Gazeta Wyborcza - 22/11/1996
Paweł Smoleński
Ludzie drogi
Amerykańskie trucki są silne jak europejskie lokomotywy. Do baku ciężarówki Petera wchodzi 240 galonów benzyny, a jeden galon wystarcza na przejechanie siedmiu mil. Truck może jechać i 100 mil na godzinę (160 kilometrów), a waży razem z naczepą 25-30 ton.
W każdym trucku jest 14-16-litrowy silnik o mocy 400-500 koni, który do remontu kapitalnego przejedzie pół miliona mil. W kabinie cichszej niż w "maluchu" błyska kilkadziesiąt zegarów, specjalne poduszki podnoszą nogi, a wałek w oparciu fotela masuje plecy. Jest łóżko, łazienka, telewizor, wideo, kuchenka mikrofalowa, wszystko, czego potrzeba w wielodniowej podróży. Średnio trucker jest w trasie dwa, cztery tygodnie. Ale może jeździć bez przerwy przez dwa miesiące.
Peterbilty, takie jak Petera, stoją najwyżej w ciężarówkowej hierarchii. Za nimi idą white volvo (volvo produkowane w Stanach tylko na Amerykę), kenworthy, freithlainery, internationale.
Spotkaliśmy się w Utah. Wypieszczony peterbilt niemal blokował wąską drogę wiodącą przez Czerwony Kanion. Biały, z silnikiem jak w lokomotywie, kabina kierowcy wymalowana w orły z rozpostartymi skrzydłami i długa na 20 metrów przyczepa, zamieniona w wygodny dom. Peter stał przed samochodem, wpatrywał się w odległe skały.
- Po co jeździć po takich drogach największą amerykańską ciężarówką? - spytałem.
- Zwiedzam, zupełnie tak jak ty.
- Nie lepiej czymś mniejszym, zgrabniejszym? Będzie wygodniej, a z pewnością taniej.
- A czym mam jeździć, skoro większość życia spędziłem w ciężarówkach. To najlepsze auta na świecie. Ameryka to wielki kraj, a w wielkim kraju potrzebny jest wielki samochód. Będę jeździć ciężarówką, aż mi się znudzi.
- Kiedy ci się znudzi?
- Wy, Europejczycy, chyba macie źle w głowach. Jak to możliwe, żeby jazda w ogóle się znudziła?
Peter, Dan i Brandon
Peter Back ma siwe włosy związane w gruby węzeł, dżinsową koszulę z haftem, na palcach nosi ciężką indiańską biżuterię, srebrne pierścienie z niebieskim nefrytem. Pochodzi ze Środkowego Zachodu, mieszka na Florydzie, lecz w całej Ameryce czuje się jak w domu. Peter mówi, że za ciężarówkę oddałby wszystko co najdroższe. Bo jazda przez Amerykę to dla siedemdziesięcioletniego kierowcy najlepszy i jedyny sposób na życie.
Dan Robinson jest o 20 lat młodszy. Dopiero zaczął siwieć, lecz jego włosy wydają się bielsze, a to przez kontrast z ciemną opalenizną. Nosi wytarte dżinsy, T-shirty, ciemne okulary, skórzane rękawiczki bez palców. Bez przerwy ćmi papierosy, ze świstem wydmuchując dym. Spotkaliśmy się w Arizonie, na odludziu porzuconym między górami.
- Gdyby nie droga i harley - powtarzał Dan - życie nie miałoby sensu.
Brandon Loya mógłby być synem Dana, a wnukiem Petera. Ma 21 lat, a wygląda na 16. Poznaliśmy się w Kendleton na teksańskiej prowincji. Miał na sobie przykurzoną kraciastą koszulę i utytłane błotem dżinsy - rodeo pants - których tylne kieszenie wzmocniono metalowymi nitami. - Gdyby nie konie - tłumaczył - byłbym najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem na ziemi.
Peter, Dan i Brandon nie znają się, mieszkają gdzie indziej i, tak na dobrą sprawę, robią co innego. Należą do różnych generacji, mają różne poglądy na życie i różne zainteresowania. Gdyby przypadkiem się spotkali, zapewne nie mieliby o czym rozmawiać.
