokwitowaniu porucznik Stachowiak. Pisze przy tym, że "rez. Madziar wręczył tw. ps. 'Bolek' kwotę 700 (siedemset zł) jako wynagrodzenie za współpracę i przekazane informacje w okresie od 1.01 do 30.06.1974 r.". Do tego zamaszysty podpis.

W 1975 roku aktywność TW "Bolka" spada do zera.

Niezwykłego przyspieszenia sprawy nabierają dopiero z początkiem 1976 roku. W lutym Lech Wałęsa występuje z krytyką kierownictwa wydziału, a SB stawia na nim krzyżyk. 11 lutego Wałęsa bierze udział w zebraniu związków zawodowych w wydziale W-4. Jak notuje Ratkiewicz: "W wystąpieniu tym w sposób bardzo agresywny powiedział między innymi, że rząd to śruba, a partia to przedłużenie śruby. W związkach zawodowych pracują same manekiny", a zła organizacja pracy zabija ludzi.

Spotkanie to prowadzi Klaus Bartel. Tak wspomina ten dzień w rozmowie z WP.pl:

- Zebranie było sprawozdawczo-wyborcze, związkowe. Przyszła cała załoga. Wizytował z ramienia związków CRZZ niejaki Wronkowski. Dyskusja o produkcji. Głos zabrał Wałęsa i zaczął bardzo krytycznie o tym, co się dzieje w stoczni, w kraju, w kierownictwie, w administracji. O tym, że ceny idą do góry, że mało zarabiamy, że dużo nadgodzin, że partia niedobra. Napisał to sobie w zeszycie i odczytał. (…) Wałęsa dostał niesamowite brawa. I wtedy pan Wronkowski straszliwie go skrytykował.

Lech Wałęsa w Drodze nadziei pisze: "Nawiązując do sytuacji w kraju stwierdziłem, że nie widać zapowiadanych po grudniu zmian, mordercy robotników nadal nie są znani. Nawet ja sam nie wiem, z kim pracuję, może z bandytą? (…) Pod koniec przemowy byłem pewien, że przesoliłem".

Słowa, które sam przytacza w Drodze nadziei, nie są chyba prawdziwe, bo na kartce, z której czytał, a którą kilka dni później sam oddał Ratkiewiczowi, takich słów nie ma. Chyba że w trakcie przemówienia Lech Wałęsa improwizował, tyle że Bartel pamięta, że cały czas czytał z kartki.

Służba Bezpieczeństwa szybko dowiaduje się, że pierwszy sekretarz partii w stoczni "będzie starał się, aby Wałęsa został zwolniony z zakładu".

Ratkiewicz notuje: "Biorąc pod uwagę, że Wałęsa jest naszym t.w. występującym pod pseudonimem 'Bolek' i jego wystąpienie publiczne o podobnej treści jest nie po raz pierwszy należy natychmiast poprzez rezydenta 'Madziar', który jest na jego kontakcie wywołać spotkanie i osobiście przeprowadzić z nim rozmowę ostrzegawczą i ostateczną. Co do zwolnienia go pozostawić decyzję dyrekcji zakładu".

18 lutego Lech Wałęsa rzeczywiście spotyka się z kapitanem Ratkiewiczem, na spotkaniu sam wręcza mu maszynopis swego wystąpienia. Ale tym razem nie prosi o obronę. W przekazanym piśmie wraca do spotkania z Edwardem Gierkiem: "Przecież to ja z najbardziej twardymi ludźmi, będąc na spotkaniu z władzami najwyższymi w pamiętny grudzień po zaciętej dyskusji, aż do płaczu niektórych powiedziałem pomożemy".

"Pytam się, gdzie po obronę może zwrócić się jednostka napotykająca się na złego szefa czy przełożonego. Czy zawsze musi być pokonana i odejść ze spuszczoną głową. (…) Chcemy oszczędzać i szukać rezerw, ale weście się do pracy kierownicy, projektanci, dajcie przykład na najprostrzą, łatwiejszą drogę. Przecież przykłady można mnożyć, widać waszą ułomność".

Po spotkaniu Ratkiewicz notuje: "Podczas spotkania powiadomiłem go, że zostanie on zwolniony z pracy i jednocześnie aby nie ważył się podjąć jakiejś rozruby na wydziale. Wymieniony oświadczył, że on nie da się tak zwolnić i będzie dochodził swoich praw, bo zwolnienie go uważa za bezprawne".

Lech Wałęsa próbuje jeszcze walczyć, idzie do związków zawodowych, idzie do dyrektora. W gabinecie dyrektora zastaje Ryszarda Łubińskiego, wysokiego funkcjonariusza SB, jednego z "opiekunów" stoczni. Z tego, co pisze w Drodze nadziei, wynika, że zna jego nazwisko i wie, kto to jest: "Wiedziałem, że tu nie mam szans. I pogodziłem się z tym".

Klaus Bartel mówi:

- I na drugi czy trzeci dzień Wałęsie na bramie zabrano przepustkę.

Załoga nie była skora do ryzykowania i wstawienia się za Lechem Wałęsą.

Bartel:

- To może źle o pozostałych świadczyć, ale nie ujęliśmy się za nim, za pokrzywdzonym. Poszedł, to poszedł. Wszyscy machnęli ręką… - mówi w cytowanym wyżej wywiadzie dla WP.pl.

30 kwietnia 1976 roku, po przepracowaniu prawie dziewięciu lat, Lech Wałęsa zostaje ostatecznie zwolniony ze stoczni.

3 czerwca 1976 roku Lech Wałęsa stawia się w swoim nowym zakładzie pracy, a zaledwie kilka dni później, 8 czerwca, kapitan Ratkiewicz bierze do ręki telefon i po raz ostatni dzwoni do swego, jeszcze, źródła. Jednak więcej słucha, niż mówi. Na chwilę nawet musi odsunąć słuchawkę od ucha, wtedy siedzący z nim funkcjonariusze mogą słyszeć krzyki po drugiej stronie telefonu. Dlatego na powrót przyciska słuchawkę do ucha, zaciska zęby i chce jak najszybciej skończyć tę rozmowę.

W odręcznej notatce napisze, że rozmówca "podczas rozmowy oświadczył, że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce tych organów znać. Jedynie może przyjść na przesłane jemu wezwanie. Biorąc pod uwagę jego aroganckie zachowanie się zaniechałem dalszej rozmowy (…)".

Na drugi dzień, 9 czerwca, kapitan Ratkiewicz pisze swoją ostatnią charakterystykę TW ps. "Bolek". Powtarza w niej wcześniejsze fakty o zwerbowaniu przez Graczyka, trzech prowadzących i rezydencie, dostarczaniu przez TW "cennych informacji" w latach 1970-1972 oraz wykorzystywaniu go w celach "sygnalizacyjnych" po ustabilizowaniu się sytuacji.

Następnie pisze, że "dało się zauważyć niechęć do dalszej współpracy, tłumacząc brakiem czasu i to, że na zakładzie nic się nie dzieje oraz żądaniem zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły większej wartości operacyjnej". To ostatnie, jak się możemy domyślać, dotyczyło lat 1973-1975.

Następnie Ratkiewicz wytyka, że "często bez uzasadnienia krytykował kierownictwo administracyjne, partyjne i związkowe wydziału", aż do "szkalującej" wypowiedzi w lutym 1976 roku.

"Za przekazywane informacje był wynagradzany i w sumie otrzymał 13.100 zł - wynagrodzenie brał bardzo chętnie". Ale "biorąc pod uwagę niewłaściwe zachowanie się tw. 'Bolek', i to, że został zwolniony ze stoczni, uważam wyeliminować go z czynnej sieci agenturalnej (…)".

Podpis: kpt Zenon Ratkiewicz. Kontrpodpis: zastępca Naczelnika Wydziału III KWMO w Gdańsku mjr mgr Czesław Wojtalik.

Teczka personalna i teczka pracy TW "Bolka" nr 12 535 wędrują do Wydziału C, czyli archiwum. Tam archiwista robi odpowiednie adnotacje na karcie E-14, numer I-14713. Strona pierwsza karty przypomina, że karta dotyczy osoby "Wałęsa Lech, syn Bolesława…" i tak dalej…

Natomiast na drugiej stronie mechaniczny datownik krzywo przybija datę "19-VI-1976", a ręczny dopisek informuje lakonicznie "z powodu: niechęci do współpracy".

Kończy się niezwykle trudny okres, który będzie rzutował na całe życie naszego bohatera.

 

 

(...)

 

Cel uświęca środki. Oryginalne stare donosy, fałszywe nowe donosy

 

Dziś wiemy, że w ostatnich miesiącach przed ogłoszeniem laureata pokojowej Nagrody Nobla w 1982 roku władza podjęła bezprecedensową próbę zdyskredytowania Lecha Wałęsy przed norweskim jury.

Biuro Studiów miało wykonać misję, która pokazałaby noblowskiemu Komitetowi gorsze, skrywane oblicze Wałęsy. Żeby tego dowieść, zdecydowano się na to, czego się wystrzegano w kraju - ujawnienie faktu współpracy Lecha Wałęsy z komunistycznymi służbami. W ten sposób złamano jeden z dogmatów służb, który mówi, żeby nigdy nie pokazywać dowodów na takie działania. Tyle że posiadane przez SB (i MSW) dokumenty dotyczące lat 1970-1976 mogły nie zrobić na Komitecie wrażenia, a wręcz odwrotnie - mogły dobrze świadczyć o robotniku, który wywikłał się z takiej przeszłości i stanął na czele społecznego oporu.

Dlatego zdecydowano się na rzecz jeszcze rzadszą - wytworzenie fałszywych dokumentów mających na celu "przedłużenie współpracy" Lecha Wałęsy z SB aż do roku 1981!

Kto miał to zrobić? Szef Biura Studiów pułkownik Władysław Kuca wyznacza swych najlepszych funkcjonariuszy.

Gdyby akcja się powiodła, awans generalski miałby w kieszeni.

- To był człowiek, który matkę by sprzedał i ojca, żeby zdobyć stopień generalski, bo do tego dążył - powiedział mi po latach jego podwładny Adam Styliński.

Dwóch kapitanów (potem majorów SB) Adam Styliński i Józef Burak wchodzi do gry. Oraz ten trzeci, ulubieniec szefa, Eligiusz Naszkowski.

Do zespołu dołączono także porucznika Tadeusza Maraszkiewicza z Biura "T", czyli techniki. Biuro "T" zajmowało się zakładaniem podsłuchów i podglądów, dostarczaniem funkcjonariuszom i współpracownikom sprzętu technicznego, ale także wyrabianiem fałszywych dokumentów. A Tadeusz Maraszkiewicz w Biurze "T" był specjalistą szczególnym - podrabiał pismo odręczne. Taki talent fałszerza. To na nim będzie spoczywać najważniejsza część zadania - wytworzenie serii donosów TW "Bolka" datowanych na końcówkę lat siedemdziesiątych i początek lat osiemdziesiątych.

Ale żeby Maraszkiewicz mógł wykonać to zadanie, zespół musiał zapoznać się z prawdziwymi dokumentami z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych oraz przygotować wiarygodne teksty donosów z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. A to wymagało kolejnych niestandardowych dla SB kroków.

Pierwszy - udostępnienie teczek TW "Bolka" funkcjonariuszom z innego wydziału, ba - z innego miasta, którzy w normalnej sytuacji nie powinni mieć do nich dostępu.

Drugi - zatrudnienie "specjalisty", który wytworzy wiarygodne teksty donosów odpowiadające charakterowi dawnego TW "Bolka" oraz Lecha Wałęsy WZZ-owca i szefa związku.

Józef Burak i Adam Styliński w rozmowie ze mną oraz kolegą dziennikarzem zaklinali się, że dopiero wtedy po raz pierwszy się dowiedzieli, że Lech Wałęsa był w przeszłości tajnym współpracownikiem. Znając procedury MSW dotyczące dostępu do tego typu dokumentów, jest to logiczne.

Według Buraka i Stylińskiego pomysł z fałszywkami przeznaczonymi dla Komitetu Noblowskiego nie powstał w MSW, tylko przyszedł od Jerzego Urbana. Obaj oficerowie SB w całej rozmowie wybielają w ten sposób nie tylko siebie, ale i swych ministerialnych przełożonych (choć już nielubianego przez nich bezpośredniego szefa Kucę niekoniecznie). Ale w tym wypadku mogą mieć rację, bo decyzja o tak niesłychanym działaniu musiała powstać w najwyższych kręgach władzy, a Jerzy Urban był nie tylko rzecznikiem rządu, ale i bardzo bliskim współpracownikiem dwóch generałów - Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Jest to tym bardziej możliwe, że pomysłem Urbana z tego okresu była także koncepcja stworzenia międzyresortowej komórki zajmującej się czarnym PR Solidarności, podziemia, Wałęsy, a więc również produkowaniem fałszywek, czy, jak dziś byśmy powiedzieli, fake newsów. W swojej grupie czarnego PR widział miejsce dla kilku ówczesnych dziennikarzy TVP.

- Do Kiszczaka albo do któregoś z wiceministrów zadzwonił Urban. Ten od razu do Kucy i my od razu na dywan - wspomina Józef Burak.

Na dywaniku u szefa Biura Studiów SB Władysława Kucy dwaj nierozłączni koledzy Józef Burak i Adam Styliński dowiadują się dwóch wyjątkowych rzeczy: pierwszej - że Lech Wałęsa w przeszłości współpracował z SB. Drugiej, że oto teraz, w obliczu niebezpieczeństwa przyznania mu Nobla, mają wytworzyć dokumenty świadczące o jego współpracy aż do początku lat osiemdziesiątych.

- Wałęsa? To się nam w pale nie mieściło, tu przywódca strajku, gdzieś tam szalał po Stoczni Gdańskiej i kapuś - dziwi się Adam Styliński.

- Ja byłem zaskoczony, jak pierwszy raz to na oczy zobaczyłem, Wałęsa? - wtóruje mu Józef Burak.

- Nie wiedzieliście o tym nic a nic?

- Skąd. To było trzymane w tajemnicy - zapewnia Styliński.

- A skąd przyszła teczka?

- Proszę pana, pan zapyta wyższego przełożonego czy generała, skąd ta teczka. Takich rzeczy się nie pyta. Ale na pewno z Gdańska musiało przyjść. (…) Bo wiecie co, wy możecie się śmiać, ale Służba Bezpieczeństwa na wyższym poziomie pracowała operacyjnie, mówię operacyjnie. Tam był rygor, przestrzeganie przepisów!

Mówią nam, że teczka wyglądała normalnie, nie wzbudzała ich podejrzeń, a chociaż nie przypominają sobie dokumentu świadczącego o zakończeniu współpracy, to jednak wiedzieli, że współpraca została zakończona, ponieważ teczka była zaplombowana. Karty zszyte i zaplombowane świadczyły o tym, że została złożona do archiwum jako już "nieaktywna". W innym miejscu zamiast "zaplombowana" używają chyba bardziej precyzyjnego słowa "zalakowana". Zresztą w toku dość nerwowej i chaotycznej rozmowy padają częściej stwierdzenia, które świadczą o tym, że naprawdę ją mieli w rękach. Takim elementem jest przywoływanie szczegółów opisu dwóch teczek, a nie jednej.

- Ja tylko wiem jedno, panowie, że ta teczka, którą się teraz interesujecie, to znaczy te dwie teczki, pracy i personalna, na sto procent [zanim ją otrzymali] była złożona w archiwum, na sto procent - mówi Burak.

Potem jeszcze uściśla:

- (…) to była teczka, która dotyczyła początku lat siedemdziesiątych, bo ona u mnie w szafie leżała, znaczy te dwie teczki, teczka pracy, personalna w sztywnych okładkach zewnętrznych i teczka pracy, to ja już nie wiem w jakich okładkach, to nieważne. W tej pierwszej było opracowanie kandydata, tak jak klasycznie na każdego wówczas tajnego współpracownika, jak to się nazywało instrukcyjnie. W drugiej były doniesienia, czyli informacje (…). I to był początek lat siedemdziesiątych. Gdzieś od początku, à la tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt trzy, siedemdziesiąt cztery, może siedemdziesiąt pięć.

Czy na tej samej odprawie dowiadują się, że przy fałszowaniu donosów z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych będą musieli współpracować z Eligiuszem Naszkowskim? Nie ufają mu, a nawet go nienawidzą, ale o tym nieco później.