Peter jest zamożnym człowiekiem, Dan pluje na pieniądze, a Brandon ma nadzieję, że się wreszcie dorobi. Peter jeździ z żoną i szwagierką, Dan ma obyczaj rozwodzić się, bo kobiety krępują jego poczucie niezależności, a Brandon właśnie wziął ślub z piegowatą, prześliczną Judy.
Łączy ich tylko jedno: wszyscy trzej zawsze są w drodze.
Peter: Gdzie może rozpędzić się trucker
Jeśli Petera Backa zapytać o początek, powie, że jest nim bieda. Gospodarzył na rodzinnej farmie, zadłużył się w banku akurat w czasach, gdy z roli nie było wielkich pieniędzy. Finansowy dołek zjadł oszczędności, bank domagał się odsetek, Peter, farmer z dziada pradziada, został bez krów, bez koni, bez ziemi, bez pomysłu na przyszłość.
Pojechał do miasta, próbował sił w fabryce, a potem dobry duch podpowiedział, żeby przestał myśleć o krowach, a zaczął o samochodach. To było kilkadziesiąt lat temu. Duch mówił: - Zastanów się Peter, co pozwoli ci być naprawdę wolnym, jeśli nie truck? Farmer usłuchał.
Dziś Peter Back może, jak szacowny emeryt z pokaźnym kontem w banku, włóczyć się autem po całych Stanach. - Jeździmy albo dla kompanii i wtedy płacą nam za każdą przejechaną milę, albo dla siebie, własnym truckiem - opowiada. - Jeżdżą kobiety, małżeństwa, prawnicy, którzy stracili licencję, lekarze. Zatrzymujemy się na truckerskich parkingach, w przydrożnych zajazdach mamy wydzielone stoły.
- Dlaczego?
- A o czym mamy gadać z innymi kierowcami?
Kiedy Peter zaczął jeździć, w zajazdach przy wydzielonych stołach przepytywali go starzy wyjadacze. Potrafił prowadzić trucka, ale musiał jeszcze nauczyć się slangu, wiedzieć, że "świnia" to policjant, a najlepiej gada się w trasie na 16., 18., 20. i 22. kanale radia. Truckerzy sprawdzali go z pojemności silnika, pytali, jakie opony są najlepsze (oczywiście goodyear), egzaminowali z tras. Trzeba przejechać wiele mil, żeby wkupić się do towarzystwa.
Dzięki truckom Peter stał się zamożnym człowiekiem. Gdy zaczął jeździć na swoim, jego zarobki sięgnęły stu tysięcy dolarów rocznie. Prawda, że płacono mu za ciężką orkę; jeśli w drodze z Florydy do Kalifornii spóźniłby się 48 godzin, przepadłaby połowa zarobku. Lecz gdy Peter po raz pierwszy usiadł za kierownicą olbrzymiego trucka, zrozumiał, że już nie potrafi pracować inaczej.
- Nie wierz tym, którzy mówią, że jeżdżą tylko dla pieniędzy - tłumaczy. - Forsa jest ważna, ale to nie powód, by się tak mordować. Jeśli nie lubisz przestrzeni, szumu silnika, pustych szos, to truck jest narzędziem tortur, a nie twoim przyjacielem.
Bywało, że Peter spędzał za kierownicą po kilka tygodni, przerywając jazdę tylko na załadunek, posiłki i krótkie noclegi. Jego rekord to ponad 1000 mil jazdy non stop (tyle ile z Warszawy do Paryża i jeszcze kawałek); przeloty krótsze o 200 mil nie robią na nim większego wrażenia. Gdy po takiej jeździe wysiadał z kabiny, ziemia kolebała mu się pod stopami, jakby zszedł z pokładu statku po długim rejsie.
- Chwiejąca się ziemia to był znak - opowiada - że nadeszło cholerne zmęczenie. Wtedy truck nie jechał jak po sznurku, tylko wężykiem, jakbym odbijał się od niewidzialnych band autostrady.
Ziemia kolebie się, a każda następna mila jest coraz dłuższa, dłuższa i dłuższa. Peter czuł się jak pionier przemierzający bezkresne prerie i pustynie, odkrywał nowy świat i nowe doznania.