Razem mają zrobić coś, co nawet w niedemokratycznym PRL-u jest przestępstwem. Do tego ma to zostać użyte za granicą i jeśli sprawa się wyda, Polska zostanie skompromitowana. Ale widocznie najwyższe władze uznały, że warto podjąć to ryzyko, jeśli jest choć cień szansy, że Nobel nie trafi do Lecha Wałęsy.

 

Operacja "Komitet". Operacja "Ambasador". Dwóch esbeków, zdrajca i fałszerz

 

Drużyna to drużyna, animozje trzeba odłożyć na bok i wykonać rozkaz. Nie znamy dziś treści tych nowo wytworzonych niecodziennych dokumentów, pseudodonosów Lecha Wałęsy z okresu jego działalności w WZZ-ach i Solidarności. Nieco światła na ich charakter rzucają nie tylko Burak i Styliński w naszej rozmowie, ale i inni funkcjonariusze w zeznaniach, jakie składali w wewnętrznym śledztwie MSW w 1985 roku oraz w czasie śledztwa prowadzonego przez białostocką prokuraturę w latach dwutysięcznych. W obu śledztwach obaj oficerowie umniejszają swoją rolę, a przede wszystkim konsekwentnie powtarzają, że fałszywki wprawdzie robili, ale je potem zniszczyli i nigdy nie zostały użyte, a więc przestępstwa nie ma.

Czy nie zostały użyte, o tym później. Ale to, że je robili, przyznają za każdym razem.

Józef Burak w gabinecie pułkownika Kucy kwituje odbiór nagrań z Radomia, teczkę personalną i pracy TW "Bolek", charakterystykę Lecha Wałęsy sporządzoną przez Naszkowskiego oraz zbiór wrogich wypowiedzi członków byłego kierownictwa Solidarności. To ostatnie będzie im służyło do sformułowania tekstów niby-donosów Wałęsy, gdzie będą mogli cytować wypowiedzi, które naprawdę padały w latach 1980-1981.

"Towarzysz Kuca zgodził się z moją sugestią, że dla zabezpieczenia się przed Naszkowskim, materiały te nie powinny znajdować się u niego i przekazał mi je. Materiały powyższe znajdują się w szafach pancernych w moim pokoju - bynajmniej były przed moim wyjazdem do Moskwy" - pisze w 1985 roku Burak na potrzeby śledztwa prowadzonego przez Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy MSW.

Dalej pisze: "Wezwaliśmy Stylińskiego, i dyrektor przed wyłożeniem meritum zaznaczył i z naciskiem podkreślił, że w resorcie o tej sprawie będą wiedzieć tylko minister gen. Kiszczak, wiceminister gen. Ciastoń, dyrektor biura płk Kuca, Burak i Styliński - nikt więcej. Oczywiście później piątą osobą był tow. Maraszkiewicz z Departamentu Techniki, którego czynności służbowe jako specjalisty były niezbędne. (…) Pewną orientację miała sekretarka tow. Drążkiewicz, która przepisywała niektóre teksty na specjalnej maszynie. (…)

Dyrektor zasugerował w rozmowie ze mną, aby wykorzystać Naszkowskiego. Sprzeciwiłem się temu kategorycznie. Dyrektor jak zwykle motywował to zasługami Naszkowskiego, że jest on godny zaufania itd. Poinformowałem o tym tow. Stylińskiego, który zareagował wobec mnie z obrażeniem (pamiętam stwierdzenie coś w tym rodzaju: co on o… (…) Po pewnym czasie dyrektor postawił nas przed faktem dokonanym".

Prace ruszyły.

Eligiusz Naszkowski na podstawie materiałów z ostatniej dekady tworzy propozycje tekstów, które znalazłyby się w fałszywych nowych donosach Lecha Wałęsy. Ostateczny kształt tekstów zależy od doświadczonych funkcjonariuszy i Stylińskiego. Zmieniając teksty i wybierając według nich najtrafniejsze, posiłkują się starą teczką pracy TW "Bolka", publicznymi wystąpieniami Lecha Wałęsy oraz wypowiedziami działaczy Solidarności. Kiedy już zaakceptują tekst, jadą do Departamentu Techniki, a dokładnie do pracowni Tadeusza Maraszkiewicza, prawdopodobnie przy dzisiejszej ulicy Samochodowej.

Tam, jak zapewniają, ciągle umniejszając swą rolę, jedynie pilnują młodego porucznika fałszerza przy pracy. Jednak w 1985 roku Adam Styliński o tym zadaniu pisze więcej: "Pierwszy etap działań polegał na przedłużeniu działalności tw. ps. 'Bolek' tj. L. Wałęsy o minimum 10 lat. (…) Korzystając ze wszystkich dostępnych nam materiałów, tj. stenogramów przemówień L. Wałęsy wygłaszanych w różnych miastach Polski, komunikatów Biura 'B' [obserwacji], materiałów techniki operacyjnej [podsłuchów], sporządziliśmy kilka doniesień, z których ostatnie nosiło datę prawd.[opodobnie] 1981 r. Pracownikiem obsługującym tw. ps. 'Bolek' był autentyczny pracownik KW MO w Gdańsku (nie żyje) a później fikcyjna osoba z MSW".

A Józef Burak w rozmowie z nami dodaje:

- Proszę pana, to były teczki z początku lat siedemdziesiątych i przecież ewoluuje pismo człowieka. W związku z tym (…) trzeba było uzyskać bieżące pismo Wałęsy.

Mówi przy tym, że co jakiś czas teksty, które wytworzyli, zabierał pułkownik Kuca i wracały ze zmianami. W ich tekst wtrącane były szczegóły, które miały jeszcze bardziej uwiarygodnić fałszywki.

- Wzmianki, które były prawdopodobne, ale skąd ktoś to wiedział, to też nie wiemy - mówi Styliński.

- Czy one były ostrzejsze niż wasz tekst? - pytam.

- One były takie wyprofilowane typowo pod Wałęsę - uściśla Styliński.

Prawdopodobnie oprócz ich małego zespołu działał drugi, podobny. Być może w gdańskiej SB, stąd może te szczegóły, które wywarły wrażenie na Stylińskim.

I tak w drugiej połowie 1982 roku w zaciszu gabinetów na Rakowieckiej powstawały fałszywe dokumenty mające dodatkowo obciążyć Lecha Wałęsę.

Adam Styliński wspomina:

- Doniesienia. To miało wglądać, jakby Wałęsa miał współpracować z… - zawiesza głos, jakby wahał się przed wymienieniem nazwy swojej byłej firmy - i skarżył się na swoich kolegów, to miało być coś takiego.

Sam Tadeusz Maraszkiewicz nie chciał ze mną rozmawiać. Pierwsze podejście do niego zakończyło się jego ucieczką, w następnych miałem jeszcze mniej okazji, by zdążyć zadać pytanie. Nie, nie i nie! Starszy chorąży Maraszkiewicz miał się czego obawiać.

O ile Burak i Styliński dużo by dali, żeby Eligiusz Naszkowski znalazł się w ich rękach, o tyle Maraszkiewicz był chyba drugi na ich osobistej liście wrogów. Byli przekonani, że w czasie śledztwa w 2008 roku to on sypie: za dużo opowiada o tym, co razem robili. Zaglądam do jego zeznań i rzeczywiście.

Najpierw mówi o sobie ogólnie: "Zajmowałem się przygotowywaniem różnych dokumentów, np. dyplomów studiów wyższych, książeczek wojskowych, legitymacji studenckich, zwolnień lekarskich i w zasadzie wszystkich dokumentów".

A potem już à propos interesującej nas sprawy: "Głównym motorem był Józef Burak. Zostałem oddelegowany do sporządzenia dokumentów. Na ile sobie przypominam, na papierze podaniowym formatu A4 sporządziłem dwie lub trzy strony tekstu. Możliwe, że był to rodzaj jakiegoś donosu lub jakiejś relacji. Otrzymałem do tego jakieś teksty na wzór, z teczki jakiegoś tajnego współpracownika. Podrobiłem to pismo. Tekst do tego dokumentu dyktował mi Józef Burak. Dzisiaj nie przypominam sobie, czy pod tymi oryginalnymi dokumentami był podpis 'Bolek'.

Nie przypominam sobie, czy pod podrobionym dokumentem umieszczałem podpis 'Bolek'. Ja nie wiedziałem, w jakim celu ten dokument był sporządzany. (…) W tamtym okresie nie traktowałem tego zadania w szczególny sposób. Miałem w tym czasie inne poważniejsze zadania. Przypominam sobie, że na dokumencie miała być data sprzed kilku lat i był problem ze znalezieniem starego papieru. (…) W momencie, kiedy sporządzałem ten dokument, nie wiedziałem, że może on dotyczyć Lecha Wałęsy. Dowiedziałem się o tym krótko po ich sporządzeniu, ale nie pamiętam, w jakich okolicznościach".

Ale i Adam Styliński w 1985 roku mówił dość dużo: "Po konsultacjach i odpowiednich poprawkach 'dokumentom' nadano właściwą szatę graficzną (charakter pisma tw. ps. Bolek, omówienie, odpowiedni papier). Na każdym z doniesień było miejsce jego odbioru, sposób przekazania. Elementy te dobierano w taki sposób, żeby pasowały one do L. Wałęsy, zwłaszcza sposobu jego zachowania, miejsca pobytu".

- To znaczy najwięcej tych brzydactw do tych materiałów dopisywał właśnie Naszkowski. Tak mi się wydaje, że on to robił - mówi mi Adam Styliński.

W rozmowie z nami Burak i Styliński wciąż wracali do swojej wersji, że wytworzone wtedy fałszywki zostały zniszczone, zanim ich użyto, a więc przestępstwa nie dokonali.

- Ekspertyza grafologiczna została wykonana, była w stu procentach negatywna, Kuca poszedł tam jeszcze gdzieś do góry. Od góry przyszła decyzja - zniszczyć, bo to jest kompromitacja. Zresztą myśmy to samo mówili - zapewnia Styliński.

Józef Burak podobno o negatywnej opinii grafologicznej dowiedział się od szefa, w jego gabinecie. W tej sytuacji zamówił, jak twierdzi, "krojarkę" (niszczarkę) i zaniósł ją do pokoju, który dzielił z Adamem Stylińskim. Tam je zniszczyli.

- Proszę pana, niech pan sobie zapisze, te fałszywki robione przez Biuro Studiów nigdy nie były wykorzystane do Nagrody Nobla. - Stuka palcem w moje notatki.

W tym mogą mieć rację, ponieważ, jak sami zeznają w wewnętrznym śledztwie MSW z 1985 roku, do Oslo poszły nie ich mozolnie fabrykowane fałszywki, lecz kopie… oryginałów. Najprawdopodobniej MSW wytworzone fałszywki rzeczywiście oddało do wewnętrznej ekspertyzy, na przykład w swoim laboratorium Komendy Głównej MO. Ekspertyza ta nie wypadła dobrze i w tej sytuacji zdecydowano, że należy odkryć znacznie cenniejsze karty, jakimi były oryginalne dokumenty. Wybór padł na jeden donos i jedno pokwitowanie pieniędzy. Dla nich również zrobiono ekspertyzę grafologiczną i ta już wypadła zadowalająco.

Adam Styliński mówi:

- Sprzyjająca sytuacja powstała z chwilą informacji o wysunięciu kandydatury Lecha Wałęsy do Nagrody Nobla w osiemdziesiątym drugim roku. Powstał mianowicie plan sporządzenia odpowiedniego pisma do członków jury Nagrody Nobla. Do listu postanowiono załączyć doniesienia TW pseudnoim "Bolek" wraz z pokwitowaniem odbioru kilkuset złotych (ksero). Listy do członków jury zostały przekazane do miejsca ich zamieszkania przez Departament I MSW [wywiad]. Ambasadorowi Norwegii dołączono natomiast list razem z oryginalnym doniesieniem z prośbą o wykonanie ekspertyzy pisma. (…) Działanie powyższe spełniło swoje zadanie. Laureatem N.N. została pani Myrdal.

- Czy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku był pan przekonany, że dostanie Nobla? - pytam w lipcu 2020 roku Lecha Wałęsę. - Bo przyszedł dopiero w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku.

- Ja od początku byłem pewny, że Solidarność jako taka, jej metody walki, jej przesłania, muszą dostać Nagrodę Nobla, tylko pytanie: kiedy? I dobrze, że nie dostałem wtedy, bo wtedy jeszcze nie było wszystko rozegrane. A potem trochę zasłabliśmy, trochę spraw się wyjaśniło, więc to było dobre, że w tym momencie. Dostaliśmy taki wiatr w żagle.

Może ktoś sceptycznie zapytać: czy w 1982 roku Norwegowie naprawdę byliby aż tak naiwni, żeby wierzyć polskim służbom? Ale w tych dwóch operacjach o kryptonimach "Komitet" (wysyłka do członków jury) i "Ambasador" (zaniesienie do ambasady) PRL-owskie służby nie działały jawnie. Podszyły się pod… polską opozycję. To z tego, oczywiście dobrze podrobionego, źródła miały pójść zestawy kompromitujące. Służba Bezpieczeństwa miała już w tym doświadczenie, gdyż podszywała się pod szereg podziemnych organizacji czy pism (na przykład Ogólnopolski Komitet Oporu, autentyczny, ale w niektórych oświadczeniach i odezwach "dublowany" przez SB).

Pakiety do członków jury norweskiego Komitetu Noblowskiego już poszły. Trudniejszą sprawą jest dostarczenie ich do ambasadora. Dlatego SB w osobie pułkownika Kucy kolejny raz stawia niezwykłe zadanie przed Eligiuszem Naszkowskim. Niechętnie, ale rąbka tajemnicy ujawniają znowu ci, którzy go szczerze nie znoszą. Nienawiść przysłania zdrowy rozsądek i wzburzeni opowiadają jeden przez drugiego o scenie, która ich zbulwersowała.

 

 

(...)

 

Lustracja czwarta, czas pomiędzy jesienią 1990 a styczniem 1992 roku

 

Lustracja czwarta jest bardziej skomplikowana. Można powiedzieć, że zaczęła się jeszcze na długo przed działaniami ministra Majewskiego, a skończyła już po jego odejściu.

Trwała w czasie rządów Mazowieckiego, Bieleckiego, a skończyła się na początku rządów Olszewskiego. Do tego dotyczyła prawie wyłącznie Lecha Wałęsy.

Jak to możliwe?

Ta lustracja związana jest z nazwiskiem Andrzeja Milczanowskiego, który w tym okresie pełnił różne funkcje.

Andrzej Milczanowski to prawnik, działacz legalnej i podziemnej Solidarności w Szczecinie, więziony. W lipcu 1990 roku zostaje szefem Urzędu Ochrony Państwa, podwładnym pierwszego niekomunistycznego szefa MSW, Krzysztofa Kozłowskiego w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.

Archiwa UOP przejmują zdziesiątkowane archiwa po SB, do tego są praktycznie zamknięte nie tylko dla obywateli, ale nawet dla specjalistów. Ale nie dla kierownictwa.

Andrzej Milczanowski ma dużo czasu, aby rozeznać się w ich zawartości. Ma pozycję, by żądać do nich wglądu, i bardzo chętnie z tej okazji korzysta. Tyle że w odróżnieniu od wcześniejszych resortowych lustratorów interesuje go głównie jedna osoba - Lech Wałęsa.

Przede wszystkim zabezpiecza dwa koronne dokumenty:

Pierwszy dokument, który Milczanowski trzyma w ręce, jest oryginałem. Drugi, jako wydruk z urzędowego systemu komputerowego, ze swej natury też jest oryginałem. Szef UOP-u jako prawnik wie, jaka jest ich waga. Z kolei jako działacz podziemny, skazywany i więziony, wie, co to oznacza. Kłopoty. Czy duże? W zależności od tego, co się z tymi dokumentami zrobi.

Oprócz tych dwóch kart archiwalnych Andrzej Milczanowski gromadzi także szereg innych dokumentów dotyczących Wałęsy, między innymi donosy i pokwitowania odbioru pieniędzy, które wykorzystywało w 1983 roku Biuro Studiów, porównawcze listy pisane ręką Wałęsy, w tym "list kaprala do generała".