- Najkrótsze mile są rano podczas pierwszych dni jazdy, zwłaszcza gdy kurs zaczyna się na Wschodnim Wybrzeżu - wyjaśnia. - Tam nie można się nawet dobrze rozpędzić; za dużo samochodów, ludzi, gliniarzy. Dłuższe mile są w Kansas, Missouri, Idaho, gdy cały dzień jedzie się między polami kukurydzy albo ziemniaków. Jeszcze dłuższe na pustyniach Nevady; mogę lecieć tam 90 mil na godzinę, a policjant tylko uchyli kapelusza, bo wiadomo, że w Nevadzie wolniej jeździć się nie da. Bardzo długie mile są zimą w Montanie, kiedyś jechałem tam 800 mil po żywym lodzie. Ale najdłuższe są w Kolorado, po wyjeździe z tunelu Einsenhowera, jadąc w kierunku zachodnim. Ten kawałek autostrady nr 70 zna każdy kierowca trucka.
Gdy ciężarówki zmierzają na Zachód, początkowo pną się mozolnie w górę, aż osiągną wysokość trzech kilometrów nad poziomem morza. Potem czeka je ostry zjazd w dół: kilkadziesiąt najdłuższych mil w całych Stanach Zjednoczonych. Widziałem kalifornijskie zjazdy w Sierra Nevada, drogę w kierunku miasteczka Park City w górzystym Utah, przejazd przez Smoky Mountains w Wirginii. Żadne z nich nie mogą równać się z Kolorado; jeden przejazd przez Góry Skaliste tłumaczy, dlaczego mile w Kolorado są dłuższe niż inne. Trucki zsuwają się z przełęczy z prędkością 30 mil na godzinę. Jeśli jadą o pięć mil szybciej, mają jeszcze szanse, jeśli o dziesięć - kierowcy proszą Boga o zmiłowanie.
Peter nie był już świeżym kierowcą, gdy przekraczając Góry Skaliste w drodze do Reno pomyślał, że między 30 a 40 mil na godzinę nie ma wielkiej różnicy. Minął jedną ciężarówkę (wyprzedzany kierowca pukał się w czoło), jego kenworth dostojnie nabierał prędkości. Aż w końcu stało się to, o czym Peter wiedział, że musi się stać. Lecz co innego jest wiedzieć, a co innego - przeżyć.
- Już nie mogłem hamować silnikiem, więc nacisnąłem hamulec - wspomina. - W lusterkach zobaczyłem gęsty, czarnoszary dym; to hamulce zaczęły się palić, a ciężarówka jechała coraz szybciej. Już wiedziałem, że jeśli chcę ujść z życiem, muszę uciekać z autostrady.
Na amerykańskich autostradach, w miejscach poprzedzających długie i strome zjazdy stoją znaki z napisem: "Uwaga, droga ucieczki dla ciężarówek, kto tu się zatrzyma, ryzykuje życiem". Droga ucieczki to niekiedy równoległy do asfaltu autostrady wąski pas wysypany żwirem, w którym grzęzną koła rozpędzonych ciężarówek. Albo droga przegrodzona kilkunastoma szeregami plastikowych beczek z piaskiem. W Górach Skalistych to leśne przecinki wspinające się pod strome zbocza przeciwległe do kierunku jazdy. Jeśli w trucku zawiedzie hamowanie silnikiem i spalą się hamulce, jedyny ratunek to wjazd pod górę, bo tylko w ten sposób można zatrzymać rozpędzone kilkadziesiąt ton.
O dokładnym położeniu drogi ucieczki informują znaki: zjazd za dwie mile, za półtorej, za 500 jardów. To te najdłuższe mile w Ameryce.
- Truck pędził, do zjazdu miałem jeszcze spory kawałek - opowiada Peter - i dopiero wtedy (kompletnie idiotyczne uczucie) zdałem sobie sprawę z potęgi ciężarówki. Cokolwiek stanęłoby na mojej drodze, człowiek, samochód osobowy, ciężarówka - zostałaby z tego mokra, rozchlapana plama. A potem - minęło kilkadziesiąt sekund - zacząłem liczyć jardy. Byłem świadom siły samochodu i czułem, że właśnie ona prowadzi mnie do zguby.
Po trzech milach i kilkudziesięciu jardach Peter wjechał na żwir stromej przecinki. Truck zatrzymał się niemal na szczycie wzniesienia.
- Co było dalej? - spytałem.