Andrzej Milczanowski nie poprzestał na "dyskretnym" lustrowaniu Wałęsy, z czasem sprawdzał kolejne nazwiska i tworzył listę osób w przeszłości (nadal?) współpracujących z SB, MO i "wojskówką", a obecnie będących na najwyższych stanowiskach. Przy poszczególnych nazwiskach umieszczone zostały adnotacje o agenturze: w jakim charakterze został zarejestrowany, kiedy, przez kogo. Jego działania miały kilka cech, które przesądzały o tym, że były one w dużym stopniu bezprawne: przebiegały bez podstaw prawnych i przyjętych na przykład przez Sejm procedur, z efektami zapoznawały się różne osoby, których liczby nikt do dzisiaj nie zna, a co najdziwniejsze, dla różnych odbiorców przygotowane były różne listy. Po prostu w zależności od tego, komu ją dawał, umieszczał na niej inne nazwiska. Z tych powodów była to może najbardziej dzika lustracja ze wszystkich, jakie Polska przechodziła.

No i koronny argument wysuwany przez przeciwników lustracji w wykonaniu Macierewicza - w przypadku listy (list) Milczanowskiego również żadna z umieszczonych na liście osób ani nie mogła się z tym faktem zapoznać, ani tym bardziej bronić. Podobnie zresztą jak w przypadku list tworzonych przez Henryka Majewskiego i Czesława Kiszczaka. Wszystkie cztery lustracje służyły jedynie osobom i instytucjom bądź partiom, które wchodziły w ich posiadanie. A nierzadko i służbom.

Henryk Majewski, odpowiadając na pytanie Elizy Olczyk o to, czy w jego czasie inwigilowano prawicę, zaprzeczył, jakoby on sam to robił, ale przy okazji potwierdził działania Andrzeja Milczanowskiego: "Za moich czasów nie prowadzono działań przeciwko legalnym partiom. Jedyne, o czym wiem i co mi się nie podobało, tak samo jak premierowi Bieleckiemu, to było przeglądanie teczek wszystkich posłów i senatorów przez Andrzeja Milczanowskiego. Nawet jeżeli zrobił to w dobrej wierze, to powinien był się zapytać o zgodę i otrzymać polecenie. A on to zrobił na własny użytek, żeby mieć takie papiery".

Andrzej Milczanowski będzie potem wielokrotnie publicznie bagatelizował znaczenie swej pracy, a nawet jej zaprzeczał, ale "rękopisy nie płoną" i na szczęście zachował się jego list do nowego szefa UOP-u, Piotra Naimskiego. Zapewne z ciężkim sercem 8 stycznia 1992 roku napisze: "Andrzej Milczanowski, szef UOP (…) Otworzyć wyłącznie za zgodą szefa Urzędu Ochrony Państwa".

Sam tego listu Naimskiemu nie zaniesie. Zostawia to swemu zastępcy Jerzemu Koniecznemu. Doskonale zdaje sobie sprawę, że przekazuje puszkę Pandory. Ale już sam ten list Milczanowskiego jest przejmującym świadectwem jego rozdarcia - jako byłego działacza, prawnika, szefa UOP-u i zwolennika Wałęsy.

W 2010 roku pytam Piotra Naimskiego, nowego szefa UOP-u, nie tylko o tę kopertę z listem Andrzeja Milczanowskiego, ale także o problem, jaki ów list skrywał.

Spotyka się ze mną oraz moim kolegą i na samym początku wygłasza coś w rodzaju oświadczenia. Mówi, że nie wie, kim jesteśmy, nie wie, jakie są nasze intencje, ale będzie mówił o rzeczach, które wie, tylko prawdę, a jeśli czegoś nie wie, wyraźnie to zaznaczy. Oczywiście każdy z moich rozmówców mógłby wygłosić taki wstęp, a potem mówić cokolwiek, ale nikt wcześniej tego nie zrobił. Brzmi to wiarygodnie, bo dodaje jeszcze:

- Nawet jeśli będziecie chcieli zmanipulować moją wypowiedź, to przynajmniej wy usłyszycie prawdę, a poza tym jest ona nagrywana.

- To jest jeden z paradoksów tamtej historii - zaczyna powoli Naimski, długo się namyślając. - Nie wiedziałem po prostu nic o przeszłości Wałęsy w latach siedemdziesiątych. Do tej pory to jest dla mnie pewną zagadką; świadczy być może o pewnej naiwności mojej czy kolegów w tamtym czasie, dlatego że, jak później się okazało, ta wiedza była wiedzą dość powszechną, na przykład na Wybrzeżu. A sama wiedza, którą posiadał Milczanowski, mój poprzednik jako szef UOP-u, też oczywiście tego dotyczyła i ta koperta, zawierająca dokumenty dotyczące Wałęsy, przecież o tym świadczy.

Mówi dalej, że koperta wprawdzie miała datę 7 czy 8 stycznia, ale do niego fizycznie dotarła dopiero w lutym, w ostatnim dniu pracy Jerzego Koniecznego.

Konieczny wszedł do gabinetu, oddał kopertę i chciał wyjść.

- Ja go przytrzymałem… otworzyłem przy nim. Nie komentowałem, po prostu zamknąłem, podziękowałem, do widzenia, do widzenia. Wie pan… - znowu szuka odpowiednich słów - to był problem dla mnie czy dla wtedy rządzących Polską ludzi (…) dlatego, że kwestia agenturalności osoby ważnej… tak ważnej jak Wałęsa w Polsce tamtego czasu to był problem wykraczający poza kwestie osobiste, ludzkie, historyczne; dotykający sposobów funkcjonowania państwa jako takiego. Myśmy wtedy uznali, że to jest problem, który po prostu trzeba publicznie rozważać, a nie w gabinetach zamkniętych.

- Ale co konkretnie było w tej kopercie?

- Tam był oryginał karty E-14, który potem zaginął. Był protokół dotyczący internowania Lecha Wałęsy, gdzie rutynowo Służba Bezpieczeństwa wpisywała, jeżeli ktoś był wcześniej notowany jako tajny współpracownik, i ta notatka tam się znajduje. Nie było wątpliwości.

Naimski potwierdza mi też, że oprócz dwóch wymienionych wyżej dokumentów w kopercie były jeszcze kopie dwóch donosów i jednego pokwitowania odbioru pieniędzy oraz opinia grafologiczna.

Zastanawiające jest to, że dokładnie ten sam zestaw miał mieć w swej teczce Stanisław Tymiński, tyle że wszystko w kopiach. Jego "zestaw" miał służyć w kampanii przeciwko Wałęsie. Ale jakie intencje miał Andrzej Milczanowski, gdy dawał do ręki nowemu szefowi UOP-u i oryginały, i kopie?

Czy zrobił to z propaństwowych pobudek?

Jako zwolennik Lecha Wałęsy wróci już za pół roku (wraz z Jerzym Koniecznym) i… obaj zaniosą te same dokumenty do prezydenta. A oprócz nich setki innych. O tym później.

Dla mnie Andrzej Milczanowski jest i pewnie pozostanie już na zawsze zagadką.

 

Wyprawa na Moskwę. Historia pewnego dokumentu

 

Piąta lustracja, ta najbardziej znana, a właściwie jedyna pamiętana, trwała od lutego do początku czerwca 1992 roku i została przeprowadzona w ministerstwie Antoniego Macierewicza.

Ale w maju, zanim dojdzie do apogeum tej lustracji, miało jeszcze miejsce na tyle ważne wydarzenie, że musimy na chwilę przerwać wątek lustracyjny, który zdominował drugi rok prezydentury Lecha Wałęsy.

Bo w maju 1992 roku Lech Wałęsa jedzie do Moskwy.

Historię tej moskiewskiej wyprawy można opowiedzieć za pomocą jednego tajnego dokumentu. Przyznaję jednak, że ta opowieść może być dla kogoś nużąca lub trudna, wymagająca wsłuchania się w detale klauzul tajności i procedur dostępności. Kto więc poczuł się zainteresowany i ma cierpliwość, niech czyta. A tych, którzy jej w sobie nie znajdą, zapraszam do następnego rozdziału, opowiadającego o piątej lustracji.

Lech Wałęsa w maju 1992 roku jedzie do Moskwy. Podobnie jak w przypadku wcześniejszych o rok wyjazdów, do Brukseli czy Bonn, między Belwederem a rządem trwa przepychanka. Lech Wałęsa powinien uzgodnić swoje zagraniczne wystąpienia z MSZ-em, ale wiadomo, że robi to niechętnie. Tym razem jednak chodzi o coś dużo ważniejszego niż przemowa. Chodzi o podpisanie porozumienia, na mocy którego możemy pozbyć się z terytorium kraju rosyjskich żołnierzy.

Federacja Rosyjska wciąż ma w Polsce swoje bazy wojskowe, spadek po ZSRR, z którego wcale nie chce rezygnować. Jedyny powód, dla którego jest chętna o tym rozmawiać, to chyba ten, że Rosji nie stać na ich utrzymywanie.

Dla Polski to dobry moment, by wreszcie, po trzech latach od wyborów 4 czerwca, rosyjskie wojska wyjechały z kraju.

Propozycja Rosji jest następująca: opuszczą bazy, ale na terenie niektórych z nich powstaną polsko-rosyjskie spółki, które będą służyły wspólnym interesom gospodarczym. Z kim jak z kim, ale interesów z oficerami KGB robić nie należy. Bo pieniądze pieniędzmi, zresztą obydwa kraje są w gospodarczym kryzysie, ale Rosjanom chodzi raczej o pozostawienie tu swoich wpływów i szpiegów. Najważniejsze jednak jest to, że pozostawienie ich w kraju skutecznie wykluczyłoby nasze wstąpienie do NATO, a być może i do Unii. Bylibyśmy taką Armenią, do dziś blokowaną przez Moskwę na arenie międzynarodowej.

Lech Wałęsa nieoczekiwanie jest orędownikiem rozwiązania proponowanego przez Rosję. Jedni o jego postawie mówią, że widział w tym interes dla Polski, inni, że jest po prostu szantażowany. Kolejnym argumentem, według mnie w przypadku Lecha Wałęsy również możliwym, jest ten, że "na złość mamie odmrozi sobie uszy". Jak to mówił Krzysztof Pusz o jego nastawieniu do Rosji, z jednej strony broniąc go, a z drugiej nieco ośmieszając:

- To była głupota! Jego czysta głupota!

Chyba jednak nie tylko głupota. Radosław Sikorski, wówczas wiceminister MON, w swoim artykule dla angielskiego pisma "The Spectator" tak wspomina tę majową przepychankę rządu Jana Olszewskiego z Lechem Wałęsą: "(…) byłem na przyjęciu dyplomatycznym w Warszawie, rozmawiałem, tak się akurat złożyło, z szefem miejscowej placówki KGB. - To ty nie wiesz? - zapytał zaskoczony. - Traktat polsko-rosyjski został już sfinalizowany. Nie wiedziałem. Premier też nie. Okazało się, że Wałęsa prowadził własną politykę zagraniczną za plecami rządu.

Nie sprzeciwialiśmy się idei traktatu - podobny przecież podpisano z Niemcami - ale sprzeciwialiśmy się niektórym klauzulom, a raczej jednej klauzuli. Rosjanie w końcu zgodzili się wycofać swoje wojska z Polski, chcieli jednak utrzymać w kraju aktywa finansowe i wywiadowcze. Ich bazy wojskowe - w tym lotniska, koszary i strzelnice - znajdują się de facto poza kontrolą Polski. Są już wykorzystywane do unikania ceł i akcyzy oraz do przemytu towarów między Rosją a Europą Zachodnią. (…) Gdyby ktoś chciał przemycić materiał jądrowy z Rosji, miałby idealną trasę.

Chcieliśmy, żeby te bazy zostały zamknięte. Część z nich Rosjanie chcieli przekształcić w joint ventures, legalizując na zawsze ich obecność. A Wałęsa chciał pojechać do Moskwy i podpisać traktat ze swoim nowym przyjacielem Borysem Jelcynem i był gotów pozwolić Rosjanom postąpić po swojemu. Dopiero weto premiera, który wysłał do Moskwy szyfrogram z kategorycznym sprzeciwem podpisania w takim kształcie, oraz groźba wielkiego skandalu w ostatniej chwili zmusiły prezydenta do przeciwstawienia się Rosjanom. Nowy tekst został napisany odręcznie dziesięć minut przed ceremonią podpisania. To był nasz ostatni sukces".

Dobrze, że Radosław Sikorski napisał wtedy ten artykuł wyjaśniający angielskiemu czytelnikowi kulisy mocowania rządu z prezydentem, bo dziś by pewnie już tego nie powtórzył. Kiedy Lech Wałęsa, bez konsultacji z rządem, wsiada do samolotu i odlatuje do Moskwy, w Warszawie zbiera się sztab kryzysowy. Parafowanie dokumentu przez prezydenta będzie katastrofą, da Rosjanom do ręki glejt, który za chwilę będą bezwzględnie egzekwować.

Padają argumenty, że taki dokument można będzie zgłosić w ONZ jako niebyły, przyjęty wbrew rządowi, ale w praktyce wiadomo, że kłopoty będą ciągnęły się latami.

Dlatego trzeba działać inaczej; zapada decyzja, że rząd wyśle prezydentowi oficjalną notę zabraniającą mu podpisania umowy, jeśli nie zrezygnuje z zapisu o polsko-rosyjskich spółkach. Uczestników spotkania dopinguje do pośpiechu notatka przedstawiona szefowi UOP-u przez szefa kontrwywiadu Konstantego Miodowicza. Trzeba się spieszyć, tylko jak dostarczyć notę prezydentowi, który za chwilę ląduje na lotnisku w Moskwie i po krótkim pobycie w Ambasadzie RP jedzie prosto do Borysa Jelcyna?

Postanowiono wykorzystać kanał wywiadowczy. Szyfrowany.

Po godzinie odszyfrowana nota już czeka w Moskwie na Lecha Wałęsę. Kiedy ją widzi, jest wściekły. Podpisanie umowy w formie, którą miał przygotowaną, byłoby teraz jawną zdradą stanu. Ma więc związane ręce.

Ale wróćmy do czasu posiedzenia sztabu kryzysowego. Jaka to notatka szefa kontrwywiadu zdopingowała rząd do szybkiego działania, oprócz oczywiście nieakceptowalnej treści umowy?

Konstanty Miodowicz to syn Alfreda Miodowicza, hutnika i szefa reżimowych związków zawodowych OPZZ. Sam jest jego przeciwieństwem. Student etnografii na UJ, działacz NZS-u oraz Ruchu Wolność i Pokój. Zwany przez moich starszych kolegów z krakowskiego NZS-u Kostkiem. Jak wielu WiP-owców trafił do UOP-u, gdzie z czasem… zostanie pułkownikiem i szefem kontrwywiadu.

W maju 1992 roku otrzymał od swego oficera, rezydenta polskiego wywiadu w Moskwie, alarmującą notatkę ostrzegającą o zamierzeniach Rosjan wobec Lecha Wałęsy przed zbliżającą się wizytą Prezydenta RP w Moskwie.

Kiedy rozmawiam o tej notatce z Piotrem Naimskim i Konstantym Miodowiczem, notatka wciąż jest tajna. Wtedy znałem i teraz znam jej treść, jednak nie jestem pewien, czy nadal nie ma klauzuli tajności. Ale w dyskursie historyków i polityków sens tego dokumentu jest przytaczany, więc zrobię to i ja, bez podawania dosłownej treści.

Otóż polski wywiad działający w Moskwie ostrzega, że Rosjanie znają agenturalną przeszłość (czy epizod) Lecha Wałęsy. Kropka. Będą chcieli ten fakt wykorzystać podczas negocjacji porozumienia o wycofaniu swych wojsk z Polski. Kropka.

Podkreślam, że te dwa zdania przytaczam tutaj niedosłownie.

Jak się za chwilę okaże, nie mniej ważne jest też to, czy to już koniec alarmującego raportu.

Rozmowy z Konstantym Miodowiczem (szefem kontrwywiadu) oraz Piotrem Naimskim (jego ówczesnym przełożonym, szefem UOP-u) są jak dwie partie szachów: jedna szachów korespondencyjnych, a druga błyskawicznych.