- Nic. Hamulce ostygły, zjechałem tyłem do autostrady i w trasę. Wierz mi, że dla takiej przygody warto być truckerem. To fantastyczne, wspaniałe, niezwykłe uczucie.
- A ilu z was nie ma szansy się o tym przekonać, bo mile dzielące rozpędzonego trucka od zjazdu ciągną się zbyt długo, a po drodze trafia się rów, drzewa, inna wielka ciężarówka.
- Codziennie po Ameryce jeździ 400 tys. trucków i miliony samochodów. Rocznie ginie kilkudziesięciu truckerów i dziesięć tysięcy razy więcej zwyczajnych kierowców. My naprawdę znamy swój fach. Zabić się można wszędzie. A zresztą...
Dan: Nie lubię poniedziałków
Harley Dana Robinsona ma czarną ramę, świecącą niklem kierownicę, 1300 ccm pojemności i 110 tys. mil na liczniku. Wyprodukowano go w roku 1985, co dla Dana ma ogromne znaczenie; wtedy z taśm fabryki w Milwaukee schodziły ostatnie motory bez elektrycznego rozrusznika. Robinson uważa, że nie jest fanatykiem harleya, dopuszcza heretycką myśl, że inne maszyny mogą być OK, lecz skoro Bóg stworzył harleya bez rozrusznika, to po co jeździć na czymś innym?
- A po co jeździć w ogóle?
- Jak to? - Dan spojrzał na mnie jak na wariata. - Wytłumacz mi, jak można nie jeździć?
Spotkałem Dana w górach, daleko od głównych dróg. Kamienie, odłamki skał, wąska nitka asfaltu. Nawet telefony tam nie działają. Piaszczysty parking, za nim drewniana szopa, wewnątrz bar w kształcie podkowy, wytarty parkiet, szafa grająca; z głośnika lecą stare rock and rolle.
- Mieszka tu ktoś? - pytam siwiutkiej jak gołąbek kobiety w ciężkiej skórzanej kurtce.
- O tak, tam w dolinie jest kilka farm - odpowiada i sączy przez słomkę rozcieńczonego wodą bourbona.
- Jak się nazywa to miejsce?
- Bóg raczy wiedzieć - wzrusza ramionami.
- Jak przychodzą tu listy?
- Tu nikt nie pisze, a jeśli już, to na knajpę.
- Ale ktoś przyjeżdża?
- Tylko tacy jak on.
On siedzi na sąsiednim zydlu, patrząc w pustą butelkę: - To Castlerock - mówi przez zęby. - Nazywam się Dan Robinson. Gorąco, napijesz się piwa?
Ze dwadzieścia lat temu Dan Robinson pojął, że coś w jego życiu jest nie tak. Mieszkał w Teksasie, był przystojnym trzydziestolatkiem z wypchanym portfelem, miał dobrze prosperującą firmę, duży dom, rodzinę. Tyle że gdzieś zapodziała się radość, przestał być szczęśliwy.
Podobne stany nachodziły go już wcześniej, ale dopiero wtedy zrozumiał, że jeśli czegoś nie zrobi, zwariuje. Poradzono mu, żeby znalazł sobie psychoanalityka, a przy okazji odetchnął od codzienności, wyjechał, odpoczął. A jeszcze lepiej - niech sprawi sobie zabawkę.
Dan kupił motor, pierwszego harleya w życiu. Motor był czarny, z niklowaną kierownicą i szerokim, skórzanym siodełkiem, taki harley, jak te z filmów o drodze i wolności.
Psychoanalityk cieszył się, że kłopoty Dana minęły bezpowrotnie. Nawet sąsiedzi szeptali, że Robinson znów jest taki jak dawniej: stateczny, zrównoważony, wyleczył się z depresji.
Dan wyjeżdżał z domu każdego piątku wieczorem, wracał nocą w niedzielę (rodzina pogodziła się z nowym hobby). Nienawidził tylko poniedziałków, kiedy skórzaną kurtkę musiał zamienić na marynarkę i krawat, ale wszyscy rozumieli nienawiść; kto lubi w poniedziałkowy ranek spieszyć do biura?
- Nie mam pojęcia, jak to się stało - wspomina. - Pewnej nocy w środku tygodnia pojechałem do firmy, podłożyłem ogień, byłem o krok do samobójstwa. Uratował mnie mój pierwszy harley.
Motor stał w garażu objętym przez płomienie. Więc zamiast szukać śmierci w ogniu, Dan wbiegł do środka, gołymi rękoma wyprowadził maszynę; po dziś dzień na twarzy i dłoniach ma blizny po oparzeniach. Gdy na pogorzelisko przyjechali strażacy i policja, zobaczyli zgliszcza po dobrze prosperującej firmie i Dana wycierającego irchową szmatką niklowaną kierownicę harleya.
Psychoanalityk uznał, że Dan to beznadziejny przypadek, a stateczni sąsiedzi przestali mu się kłaniać.
Jazda jest wszystkim, dla jazdy się żyje. Gdyby pewnego dnia prezydent Stanów Zjednoczonych wydał edykt zabraniający jazdy motorem, dla Dana Robinsona byłby on równoznaczny z wyrokiem śmierci.
- Jak można nie jeździć? - zapytał jeszcze raz Dan. - Tylko jazda daje wolność, prawdziwe szczęście.
Tydzień temu obudził się w środku nocy i poczuł, że zaraz musi pojechać. Wziął śpiwór, wsiadł na motor. Jeden highway, drugi, trzeci, wąska droga między górami, jak ta, która wiedzie obok Castlerock. Przespał się ze dwie godziny gdzieś na górskiej przełęczy. Słońce wschodziło, gdy znów jechał - w sumie około tysiąca mil w niespełna dwa dni.
- Kiedy jadę, myślę o niebie, gdy na horyzoncie widzę styk nieba z ziemią - opowiada. - Albo o gwiazdach, gdy oglądam gwiazdy. Słyszę stukot silnika, czuję zapach spalin i dziękuję Bogu, że stworzył harleya.
Żona - ta, która rozumiała, że można nienawidzić poniedziałków - została w Teksasie; Dan musiał się wyprowadzić, bo stanowy parlament przeforsował ustawę nakazującą jazdę w kaskach motocyklowych. Pojechał do Los Angeles, mieszkał tam do czasu, aż władze Kalifornii poszły śladem Teksasu. Przeniósł się do Arizony, ostatniego stanu Południowego Zachodu, gdzie prawdziwi harleyowcy nie wiedzą, co to kask; wystarczy zawiązana na głowie wzorzysta chustka.
Arizona jest najlepsza: pusta, gorąca, pełna dróg wijących się po górach. Może równie dobra jest północna Montana, gdzie na autostradach nie ma ograniczenia prędkości; lecz klimat pieski, co robić zimą, gdy na drogach lód i śnieg?
- Mam firmę handlującą samochodami - opowiada Dan - ale pracuję tylko wtedy, gdy brak mi pieniędzy na benzynę. Mam dom, ale rzadko tam bywam. Miałem kobiety: jedna została w Teksasie, druga - w Kalifornii. Trzecia była tu, w Arizonie. Pewnego dnia wyjechałem z domu, powiedziałem, że wrócę przed nocą. Wróciłem po trzech dniach; było tak pięknie, że nie mogłem wcześniej. Musiałem się wyprowadzić, choć mówiła, że rozumie, co dla mnie znaczy harley.
I dalej: - Gdy mam ochotę, zachodzę do takiego baru jak Castlerock. A kiedy znudzą mnie rozmowy - wychodzę. Rozumiesz, że nie chcę innego życia.
Na starą kobietę sączącą bourbona w Castlerock wszyscy goście mówią Mama, a ona, w rewanżu, nazywa ich dziecinami. Mama nosi skórzaną kurtkę, dziś za ciężką i bardzo wytartą, którą dostała w roku 1948 od takiego jednego, który po wojnie z Japończykiem nie umiał się odnaleźć. W kurtce przejechała pół Stanów, więc pewnie dlatego mówi do Robinsona, że dobrze go rozumie.
Mama zajeżdża do baru Castlerock od zawsze, zna wszystkich i wszyscy ją znają.
- Rozumiem dziecino - mówi do Dana - dlaczego jeździsz. Ja też jeździłam, i jeździłabym nadal.
Mama już taka jest, że rozumie wszystkich. Na przykład Billa Clintona, że jest prezydentem i Boba Dole'a, że chciał być prezydentem.