Z jednej strony Piotr Naimski zastanawia się nad każdą odpowiedzią niby ruchem na szachownicy, który zaraz zapisze, włoży do koperty, a kopertę pójdzie wysłać na pocztę. Nie zna nas, swoich rozmówców, ale wyłuszczył swoje zasady gry i teraz czuje się w obowiązku rozegrać partię do końca. Tłumaczy powoli i dokładnie.

Pytanie:

- Pan jest jedną z nielicznych osób, które widziały dowód na to, że służby rosyjskie miały informacje dotyczące agenturalnej działalności Lecha Wałęsy?

Odpowiedź:

- To jest pytanie, które zadaje pan w taki sposób, jakby gdyby chcąc ode mnie wydobyć potwierdzenie. Ja nie widziałem tych materiałów - odpowiada Piotr Naimski, czym mnie bardzo dziwi.

- Nie widział pan nigdy notatki, którą przekazał pan rządowi? - pytamy.

- Aaa, nie! To widzi pan! To niech pan będzie precyzyjny, dlatego że jak pan pyta o to, czy ja widziałem materiały tego dotyczące, to moja odpowiedź jest "NIE!". [Natomiast jeśli chodzi o to], czy dotarła do mnie notatka o tym, że taka możliwość istnieje? TAK, dotarła do mnie taka notatka.

No tak, oczywiście źle zadane pytanie, i umysł ścisły (Naimski jest biochemikiem) wychwycił tę różnicę. Nie zna dokumentów, które by świadczyły o tym, że Moskwa ma dowody na agenturalną przeszłość Wałęsy, ale zna dokument, który ostrzega przed taką możliwością. W tak ważnych kwestiach jako historyk muszę być precyzyjny.

- Czy mógłby ją pan opisać? - pytamy trochę naiwnie, bo przecież wiem, że notatka wciąż jest w tym momencie tajna.

- To była bardzo krótka notka, która została mi dostarczona przez ówczesnego… - zaczyna odpowiadać, ale nagle przerywa. Waha się, w końcu mówi:

- Możemy to zrobić off the record? …[nad] jedną rzeczą muszę się zastanowić, bo ja tego nie pamiętam: czy ta notka jest w spisie dokumentów?

Kiedy wspomina o spisie dokumentów, chodzi mu o protokół przejęcia zasobu archiwalnego zgromadzonego przez UOP po przejęciu władzy po upadku rządu Olszewskiego. Jeśli jej tam nie ma, to znaczy, że nadal jest tajna. Trudno, jak reguły, to reguły; my też musimy być fair, mówimy więc zgodnie z prawdą:

- Nie.

- W takim razie odmawiam odpowiedzi - mówi Naimski, zasłaniając pionem wieżę, którą już miał wyprowadzić.

Musimy spróbować z innej strony.

- Ale sama treść notatki jest znana, przynajmniej jej sens - drążymy.

- OK, ale odmawiam odpowiedzi. To jest notatka wytworzona po tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku, w związku z tym odmawiam odpowiedzi.

Nie będzie łatwo.

- To może inaczej, bo ta notatka dotarła…

- Panowie! Bądźcie lojalni - ostrzega, że nic więcej nie powie.

- …od Konstantego Miodowicza, szefa kontrwywiadu - kończymy.

- Skoro pan to wie, to niech pan się powołuje na swoją wiedzę, a nie na mnie.

- Ale pan widział tę notatkę? - Ostatnia szansa na jakiekolwiek potwierdzenie.

- No dobra… odmawiam odpowiedzi - ucina.

No to się doigraliśmy. Ale nasz rozmówca nie obraża się, pilnuje jedynie, żeby reguły gry zostały dotrzymane, nie mówiąc już o tym, że ciąży na nim odpowiedzialność za dochowanie tajemnicy.

Po chwili sam podejmuje rozmowę:

- Odmawiam komentarza, mogę natomiast opowiedzieć panu inną historię - mówi znienacka, jakby chcąc osłodzić nasze rozczarowanie urwaniem tak ciekawego tropu.

- W zamian?

- W zamian - potakuje. - W zamian. Otóż rzecz dotyczyła tak zwanego artykułu siedem A w umowie o wycofaniu wojsk sowieckich z Polski. To był artykuł, który zakładał (…) tworzenie spółek joint venture z udziałem rosyjskim i polskim na terenie baz rosyjskich. (…) To był zapis karygodny; który dawał podstawy materialne do funkcjonowania służb rosyjskich w Polsce w sposób absolutnie niekontrolowany. (…) Do ostatniej chwili rząd sprzeciwiał się zapisowi artykułu siedem A. I ostatnie posiedzenie rządu zakończyło się tym, że rząd pod przewodnictwem premiera Olszewskiego odrzucił ten zapis, i było to tuż przed wyjazdem, wylotem prezydenta do Moskwy. Prezydent wsiadł do samolotu, wyleciał. O godzinie ósmej trzydzieści był dziennik telewizyjny. W tym dzienniku wystąpił rzecznik prasowy [Wałęsy] Drzycimski, który został w Warszawie i który powiedział, że prezydent Wałęsa udał się do Moskwy z parafowanym, uzgodnionym dokumentem. Premier Olszewski postanowił w tę sprawę ingerować; przypomnieć prezydentowi, że nie ma zgody, że dokument nie jest uzgodniony. Okazało się, że jedynym kanałem informacji, który jest dostępny państwu polskiemu, jest kanał komunikacyjny między Urzędem Ochrony Państwa i ambasadą w Moskwie. Premier sformułował depeszę do prezydenta; ta depesza została przesłana, doręczona prezydentowi w momencie, kiedy wylądował w Moskwie. To spowodowało, i to już jest relacja świadków, którzy byli w polskiej delegacji, konfuzję, złość prezydenta (…) i ostatecznie artykuł siedem A został wykreślony. I to jest historia, która dotyczy, że tak powiem, tej umowy, tych rozmów, prawda? Wałęsa chciał ją podpisać; Wałęsa jechał do Moskwy, chcąc podpisać artykuł siedem A. W ostatniej chwili zostało mu to wytrącone z ręki.

Jednak treści notatki, którą wtedy widział na posiedzeniu rządu, nie zacytuje.

Z kolei Kostek Miodowicz, jak to Kostek, mówi z szybkością karabinu maszynowego.

W tamtym gorącym czasie 1992 roku ostrzegał rząd Olszewskiego przed zachowaniem Lecha Wałęsy, ale to rasowy polityk. W 2010 roku, kiedy rozmawiamy, jest już posłem Platformy Obywatelskiej i czuje się w obowiązku bronić narracji swej partii. Dlatego zaprzecza. Bardzo trudno jest przebić się do faktów sprzed lat w jego pamięci, zamiast tego chciałby rozmawiać o tym, że nie wolno szargać świętości. Serwuje nam więc niekończące się tyrady, a że mówi przy tym szybko, bez kropek i pauz, trudno się przebić z jakimkolwiek pytaniem.

- Ja namawiam wszystkich, którzy sugerują Wałęsie, żeby z czegoś się tłumaczył lub coś wyjaśniał, by zastanowili się nad tym, co mówią. Wałęsa ustosunkowywał się do zarzutów dotyczących jego osoby po tysiąckroć. Do tych zarzutów ustosunkowywał się również sąd, jakoby niezawisły. O Wałęsie napisało paru autorów w naszym kraju posiadających dobre nazwiska. Zarówno z tych wypowiedzi, jak i ustaleń kompetentnych instytucji państwowych tudzież większości historyków wyłania się postać człowieka, który zapewne przejdzie do grona tych nielicznych, którzy kształtowali historię Polski, a pamięć o nich będzie trwać… - I tak chyba mógłby w nieskończoność, ale w końcu trzeba mu przerwać i zadać jakieś pytanie.

- Przed negocjacjami polsko-rosyjskimi, kiedy Wałęsa udał się do Moskwy, pan sporządził notatkę…

Już po tym fragmencie pytania Konstanty Miodowicz wybucha:

- Która to notatka została następnie ukradziona przez politycznych komisarzy, którzy zostali skierowani przez rząd Olszewskiego do MSW! Tego rodzaju kradzież powinna być ścigana i nie zamierzam komentować czegoś, co jest dowodem na tandetną postać funkcjonowania państwa polskiego po tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku!

Czyli jednak jednorożec istnieje! Ówczesny szef kontrwywiadu, który ją wtedy przekazał na posiedzenie rządu, potwierdza jej istnienie!

- Pierwszy raz dowiadujemy się, że ta notatka została skradziona, jak pan twierdzi, przez ludzi Olszewskiego - mówimy.

Teraz dopiero się zaczyna! Chociaż stoimy w bocznym korytarzu Sejmu, przechodzący głównym holem ludzie zaglądają, co tu się dzieje. Tymczasem Miodowicz, nie zważając na to, krzyczy dalej:

- Niech pan nie będzie śmieszny! Dlatego że pan dysponuje wiedzą o istnieniu dokumentu, a nie powinien pan dysponować tą wiedzą! Jest pan posiadaczem informacji, która jest pochodną przestępstwa polegającego na wykradzeniu dokumentu i następnie jego upublicznieniu! Nie będzie pan miał możliwości, bym komentował treści materiałów, które powinny być nadal objęte tajemnicą państwową!

- Inni rozmówcy powołują się na tę notatkę, stąd mogę zadać panu pytanie o nią. Natomiast nikt dotąd nie mówił, że ktoś ją przejął - oponujemy.

- A skąd oni mają tę wiedzę?! No to wyjaśnijcie, skąd oni mają tę wiedzę, że taka notatka została wytworzona?! Ja wytworzenia jej ani nie potwierdzę, ani nie zaprzeczę!

Rozmowa jakże inna niż z pilnującym się Piotrem Naimskim, ale równie trudna. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby samo zadawanie pytań tak rozwścieczyło rozmówcę. Ale trudno, w końcu taka praca historyka i dziennikarza:

- Czy według pana ta notatka lub ta wiedza, jaką posiadał UOP, miała rzeczywiście wpływ na negocjacje polsko-rosyjskie?

- Nie miała żadnego wpływu poza wpływem na i tak zdestabilizowany i rozwibrowany umysł ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, jakim był Macierewicz! - krzyczy dalej Konstanty Miodowicz.

Widząc ogromne wzburzenie Miodowicza, dochodzę do wniosku, że dalsze zadawanie pytań nie ma sensu. Po prostu rozmowa idzie w jakimś absurdalnym kierunku, jest tak zacietrzewiony, że niedługo będzie mówił do przystających wokół ludzi, jak na wiecu. Koniec rozmowy.

I tu następuje nieoczekiwany finał. Bo oto operator z przyzwyczajenia najpierw wyłączył lampę, żeby zaczęła stygnąć, a potem miał zamiar wyłączyć kamerę. Ale w tej chwili

Konstanty Miodowicz, jak nożem uciął, nagle się uspokoił i nieoczekiwanie dla wszystkich, już normalnym głosem mówi:

- Była notatka, która przytaczała opinię jednego z pracowników SWR. Ta notatka jest cytowana u Cenckiewicza bez jednego zdania. - Zawiesza głos i ciągnie: - Cała notatka ma trzy zdania. Że pracownik, który pełni taką i taką funkcję, w rezydenturze takiego i takiego państwa uważa, że… [wykropkowuję], tu było powiedziane o [wykropkowuję]… i ostatnie zdanie: Zarząd Kontrwywiadu nie wyklucza, że… [wykropkowuję]. Tego drobiazgu oni już nie opublikowali - mówi Konstanty Miodowicz spokojnym głosem, jak nauczyciel dyktujący uczniom tekst podczas kartkówki.

Potem jeszcze dodaje:

- Naimski przekazał [notatkę], to był oryginał, Macierewiczowi i następnie zaginęła. Bez ostatniego zdania, bo to ostatnie zdanie nie pasowało do tezy, która polegała na tym, że Wałęsa współpracował z SB.

Nie wiem, czy bardziej jestem zdumiony jego błyskawiczną przemianą w spokojnego człowieka, czy tym, że nie tylko potwierdza istnienie notatki, ale i mówi o dodatkowym zdaniu, którego nie znałem.

Tyle że w tej samej chwili orientuje się, że kamera nadal pracuje. Idzie do okna, robi nieokreślony gest. Chyba rozumie, że to nie była żadna sztuczka z naszej strony, po prostu nawet nie zdążyliśmy wyłączyć kamery, kiedy on sam powiedział to, co powiedział.

Nie pada żadne słowo na temat jego wpadki. Ale teraz chyba obaj doskonale czujemy to, co profesor Andrzej Paczkowski określił jako sytuację: ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem…

Zrezygnowany wraca do nas.

Kamera zostaje definitywnie wyłączona, Konstanty Miodowicz rozumie, że dopiero teraz naprawdę się nie nagrywa. Wtedy, na spokojnie, półsłówkami, dokończyliśmy sobie treść notatki. Czy domyślają się państwo, jak brzmiało to ostatnie zdanie w notatce szefa kontrwywiadu?

Spróbujcie się przez chwilę zastanowić i odgadnąć.

Dla przypomnienia, dwa pierwsze zdania miały sens mniej więcej taki:

  1. Polski wywiad działający w Moskwie zdobył informację, że Rosjanie znają agenturalną przeszłość Lecha Wałęsy. Kropka.
  2. Będą chcieli ten fakt wykorzystać podczas negocjacji porozumienia o wycofaniu swych wojsk z Polski. Kropka.

A trzecie zdanie?

Proszę zgadnąć, a potem zapraszam do przypisu na dole strony *[Zarząd Kontrwywiadu nie wyklucza, że jest to tylko blef, wrzutka Rosjan dla zmylenia Polaków. Kropka. I o te trzy zdania było tyle hałasu.].

A co sam Lech Wałęsa mówi na temat swojej wizyty w Moskwie?

Trzeba przyznać, że wraca do tego bardzo często, czasem wręcz obsesyjnie, na przykład na swoim profilu w mediach społecznościowych. Korzystając z jego wypowiedzi na ten temat, proponuję jeszcze jedną zabawę. Przeczytajmy wypowiedź Lecha Wałęsy na tle przytoczonych wyżej relacji Radosława Sikorskiego, Piotra Naimskiego i Konstantego Miodowicza. Będzie to ćwiczenie w pracy ze źródłem w kontekście znajomości innych źródeł. Weźmy na przykład dość świeżą wypowiedź Lecha Wałęsy ze spotkania w Empiku 12 października 2017 roku. Wtedy, wcale niepytany o ówczesną wizytę w Moskwie, sam zmienił temat i powiedział tak:

Im wystarczyło że mamy premiera, a ja patrzyłem dalej, Jezus Maria! Musiałem myśleć jak ZSRR, jak dobić tamten układ, za wycofanie wojsk powinienem być ozłocony.

[OKLASKI słuchaczy]

Uzgodnił rząd, podpisał traktat, traktat jest fatalny, ja musiałem jechać podpisać traktat, prosiłem, dajcie mi szansę gry. Dostałem, tylko premier Olszewski: "Nie!".

Modliliśmy się na Kremlu całą noc (sic!) i w końcu mam! I dostaję od premiera Olszewskiego twardy list: nie wolno podpisać traktatu.

Ja mówię: "Jezus Maria! wszystko zniszczone!". Jak tylko Jelcyn przeczytał to, zrobił takie oczy, mówi: "Lechu, ja ciebie lublju, jak ty masz takie problemy z rządem, to chodź na kielicha". Do dziś by dyskutowali, wojska by nie wyszły, ja musiałem zrobić taką rzecz, że musiałem poprawić! Poprawić traktat, podpisać i wycofać wojska. I ja tego dokonałem! To był cud. I kto o tym pamięta!

[OKLASKI, OKLASKI, OKLASKI]

KURTYNA.

Od czysto dramaturgicznej strony - wspaniała opowieść!

 

I lustracja piąta, ta jedyna dziś pamiętana

 

List Andrzeja Milczanowskiego datowany na 8 stycznia 1992 roku dociera do Piotra Naimskiego, nowego szefa UOP-u, na początku lutego. A już 10 lutego 1992 roku w MSW Antoniego Macierewicza powstaje Wydział Studiów, który ma kontynuować poszukiwanie i badanie dokumentów byłej SB.

Kierownikiem WS zostaje dwudziestosześcioletni student astronomii Piotr Woyciechowski, a podlegają mu podobnie młodzi ludzie. Według ich zwierzchników chodzi o to, by byli to ludzie nieskażeni nie tylko współpracą z SB, ale nawet jak najmniej realiami PRL-u.