- Ty dziecino jeździsz - mówi do Dana - a oni rządzą. Każdy z was ma przyjemność.
- Mamo, to jacyś szaleńcy, ścigają się o władzę nad światem.
- Ja rozumiem, dziecino, że ty wolisz jeździć - mówi Mama przypalając marlboro. - Ja też wolałabym jeździć, ale oni wolą rządzić. To niezbyt rozsądne, ale dobrze byłoby, gdybyś to uszanował.
Mama rozumie barmankę Bo i Mike'a, małżeństwo z Castlerock. W Bo kochają się wszystkie chłopy z doliny, Mike całe tygodnie w trasie - jest kierowcą trucka. Więc ona, zdaniem Mamy, chętnie by sobie pozwoliła, lecz on narwany, obiłby takiego, który uwodzi mu żonę.
I rozumie Amy, miejscową rozpustnicę, córkę starego Boba, właściciela baru. Pewnego dnia, podczas zabawy, Amy weszła na szynkwas ubrana tylko w niebieskie pończoszki. Ktoś zrobił zdjęcie, wszyscy się śmieli, nawet Bob, choć nie lubi niebieskiego koloru. Zdjęcia wisiały w barze chyba z tydzień, aż kazał je zdjąć Chris, miejscowy szeryf. Tłumaczył, że to dlatego, żeby nie gorszyć, ale Mama wie, że powód był zupełnie inny: - O Amy starał się syn szeryfa. Rozumiem go, Amy to piękna dziewucha.
Lecz Amy wyjechała (- Rozumiem - mówi Mama. - Bo co taka dziewucha może tu robić?), chyba do Kalifornii, zdjęcia z zabawy przepadły, syn szeryfa niepocieszony; Mama rozumie, że nawet Castlerock musi mieć swój dramat.
Lecz Dan nie rozumie, jak można żyć bez harleya. Albo: jak można kochać harleya tylko przez kilka dni w tygodniu.
Albo: jak można należeć do harleyowskich klubów, jeździć w stadzie motorów, między innymi, nawet najfajniejszymi ludźmi: - Lubię spędy harleyowców, jak ten największy w Sturgis w Południowej Dakocie albo w Daytona Beach na Florydzie. Lubię, jak w jednym miejscu spotka się 60-80 tys. motocyklistów. Ale nigdy nie zapiszę się do żadnego klubu, bo musiałbym oddać klubowi część mojej wolności.
Za to doskonale rozumie, dlaczego w barze takim jak Castlerock podchodzi do niego śliczna dwudziestolatka i pyta: - Twój harley, człowieku?
A potem jadą razem, przez 50 albo 500 mil - Dan Robinson, panienka i harley.
Bo harley jest tak wspaniały, że dziewczyny same na niego lecą.
Brandon: Marzenia o wielkim rodeo
Gdy przyjechali na łąkę, słońce jeszcze nie sięgnęło zenitu. Starym vanem bez klimatyzacji stanęli pod lasem, szukając cienia; dwóch chłopaków, każdy ze dwadzieścia lat i urocza, nastoletnia pieguska. Brandon Loya, jego żona Judy i Bob, przyjaciel z dzieciństwa, byli pierwszymi zawodnikami, którzy zjawili się w Kendleton.
- Brandon wygra - chwaliła męża Judy. - Wiesz, on jest prawdziwym mistrzem. Musi wygrać, nam bardzo potrzeba pieniędzy.
Miasteczko Kendleton - 606 mieszkańców, dwa kościoły, knajpa, sklep, skrzyżowanie dróg. Pierwsza z nich prowadzi do odległej o kilkadziesiąt mil drogi stanowej, droga stanowa - do autostrady, a autostrada - do Houston. Druga droga biegnie nie wiadomo gdzie. Kendleton, midlle of nowhere - środek niczego - choć to środek Teksasu. Ta droga wiedzie donikąd wzdłuż wielkiej, lekko pofałdowanej łąki, a potem skręca pod sosnowy las. Krajobraz jak na Mazowszu albo na Podlasiu - rzadka, pożółkła trawa na wyschniętej łące, pełen dziur asfalt wąskiej szosy, wątłe drzewa. Tu z powodzeniem mogłyby się odbywać zawody ochotniczych straży pożarnych lub odpust na Matki Boskiej Zielnej.
Ale w Kendleton nie ma ochotniczej straży pożarnej, nie organizuje się odpustów. Rytm letnich tygodni wyznacza rodeo. Na suchej łące stoją prowizoryczne trybuny, pod namiotami rozkładają się kramy z piwem (zamiast kurczaków i kiełbasek z rożna ostre meksykańskie placki), robotnicy otaczają stalową balustradą zoraną do czarnej ziemi arenę, pod lasem kładą dechy; wieczorem będą tańce. Pierwsza niedziela czerwca, pierwsze rodeo w sezonie. Na ten moment czekało całe Kendleton.
Słońce grzało niemiłosiernie, z każdą chwilą przybywało kandydatów do głównej nagrody, tysiąca dolarów uskładanych przez zawodników i sponsorów. Przywozili ze sobą konie startujące w wyścigu między beczkami, obok przyczep ustawiali skórzane manekiny przypominające cielęta, by do ostatniej chwili trenować rzut lassem, odpoczywali w klimatyzowanych kabinach.
Tylko Brandon, Judy i Bob czekali w skwarze opodal pustych trybun. Dlatego zwróciłem na nich uwagę.
- Mój starszy brat jest profesorem na uniwersytecie - opowiada Brandon. - Rodzice chcieli, żebym poszedł w jego ślady. A ja uciekałem ze szkoły do stajni, na ujeżdżaniu zarobiłem pierwsze pieniądze. Dla mnie konie to całe życie. Zobacz - pokazał palcem na szeroką klamrę u pasa. - Dostałem ją za pierwsze mistrzostwo.
Na srebrnej klamrze przyozdobionej wizerunkiem końskiej głowy wyryto napis: "Brandon Loya - champion". Klamra wielka jak talerz na zupę, wypolerowana jak lustro, błyskająca kolorowymi paciorkami. Kicz kiczów, lecz dla Brandona, syna meksykańskich emigrantów, najdroższe trofeum na świecie.
- Ubiegły rok to był dobry sezon - wspomina - wygrałem kilkanaście razy, zostałem mistrzem. Dziś też czuję, że stać mnie na wiele. Jeszcze ludzie zobaczą, co potrafię.
W ubiegłym roku Brandon Loya wygrywał ujeżdżanie koni na rodeo w miasteczkach takich jak Kendleton. Miał sponsora, zarobił kilka tysięcy dolarów. To wtedy wpadł w oko piegowatej Judy; wolała włóczyć się z Brandonem od rodea do rodea, niż wysiadywać na lekcjach.
Aż jesienią, pod koniec sezonu, Brandon spadł z konia, zwierzę przebiegło mu po brzuchu, połamało żebra i nogi. Rachunki za szpital pochłonęły wszystkie wygrane, sponsor się wypiął, tylko Judy wierzyła w swego chłopaka. No i Bob, prawdziwy kumpel: - Brandona znają w Kendleton, we Fresno, we wszystkich okolicznych miasteczkach. Jest sławny w całym Teksasie, wygra ze wszystkimi. Na mnie też warto postawić, prawda Brandon? Powinienem dołożyć tym z Kendleton w jeździe na byku.
Zaczęło się hymnem puszczonym ze starego magnetofonu, a zaraz potem na czarnej arenie pojawiły się dziesięcioletnie dzieci, chłopcy i dziewczynki na koniach, w kowbojskich butach z ostrogami, w kapeluszach i w kraciastych koszulach. Chwytały na lasso uciekające cielęta.
To początek, publika na trybunach dopiero wprawia się w nastrój, dziecięce rodeo to przygrywka do prawdziwych zmagań. Piegowata Judy obgryza paznokcie. W ciasnych metalowych boksach porykują potężne byki. Za chwilę wystąpi Bob.
Byki - to dopiero jest zabawa. Za metalowymi barierkami stoją najodważniejsi kowboje, przywiązują rzemykami grube skórzane ochraniacze zabezpieczające uda. Przy boksach ludzie obsługujący rodeo drażnią zwierzęta, by nie zapomniały, że ich zadaniem jest sponiewierać kowbojów. Na arenę wybiegają klowni; gdy kowboj spadnie z byka, klowni odwracają od leżącego uwagę zwierzęcia. Ustawia się puste beczki, niby żadna ochrona przed szarżującym bykiem, ale lepsza beczka niż nic. Spaść z byka musi każdy. Wygra ten, który utrzyma się najdłużej.