Nigdy nie jest tak, że taką pracę zaczyna się od zera. Wydział Studiów otrzymał jedną z wersji listu Andrzeja

Milczanowskiego, nie wiemy dziś, czy tę najpełniejszą. Ale była mocną podstawą do dalszej pracy, która znów, jak poprzednie lustracje, niestety zaczęła się bez solidnego aktu prawnego, za to w zaciszu gabinetów i archiwów.

Członkowie Wydziału Studiów korzystają nie tylko z pracy poprzedników, ale też z mocno przetrzebionych zasobów. Bez względu na to, czy teczki się zachowały, jest wiele innych dowodów. Najbogatsze z nich to sprawy operacyjne zakładane na całe zakłady, organizacje czy wydarzenia (na przykład strajk). One się w większości zachowały, a do nich trafiały kolejne, drugie, trzecie egzemplarze donosów TW. Przypominam, że były to oryginały, tak samo ważne jak egzemplarz pierwszy, który na przykład ginął razem z teczką pracy. Właściwie z donosów umieszczonych w sprawach obiektowych do dziś można odtworzyć większość teczek TW, oczywiście bez pewności, że będzie ona kompletna.

Oprócz tego istnieje szereg innych dokumentów, które wskazują, czasem jednoznacznie, na tajnych współpracowników. Na przykład karty rejestracyjne operują datami, numerami i pseudonimami (bez nazwisk), ale już karty archiwalne (E-14) składają te dane w całość, wraz z nazwiskiem.

Są także spotkania kontrolne z przełożonymi funkcjonariusza prowadzącego TW, analizy, fundusze wynagrodzeń i wiele innych dokumentów, w których współpracownicy byli odnotowywani.

Dlatego problemem nie jest sama techniczna lustracja, lecz sposób jej przeprowadzenia i procedura wykorzystania, łącznie z możliwością poznania jej efektów przez opinię publiczną, a także obrona osób, które czują się pokrzywdzone.

Praca Wydziału Studiów i Analiz MSW od razu jest zauważona w Belwederze, tym bardziej że w kwietniu do Sejmu wpływają propozycje zmian prawnych, które mają umożliwić przeprowadzenie szerokiej i znanej publicznie lustracji zamiast dotychczasowych "punktowych" i pokątnych.

Na razie Lech Wałęsa nie wykazuje oznak zaniepokojenia, niech się martwi Wachowski. Wachowski wie, że nie ma dojścia do Piotra Naimskiego ani nikogo z Wydziału Studiów i Analiz, dlatego sam stara się jak najczęściej spotykać z szefem MSW Antonim Macierewiczem. Próbuje go przekonać, że mogą się dogadać i razem zagospodarować wyrzucanych dawnych funkcjonariuszy, głównie z Zarządu II, wciąż też go nagabuje o możliwość odwiedzin na Wydziale Studiów i rzucenia okiem na ich zbiory. Co ciekawe, nie chodzi mu nawet o dokumenty dotyczące swego pryncypała, ale o swoje, bo powtarza nerwowo: "Na mnie nic nie ma, na mnie nic nie ma".

Równolegle trwa zakulisowa wojna służb, członkowie WS są blokowani podczas prób zbadania archiwum WSI, a część dokumentów znajdujących się w UOP-ie jest skrzętnie ukrywana.

I wtedy przychodzi 28 maja, kiedy Janusz Korwin-Mikke mówi "sprawdzam" i w jakiś sposób przerywa tę wojnę podjazdową.

Wprawdzie Korwin-Mikke jest brydżystą, ale teraz zagrał jak pokerzysta. Dobrze wie, że przez jakiś czas można robić uniki, ale przychodzi moment, kiedy ktoś, kto ma mocne karty lub blefuje, musi pierwszy powiedzieć "sprawdzam", żeby sprowokować przeciwników do odkrycia swych kart.

Liczba osób podlegająca lustracji w wersji przedstawionej przez Korwina-Mikkego wynosi prawie tysiąc. Jest to liczba porównywalna z akcjami lustracyjnymi Kiszczaka (jego druga lustracja objęła kilka tysięcy osób) oraz z listą Milczanowskiego (jedna z jej wersji zawierała siedemset pięćdziesiąt nazwisk).

Uchwała o lustracji najwyższych stanowisk w państwie przechodzi stosunkiem głosów 186: 15. Jak pamiętamy, jedynie UD i KLD robi unik, ale i te dwie partie wiedzą, że chcąc pozostać przy stole, muszą wziąć się do gry.

Na wniosek Korwina-Mikkego nie chcą odpowiadać jedynie prostym sprzeciwem. Licytują więc jeszcze wyżej - grają na strącenie premiera. Sami nie mają aż tak dobrych kart, potrzebują do tego partnera. Obiecują zatem to stanowisko Waldemarowi Pawlakowi z PSL-u. A potem czekają na to, z czym wyjdzie Belweder. Prezydent musi się w końcu uaktywnić, i to nie tak jak dotąd, zakulisowymi działaniami Mietka.

Jan Olszewski stoi trochę z boku, a trochę pośrodku, sam przyznaje, że jest nieco zdezorientowany. Ten zasłużony adwokat opozycjonistów i oskarżyciel posiłkowy procesu morderców księdza Jerzego Popiełuszki znajduje się teraz na samym środku wzburzonego morza, a z dwóch stron napierają dwie wielkie płyty tektoniczne. Ich zderzenie to tylko kwestia czasu. Od przyjęcia uchwały do głosowania nad wotum nieufności pozostał zaledwie tydzień. Siedem dni.

Tymczasem młode wilki z Wydziału Studiów złapały trop i już go nie zgubią. Jadą w każdy zakątek kraju, w którym mogą znaleźć coś ciekawego. Od lutego do końca maja gromadzą na tyle dużo dokumentów, że można zaczynać tworzyć listę.

Oczywiście w przypadku Lecha Wałęsy najciekawsze rzeczy, poza Warszawą, mogą być w Gdańsku. Gdańską delegaturą UOP kieruje Adam Hodysz. Jak pamiętamy, Hodysz był śledczym KW MO, który poufnie przekazywał opozycji wiadomości o tajnych współpracownikach SB w szeregach RMP i WZZ, między innymi o Edwinie Myszku. Potem, wyśledzony przez swych kolegów z SB, kilka lat spędził w więzieniu. W 1990 roku zostaje w nagrodę szefem gdańskiego UOP-u i przyjmuje do pracy nowy zaciąg młodych, niewywodzących się z SB ludzi. Wśród nich jest porucznik Krzysztof Bollin, związany ze środowiskiem RMP.

Na wiosnę 1991 roku (za rządów Mazowieckiego, na rok przed lustracją Macierewicza) Bollin pracuje przy kwerendzie materiałów dotyczących przebiegu masakry grudniowej. W czasie kwerendy natyka się też na ówczesne donosy tajnych współpracowników pomagających SB rozpracować uczestników zajść. Szczególnie uderza go aktywność TW "Bolka" oraz TW "Obojętnego", którzy mają zadanie inwigilować Henryka Lenarciaka, ważną dla wydarzeń postać.

Z dziennika rejestracyjnego oraz notatki z rozmowy kapitana Edwarda Graczyka z młodym robotnikiem Lechem Wałęsą (z 19 grudnia 1970 roku) rozszyfrowuje tajemnicę pseudonimu "Bolek". Jest to dla niego prawdziwy szok.

Wyszukuje inne donosy TW "Bolka", w jedenastu teczkach Sprawy Obiektowej "Arka" (rozpracowanie Stoczni im. Lenina) znajduje ich w sumie piętnaście.

Sporządza ich listę:

Tom 2

 

str. 78-80 - z dnia 26.05.1971 r. (maszynopis)

str. 81 - z dnia 26.05.1971 r. (maszynopis)

str. 141-143 - z dnia 15.07.1971 r. (maszynopis)

str. 247 - z dnia 22.10.1971 r. (kopia maszynopisu)

str. 271 - z dnia 5.11.1971 r. (kopia maszynopisu)

str. 323 - z dnia 29.11.1971 r. (kopia maszynopisu)

 

tom 3

 

str. 39-40 - z dnia 27.01.1972 r. (maszynopis)

str. 42 - z dnia 28.01.1972 r. (maszynopis)

str. 46-47 - z dnia 31.01.1972 r. (kopia maszynopisu)

str. 351-352 - z dnia 3.10.1972 r. (kopia maszynopisu)

str. 389-390 - z dnia 30.01.1972 r. (maszynopis)

 

tom 4

 

str. 16-17 - z dnia 21.11.1972 r. (kopia maszynopisu)

str. 282-283 - z dnia 1.12.1973 r. (maszynopis)

str. 298-300 - z dnia 15.12.1973 r. (maszynopis)

str. 441 i 442 - z dnia 16.11.1974 r. (2 egz. maszynopisu)

 

(…)

Ponadto w tomie 5 na stronie 298-305 znajduje się notatka służbowa (kopia maszynopisu) sporządzona przez Insp. Wydz. II kpt. Graczyka z dnia 19.12.1970 z rozmowy przeprowadzonej z Lechem Wałęsą.

Porucznik Bollin w swojej notatce wyszczególnia też wszystkich funkcjonariuszy SB, którzy w różnym czasie albo kontaktowali się z samym TW "Bolek", albo zetknęli się z jego donosami (kapitan Edward Graczyk, kapitan Zenon Ratkiewicz, porucznik J. Osuch, podporucznik A. Maciuch, porucznik Janusz Stachowiak) jak również funkcjonariuszy, którzy te akta kontrolowali (kolejne dwanaście osób). Jest to ważne, ponieważ wielu z nich jeszcze wtedy żyło.

Krzysztof Bolin rok później napisze tak: "Był to dla mnie bardzo silny wstrząs psychiczny, chciałem koniecznie sprawdzić, czy to prawda. Dlatego poszukałem informacji na ten temat w innych materiałach, znalazłem jeszcze inne informacje dotyczące tego tematu".

A co robi w 1991 roku? W 1992 roku napisze: "Początkowo chciałem z tych materiałów sporządzić bardzo dokładną notatkę [co zrobił] i przekazać ją szefowi UOP [czego nie zrobił], ale (…) nie byłem pewny, czy kogokolwiek powiadamiać o tym fakcie; instrukcje na ten temat milczały (…)".

Porucznik Bollin ostatecznie robi kopie dokumentów, które znalazł, i wraz ze swoją notatką chowa je w sobie tylko znanym miejscu na terenie archiwum. Nie mam żadnych wiadomości, jakoby próbował z nimi coś zrobić. Nie wie o nich ani jego bezpośredni przełożony Adam Hodysz, ani ówczesny szef UOP-u Andrzej Milczanowski, który, jak już wiemy, bardzo intensywnie zbierał dokumenty dotyczące byłych TW, nie tylko "Bolka". Dokumenty znalezione przez Bollina są bardzo ważne, ponieważ nie są tożsame z tymi, których oryginały i kopie dostali ministrowie spraw wewnętrznych: Krzysztof Kozłowski, Henryk Majewski i Andrzej Milczanowski, ani z tymi, które miał mieć Stanisław Tymiński. Wygląda na to, że były opozycjonista, a teraz młody archiwista postanowił zachować w tej sprawie milczenie.

Rok później, a dwa dni po przyjęciu uchwały przez Sejm szef UOP-u Piotr Naimski nakazuje szefom delegatur UOP-u wprowadzenie stanu podwyższonej gotowości, pracę w niedzielę (31 maja 1992 roku) oraz wydanie dokumentów upoważnionym wysłannikom Wydziału Studiów. Jadą oni w teren z pismem: "Niniejszym upoważniam pana… i pana… do odbioru materiałów archiwalnych niezbędnych do wykonania przez ministra spraw wewnętrznych uchwały Sejmu z dnia…".

Wysłannicy z Warszawy rozmawiają w Gdańsku z archiwistami, w tym z porucznikiem Bollinem, ale sprawa wcale jeszcze nie jest jeszcze przesądzona.

Jak pisze Bollin: "(…) zawahałem się, ale po uchwale sejmowej uważałem, że powinienem wszystkie informacje udostępnić (…)".

Warszawiacy, widząc jego wahanie, dzwonią do Naimskiego, a ten decyduje o natychmiastowym wysłaniu drugiej delegacji, która dociera do Gdańska jeszcze tej samej nocy, tyle że już 2 czerwca nad ranem.

Czekając na drugą delegację, Bollin przygotowuje pismo do szefa UOP-u, oraz robi kopię swojej notatki z 1991 roku, na której widnieje spis oryginalnych dokumentów. Po przyjeździe drugiej delegacji oddaje jej oryginały dokumentów oraz kopię swojej notatki. Odwrotnie - oryginał notatki oraz kopie dokumentów - zostawia w archiwum w Gdańsku. Świadczy to o jego najwyższej staranności w zabezpieczaniu wydawanych dokumentów.

Delegacja Naimskiego wraca do Warszawy. Wiezie między innymi osiemdziesiąt siedem stron dokumentów dotyczących TW "Bolka".

2 czerwca do archiwum w Gdańsku przyjeżdża trzecia delegacja z centrali UOP-u. Przywozi listę dziewięciuset pięćdziesięciu osób, które podlegają lustracji. Dwóch pracowników archiwum sprawdza w aktach rejestracyjnych nazwiska z listy. Oczywiście większość z tych osób nie pochodzi z Gdańska, tylko z innych części Polski, dlatego sprawdzanie trwa dość szybko. Jednak w kilkunastu przypadkach nazwiska rzeczywiście figurują w rejestrach, ale tylko jedno z nich jako TW. Znalezione przez archiwistów nazwiska i numery archiwiści sprawdzają w tomach akt, przy czym szef archiwum Bollin osobiście robi kopie wydawanych do Warszawy kart. W notatce poświadcza, że wszystkie wydane dokumenty znajdowały się w tomach, które były przesznurowane, ponumerowane, zapieczętowane oraz obite pieczęciami KW MO (lub WUSW) oraz UOP. Z archiwalnego i prawnego punktu widzenia jest to bardzo ważne dla stwierdzenia oryginalności wydanych kopii dokumentów.

Dokumenty pojechały do Warszawy. Do głosowania nad wotum nieufności dla rządu Jana Olszewskiego zostało trzy dni. Wyścig z czasem trwa.

 

Postscriptum

 

Na drugi dzień rano, na spotkaniu 5 czerwca, przed głosowaniem nad powołaniem Waldemara Pawlaka na (chwilowego) premiera, młody kandydat staje przed Wałęsą i powtarza jak uczeń dopiero co wykuty na blachę materiał:

- Potem po powołaniu składam podziękowania… - Lech Wałęsa kiwa z aprobatą głową, a Waldemar Pawlak powtarza wyliczankę, którą sobie przygotował - sytuacja jest dramatyczna, wniosek o MSW i MON, czyszczę UOP, i tak to sobie ułożyłem. I tutaj mam wolną rękę, panie prez…?

- Wolną rękę - mówi do niego teatralnym szeptem Wałęsa i robi wymowny ruch: - Idź!

- Dobra, dobra - mówi do siebie Pawlak i wychodzi.

W exposé Pawlak rzeczywiście użyje dokładnie tych słów, które wyrecytował przed Lechem Wałęsą.

Radosław Sikorski, wiceminister obrony narodowej ustępującego rządu Jana Olszewskiego, tak wtedy pisał w "The Spectator": "Pawlak, przywódca byłego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, był lojalnym sojusznikiem partii komunistycznej w starym marionetkowym parlamencie. Negocjował po stronie komunistów podczas rozmów Okrągłego Stołu (…) Wałęsa może wreszcie pracować z człowiekiem, z którym dobrze się czuje: premierem, który pochodzi bezpośrednio z dawnego obozu komunistycznego i nie będzie miał nic przeciwko temu, kogo wybiera mu na przyjaciół. Tak zakończyła się nasza bitwa".

Przed głosowaniem Waldemarowi Pawlakowi poparcia udzielają kolejne kluby, a Tomasz Bańkowski z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa wyraża nadzieję, że Pawlak zbuduje rząd, który będzie dobrze służył Polsce Ludowej (sic!).

Pawlak będzie premierem przez trzydzieści pięć dni. Nie zdąży nawet sformować swego rządu. Premierem zostanie Hanna Suchocka z Unii Demokratycznej, a do koalicji wejdą dokładnie te ugrupowania, które zagłosowały za odwołaniem Olszewskiego: UD, KLD, PSL oraz ZChN. Poza koalicją pozostała jedynie KPN; obroniła przed niechlubną publikacją swego szefa Leszka Moczulskiego, ale odtąd zaczęła się rozpadać od środka na coraz mniejsze frakcje, aż w końcu znikła ze sceny politycznej.

Przypadek Leszka Moczulskiego, zwanego w partii "Wodzem", w jakiś sposób antycypuje podobny mechanizm, który spotka Lecha Wałęsę. Tyle że upadek giganta, jakim niewątpliwie jest postać Lecha Wałęsy, będzie dużo bardziej burzliwy. Kiedy Lech Wałęsa mianował na chwilowego premiera Waldemara Pawlaka, sam pewnie jeszcze nie wiedział, że jest to ostatni już polityk, któremu może powiedzieć "mianuję cię" albo "zwalniam cię". Od września 1980 roku aż do tego czerwca 1992 roku to on rozgrywał, mianował i wyrzucał współpracowników. Ale z bitwy 4 czerwca 1992 roku wyszedł tak poobijany i osłabiony, że od teraz częściej to jego będą rozgrywali i przeciwnicy, i zwolennicy, ale chyba najczęściej fałszywi przyjaciele.

 

Rządu nie ma, dokumenty wciąż straszą

 

Obalenie rządu to jedno, ale mleko się wylało i trzeba coś z tym zrobić. Setki dokumentów zgromadzonych przez Wydział Studiów muszą zniknąć, i to dosłownie.

Jak pamiętamy, w naradzie przedstawicieli partii późnym wieczorem 4 czerwca 1992 roku Lech Wałęsa mówi: "…i nie wpuścić ich jutro do gabinetu!".

Zgodnie z tym od rana wysłannicy nowo mianowanego premiera próbują przeszkodzić w wejściu do biura szefostwu MON i MSW.

Równocześnie Lech Wałęsa sam także próbuje działać. Nieszablonowe posunięcia to jego znak rozpoznawczy. W tym wypadku interweniuje, żeby na skróty przejąć gorące dokumenty i nie musieć o to prosić nowych ministrów.

Piotr Naimski, czekając w biurze na swoją dymisję, przyjmuje szefa kontrwywiadu:

- Tego dnia przyszedł do mnie Konstanty Miodowicz, który się u mnie zameldował i zapytał: "Panie ministrze, co ja mam zrobić? Dzwonił do mnie pan prezydent i zażądał swoich dokumentów". (…) Ja wtedy zapytałem Konstantego Miodowicza: "Kto jest pana przełożonym?". "Pan minister" [odpowiedział]. "To ja panu polecam - powiedziałem mu - żeby pan nie rozmawiał z prezydentem na temat jego papierów, a teraz poproszę pana, żeby pan był członkiem komisji, która spisze te dokumenty". I Konstanty Miodowicz był jednym z sześciu członków tej komisji.

O jaką komisję chodzi? Piotr Naimski jako szef UOP-u i dysponent dokumentów powołał komisję, która miała spisać je i protokolarnie poświadczyć ich istnienie.

Właściwie tego dnia komisje były dwie. Pierwsza, w południe, jeszcze w składzie odchodzących urzędników. Druga, już po dymisji Naimskiego (wręczonej o godzinie 21.00), komisja mieszana, składała się z przedstawicieli odchodzącego szefostwa UOP-u oraz ludzi przejmujących gabinet.

Pierwsza komisja z Konstantym Miodowiczem i Adamem Tarachą (zastępcą Piotra Naimskiego) w składzie podpisała protokół, zgodnie z którym w skład zbioru wchodziły: dokumenty dotyczące Wałęsy, zebrane przez Milczanowskiego i znalezione przez Bollina, a także inne, na przykład ekspertyzy grafologiczne pisma Wałęsy.

Lech Wałęsa jeszcze w nocy z 4 na 5 czerwca skontaktował się z Jerzym Koniecznym, którego poprosił o kontakt z Andrzejem Milczanowskim. 5 czerwca przyjmuje ich obu, obaj też mają wrócić do służby. Plan jest taki: Milczanowski zostanie ministrem spraw wewnętrznych, a na razie - na miesiąc - także szefem UOP-u. Potem szefostwo UOP-u przejmie od niego Konieczny. Te dwa najważniejsze z punktu widzenia Lecha Wałęsy urzędy do wieczora mają być opanowane.

Jednak, ku niezadowoleniu Wałęsy, Milczanowski wieczorem wprawdzie opanował urząd, ale zgodził się na propozycję Naimskiego, aby raz jeszcze komisyjnie i wspólnie spisać przekazywane dokumenty.

Ten drugi protokół jest ważny, bo w punkcie IV na stronie 7 poświadcza, iż w zbiorze znajduje się, obok ksera, "oryginał karty E-14 na nazwisko Lecha Wałęsy" oraz wydruk (czyli też oryginał) z systemu komputerowego dotyczący "Wałęsa Lech nr ID=43092904278 RT=01".

Ponadto (w punkcie V) kolejne dwa wydruki tego samego numeru "z dopiskiem odręcznym 'wykonano dwa egzemplarze i przekazano min. A. Milczanowskiemu z dn. 24.11.90' ", co jest świadectwem wcześniejszych poszukiwań prowadzonych przez Milczanowskiego.

W protokole stwierdzono także obecność karty internowania (także jest oryginalna) Lecha Wałęsy z adnotacją dotyczącą jego wcześniejszej agenturalnej działalności - jest to maszynopis podpisany odręcznie przez zastępcę szefa KW MO ds. SB w Gdańsku.

W punkcie XIII protokołu stwierdzono, że w zbiorze są także całe teczki spraw obiektowych, między innymi SO "KLAN-Związek", które są przeszyte, oklejone i opieczętowane, a więc - co niezwykle ważne w kontekście późniejszych wydarzeń - nienaruszone.

Protokół ten przez najbliższe piętnaście lat będzie tajny, nawet dla sądu lustracyjnego orzekającego w sprawie Lecha Wałęsy w 2001 roku. Odtajniony zostanie dopiero 8 maja 2008 roku.

Dziś, po latach, możemy jedynie skonstatować, że wówczas w tajnym protokole i odchodzące, i nowe szefostwo UOP-u i MSW (w tym osoby, które dziś temu zaprzeczają) zgadzało się co do tego, że wymienione wyżej dokumenty są oryginałami. Jest to tym ważniejsze, że prawie wszystkie za chwilę znikną.

Na koniec, zanim zacznie się wyścig, dwie wypowiedzi osób spośród tych, które wtedy, w tych burzliwych dniach, widziały i spisywały gorące akta.

Piotr Naimski (uczestnik wszystkich trzech oględzin) w 2010 roku powiedział mi:

- Jestem świadkiem, który może potwierdzić, że widział oryginalne dokumenty i na podstawie tego twierdzę, że Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku, w sensie formalnym.

Z kolei Konstanty Miodowicz, uczestnik obu komisji przynajmniej dwóch pierwszych oględzin, w 2010 roku mówi mi:

- Nie, nie znajdowała się tam oryginalna karta ewidencyjna. Były tam tylko i wyłącznie kserokopie.

Myślałem, że co jak co, ale trudno jest przeczyć własnemu podpisowi pod dokumentem, szczególnie wysokiemu urzędnikowi państwowemu. Dlatego dopytuję dalej. Konstanty Miodowicz jest bardzo zdenerwowany, w emocjach zaprzecza istnieniu owej karty i jednocześnie potwierdza, że jednak tam była. Wzburzony, robi to w sposób zaskakujący:

- Człowiekiem, który widział te materiały - wzburzony krzyczy nieskładnie - ludzie, kosmici! Nie, nie! Powiedzmy, kto widział te materiały. Pan wie kto? Widział je Kozłowski, Milczanowski. I sądzę, że na tym wyczerpujemy listę tych, którzy tę kopertę przejrzeli, otworzyli, zapoznali się z materiałami w tej kopercie. I dopiero później była archiwizowana i dysponentem stosownej wiedzy byli kolejni już urzędnicy państwa. Zapewniam pana, że tam nie było żadnych oryginałów. Oryginały może znajdują się, ale do tej pory nie w rękach przedstawicieli państwa polskiego!

 

Wyścig po Pierścień. Dar, niesiemy dar!

 

Dokumenty do Pałacu Prezydenckiego noszone są w kilku turach.

Pierwsi zaniosą je Andrzej Milczanowski i Jerzy Konieczny, minister MSW oraz szef UOP-u.

Przejęte od Naimskiego dokumenty, 25 września 1992 roku razem spakowali i schowali do sejfu w gabinecie szefa UOP-u, a klucz do niego opisali następująco: "do wyłącznej dyspozycji prezydenta RP".

Prawie dokładnie rok później, 28 września 1993 roku, do Andrzeja Milczanowskiego osobiście zadzwonił prezydent, "prosząc o pilne wypożyczenie Mu kompletu dokumentów dotyczących jego osoby (…)". Wiemy to z notatki ministra.

Po skończonej rozmowie Andrzej Milczanowski dzwoni do szefa UOP-u Jerzego Koniecznego. Umawiają się, że do pałacu pójdą razem, o godzinie 22.00.

Szczerze mówiąc, bardziej intryguje mnie motywacja Andrzeja Milczanowskiego niż Lecha Wałęsy. Bo Milczanowski część tych dokumentów zna jeszcze z 1991 roku. Ba, najważniejsze z nich sam zebrał bez wiedzy premiera i prezydenta. Potem na chwilę wypuścił je z rąk, lojalnie przekazując nowemu szefostwu MSW. Po pół roku znów je odzyskał. Wszystkie te działania dokładnie opisuje w notatkach, jak lojalny urzędnik państwa.

Ale jest też jak Frodo z powieści J.R.R. Tolkiena, który został obarczony złowrogim pierścieniem.

Co się zmieniło przez ten ostatni rok, że teraz niesie je do Lecha Wałęsy? Może kiedy wypuścił je na jakiś czas z rąk, zobaczył ich destrukcyjną siłę, zaślepiającą najwyższych urzędników, począwszy od prezydenta, i zdolną obalać rządy?

Jakie myśli przebiegają przez jego głowę, kiedy swoim udręczonym wzrokiem uważnie patrzy na prezydenta?

Czy domyśla się, co Lech Wałęsa chce z nimi zrobić?

Czy wierzy w to, że w Belwederze będą bezpieczne?

A może wręcz przeciwnie, postanowił je osobiście zanieść do Mordoru, wiedząc, że tam na zawsze spłoną w Czerwonym Ogniu Góry Przeznaczenia.

Razem z Jerzym Koniecznym zostawia pakiet u prezydenta, a po powrocie do swego gabinetu sporządza kolejną już, odręczną notatkę. Pisze w niej: "Pan prezydent Lech Wałęsa wypożyczył pakiet w całości (opakowanie i pieczęcie nienaruszone), zaś fakt wypożyczenia potwierdził własnoręcznie adnotacją 'Wypożyczyłem' z datą i podpisem".

Jednak mimo tych wszystkich protokołów, notatek i podpisów narusza prawo; tego typu dokumenty, a szczególnie oryginały, nigdy nie powinny opuszczać archiwum, chyba że do innego archiwum. Powinny być przeglądane na miejscu lub w kopiach.

Reakcję Lecha Wałęsy na przyniesione dokumenty znam z opowieści chcącego zachować anonimowość urzędnika kancelarii prezydenta. Opowieść dotyczy akurat nie tych przyniesionych przez Milczanowskiego i Koniecznego, tylko kolejnego pakietu, ale dobrze oddaje silne wzburzenie Lecha Wałęsy, skądinąd po ludzku bardzo zrozumiałe.

Na wielkim stole prezydialnym w pałacu leżą teczki obiektowe oraz pojedyncze dokumenty. Jest ich bardzo dużo, zajmują cały wielki stół. Lech Wałęsa wchodzi do pokoju i już na pierwszy rzut oka widzi dziesiątki dokumentów. Chodzi wokół stołu, jakby chciał się zmierzyć z jakąś niewidzialną bestią, ale wciąż odwleka moment zwarcia. Jest bardzo zdenerwowany, wyciąga papierosa, zapala.

Rzuca niecenzuralne słowa. Zaciąga się nerwowo.

Wreszcie przełamuje się i bierze do ręki pierwszy z brzegu dokument. Prawie pięćdziesięcioletni Prezydent RP Lech Wałęsa czyta o dwudziestosiedmioletnim Lechu, robotniku ze Stoczni im. Lenina. Znowu wyrywa mu się:

- Kurwa, kurwa, kurwa!

Pakiet dokumentów zawieziony przez szefa MSW i szefa UOP-u nie był ostatnim, jakie trafiły do Pałacu Prezydenckiego. Przez resztę roku 1992 i cały rok 1993 dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy są tropione, wyciągane z archiwów i sukcesywnie oddawane prezydentowi.

"Kwerenda", a właściwie polowanie na pozostałe w archiwach dokumenty dotyczące TW "Bolka", zostaje zintensyfikowana po wymianie szefów UOP-u i archiwów w terenie, a szczególnie w Gdańsku. Na pierwszy ogień poszedł szef tamtejszego UOP-u pułkownik Adam Hodysz, który w PRL-u nie tylko pomagał opozycji, ale i odsiedział za to cztery lata w więzieniu. W 1993 roku były esbek Gromosław Czempiński (zastąpił Koniecznego jako szef UOP-u) odwołuje Hodysza z szefa delegatury UOP w Gdańsku. Za Hodyszem wstawiają się gdańscy opozycjoniści, ale to nic nie daje.

Andrzej Milczanowski publicznie zaprzecza, że zwolnienia Hodysza żądał Lech Wałęsa. Tyle że prezydent jak to prezydent, sam wkopuje ministra. Do opinii publicznej wyciekają jego kuriozalne słowa o Adamie Hodyszu: "Kto raz zdradził, będzie zdradzał dalej".

Szefem gdańskiego UOP-u zostaje Henryk Żabicki, a jego zastępcą - Zbigniew Grzegorowski. Nie byłoby w tym nic dziwnego, nowe szefostwo ma prawo wymienić kierownictwo oddziałów, gdyby nie to, że Żabicki i Grzegorowski to… byli esbecy z grupy obserwującej Lecha Wałęsę przed jego blokiem w latach osiemdziesiątych, a także w domku rekreacyjnym w Węsiorach. Najdziwniejsze jednak jest to, że w tym samym czasie do gdańskiego UOP-u, pod skrzydła owych esbeków, trafia najstarszy syn Lecha Wałęsy Bogdan. Jest tuż po wojsku, nie ma wykształcenia wyższego. Uzupełnia je w trakcie służby. Kontynuuje swą służbę także po przemianowaniu UOP na ABW,

W gdańskim UOP-ie wciąż pracuje porucznik Krzysztof Bollin. Kiedy znajduje donos TW "Bolka" (z 19 stycznia 1971 roku), w którym ten identyfikuje dla SB Kazimierza Szołocha, jednego z liderów strajku w grudniu 1970 roku, robi jego kopię, obija pieczęciami UOP-u i wysyła do Warszawy. Chce w ten sposób uchronić go przed zniszczeniem. Zamiast tego otrzymuje wypowiedzenie z pracy, a na jego miejsce przychodzi kolejny były esbek - Stanisław Rybiński.

Krzysztof Pusz opowiada:

- To byli ci sami co spod bloku. (…) Do dzisiaj ich spotykam nawet. A ten Grzegorowski do dzisiaj przychodzi do biura do Lecha. Lech zawsze mówił: "Lepiej mieć tych swoich ubeków".

- Chce się z nim wciąż widywać? - pytam

- Tak, widuje. W zasadzie widuje trzech, Żabicki - ich szef, Grzegorowski i taki Wacek. Oni do dzisiaj do niego przychodzą.

Po tych zmianach z archiwum w Gdańsku znikają kolejne dokumenty. Ale ślady po nich w postaci kopii i notatek wciąż są. Co więcej, do gdańskiego UOP-u ktoś regularnie przysyła listy, w których są kopie dokumentów jakoby nieistniejących. To taka zabawa w kotka i myszkę; albo kolejna wersja zabawy "Ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem…".