Bob jest trzeci w kolejce, spokojnie chodzi wzdłuż areny. - Jeśli wygra - mówi Judy - będziemy mieli na domowe rachunki i na benzynę.
- A wygra?
- Bardzo bym chciała.
Pierwszy zawodnik utrzymał się na byku kilka sekund, drugi kilkanaście. Bobowi przypadło czarne zwierzę z szarymi łatami. Usadowił się na grzbiecie, chwycił postronki. Tłum na trybunach skanduje: raz, dwa, trzy... Tumany kurzu, klowni, Bob podnosi się z gliniastej areny. Zbyt krótko utrzymał się na byku. Nie będzie pieniędzy na benzynę.
Po bykach kowboje łapią na lasso i krępują cielęta, z końskiego grzbietu powalają w czarną glinę młode byczki, ścigają się na koniach między rozstawionymi na arenie beczkami. Ale trybuny czekają na ostatnią konkurencję: ujeżdżanie prawie dzikich ogierów. Czeka też Judy i poturbowany przez byka Bob. Jeśli Brandon wygra, wyjadą z Kendleton z tysiącem dolarów. - Bob nie mógł wygrać - szepce Judy. - Jest słaby. Nie mam pojęcia, dlaczego Brandon wszędzie ciągnie go ze sobą. Przecież my nie jesteśmy zbyt bogaci.
Brandon Loya uważa, że ujeżdżanie koni jest trudniejsze niż jazda na byku. Trzeba zmusić dzikiego ogiera, żeby jak najszybciej przejechał arenę długą na ponad sto metrów, a potem, w pełnym biegu, przesiąść się na innego konia. Nie wolno dać się zrzucić, nie wolno zgubić kapelusza. Jedna ręka zawsze nad głową, tak łapie się równowagę. Druga - przytrzymuje postronek. Siła, zręczność, gracja, ale też inteligencja. Koń nie jest taki głupi jak byk, żeby wygrać z ogierem, trzeba ruszać głową.
Brandon mocuje na udach skórzane ochraniacze, podwija rękawy haftowanej koszuli. To najlepsza koszula, jaką ma. Podrze się? Nie szkodzi. Przecież ma wygrać. Z tysiąca dolarów kupi sobie kilka koszul. I nowe buty z ostrogami dla Judy. I jeszcze dużo zostanie.
Koń, na którym pojedzie Brandon, już stoi w boksie. Wierzga kopytami, rzemienie zaciskające się na podbrzuszu powodują potworny ból. Brandon wciska głębiej kapelusz, wypada na arenę. Judy odwraca wzrok, Bob zaciska palce.
Już po wszystkim. Gdy kowboje będą szykować się na tańce, Brandon powie, że coś go oślepiło. Nie opanował zwierzęcia, koń poniósł go ku barierom opasującym arenę, przycisnął do stalowej konstrukcji, zrzucił w glinę, uderzył kopytami.
Słońce powoli zachodzi za lasem, siedzimy na odkrytej przyczepie starej półciężarówki. Jest źle. Brandon miał wygrać, bez wygranej nie mają za co wrócić do domu. Bob bez sensu kopie grudkę ziemi, Judy przebiera palcami, Brandon wpatruje się w rękaw podartej koszuli. Ma rozbitą twarz, poranione dłonie, prawe przedramię usztywnione prymitywnym opatrunkiem. Boli go, gdy głęboko zaczerpnie powietrza.
- Wiesz, Judy - mówi - chciałbym jeszcze w tym roku pojechać na wielkie rodeo, w wielkim mieście, gdzie są wysokie nagrody. Jak się zagoi - pokazuje na przedramię - pojedziemy, prawda?
- No pewnie. A jak wrócimy z pieniędzmi, zapłacimy rachunki, trochę odłożymy i może rodzina przestanie się mnie czepiać - odpowiada pieguska.
- Pojedziemy we trójkę? - pyta Bob.
Słońce już zaszło, pod lasem słychać było skrzypki grające bluegrass i tupot kowbojskich butów o dechy. Judy, Brandon i Bob wzięli się za ręce.
- Bez ciebie nie pojedziemy nigdy i nigdzie - uśmiecha się Judy.