Od marca 1993 roku publikacja dokumentów dotyczących TW "Bolka" zacznie się także w "Dzienniku Chicagowskim". Wiedzę o nich "popularyzuje" w USA działacz polonijny z Tarnowa Marek Ciesielczyk. W 1996 roku udaje mu się wejść na debatę Lecha Wałęsy z mediami polonijnymi i przed kamerą pokazać część dokumentów. Rada Miasta Tarnowa rytualnie potępi go za takie zachowanie, ale ziarno wątpliwości wobec popularnego wśród Polonii Lecha Wałęsy zostaje zasiane. Za Markiem Ciesielczykiem do amerykańskich, głównie polonijnych, mediów przebijają się kolejne głosy osób znających Wałęsę: Lecha Zborowskiego i Andrzeja Butkiewicza (jeszcze z WZZ-ów i MKZ-u), Józefa Broniszewskiego (Solidarność RI czy Andrzeja Czumy (Ruch).

Część z dokumentów jest odzyskiwana w inny, operacyjny sposób. Dotyczy to głównie tych, które są w rękach prywatnych.

Jerzy Frączkowski jest jednym z byłych esbeków, którzy akta dotyczące Wałęsy i innych opozycjonistów tuż przed 1989 rokiem "sprywatyzowali". Frączkowski wszedł w posiadanie cyfrowych zdjęć, które służyły do archiwizowania dokumentów w pamięci komputerów - jacketów.

Wiedza o tym, kto co "sprywatyzował", była w środowisku byłych esbeków tajemnicą poliszynela.

Ryszard Berdys opowiada:

- Frączkowski mi kiedyś mówi, że ich pieprzy, bo ma [dokumenty] na mikrofilmie.

Jego byli koledzy, teraz pracujący w UOP-ie, organizują piętrową operację. Pod zarzutem (i pretekstem), że Frączkowski pomaga w handlu i przerzucie czerwonej rtęci z terenów byłego ZSRR, 5 marca 1993 roku wchodzą do jego gdańskiego mieszkania. W trakcie przeszukania znajdują jackety z tysiącami zdjęć dokumentów gdańskiej SB.

Ryszard Berdys:

- Mówię do niego: "Durny jesteś, bo zamiast zapakować i zakopać pod śliwką na działce, to trzymałeś to w domu".

Dokumenty przejmuje szef UOP-u Gromosław Czempiński, w jego ręce trafiają pięćdziesiąt cztery mikrofilmy (jackety), na których znajduje się 2612 klatek fotografii dokumentów pochodzących z gdańskiej SB, a dotyczących nie tylko Lecha Wałęsy. W dyspozycji Gromosława Czempińskiego są one przeszło rok. 24 kwietnia 1994 roku w uzgodnieniu z szefem MSW Andrzejem Milczanowskim zawozi je osobiście do pałacu i przekazuje prezydentowi.

W czasie wewnętrznego śledztwa w UOP-ie w 1996 roku Czempiński przyznaje, że zaniósł do pałacu paczkę z jacketami, oraz dodaje:

- Nie otrzymałem od prezydenta żadnego potwierdzenia lub pokwitowania odbioru jacketów. Nie pamiętam, czy i kiedy prezydent Wałęsa zwrócił je. Słysząc w tej chwili, że jackety nie zostały zwrócone, jestem zdziwiony i nieco zaskoczony (…) Przyznaję, że nie pamiętałem o nich.

Słowa te brzmią, jakby były szef UOP chciał powiedzieć mniej więcej tak: zaniosłem i co mi teraz zrobicie?

Profesor Antoni Dudek tak mówi o ówczesnych działaniach szefostwa MSW i UOP-u:

- Trzeba powiedzieć jasno, że po upadku rządu Jana Olszewskiego Wałęsa podjął cały szereg działań, które miały zapobiec lustracji, i co gorsza doszło do nadużycia władzy polegającego na wypożyczeniu, z pogwałceniem obowiązującego wówczas prawa, dokumentów UOP dotyczących TW "Bolka", a które to dokumenty nigdy nie wróciły do UOP. Również nie wróciły mikrofilmy dotyczące także innych osób z podziemia solidarnościowego, Kaczyńskiego, Borusewicza.

Co więcej, dokumenty te opuszczały siedziby MSW i UOP nie tylko w drodze do Pałacu Prezydenckiego. W grudniu 1995 roku, w trakcie gorącej kampanii prezydenckiej (Lech Wałęsa kontra Aleksander Kwaśniewski), Gromosław Czempiński po raz kolejny wyniósł je z siedziby UOP-u i ukrył prawdopodobnie w znanym sobie lokalu operacyjnym.

Jak Czempiński tłumaczy takie działanie?

"(…) w związku z napiętą wówczas sytuacją w Urzędzie, podjąłem decyzję, by wszelkie dokumenty tajne z mojej szafy przenieść do (…) dla zapewnienia ich bezpieczeństwa".

Trzeba przyznać, że Lech Wałęsa część paczek z dokumentami zwraca. Tyle że wszystkie późniejsze protokoły stwierdzają, że pakiety były ponownie otwierane i przepakowywane, przy czym nowe oznaczenia były niezgodnie z obowiązującymi.

Milczanowski i Czempiński 24 stycznia 1994 roku odbierają z pałacu pakiet, który we wrześniu zanieśli tam Milczanowski i Konieczny. Na paczce ktoś nakleił białą kartkę z odręcznym napisem "tajne specjalnego znaczenia, rozpieczętować można tylko po uzyskaniu zgody Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej".

Jednak oprócz niezgodnego z prawem wynoszenia i przepakowania dokumentów zaszło coś dużo gorszego. Duża część z udostępnionych prezydentowi pakietów zniknęła.

 

Czy było warto?

 

Wiele osób przez ostatnie lata zadaje sobie pytanie, czy fakt kilkuletniej współpracy Lecha Wałęsy z SB jest aż tak ważny w życiorysie byłego przewodniczącego Solidarności i Prezydenta RP. Myślę, że najlepiej na to pytanie odpowiedział sam Lech Wałęsa, który w latach 1992-1993 poświęcił tyle czasu, zachodu i autorytetu urzędu na próby ukrycia swej przeszłości, w sposób prawny i pozaprawny, wykorzystując do tego dostępne mu i chętne do współpracy służby.

Żeby zrozumieć, ile dokumentów wówczas zniknęło, wystarczy rzucić na okiem na przedstawioną niżej listę.

Bo z moich (i nie tylko moich, ale również innych zajmujących się tym tematem historyków) ustaleń wynika, że z różnych pakietów przekazanych Lechowi Wałęsie w latach 1992-1993 nie wróciło około stu osiemdziesięciu dokumentów, tylko jego dotyczących. Gdyby ktoś z historyków lub osób mających o nich wiedzę chciałby te listę skorygować, zmniejszyć lub powiększyć, z chęcią i pokorą o tym porozmawiam, ponieważ tak ważne fakty wymagają wyeliminowania błędów i uściślenia.


Dokumenty, które były oryginałami (odręcznymi, maszynowymi lub cyfrowymi), a nigdy od Lecha Wałęsy nie wróciły, to:

w t. 2 - 14 kart (inaczej stron),

w t. 3 - 20 kart,

w t. 4 - 99 kart,

w t. 5 - 19 kart,

w t. 6 - 27 kart,

 

w sumie około 180 kart (stron) oryginalnych pojedynczych dokumentów lub wyrwanych z zabezpieczonych i ponumerowanych teczek.

 

Ponadto:

Tyle że bez względu na to, jak wiele Lech Wałęsa dokumentów by ukrył (bądź zniszczył), i tak raz wypuszczony demon już nigdy nie dał się okiełznać.

Przykłady? Choćby Gromosław Czempiński. Nie byłby prawdziwym człowiekiem Służby Bezpieczeństwa, do tego z Departamentu I, gdyby na koniec spotkania ze śledczymi UOP-u w 1996 roku nie powiedział czegoś, co w thrillerze kończy film, ale daje zaskakujące otwarcie na sequel: "Wiemy, gdzie są dokumenty. Jak będzie trzeba, to się odsłoni prawdę".

Czy była to propozycja dla nowej, tym razem SLD-owskiej, władzy?


I proszę jeszcze zwrócić uwagę na to, że nie mówi "wiem", tylko "wiemy". My.

 

 

Kontrolowana zemsta postkomunistów

 

Niedługo po wygranej Aleksandra Kwaśniewskiego wybory parlamentarne wygrała cała jego formacja - Sojusz Lewicy Demokratycznej. Premierem został Włodzimierz Cimoszewicz, a ministrem spraw wewnętrznych Zbigniew Siemiątkowski, bliski współpracownik Aleksandra Kwaśniewskiego, szef jego kampanii. Funkcję szefa UOP-u objął Andrzej Kapkowski, były pracownik kontrwywiadu.

To nie jest tak, jak piszą często historycy czy dziennikarze, że nowi szefowie UOP-u i MSW otworzyli pancerną szafę i zobaczyli dziwny pakiet z pieczęciami prezydenta. Oni wiedzieli, że ten pakiet istnieje, ale nie mogli go znaleźć. Na szczęście dla nowej władzy wiedzieli jednak, kto zna miejsce jego ukrycia.

Zbigniew Siemiątkowski wzywa odchodzącego z UOP-u Gromosława Czempińskiego.

- Na moje pytanie, gdzie jest pakiet dotyczący "Bolka", powiedział, że nie odpowie. To ja powiedziałem, że pytam po raz ostatni, bo następnie już zapyta prokurator. Uznał, że zagalopował się, i powiedział mi, gdzie jest. Rozmowa trwała pięć minut - mówi mi Zbigniew Siemiątkowski w 2009 roku.

- Gdzie był ten pakiet z dokumentami? - pytam

- Nie był w archiwum. Był w pomieszczeniach UOP-u, ale nie w archiwum.

- Nie poza urzędem?

- Był w pomieszczeniach UOP-u, ale nie w archiwum - powtarza Siemiątkowski.

- Uważa pan, że to normalne, by wynosić takie dokumenty poza archiwum?

- Nie jest normalne, że nie był w archiwum - zgadza się ze mną. - Jedyne miejsce, gdzie powinien być, to archiwum UOP.

Po procedurze inwentaryzacyjnej wrócił tam.

- A jak to tłumaczył Gromosław Czempiński?

- Myślę, że już nie miał okazji tłumaczyć, bo został zdymisjonowany.

Zbigniew Siemiątkowski odzyskuje więc pakiet ukryty przez Czempińskiego, który opisuje tak:

- Pakiet sporych rozmiarów, opieczętowany pieczęcią prezydencką z podpisem odręcznym prezydenta Wałęsy: nie otwierać bez zgody Prezydenta RP.

Minister spraw wewnętrznych mówi o tym nowemu prezydentowi, Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, a ten decyduje: "Otwierać!".

Po otwarciu pakietu wyszło na jaw, że część dokumentów wypożyczonych Lechowi Wałęsie nie została zwrócona.

Zbigniew Siemiątkowski:

- Pakiet został uszczuplony o kilkanaście-kilkadziesiąt bardzo istotnych dokumentów, których wartości merytorycznej ja nie znam, znam tylko ich opis inwentarzowy, a on brzmi groźnie. Ale nikt z nas nie ma pewności, czy dokument opisany jako dokument świadczący o agenturalnej działalności jest autentyczny. Mogę tylko powiedzieć, że nie wróciło z Belwederu kilkanaście-kilkadziesiąt dokumentów [nie wróciło prawie dwieście]. Była tam też korespondencja między kancelarią prezydenta a UOP-em, podpisywana przez Czempińskiego. Dlatego dokładnie wiadomo, co było na początku i co, w międzyczasie, zaginęło. (…) Jak już powstała absolutna pewność, że tych materiałów nie ma i nie jesteśmy w stanie ich odzyskać, i były to materiały klasyfikowane [jako tajne], nie pozostało nic innego, jak zawiadomić prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa zaginięcia dokumentów.

Dla uściślenia wypowiedzi Siemiątkowskiego, zanim jeszcze sprawa poszła do prokuratury, Kapkowski, szef UOP-u, wysłał do Lecha Wałęsy pismo z żądaniem zwrotu dokumentów. Jednak Lech Wałęsa nawet na nie nie odpowiedział. Wtedy dopiero sprawa idzie do prokuratury.

Prokuratura najpierw uderza w Andrzeja Milczanowskiego. Po części ma rację, bo to głównie on odpowiada za nielegalne wyprowadzanie dokumentów z archiwum i wydawanie ich prezydentowi. Ale po części jest to też zemsta polityków SLD za rolę Milczanowskiego w ujawnieniu "sprawy Olina", czyli oskarżenia Józefa Oleksego o agenturalne powiązania z rosyjskim wywiadem.

Jednak Lech Wałęsa wie, że śledztwo wcześniej czy później musi dojść i do niego. Czy dlatego wymyśla bajkę o cudownym wejściu w posiadanie części dokumentów? W 1996 roku mówi w Polskim Radiu, że… niedawno kupił dokumenty, które świadczą o fałszowaniu jego teczki. Jakie dokumenty? Gdzie kupił? Od kogo? Niestety, dziennikarze w Polsce nie są zbyt dociekliwi.

Tymczasem śledztwo zatacza coraz większe kręgi, przepytywani są także i inni, którzy nosili dokumenty do Belwederu - Czempiński i Konieczny. Wciąż są też atakowani Hodysz i Bollin; nowy szef delegatury UOP-u Henryk Żabicki zeznaje, że jedyne, co wyniósł z urzędu i zniknęło, to fałszywki wytworzone w UOP-ie za czasów Hodysza.

Ale z biegiem czasu śledztwo zaczyna się ślimaczyć, aż za rządów AWS zostaje zamknięte. Od początku zresztą prokuratura miała związane ręce: prokurator Małgorzata Nowak mogła pytać wzywane osoby o obieg dokumentów, ale nie mogła pytać o ich treść.

- Podejrzewam, że nikt nie miał chęci i entuzjazmu w prokuraturze do zajmowania się tą sprawą. Prokuratura jest czułym instrumentem i wie, kogo można w danym momencie ścigać, naciskać, a sprawę wpuścić w długą procedurę. - Zbigniew Siemiątkowski, ówczesny szef MSW, jest realistą i wie, że polityk politykowi krzywdy nie zrobi.

W 1999 roku prokuratura okręgowa umarza więc śledztwo, ponieważ, jak konkluduje, nie jest przestępstwem "nieumyślna" utrata dokumentów. W uzasadnieniu oddalenia zarzutów prokurator Nowak opisuje całą procedurę "wypożyczania" i "zaginięcia" dokumentów, dlatego paradoksalnie dokument brzmi raczej jak akt oskarżenia. Prokurator pisze także, że Lecha Wałęsę obejmował immunitet, dlatego oceną jego działań powinien zająć się Sejm. Ale jej przełożeni pilnują, żeby tak się nie stało, stosują zasadę: "Umorzone? To do archiwum! A treść umorzenia - tajna".

- Czy tak wygląda racja stanu? - pytam Zbigniewa Siemiątkowskiego.

Zastanawia się.

- W moim przekonaniu mną przynajmniej ona kierowała - zastrzega się, że mówi za siebie. - Nigdy na ten temat nie zabrałem głosu, nie komentowałem. Niezależnie od różnic politycznych dzielących mnie z Wałęsą.

Ale przyznaje też, że żaden wyrok, nawet pozytywny dla Lecha Wałęsy, nie może zamykać historykom czy dziennikarzom ust.

- Nie odbieram też prawa do mówienia o tym. Żyjemy w wolnym kraju. Pisać i robić filmy na własną odpowiedzialność i liczyć się z różnego rodzaju zarzutami. Ale nie może za to spotkać żadna sankcja czy represja.

 

 

* Krzysztof Brożek - Wałęsa. Gra o wszystko, 2022

 

 


 

 

Polskie Radio - 12.12.2018

 

Tomasz Jakubowski

50 kg dokumentów. Co naprawdę znajdowało się w słynnej szafie Kiszczaka


16 lutego 2016 roku Maria Kiszczak, żona zmarłego rok wcześniej, współodpowiedzialnego za przygotowanie i wprowadzenie stanu wojennego w Polsce peerelowskiego generała Czesława Kiszczaka zaproponowała Łukaszowi Kamińskiemu, ówczesnemu prezesowi Instytutu Pamięci Narodowej spotkanie. Wdowa po jednym z najważniejszych w PRL-u dygnitarzy miała dla szefa IPN niezwykłą propozycję.

Choć Maria Kiszczak prosiła o dyskrecję, o tym, o jaką ofertę chodziło i co działo się podczas spotkania, dowiedzieliśmy się jeszcze tego samego dnia. Poinformował o tym na błyskawicznie zwołanej konferencji prasowej sam Kamiński. Szef IPN wyjawił, że wdowa po byłym szefie MSZ zaproponowała mu kupno dokumentów, będących do tej pory w posiadaniu jej zmarłego męża. Miały to być dokumenty sensacyjne - tajne i niejawne - z okresu PRL, dotyczące m.in. współpracy Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa (SB).

Wdowa chciała sprzedać je za 90 tys. złotych. Jako dowód na ich posiadanie, Maria Kiszczak pokazała Kamińskiemu zapisaną dwustronnie kartkę, będącą raportem ze spotkania z TW "Bolkiem". Była to obustronnie opisana odręcznie kartka papieru zatytułowana "Informacja opracowania ze słów T.W. z odbytego spotkania w dniu 16 XI 74 r. datowana na 16 listopada 1974 roku".

O bycie tajnym współpracownikiem o pseudonimem "Bolek" wielokrotnie oskarżano byłego prezydenta, laureata Pokojowej Nagrody Nobla Lecha Wałęsę. Do tej pory nie było na taką współpracę bezpośrednich dowodów. Ponadto wiadomo było, że w latach 90. zgromadzona na temat TW "Bolka" dokumentacja SB została dwukrotnie wypożyczona przez Kancelarię Prezydenta (był nim wówczas L. Wałęsa) i - według niektórych osób - zdekompletowana.

Dowód, że Wałęsa współpracował z SB rzuciłby zupełnie nowe światło na historię Polski ostatnich kilkudziesięciu lat.

Błyskawiczna decyzja IPN

Już wcześniej podejrzewano, iż gen. Kiszczak może posiadać tajne i niejawne dokumenty z okresu PRL. Dlatego jeszcze w 2015 roku pion śledczy IPN podjął działania mające na celu wyjaśnienie, czy w jego posiadaniu są takie papiery. W okresie transformacji naszego kraju istotne dla wyjaśnienia wielu spraw politycznych i kryminalnych dokumenty były systematycznie niszczone przez mających do nich dostęp pracowników peerelowskich służb (jak to wyglądało w praktyce, mogliśmy zobaczyć m.in. w kultowym filmie "Psy" Władysława Pasikowskiego). W przypadku Czesława Kiszczaka, który był człowiekiem blisko 90-letnim i wielokrotnie nie zjawiał się w sądzie zasłaniając złym stanem zdrowia, śledztwo było wyjątkowo utrudnione. Ostatecznie zostało przerwane - przez śmierć samego Kiszczaka.

Gdy Maria Kiszczak zaproponowała Łukaszowi Kamińskiemu transakcję, ten zrozumiał, że Kiszczakowie takie dokumenty cały czas posiadali. Natychmiast powiadomił o propozycji naczelnika Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Dalej już wydarzenia potoczyły się błyskawicznie: IPN podjął decyzję o natychmiastowym przeszukaniu domu Kiszczaków. Prokurator wraz z policją wkroczył do willi Marii Kiszczak jeszcze tego samego dnia.

50 kg dokumentów

Decyzję o przeszukaniu mieszkania Marii Kiszczak podjęto zgodnie z ustawą, według której każdy, kto bez tytułu prawnego posiada dokumenty zawierające informacje z zakresu działania IPN, jest obowiązany wydać je bezzwłocznie prezesowi Instytutu Pamięci Narodowej. Wdowa po gen. Kiszczaku twierdziła potem, że nie chciała za akta pieniędzy, choć dziś wiemy, że papierami handlowała. Po nagłośnieniu sprawy, powiedziała, że teczki zaniosła do IPN "z obawy przed utratą życia". - Uświadomiłam sobie, że coś mi może grozić. (...) Mąż mi powiedział, że "jeżeli będziesz mieć jakieś problemy, to zanieś ten plik prezesowi IPN-u" (...). Bałam się i zaniosłam teczki prezesowi. To nie ja je ujawniłam. Te dokumenty upublicznił szef IPN-u - mówiła w rozmowie z RP.pl.

16 lutego 2016 roku prokurator wraz z policjantami wkroczył do domu Kiszczaków i - jak poinformowano na konferencji prasowej - "zabezpieczył dokumenty podlegające przekazaniu IPN'. Przeszukanie rozpoczęto późnym popołudniem we wtorek i zakończono tuż po 22. W serwisach newsowych pojawiły się zdjęcia policjantów wychodzących z domu Marii Kiszczak z wielkimi pudłami w rękach. Sprawa teczek, a szczególnie dokumenty dot. współpracy Lecha Wałęsy z SB stała się tematem dnia. Informowały o niej wszystkie najważniejsze media krajowe i duża część zagranicznych.

Lech Wałęsa napisał tego samego dnia wieczorem na swoim blogu: ale walczą, nawet trupem Kiszczaka. Mali ludzie. Zwycięzcy się nie sądzi. Nie jesteście w stanie kłamstwami, pomówieniami, podróbkami zmienić prawdziwych faktów.

W domu Marii Kiszczak znaleziono łącznie 50 kg oryginalnych akt z okresu PRL.

Teczka TW "Bolka"

Dwa dni później, 18 lutego 2016 roku IPN poinformował oficjalnie, że w zabezpieczonych w domu Kiszczaków dokumentach znajdują się m.in. dwie teczki - personalna oraz teczka pracy Tajnego Współpracownika SB o pseudonimie "Bolek". Ponadto odręcznie napisane zobowiązanie do współpracy podpisane: Lech Wałęsa "Bolek" oraz pokwitowania odbioru pieniędzy podpisane "Bolek".

W teczce pracy tajnego współpracownika, liczącej 279 kart, w oryginalnych okładkach, miały się znajdować liczne doniesienia tajnego współpracownika o pseudonimie "Bolek" oraz notatki funkcjonariuszy SB ze spotkań z tajnym współpracownikiem "Bolkiem". Część doniesień pisana była odręcznie, podpisana i pseudonimem, i nazwiskiem.

Jeszcze w lutym 2016 roku wszczęto w tej sprawie śledztwo. Postępowanie "w sprawie podejrzenia poświadczenia nieprawdy przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa w dokumentach "Bolka", w celu osiągnięcia korzyści majątkowej lub osobistej" wszczęli prokuratorzy IPN po pierwszych wypowiedziach Lecha Wałęsy o sfałszowaniu akt z teczki, między innymi pokwitowań odbioru pieniędzy.

Sam Lech Wałęsa od początku ujawnienia dokumentów twierdził publicznie, że jego podpisy znajdujące się w papierach z szafy Kiszczaka sfałszowano. 13 kwietnia w siedzibie IPN osobiście obejrzał zawartość teczek z szafy Kiszczaka. Zaprzeczył ich autentyczności. Zwrócił też uwagę, że w dokumentach, jako preparowane donosy, mogły zostać wykorzystane informacje z podsłuchów zakładanych na niego przez SB, z lat 70. z czasów, gdy prowadził strajk.

W udostępnionych przez IPN materiałach z szafy znajdował się także list napisany przez samego Kiszczaka, skierowany do dyrektora Archiwum Akt Nowych w Warszawie. W liście szef PRL-owskiego MSZ prosił, by dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy udostępnić nie wcześniej niż pięć lat po śmierci polityka. "Załączone dokumenty dot. współpracy Lecha Wałęsy z SB do 1989 r. uchroniłem przed ich wykorzystaniem do jego kompromitacji, a także Ruchu, któremu przewodził; zaś po 1989 r. przed ich zniszczeniem lub wykorzystaniem, zarówno przez ludzi prawicy jak i lewicy, do rozgrywek politycznych: - pisał m.in. w liście Czesław Kiszczak.

Autentyczność teczek "Bolka"

31 stycznia 2017 Instytut Pamięci Narodowej ogłosił, że w opinii biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna w Krakowie, dokumenty przekazane przez Marię Kiszczak są autentyczne. IPN poinformował też, że z ekspertyzy dotyczącej teczek TW "Bolek" i zawartych w nich dokumentów z lat 70. wynika, iż Wałęsa własnoręcznie podpisał zobowiązanie do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa (SB), pokwitowania odbioru pieniędzy oraz przeważającą część doniesień. Instytut dodał, iż jedno doniesienie nie zostało sporządzone przez Lecha Wałęsę, choć na każdej z jego sześciu stron widnieje podpis "Bolka".

Jednak w opinii pełnomocnika Lecha Wałęsy, prof. prawa Jana Widackiego, ekspertyza Instytutu "niczego nie wyjaśniła". Naukowiec stwierdził m.in., że "porównywanie obecnego pisma Lecha Wałęsy z materiałami z lat 70. nie ma wartości w kontekście oceny dokumentacji".

Prof. Widacki podkreślił, że wydana przez biegłych opinia w tej sprawie opiera się między innymi na rękopisach Lecha Wałęsy powstałych do roku 2016. - Ten materiał z lat 2000 jest zupełnie bez wartości dla oceny rękopisów z lat 70. W latach 70. Lech Wałęsa był prostym robotnikiem, który niewiele posługiwał się pismem ręcznym. Jego pismo z tego okresu jest pismem bardzo niewyrobionym, typowym dla robotnika fizycznego. Po roku 80. jego pismo z tego okresu jest pismem zupełnie innej klasy. Branie tego materiału jako materiału porównawczego, jest z kryminalistycznego punktu widzenia bez sensu - tłumaczył Widacki w rozmowie z Polsat News.

Ponadto tłumacze Lecha Wałęsy - Wojciech Kubiński i Anna Maria Mydlarska ocenili, że styl językowy dokumentów z IPN "głęboko różni się od stylu przez niego wówczas prezentowanego". Oni również podważyli prawdziwość rzekomych donosów.

Osobną (prywatną) opinię kryminalistyczną podważającą rzetelność opinii Instytutu im. prof. Jana Sehna wydał prof. Piotr Girdwoyń z Katedry Kryminalistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

23 czerwca 2017 pion śledczy IPN w Białymstoku umorzył śledztwo w sprawie "podrobienia przez funkcjonariuszy SB na szkodę Lecha Wałęsy" dokumentów z lat 1970-1974. 9 stycznia 2018 Sąd Rejonowy w Gdańsku uznał zażalenie pełnomocników i nakazał kontynuację śledztwa, jednak 13 lipca tego samego roku zostało ono ponownie umorzone przez IPN.

Co było jeszcze w szafie Kiszczaka

Wszystkie dokumenty, jakie znaleziono u wdowy po byłym szefie MSW zostały poddane oddawane oględzinom historyków i precyzyjnie opisane. Naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie, na podstawie postanowienia prokuratora IPN oficjalnie przekazał 3 marca 2016 r. Prezesowi Instytutu Pamięci Narodowej materiały znalezione w szafie Kiszczaka. Postanowiono udostępnić je wszystkim.

22 lutego w czytelni IPN przy ul. Kłobuckiej 21 w Warszawie pokazano pierwszą partię dokumentów znalezionych w domu zmarłego szefa MSW. Na początek zaprezentowano akta dotyczące domniemanej współpracy Lecha Wałęsy z SB. Kolejne dokumenty odsłoniły fakty z życia gen. Kiszczaka oraz innych wysokich dygnitarzy z czasów PRL-u. Ujawniono m.in. że gen. Jaruzelski nie stronił od alkoholu i miał dużą słabość do kobiet.

Ponadto można było zobaczyć odręczne notatki Kiszczaka, dokumenty z oceną sytuacji politycznej z końca 1980 roku czy materiały statystyczne MSW dotyczące przestępczości w latach 1976-85. Był tez dokument, w którym generał Kiszczak wyraża żal z powodu zabójstwa księdza Popiełuszki, dokonanego przez podległych mu funkcjonariuszy.

W kolejnych dniach IPN zaprezentował m.in. odręczną notatkę sporządzoną przez Mirosława Milewskiego w sprawie wyjaśnienia wydarzeń w Miętnem (w 1984 roku odbył się tam strajk młodzieży w obronie krzyży), pismo do generała broni Czesława Kiszczaka oraz Prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego i generała Floriana Siwickiego maszynowo podpisane "Członkowie ORMO i PZPR", wysłane z Torunia, w sprawie zdrady przez generałów "Wiernych Polsce Ludowej żołnierzy i Obywateli", a także sprawozdanie Komisji powołanej przez Biuro Polityczne KC PZPR dla zbadania niektórych kwestii szczegółowych związanych z wydarzeniami grudniowymi 1970 roku.

6 listopada 2018 roku Lech Wałęsa umieścił na swoim profilu społecznościowym nietypową ofertę: noblista zapowiedział, ze "chce wręczyć nagrodę w wysokości 250 tys. złotych osobie stojącej za prowokacją, za sprawą której jest on podejrzany o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa". Do tej pory nikt się nie zgłosił.



 

IPN - 31.01.2017

Informacja dotycząca opinii biegłych na temat akt TW "Bolka"

Opinia biegłych z zakresu badania pisma ręcznego, zlecona w ramach postępowania karnego, prowadzonego w sprawie podrobienia dokumentów z lat 1970-1976, dotyczących domniemanej współpracy Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL wykazała, że dokumenty są autentyczne.

Opinia ta jest jednoznaczna, kompleksowa i spójna, a zawarte w niej wnioski nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Opinia będzie przedmiotem dalszego postępowania prowadzonego przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku.

Śledztwo zostało wszczęte 25 lutego 2016 roku w związku z publicznymi wypowiedziami Lecha Wałęsy, że materiały dotyczące tajnego współpracownika SB o pseudonimie "Bolek", odnalezione w domu byłego ministra spraw wewnętrznych PRL Czesława Kiszczaka, zostały sfałszowane. Celem postępowania jest sprawdzenie, czy doszło do przestępstwa polegającego na podrobieniu tych dokumentów w celu osiągnięcia korzyści majątkowej i kto ewentualnie je popełnił. Lech Wałęsa ma w śledztwie status pokrzywdzonego.

Aby zweryfikować autentyczność dokumentów znalezionych w domu Czesława Kiszczaka, prokuratorzy zwrócili się o wydanie ekspertyzy z zakresu pisma ręcznego do renomowanego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna w Krakowie. Zespół biegłych poddał analizie 158 dokumentów pochodzących z teczki personalnej i teczki pracy tajnego współpracownika SB o ps. "Bolek", w tym sporządzone odręcznie 21 grudnia 1970 roku zobowiązanie do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, ponadto 117 stron doniesień spisanych odręcznie przez agenta o pseudonimie "Bolek" oraz 17 odręcznych pokwitowań odbioru pieniędzy przez agenta o ps. "Bolek" za przekazywane Słubie Bezpieczeństwa informacje, jak też figurujące pod tymi dokumentami podpisy: "Lech Wałęsa", "Lech Wałęsa Bolek" i "Bolek".

Biegli dysponowali obszernym materiałem porównawczym w postaci 142 dokumentów, które w okresie od 1963 roku do 2016 roku sporządził lub podpisał Lech Wałęsa. Były to m.in.:      

Dodatkowo biegli przeanalizowali dokumenty sporządzone odręcznie przez 10 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, których dane widnieją w teczce pracy i teczce personalnej agenta o pseudonimie "Bolek".

Efektem prowadzonych od 20 maja 2016 do 23 stycznia 2017 roku badań jest licząca 235 stron opinia biegłych, którzy kategorycznie i bez wątpliwości ustalili, że:

W toku postępowania prowadzonego przez prokuratorów pionu śledczego IPN Lech Wałęsa, przesłuchany w charakterze świadka, zaprzeczył, aby był autorem zobowiązania do podjęcia współpracy z SB i innych okazanych mu dokumentów z teczki pracy i teczki personalnej agenta o pseudonimie "Bolek". Zeznał, że nigdy nie współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa PRL, nie podpisał żadnego pokwitowania odbioru pieniędzy od SB, nie sporządził też żadnego doniesienia.

Jako osoba mająca w prowadzonym postępowaniu status pokrzywdzonego Lech Wałęsa ma prawo zapoznać się z opinią biegłych i odnieść się do zawartych w niej wniosków.